Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy Oznacz fora jako przeczytane


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 13-12-2011, 13:17   #21
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację

Żar dnia powoli ustępował chłodowi nocy wraz z półkolem czerwonego słońca chowającego się za piaszczystym horyzontem.
Za dnia błękitna woda morska przybierała coraz ciemniejsze odcienie, by należycie dopasować się do czerni nadchodzącej nocy.

Jeszcze kilka godzin temu ludzie wylegiwali się na leżakach, korzystając w pełni z promieni gwiazdy dziennej świecącej z bezchmurnego nieba, kąpali się w zarówno w basenie, jak i w morzu.
Obecnie panował względny spokój zakłócany przez nielicznych przybyszy.

Natomiast on od niedawna stał na dachu Aleksandryjskiego hotelu Concorde El Salam, przypatrując się Egipskiemu zachodowi z przekonaniem, iż w Stanach nie wygląda ono tak samo.

Jednocześnie śledząc ruch chowającego się ciała niebieskiego odliczał czas.
Miał dużo czasu, więc przyglądał się.

Właz łączący najwyższe piętro z dachem otworzył się niemalże bezgłośnie.

Nóż na miejscu, broń w kaburze.
Trzy metry do znajdującego się za nim celu, nie zamknięta pokrywa, drugie wejście blisko dwadzieścia metrów od miejsca, w którym stał.
Kilka anten talerzowych niezdolnych do zatrzymania kul, najbliższa metr w prawo.

Oczami wyobraźni widział otoczenie za swoimi plecami, odtwarzając obraz z pamięci.

Usłyszał głośny syk bólu, po którym nastąpiła seria siarczystych przekleństw wypowiadanych przez znajome mu usta.
Uśmiechnął się lekko.

-Powiesz mi w końcu, po co tu przylecieliśmy?-zapytał Anderson, podchodząc do balustrady.
Rozmasowywał palec wskazujący lewej ręki, najwyraźniej przycięty klapą.

-Spotkać się z dawnym przyjacielem-odparł z nieskazitelnym, Nowojorskim akcentem.

-Bardzo fajnie. Czy jestem ci potrzebny do czegoś jeszcze poza wynajęciem całego piętra na moją twarz?-zapytał, zaś Anthony spojrzał na niego rozbawionymi, stalowymi oczyma.

-Właściwie to... nie.

-Akurat-warknął z niepewnością przebijającą cię w głosie, na co Inżynier roześmiał się.
Jack był bystrym chłopakiem o zadziwiających pomysłach i najbardziej zaufanym, żyjącym człowiekiem.

Co prawda zabarwienie tego było nieco gorzkie.
Zaufanie bez nutki cynizmu jest głupią ślepotą, zamykającą oczy na człowieka.
Dlatego akta Jacka znał na pamięć. Z każdymi dopiskami.
Musiał mieć całkowitą pewność, iż cios nie nadejdzie z tej strony.

-Jasne, że nie. Będziesz obserwatorem. Idź do pokoju E10. Luneta jest w poduszce na fotelu. Idź do centrum i wejdź na dach najwyższego budynku. Rozejrzyj się dokładnie i złóż-poinstruował na zakończenie grzebiąc w wewnętrznej kieszeni.

-Coby ci się nie wydawało, że jesteś sam-rzucił słuchawki, mikrofonik i klucz do pokoju.

-Nie lubię zabijać.
Skrzywił się chłopak, spoglądając na trzymane w dłoniach rzeczy.

-Nie sądzę, żebyś musiał, ale bezpieczeństwa nigdy za wiele, a teraz idź, bo nie zdążysz. Spotkamy się jutro-dodał na zakończenie.

Anderson musiał się spieszyć.
Musiał zorientować się, iż nie istnieje pokój E10, ale już 510, jak najbardziej. Lunety nie było w poduszce na fotelu, tylko na łóżku wraz ze sprężyną, której nie ma na najwyższym dachu.
Bez niej stary Dragunov nijak nie wystrzeli.

Nie powiedział też gdzie się udaje. O tym poinformuje na samym końcu, a teraz...
Dalej miał dużo czasu...




Błysnął flesz, zaś Anthony spojrzał na swoją cyfrówkę, krytycznie przyglądając się zdjęciu Kolumny Pompejusza.

Niby ładnie, ale czegoś mu brakowało. Oddalił się trochę, pragnąc objąć nie tylko kolumnę, lecz również dwa strażnicze sfinksy.
Kolejny błysk.

Ciągle brakowało tego nieuchwytnego czegoś. Zdawał sobie sprawę z braku, niemniej nie potrafił dokładnie zidentyfikować nieuchwyconego elementu.

Tłum turystów zelżał, czego Smith jak najbardziej się spodziewał. Mało kto chodził nocą oglądać pozostałości dawnych, egipskich kultur.
Jakaś para przechodziła obok, pokazując sobie palcami różne szczegóły architektoniczne.

Może to perspektywa powinna być inna. A jakby uchwycić ją nieco pod kątem?

-Ktoś się zbliża-usłyszał w słuchawce głos Andersona.

-Może być-mruknął spoglądając na kolejne zdjęcie.

-Witaj. Zbierzesz się ze mną w podróż?-zza pleców Smitha dobiegł dawno nie słyszany, męski głos.
Dawny szef grupy, której był członkiem. Ekstraktor.

-Najlepiej nie tutaj-skinął głową, odwracając się ku rozmówcy.
Inżynier musiał przyznać, że jego towarzysz sprzed lat niewiele się zmienił.

-Spokojnie, obserwuję to miejsce od dwóch godzin. Nie wydaje mi się, żebyś kogoś przyprowadził-odparł Malcolm.

-Wiem-uśmiechnął się enigmatycznie, spoglądając na pojedynczych ludzi kręcących się kilkanaście metrów dalej.
Żaden z nich nie starał się słuchać, co mówią, żaden na nich nie patrzył, lecz to nie wszystko.

-Potwierdzam-powiedział Jack.

-Zboczenie zawodowe-uśmiechnął się szerzej Smith, klepiąc Ekstraktora po ramieniu.
Istniały przecież kamery szpiegowskie i rejestratory dźwięku.
Whitman odwzajemnił uśmiech. W ciemności błysnął garnitur białych zębów.

-To co przejdźmy się i pogadajmy-zaproponował znajomy, zaś starszy mężczyzna powoli, lecz pewnym krokiem skierował się w kierunku morza, zwiększając dystans od sfinksów oraz kolumny.

-Domyślam się, że masz dla mnie coś ciekawego-zaczął Smith.
Ekstraktor z pewnością nie przyleciał do Egiptu od tak sobie, żeby po latach zapytać jak czuje się staruszek Anthony.

-Jasne, jak wiesz upały mam u siebie i nie muszę tu taszczyć dupska, żeby zaczerpnąć słońca. Jest robota-Malcolm od razu przeszedł do rzeczy.
-Gruba sprawa, nierealny do osiągnięcia cel … no i dobra kasa do zarobienia-dodał po chwili.
-Wchodzisz w to?

Zastanawiające.
Malcolmowi potrzebny był Point Man, nie pierwszy-lepszy świeżak, zaś sądząc po wprowadzeniu, zadanie będzie wymagało działania na wielu frontach, by zdobyć prawdziwy wywiad.
A to jedynie wstęp.

Zastanawiał się kto może być zleceniodawcą i celem. Ktoś z najwyższej półki.
W umyśle mężczyzny zaświtało kilka osób.
Jedną z nich był Bill Gates, lecz prawdopodobieństwo było niskie. Linux nie posiadał wystarczających środków tak jak Mac.
A może?

-To zależy. Kto i kogo. Za ile, to nie ma znaczenia-odparł Ekstraktorowi zgodnie z prawdą.
Nic nie poczuł wynajmując całe piętro jednego z najdroższych hotelów w Aleksandrii.
Co prawda jedynie na dwie noce, ale zawsze.

-Jak ci powiem kto albo raczej kogo to za ile zacznie mieć znaczenie-stwierdził Malcolm, zaś Point Man skinął głową z powagą.

Anderson będzie musiał mu wybaczyć. Wyłączył mikrofon.


Przez chwilę milczał, zastanawiając się.
Ekstraktor wiedział co mówi. W tym wypadku fundusze grały bardzo dużą rolę, jednakże nie chodziło o działkę, jaką mogli wypłacić każdemu z osobna, a o zdolność finansowania przedsięwzięcia.

Na twarz Smitha wystąpił szeroki uśmiech. Wyzwanie mogące skończyć się jego śmiercią.
Przez chwilę zastanawiał się, kalkulując. I tak żył już dostatecznie długo, więc mógł pozwolić sobie na taki hazard.
Gra warta była świeczki. Może mógł przyczynić się do zapobieżenia Wojnie.
Opłaca się.

Nagle uderzyła go myśl jak daleką drogę przebył przez te wszystkie lata i jaką rolę odegrał w tym jego przyjaciel.
Z pewnością byłby z niego dumny.
Kto wie, może niedługo się z nim zobaczy...

Włączył mikrofon.
-Wysoko. Wchodzę, ale trzeba będzie poinformować naszego przyjaciela, że będzie musiał wyłożyć trochę więcej pieniędzy niż na działki dla każdego. Tu będzie potrzebny spory nakład na wydatki.

-Gdzieś ty, kurwa, był?!-krzyknął Jack, zaś Smith powstrzymał się przed skrzywieniem.

-No, wysoko. Wyżej się już nie da-obojętnym głosem mówił Malcolm.
-Po takiej akcji to już nawet należy się emerytura. Na fajnej wyspie z siedmiocyfrowym kontem w banku. Ale na razie brzmi to jak życzenie. Oczywiście nie widzę innej opcji, że miałoby się nie spełnić. Ale najpierw trzeba zrobić robotę … i przeżyć. A żeby wszystko poszło gładko to poza wydatkami potrzebujemy teamu. Za dwa tygodnie mam spotkanie z fałszerzem, chemika i architekta też mam na oku.

Miał rację. Najtrudniejszym zadaniem, jakie może ich czekać, to przeżycie zadania.
Będzie to trudne już na Poziomie 0, a jakby tego było mało, nie miał żadnego dobrego pomysłu, mającego rację bytu.

Robota będzie tak precyzyjna, że powinien spróbować zapewnić grupie całe lata na głębszych płaszczyznach.

Do tego potrzeba zdolnego Architekta, by wykreował całe lokacje na tyle wiarygodnie, by przez cały ten czas Cel nie zorientował się, iż jest we śnie.
Wtedy być może nawet trzeba będzie się wycofać.

Konieczny będzie świetny Fałszerz zdolny pomieścić kilka osobowości, by móc je w każdej chwili odtworzyć.
Istny artysta i mistrz iluzji w jednym zabójczym opakowaniu.

No i wirtuoz chemii mogący przydać się głównie we śnie. Wszelakie chemikalia mogą się przydać w każdej chwili, poczynając od gazów bojowych wszelkiego rodzaju na medycznych specyfikach kończąc.

Podstawowy skład musi zrzeszać pretendentów do statusów najlepszych w swoim fachu, zaś Inżynier musiał przyznać, iż zaczynało się całkiem nieźle.
Choć od dawna nie widział Malcolma, pamiętał na co go stać.

W kwestii własnej osoby nie miał zdania.
Posiadał bardzo duże możliwości na płaszczyźnie życia codziennego, lecz dalsze fazy nie jemu oceniać.
Jednocześnie trwał przy nadziei, iż Whitman rzeczywiście myśli o najlepszych z najlepszych.

-Patrząc na kolor moich włosów, emeryturą mnie nie zachęcisz-roześmiał się.

Nagle wpadła mu do głowy pewna myśl. Skoro podstawowa piątka została praktycznie zarezerwowana, to nie miał co o nich myśleć.
Miał w tej kwestii pewną dozę zaufania w stosunku do Ekstraktora.
Mógł jednak zająć się Szóstym.

Piotra Koroniewa pamiętał jako porządnego człowieka potrafiącego być niebezpiecznym.
Co prawda wtedy należało mu się jeszcze długie szkolenie i dopracowanie umiejętności szczególnie w dziedzinie zaskoczenia przeciwnika.

Smith nawet wiedział już jak znajdzie przyszłego Sixth Mana, który z pewnością się zgodzi. Nie było wątpliwości.
Anthony miał bardzo silne argumenty do wystawienia.

-Skoro masz już pozostałą trójkę, to ja mogę załatwić Szóstego. Solidny człowiek z przeszłości. Może uda mi się jeszcze kogoś zwerbować, ale mogę obiecać tylko tyle, że się rozejrzę.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.

Ostatnio edytowane przez Alaron Elessedil : 13-12-2011 o 23:36. Powód: Zdestruowanie nagłówka :)
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 13-12-2011, 13:18   #22
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
-Nie podoba mi się zwrot "z przeszłości". Masz bardzo czarną tą swoją przeszłość, więc zastanów się dobrze czy możesz tak ryzykować-powiedział Jack.

Point Man nie mógł odmówić mu racji w jednym. Jego przeszłość była niekwestionowaną, czarną plamą równie dobrze mogącą świecić chwałą, jak i odrzucać niesławą.
Człowiek zza czarnej kurtyny, za której sznurki Inżynier pociągał, był wielkim znakiem zapytania dla innych.

-Ze względu na Cel proponuje rozejrzeć się także za składem rezerwowym. Na razie byłaby to druga linia siedząca na ławce rezerwowej. Ale …-Malcolm zawiesił na chwilę głos.

-Obawiam się, że nie obejdzie się bez strat. Przynajmniej rozsądnym jest takie założyć.

-Może znajdę jakiegoś Winga, ale nie będę brał byle kogo. Jeśli nie trafi się nikt godny polecenia, nie wezmę go, żeby zminimalizować straty.
Jeśli takie się zdarzą w ostatecznym składzie, to zejdę po tego człowieka.
No i nie można zapominać, że śmierć może grozić bardziej w rzeczywistości niż śnie.
Podobnież plan to połowa sukcesu, więc postaram się zapewnić go jak najwięcej przy minimalizacji ryzyka, co pociąga za sobą brak użycia silnych środków nasennych. Całkowicie eliminuje narkozę...
-odpowiedział szybko Malcolmowi.

Nie miał zamiaru zostawiać nikogo w Limbo. Nikogo.
Towarzyszy broni nie zostawia się samych na polu bitwy. Nigdy w potrzebie, więc w razie niepowodzenia wejdzie tam, gdzie jeszcze go nigdy nie było i wróci ze zmarłym albo nie wróci wcale.

Nie ważna o kogo będzie chodziło. O Ekstraktora, Chemika, Koroniewa, Cel czy któregoś z Wingmanów.
Zabierając rezerwę, muszą zabrać najlepszą jaka tylko istnieje. Perły z mułu zdolne zająć miejsce w podstawowym składzie podczas zwykłej akcji.

-Czy tobie życie niemiłe?! Chcesz schodzić w Limbo?! Zbyt długo stałeś na dachu, stary.
Słońce ci dogrzało, więc lepiej się połóż i poczekaj aż ci przejdzie
-warknął Anderson, wystawiając cierpliwość swego towarzysza na próbę.

-A tak z ciekawości... Kogo masz na oku na pozostałą podstawową trójkę?-zapytał.

Bezsprzecznie Smith był typem człowieka lubiącym wiedzieć.

-Pamiętasz pieprzone Rio? Kto nas wtedy wyciągnął? Chciałbym żeby weszła do składu. Po pierwsze jest z Rio, więc tutaj nikt jej za bardzo nie zna. Extraktorzy unikają ludzi stamtąd, cholerne czarownice. Ale ona jest inna … no i już raz nam pomogła-rzekł Malcolm, a jego rozmówca doskonale kojarzył osobę.

Antonia Ramos była świetną chemiczką i jedną z najładniejszych kobiet, jakie widział podczas swego sześćdziesięciosiedmioletniego życia.
Starał się być obiektywny w swych ocenach.

-Architekt …-Whitman zasępił się chwile.
-Spotkałem go kiedyś po drugiej stronie. Teraz mieszka w Tokio, jakby chiał zacząć wszystko od nowa. Diament, ale nieoszlifowany. Jednak w tym konkretnym przypadku zlecenia powinni byc to ludzie najmniej znani, kwalifikacje są bezdyskusyjne. Ale nieznane twarze dają szanse uderzenia z zaskoczenia. Tak więc, mówiąc krótko gość jest dobry, znakomity, trzeba go będzie tylko sprawdzić w akcji przed właściwym zadaniem-kolejna prezentacja przywodziła mu na myśl tylko jedną osobę.
Nie miał jednak zamiaru przerywać wypowiedzi.

-Z Forgerem już pracowałem… jest dobra. Spisała się. Mam nadzieję, że otrzyma moją wiadomość. Wtedy na akcji była jeszcze jedna dziewczyna, też dobra, pomyślę jeszcze czy nie wziąć jej na rezerwę-Anthony domyślił się, iż Ekstraktor celowo nie wymieniał imion.
Bardzo dobrze.

Szli wolnym krokiem jak turyści złaknieni powiewu ożywczego powietrza jaki dać może w tym miejscu tylko nocna bryza.
Sypki, jasny za dnia piasek zapadał się, otaczając buty dwójki przechadzających się mężczyzn.
Ciepłe powietrze nadpływające znad morza wręcz zachęcało do zatrzymania się na brzegu ciesząc się delikatnymi powiewami pośród chłodu nocy.

-Ten Architekt...-zaczął, pragnąc przekonać się, czy jest to ta osoba, o której myśli.
Oby.

-To ten, co go po przyjacielsku z dołka wyciągaliśmy?

-To ten-odpowiedział szybko Malcolm, zaś Smith uśmiechnął się szeroko.
Świetna wiadomość. Chodziło o jego bardzo dobrego znajomego, Williama Eackhardta.

Choć Point Man pracował z wieloma Architektami, ani razu nie spotkał się z takim talentem wrodzonym.

-Gość jest … jakby to powiedzieć … mało stabilny. Rozumiesz co mam na myśli?-zapytał Malcolm, a Inżynier skinął głową.

-Mam nadzieję, że nie rzuci złego cienia, ale chyba powinien sobie poradzić-stwierdził starszy z dwójki.
Wierzył w niego, zaś z taką wyobraźnią pokładane w nim zaufanie zdawało się całkiem rozsądną lokatą.

-Też tak myślę. Zobaczymy jak sobie da radę w planowaniu. Może ten Twój szósty byłby pomocny w razie czego.

-Jeszcze mu się przyjrzę, żeby mieć całkowitą pewność, lecz sądzę, że się nada-tym samym zakomunikował Andersonowi, iż przychyla się do opinii chłopaka w kwestii uzyskania pewności co do osoby.

-No!-usłyszał w słuchawce, przez co prawie uśmiechnął się pod nosem.
Kolejny raz pomyślał, że to dobry i pomysłowy towarzysz. Ani razu nie zawiódł, gdy brał go jako Turystę, a nawet wręcz przeciwnie.

Choć początkowo każdy zespół był nastawiony do niego mocno sceptycznie, jak to do Turystów, finalnie okazywał się to strzał w punkt.

-Ewentualnie mogę pomyśleć nad Turystą. Przydatny człowiek na to miejsce. Od pewnego czasu działam z nim na innych płaszczyznach porozumienia międzyludzkiego, ale to nic pewnego.
Rzucił Ekstraktorowi luźny pomysł - propozycję, po której obserwował reakcję.

-Jednego Turystę już dostaliśmy w pakiecie-uśmiechnął się Malcolm.
-Odkąd ruscy zaczęli zabierać turystów kosmos i pokazali, że można zrobić niemożliwe każdy teraz wpycha paluchy między drzwi. Z nimi zawsze jest kłopot… ale nijak nie można się ich pozbyć.

Stanowisko jego szefa było jasne. Nie lubił ludzi wchodzących na tą pozycję, jednakże nie znał Tego towarzysza podróży wgłąb umysłu.

Anthony odpowiedział lekkim uśmiechem.
-Nie zawsze są przeszkodami. Dobrze jest mieć w zespole człowieka pokroju MacGyvera, ale jak Turysta już jest to problem zdaje się być rozwiązany-powiedział, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, iż dojście drugiego człowieka o tym samym statusie może wzbudzić pewne opory ze strony ogólnie pojętej przyszłej "drużyny".

-Chyba problem dopiero się zacznie...-uśmiechnął się Whitman. Riposta była bardzo celna i jakże autentyczna.

Point Man roześmiał się.
-Masz rację, problemy się dopiero zaczynają, a mnie czeka kolejna nieprzespana noc.-pokręcił głową, układając powoli cały szkielet przyszłej akcji.

Nagle przypomniał sobie o czymś.
Andreas Gibson jakiś czas temu zawiadomił go o zbliżającej się przeprowadzce z okolic Brentwood do Kanady, do Quebec, lecz sam nie wiedział kiedy.
Teraz tam będzie kontaktem Smitha.

Obecnie James Johnson znajdował się najbliżej miejsca zamieszkania Malcolma.
W Los Angeles.

-Nic to. Mam dla ciebie nowy kontakt ze mną. Dalej możesz korzystać ze starego Gary’ego, ale na wszelki wypadek możesz też poprzez...-powiedział, po czym ściszył głos, gdy kończył zdanie.

-Wilhelma Oldmana-mruknął, podając kartkę z autentycznymi danymi Johnsona.

-Spokojnie skoro cię raz znalazłem to znajdę i następnym-Malcolm przeczytał kartonik, po czym wyjął zapalniczkę. Błysnął ogień oświetlając twarze stojących mężczyzn.
Whitman trzymał karteczkę do momentu aż płomień zaczął podgrzewać jego palce. Potem upuścił ją na piasek, sprawdzając po chwili czy skrawek spłonął doszczętnie. Butem roztarł popiół.

Smith nie miał zamiaru wyprowadzać towarzysza z błędu.
Uśmiechnął się poraz ostatni, po czym zasalutował w geście pożegnania, kierując się w stronę centrum Aleksandrii.

-Co o tym myślisz?-zapytał jego oczy na dachu.

-Niby o czym? Przecież nie słyszałem najważniejszego, czyli kto i kogo zleca. Nie znam tego Ekstraktora ani osób, które wymieniał.
Nie znam też twojej Szóstki...


-Nie pieprz-mruknął.

-No dobra. Sądząc po tonie waszej rozmowy, robota jest duża i nie powinieneś się w nią pchać.
Na co ci to? Czego ci brakuje?
-zapytał Jack.

-Ruchu. Sprawdź czy czysto. Wracam do hotelu...
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.

Ostatnio edytowane przez Alaron Elessedil : 13-12-2011 o 23:38. Powód: Kolejny tytuł posta odchodzi do Limbo
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 13-12-2011, 13:21   #23
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Pomieszczenie pełne stalowych, zardzewiałych szafek zamykanych na klucz. Szatnia.
Miejsce, gdzie zwykły człowiek przychodził, by zostawić życie cywila i wraz z założonym mundurem stać się pogardzanym klawiszem.

Nieopodal stały pospolite prysznice ze słuchawkami pokrytymi kamieniem, najpewniej oferujące użytkownikowi szerokie spektrum żyjątek wypływających razem z wodą, nie pomijając grzybicy, jaką z pewnością można było się nabawić, stając bosymi stopami w kabinie.

Szatnia i zaledwie trzy osoby znajdujące się w niej.
Klawisze wyżsi stopniem, o czym świadczyły czarne pagony na ramionach mundurów tej samej barwy.
Uniformy były identyczne. Czapka z szarym paskiem i tarczą na środku, mosiężne guziki - istna gratka dla złomiarzy, lakierki, pasy z masywnymi klamrami.

W zestawie małego klawisza dostali też pałki, paralizator i krótkofalówki. Zapewne z bojowej części wyposażenia najbardziej przyda się paralizator. Szybkie uciszenie nieposłusznej jednostki.
Krótkofalówka może przydać się później, by zameldować Malcolmowi o postępach akcji.

Nie spieszyli się specjalnie.
William siedział na jednej z drewnianych ławek, Antonia poprawiała dopasowanie swojego stroju, zaś Anthony lekko krzywił się czując nie do końca przyjemny ucisk na ciele.

Pół rozmiaru za małe i niedopasowane.
Piło pod pachami, opinało względnie szeroką klatkę piersiową i barki. Uciskało ręce szczególnie w okolicach bicepsów.
Podobnie zachowywała się dolna część względem ud.

Nagle podniósł głowę. Syrena alarmowa.
Tego się nie spodziewał... W planach nie istniał powód jej użycia.
Coś poszło nie tak, jak powinno.
Nie tylko on to zauważył, co nie było wielką sztuką.

Do pomieszczenia, z prędkością F-16 wleciał jeden z ich przełożonych.
-Bunt! Bunt w damskim skrzydle! Ty i ty, Will, za mną do zbrojowni i gnamy wspomóc tam strażniczki, pchamy tam większość sił. Smith! Ty dowodzisz akcją na dziedzińcu, chcę mieć wszystkich facetów w swoich celach jak najszybciej! Do roboty, kurwa!-wydarł się i wypadł z szatni jeszcze szybciej.

Prawda, należało się spieszyć, lecz cały plan właśnie wziął w łeb. Należało ustalić co będą robili.

-Dzięki, stary. Świetna robota!-powiedziała Antonia, a Smith słysząc jej głos, uśmiechnął się mimowolnie.

Był prawie pewien, iż kobieca celowo modulowała głos w ten sposób, by być jeszcze bardziej uwodzicielska.
Inżyniera niezmiernie to bawiło, ponieważ była zupełnie inna niż wojsko.
Drugie usztywniało nogi, zaś Antonia najwyraźniej stawiała na nieco inną część ciała, jednocześnie zmiękczając dwie kończyny dolne.
To właśnie owa wizja wprawiała Anthony'ego w dobry humor.

Tymczasem między Architektem i Chemiczką doszło do wymiany zdań, lecz on nie miał zamiaru się wtrącać, choć nie bardzo podobało mu się to, iż nastąpiły jakiekolwiek komplikacje.
Dobrze, że wyszły teraz, nie później.

Powrócił do oględzin własnego ubrania.
Zastanawiał się jaką ruchomością dysponował w swoim malutkim, prywatnym więzieniu w więzieniu.
Początkowo wolno i oszczędnie, by przyspieszyć oraz poszerzyć ruchy.

-Kobiece skrzydło jest najmniej ważne w tej chwili. Jak stracimy nasze panie przez czyjś brak profesjonalizmu, to tragedii nie będzie. Jak stracimy wszystkich innych, to będzie problem. Czas się też odliczyć. To kto na ochotnika idzie do Malcolma?-usłyszał Chemiczkę.

Na to nie mógł się zgodzić. W damskim skrzydle znajdują się Amy i Miranda, które w trakcie zamieszek mogą zginąć.
Nie mogli dopuścić do wybudzenia przed finalną częścią ich teatrzyku.
Natomiast samego Malcolma można było powiadomić przez krótkofalówkę, którą podobno miał każdy ze świadomych.

-Anthony? Co robimy? Powinniśmy kontynuować plan czy zwijać się całkowicie?

-Chyba sobie jaja robisz. Jeśli teraz mamy się wycofywać, przy takich drobnych niepowodzeniach, to co będzie... Z resztą nie ważne-odparł szybko, wchodząc w rolę wojskowego.
Nie mogli poddawać się z powodu takiej błahostki jak bunt skrzydła więziennego.
Co prawda mogło to brzmieć śmiesznie, zważając na ilość śmierci, jaki ów mógł zadać, ale nie można było zapominać, iż jest to po prostu sen, nad którym należy zapanować.
Nie koniecznie trzeba się przejmować konsekwencjami niektórych decyzji, odbijających się na dalszej przyszłości.

Zabraniem przez nadciągający oddział komandosów nie należało się przejmować.

-Tamten co wyszedł gadał całkiem do rzeczy, szczególnie jeśli brać pod uwagę, że nie wszystko poszło jak należy.
Jest bunt, najprawdopodobniej jest broń. Jest broń, jest niebezpiecznie, a w Południowym mamy dwójkę naszych. Jeśli tam są.
Idźcie do zbrojowni i nie żałujcie sobie broni. Szczególnie gazów łzawiących i maski. A jak nie ma, to mam nadzieję, że sobie je wyobrazisz
-powiedział do Williama, którego skondensowana podświadomość w osobie wyższego stopniem strażnika okazywała się całkiem logiczna.

Jedna osoba powinna skutecznie przypilnować ludzi na spacerniaku, zaś większa ilość potrzebna była w damskim skrzydle.
Słusznym zdawał się też wybór jego do zaprowadzenia spokoju wśród mężczyzn.
Powinien sobie poradzić, natomiast do rozjuszonej hałastry potrzebna jest osoba z dużą wyobraźnią.

-Czy mam wam je wyjąć z którejś z szafek?-dopytał Smith, rozglądając się po szatni.
Tutaj mógł próbować wyobrazić sobie różne rzeczy bez zagrożenia utraty stabilności snu, co było bardzo ważne.
Nie zależało im na skierowaniu przeciw sobie wszystkich projekcji, nie tylko więźniów.

-Nie będzie takiej potrzeby. Damy sobie radę prawda?-odpowiedział William, zaś Inżynier uśmiechnął się szeroko.
Architekt zdawał się być bardzo dobrze przygotowany do wojen we śnie, zaś Point Man zastanawiał się czy jego towarzysz dałby radę wyobrazić sobie czołg lub myśliwiec.

-Nie wiedziałem, że znasz konstrukcję tych malutkich pojemniczków z sympatycznym, gazowym przyjacielem. Bardzo dobrze. Przyda się-klepnął mężczyznę w ramię.
Musiał wiedzieć jak wyglądają, co mają w środku i jak działają, a to całkiem sporo. Mógł nie wiedzieć jak się je stosuje.
Teoretyk lub praktyk-teoretyk.

-Można powiedzieć, że mam ciekawe hobby-odparł z uśmiechem Profesor, zaś Anthony już zastanawiał się, jak wykorzystać nabyte już zdolności w nadchodzącym zadaniu.
Dawało to pełen wachlarz przydatnych rozwiązań.
Musiał zapamiętać, by dowiedzieć się na co z tej dziedziny może liczyć i ewentualnie poszerzyć możliwości towarzysza.

-A ty w tym czasie gdzie będziesz?.
Point Man spojrzał na pytającego. Istniało tylko jedno miejsce, w którym powinien się znaleźć.
Spacerniak.
Zapewne znajdowało się ta kilku ludzi, których należało stamtąd wyciągnąć.

-Ja zajmę się dziedzińcem. Poradzę sobie z uspokojeniem kilku nadgorliwych więźniów, a w razie problemu, wywołujcie mnie. Wtedy postaram się pospieszyć-odpowiedział, zastanawiając się, w jaki sposób rzeczywiście mógłby ich opanować.

-Co z Ekstraktorem?
Rozmowa przeciągała się trochę za bardzo, lecz sam Smith doskonale rozumiał potrzebę wiedzy.
Malcolma rzeczywiście należało ostrzec przed kolejnymi możliwymi komplikacjami, ale nie trzeba było w tym celu fatygować się do niego osobiście.

-Pewnie siedzi wygodnie na swoim fotelu i oczekuje nas. Będzie musiał jeszcze trochę się ponudzić, bo nie dojdę do niego tak prędko-odparł Point Man z krzywym uśmiechem zdobiącym twarz pokrytą kilkudniowym zarostem.
Możliwe, że chciałby sprawdzić zdolności improwizacyjne Wingmanów. Taka wiedza mogła się bardzo przydać.

-Czyli co? Zgarnąć go przy okazji?
Nie taki był plan. Whitman miał nie ruszać się ze swojego gabinetu, jeśli nie będzie absolutnie niezbędny w innym miejscu.
Takiej opcji nikt z nich nie zakładał.

-Spotkamy się w pokoju Naczelnika, więc on nie bardzo ma się jak ruszyć. Możemy spróbować kontaktu przez krótkofalówki. Dałeś Malcolmowi taki gadżecik?-zapytał Williama.
Co prawda wiedział, iż powinien swoją posiadać, lecz wolał się upewnić.

-Jasne, zadbałem o to, żeby każdy z nas miał jedną-usłyszał w odpowiedzi Point Man.
Jeśli jednak coś poszło nie tak i Ekstraktor nie posiadał krótkofalówki, będą musieli poradzić sobie nieco inaczej.

Wyjął sprzęt komunikacyjny zza pasa.

-Jeszcze jakieś pytania?-zwrócił się do dwójki. Wiele czasu już zmarnowali.
Co innego chaos rozwijający się samoistnie, bez żadnej kontroli, a co innego rozprzestrzeniający się sam, ale z czynnikiem mogącym zakończyć go w każdej chwili.

Na szczęście wszystkie palące wątpliwości zostały wyjaśnione.

-Jazda!-rzucił na odchodnym, po czym szybko ustawił ustaloną wcześniej częstotliwość Naczelnika więzienia.

W końcu wyszli.
Antonia była wyraźnie niezadowolona, lecz Inżynier był za starym wróblem, żeby łatwo dać się złapać na ową prowokację.

-Wygodnie na foteliku, nasz drogi Naczelniku?-wywołał Ekstraktora, mając nadzieję, iż krótkofalówka zaskrzeczy i pośle serię szumów przerywanych głosem Malcolma.

-Co tam się do cholery dzieje?!-usłyszał w odpowiedzi zdecydowanie damski głos.
Poznawał go i już wiedział, że Amy Fox nie siedziała między więźniami.
Gdzie, w takiej sytuacji, podziewał się Ekstraktor?

Tak naprawdę mógł być wszędzie: gdzieś pośród strażników, na jednej z wież, przy megafonie, w męskiej części więzienia lub - na tą myśl uśmiechnął się lekko - damskim skrzydle.
Szybkim krokiem, ani na chwilę nie zatrzymując się w miejscu, przemierzał korytarz, przeciskając się między chaotycznie biegającymi strażnikami.

Za grosz w nich dyscypliny. Jak oni mogą panować nad tym miejscem?

Dostał się na górny poziom klatki schodowej strzeżony w większości przez stalowe siatki.
Natychmiastowo wbiegł na schody prowadzące na półpiętro tonące w niedopałkach, śmierdzące jak wielka popielniczka, którą w istocie było.

Skoro uczestnicy snu pojawiają się w innym miejscu niż było to zaplanowane, to inni również mogli nie być na swoich miejscach.
Problem stał się większy.

-Kurwa mać-warknął, myśląc szybko.

Ognisko buntu znajdowało się bardzo blisko Amy, więc mogą do niej dotrzeć bardzo szybko.
Najlepiej niech Will i Antonia przyspieszą.

-Masz się czym zabarykadować?-zapytał szybko, wciskając przycisk. Koniecznie trzeba było dać wszystkim więcej czasu.

-Antonia, William, jeśli jeszcze nie biegniecie, to lepiej zacznijcie. Pani naczelnik Fox będzie miała problemy-wyrzucił z siebie tuż po przestrojeniu na inne fale, z których powrócił na częstotliwość Amy.

Nagle zobaczył Blackwooda prowadzonego przez dwóch strażników ze Skrzydła Wschodniego.
Zatrzymał się na chwilę na schodach prowadzących z półpiętra na parter.

-Wy dwaj! Biegiem do gabinetu Pani Naczelnik! Zabieracie więźnia i pilnujecie. Nie ma czasu go odstawiać. W razie problemów biegiem na dziedziniec!-błyskawicznie poinstruował, po czym ponownie ruszył przyspieszonym krokiem, słysząc za sobą krótkie, acz rzeczowe "Tak jest!".

Bardzo dobrze.
Amy, Balckwood, Antonia, William. Przynajmniej oni będą już na umówionym miejscu spotkania.

-Biurko, szafa, coś by się znalazło-usłyszał krótkofalówkowy raport stanu ciężkiego wyposażenia pomieszczenia.
Skromnie. Bardzo skromnie, ale musi wystarczyć.

Cała koncepcja opierała się na zaufaniu do Williama i przekonaniu, iż zdąży na czas, a wtedy wystarczy tylko potraktować natrętów gazem.
Jak tylko gaz zacznie działać, bunt powoli zacznie dobiegać końca.

Przepchnął się między kilkoma strażnikami, krzywiąc się na panujący wkoło nieporządek.

-Ale burdel...-mruknął.

-Zawołaj do siebie strażników. Tylu, ilu jest w okolicy. Niech wszystko poustawiają przy drzwiach i czekają z wyciągniętą bronią.
Pomoc jest w drodze
-powiedział szybko.
Fałszerz nie miała wiele czasu do stracenia. Musiała działać natychmiastowo.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.

Ostatnio edytowane przez Alaron Elessedil : 13-12-2011 o 23:39. Powód: Nazwa posta przestaje istnieć
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 13-12-2011, 17:09   #24
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
-Do wszystkich jednostek w pobliżu gabinetu Naczelnika. Zameldować się u Pani Fox!-zakomendował po przełączeniu na częstotliwość ogólną.

Nagle rozległ się trzask i gardłowy głos strażnika. Ów klawisz nie zdążył wiele powiedzieć, gdyż ktoś skutecznie go uciszył.
W zastępstwie pojawił się krzyk bólu przebijający się przez bliżej niezidentyfikowany hałas.

Bunt rozwijał się bardzo szybko, zaś oni jeszcze nie zdążyli na niego zareagować. Maratończyk rozpoczyna bieg, podczas gdy jego konkurent dopiero jest w trakcie rozgrzewki.
Dystans rośnie, choć żaden z nich nie jest bezczynny.

Świadoma część zespołu w mundurach dopiero była w trakcie rozgrzewki, zdążając na start – do źródła destruującego ustalony w więzieniu ład.
Dopiero wtedy zdołają stanąć w konkury z rozszalałym motłochem.

Inżynier ponownie zmienił częstotliwość.

-Antonia, William, zbierajcie oddział. Dowodzicie. Nie nawalcie. Kontakt w przypadku problemów.

-Zrozumiałem-odezwał się natychmiast Profesor, zaś Point Man lekko westchnął.

Tyle mógł zrobić dla Amy. On sam nie mógł być w dwóch miejscach jednocześnie. Przynajmniej teoretycznie.
Swoją drogą ciekawe, jakby na takie zaburzenie zareagował sen. Niemniej nie miał zamiaru testować tego w obecnej chwili.

Ponadto, gdyby teraz pobiegł do Naczelniczki, zrobiłby najgłupszą rzecz pod słońcem.
Przerzucenie wszystkich sił na jedną stronę konfliktu bez zabezpieczenia drugiej mogło być największym błędem jaki mógł popełnić.
Nawet jeśli konflikt zostanie zgaszony po jednej ze stron, przeciwna w tym czasie mogła wybuchnąć, zaś niekontrolowana mogła poczynić znaczące szkody.

Z drugiej jednak strony w historii jeszcze nikt nie wygrał, walcząc na dwa fronty… Przynajmniej w skali makro, w której ścierały się ogromne ilości ludzi dowodzonych przez jednego człowieka.

-Wracać!-krzyknął na trzech strażników, którzy wyminęli go, biegnąc w przeciwnym kierunku.
Może na coś w końcu któraś z panoszących się projekcji przyda.
Zawołani natychmiast odwrócili się. Ich twarze poczerwieniały z wysiłku, zaś z ust dobiegał chrapliwy oddech.
A może i się nie przydadzą... Byli słabi. Bardzo słabi i mało wytrzymali.

-Ze mną na dziedziniec-machnął ręką, w geście nakazującym podążanie za sobą, po czym zbiegł na dół, mijając dyżurkę.

-Był rozkaz przez radio, żeby...-zaczął jeden, ale drugi szturchnął go i razem ruszyli w krok za nim. Inżynier stanął na spacerniaku z trzema ludźmi za sobą. Szybkim spojrzeniem ogarnął całość aktualnej sytuacji i...

Stwierdził, iż nie jest najlepiej. Byli bliscy buntu, w każdej chwili mogli wybuchnąć.
Z pobieżnego rozeznania wyłonił cztery podstawowe grupy.

Pierwsza z nich stała spokojnie, wykonując polecenia strażników, zamierzających sprowadzić wszystkich do cel.
Właściwie, to byli gotowi zejść ze spacerniaka.
W tamtym kierunku podążali zarówno dwójka Wingmanów, jak i Sixth Man.

Druga całkowicie ignorowała wszelkie rozkazy stawienia się w szyku, dyskutując w grupkach. Zapewne o aktualnej sytuacji w placówce.
Nie reagowali na nic, lecz jednocześnie nie zachowywali się agresywnie, zaś klawisze mieli większe problemy niż ta względnie spokojna, acz nieposłuszna część więźniów.

Trzecia prócz nieposłuszeństwa zachowywała się agresywnie. Potencjalni buntownicy.
Brakowało im już tylko impulsu, który mógłby ich do tego popchnąć, zaś była nim czwarta i ostatnia wyróżniona przez Point Mana część więźniów.

Jeszcze była najmniej liczna, choć z każdą chwilą mogło zacząć ich przybywać. To ich należało uciszyć. Bez nich powstanie więźniów mogło nie dojść do skutku.

Inżynier przez jedną, krótką chwilę rozważał, jaką metodę powinien przyjąć? Kija czy marchewki?
Za czym chętniej podążą te osiołki?
Miał przed sobą rozjuszoną hałastrę silnych mężczyzn – kryminalistów. Najbezpieczniejszy był sposób „marchewki” zawsze można było się z niego wycofać, przedstawiając drugą stronę argumentów, lecz nie miał czasu na sprawdzanie obu technik.
Od razu musiał trafić we właściwą opcję.

-Jedynka-zaczął Inżynier, podejmując decyzję.
To twardzi ludzie nie nawykli do głaskania po gładko ogolonych główkach.

-Zrób małą pokazówkę. Traf jakiegoś buntownika. Byleby nie tego niosącego człowieka. I nie waż mi się strzelić do żadnego ze spokojnych-powiedział, obserwując reakcje, jaką wywoła jego decyzja.

- Yes sir. Mam cel. Proszę o potwierdzenie-powiedział głos z wieży oznaczonej numerem jeden. To była ostatnia chwila na przemyślenie.
Czy na pewno zadecydował dobrze? Wydawało mu się, że tak.

- Potwierdzam.
Decyzja zapadła. Nie było już odwrotu.
Anthony wpatrzył się w panujący na dziedzińcu harmider. Nagle rozległ się huk wystrzału!
Przez chwilę zapadła cisza. Prowodyr buntu, znajdujący się w klasyfikacji Smitha w czwartej grupie pogrążył się w pyle spacerniaka z otworem w głowie.
Pobliscy więźniowie odskoczyli szybko, pozostawiając samotne ciało, zaś w trwającej zaledwie chwilę ciszy, zdawało mu się, iż słyszał szczęknięcie przeładowywanego karabinu.
Wiedział, że jest to jedynie złudzenie podpowiadane przez jego umysł, lecz było bardzo wiarygodne.

-Strzelają, skurwysyny! Szturmem na wyjście wschodnie!-wydarł się jeden ze skazańców, korzystając z sytuacji.

Chaos wybuchł z nową siłą!
Część więźniów zaczęła biec z rękami na głowie w kierunku najspokojniejszej części placu, gdzie posłusznie oddawali się w ręce strażników prowadzących do cel, lecz byli to zaledwie nieliczni.
Pozostałych strzał jedynie rozjuszył.

Inżynier jedynie przez krótki moment zastanawiał się, gdzie popełnił błąd. Olśnienie napłynęło szybko.
Na agresję najpowszechniejszą odpowiedzią była agresja, jeśli przyczynek nie został właściwie ugruntowany.
By zwiększyć szansę na wywołanie spokoju poprzez ową agresję, należało ją odpowiednio ugruntować.
Pierwsze ostrzeżenie, drugie ostrzeżenie, strzał w ziemię i trzecie – ostatnie ostrzeżenie. Dopiero wtedy powinna nastąpić likwidacja jednego z celów. Na tym polegał jego błąd.

Wybuchły pierwsze zamieszki ze strażnikami!
Pierwszy raz przydały się tonfy wiszące przy grubych, skórzanych pasach. Już sam fakt ich posiadania dawał przewagę obrońcom, zaś na plac zaczęły nadbiegać siły powracające ze zbrojowni.

Rozległ się kolejny wystrzał!
Point Man rozejrzał się w poszukiwaniu agresora, jednocześnie wykluczając wieże. Ich bronie dawały inny dźwięk. Ten był wyjątkowo głośny.
Ciężki kaliber krótkiej broni palnej. Desert Eagle, najprawdopodobniej z nabojem magnum.

Nagle dostrzegł źródło.
Malcolm schowany za tarczą! Niedaleko niego upadł strażnik jak jeszcze przed kilkunastoma sekundami jeden z więźniów.
Był to bardzo niefortunny ruch ze strony Ekstraktora, ponieważ z każdą chwilą ilość klawiszy z pistoletami zwiększała się.

Któryś mógł go zajść od tyłu i najzwyczajniej w świecie zabić. To samo tyczyło się Ruhlera.
Ponadto każda z wież mogła wycelować prosto w jego głowę.
Tarcza chroniła tylko od jedną z sześciu stron.

-Jeden ma brooooń!-wrzasnął ktoś z tłumu, a Anthony już widział trzech mundurowych nadciągających w kierunku Malcolma.
Dwóch biegło z pałkami, ale trzeci…

Kolejny wystrzał!
Whitman zatoczył się na masywnego towarzysza, lecz dalej się ruszał. Wyglądało na to, iż rana nie była śmiertelna, a przynajmniej nie powodowała jej ze skutkiem natychmiastowym.

-Uwaga wszystkie jednostki! Jednostka broni u osadzonego, sektor szósty! Kod czerwony!-zaszczekała jego krótkofalówka.
Zdawał sobie sprawę z tego, że właśnie szanse na wyjście z tego cało dwójki z bronią palną, zmniejszyły się do zera.
Jednocześnie bunt rozwijał się w najlepsze.

Smith musiał jednocześnie uciszać więźniów i chronić dwójkę z jego zespołu. Reszta, jeśli była jeszcze na dziedzińcu, poradzi sobie, o czym był przekonany.
Był tam przecież Koroniew, zaś on wie jak działać w trudnych sytuacjach. Jeśli tylko się rozpoznali, to był o nich spokojny.

Nagle wpadła mu do głowy pewna myśl. Należało zadziałać na bezwarunkowe odruchy, by ukształtować choć chwilowy, ulotny spokój.
Wtedy mógł spróbować łagodzenia konfliktu, choć w rzeczywistości nie był przekonany czy tą sytuację da się jeszcze załagodzić.
Niemniej nie oznaczało to, iż miał ustać w wysiłkach.

Tylko jak zadziałać na odruch każdego ze znajdujących się na placu?
Musiał dotrzeć do każdego bez wyjątku i wtedy zacząć działać z maksymalną skutecznością zaskakującego uderzenia. Tylko co by spełniało wszystkie wymagania jednocześnie?

-Uszojebne sprzężenie na szczekaczki! Najgłośniejsze, jakie macie. Piski, cokolwiek macie, potem mnie przełączcie. Sam zajmę się uzbrojonym!-powiedział szybko, mając nadzieję zwiększyć szanse na przeżycie Malcolma i Christophera.
Do tego potrzebne były natychmiastowe reakcje we wszystkich miejscach.

-Odwołanie procedury kodu czerwonego. Proszę o potwierdzenie-powiedział szybko członek obsługi megafonów.
Konkretny człowiek, działał natychmiastowo, bez zbędnej zwłoki mogącej kosztować dwa cenne życia.

-Potwierdzam! Dźwięki!-ponaglił.
Pomimo szybkości działania, jeszcze starał się jeszcze bardziej przyspieszyć. Obecnie ścigał się z palcem spoczywającym na spuście broni wycelowanej wprost w Whitmana.

Rozległ się kolejny wystrzał. Tym razem nie był w stanie zdiagnozować źródła, jednocześnie nie podejmując specjalnych wysiłków w tym kierunku.
Obecnie obchodziło go tylko jak najszybsze działanie dźwiękowców.

- UWAGA WSZYSTKIE JEDNOSTKI! KOD CZERWONY ODWOŁANY! POWTARZAM: KOD CZERWONY ODWOŁANY-powiedział szybko głos na szczekaczkach, powtarzając polecenie odwołania Kodu Czerwonego.

Anthony uśmiechnął się lekko. Teraz ich przeżycie zależało już tylko i wyłącznie od nich, zaś ich szanse zwiększyły się.
Inżynier patrzył na sytuację na placu z zatkanymi uszami. Wiedział czego się spodziewać, więc należycie się na to przygotował, obserwując jak sytuacja będzie miała się za chwilę. Jak przebiegną zmiany.

Nagle z megafonów popłynął porażający pisk sprzężenia zwrotnego!
Prawie wszyscy skulili się, nieświadomie idąc w ślady Smitha. Część z ludzi przebywających na dziedzińcu upadła, jednocześnie przerywając walki!

Mężczyzna uśmiechnął się. Pomysł działał, a przynajmniej pierwsza jego faza.
Niemniej dźwięk nie ustawał!
Podnosiły się wrzaski!

Chyba pospieszył się z chwalącą myślą na temat realizatorów dźwięku.

-Kto ci, kurwa, kazał włączyć to na tryb ciągły?!-wrzasnął do krótkofalówki, przekrzykując piski.
Błyskawicznie zapadła cisza.
Wszyscy, nawet strażnicy patrzyli zdezorientowani, natomiast na placu zapanował błogi bezruch.

-Do wież. Zmienić jednostrzałówki na maszynowe lub coś o szerokim polu rażenia. Kończmy pierdolenie, jeśli nie chcą być grzeczni. Czekać na sygnał-wydał komendę.

Szybko spojrzał na zegarek, zdając sobie sprawę z tego, iż miał coraz mniej czasu na wyciągnięcie jego towarzyszy z całego tego gówna, w jaki wpakował ich lekki zgrzyt świata.
Malcolm nie mógł zginąć!
Ruhler, Koroniew, dwójka Wingmanów nie mogli zginąć!
Wszystkich należało doprowadzić do gabinetu Amy. Wszystkich bez najmniejszego wyjątku, a on, William i Antonia mieli to osiągnąć.
Oby pozostała dwójka znalazła Mirandę wśród więźniarek… Jeśli rzeczywiście tam była.

- Mamy tylko Remingtony sześćsetki-usłyszał głos z krótkofalówki. Raport jednej z wież na temat stanu uzbrojenia na górze.
Nie dobrze.
Remington 600 – karabin półautomatyczny nie będący tytanem szybkostrzelności, lecz przy skutecznym oporze strażników, same wieże były w stanie wybić dwie trzecie więźniów, zaś na placu znajdowali się również strażnicy z pistoletami.
Mogło się udać, lecz najpierw zamierzał wypróbować łagodniejszy sposób uspokojenia zgromadzenia.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 13-12-2011, 18:29   #25
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny


THE POINT-MAN


- Mamy tylko Remingtony sześcsetki. - zameldowała góra, tylko do jego krótkofalówki - Czekamy na pozwolenie prowadzenia ognia ciągłego. Daj nam “Fire at Will” szefie, i zrobimy porządek ze skurwielami!
-Dajcie mnie na szczekaczki! Migiem!
- Yes, sir. - szczeknęło radio.

Wieże czekały na decyzję Smitha. Miał tylko chwilę. Zanim kołowrót ruszy znowu w szaleńczy pęd.

-Stop!-wrzasnął Smith, czujac nieprzyjemne drapanie w gardle. Nie krzyczał od ładnych kilku lat.
Nie wystarczyło. Tłum zakotłował się ponownie. Przede wszystkim, celem Smitha było uspokojenie pojedynczych ognisk agresji, zaś jednym z epicentrów był człowiek towarzyszący Malcolmowi.

-Ruler, kurwa! Do mnie, a nie napierdalasz naokoło! Bierz szefa!- Smith krzyknął w krótkofalówkę, a głośniki rozniosły jego rozkaz po całym placu. Nie uśmiechało mu się wydzieranie, ale w ten sposób Christopher mógł go posłuchać, zaś na tym zależało mu najbardziej. Jedyną zaletą był fakt, iż nie musiał się starać przy dobieraniu tonacji głosu do rozkazu. Takich rzeczy się nie zapomina. Przed oczami wyobraźni błysnęło mu jego Przesłuchanie...

Jednocześnie starał się wypatrzeć pozostałą trójkę, której nie mógł dostrzec.
Ich miał zamiar wyciągnąć za kilka chwil, po uspokojeniu tłumu lub tuż przed ostrzałem. Wydawało mu się jednak, że twarze tamtych mignęły mu wśród gonionych już do budynku.
Z pewnością nie mógł zajmować się nimi w tej chwili, ponieważ spokój na placu był bardzo wątły, mogący rozprysnąć się w każdym momencie. Bez interwencji było to nieuniknione. Jednocześnie sytuacja była bardzo ciężka do ustabilizowania.

-Strażnicy! Cofnąć się! Niech to będzie dowodem nie posiadania złych zamiarów-powiedział, nie dodając, iż jest to sposób na nie zabicie strażników w przypadku nieposłuszeństwa, zaś każda ich siła przyda się w skrzydle wschodnim.

Rzucił okiem na zegarek. Mało czasu...Stojący najbliżej strażnik chwycił krótkofalówkę i powtórzył kilkukrotnie rozkaz Smitha. Strażnicy oglądając się na główne siły znajdujące się przy murze, zaczęli stopniowo oddawać pole, osłaniając się tarczami. Więźniowie odpowiedzieli tryumfalnym rykiem i ruszyli jeszcze mocniej. Brama w siatce dzielącej dziedziniec od strefy pod murami stawała się areną największego starcia. Co prawda cofających się strażników przybywało i tworzyli coraz większą blokadę, ale też osadzeni szturmowali teraz to jedno miejsce ze wszystkich stron - tworząc niemożebny ścisk i tumult.
- Naprzód ziomki! - ryczał jakiś głos - Przebijemy się!

-Koroniew! Bierz pozostałą dwójkę! Kryć cię w skrzydle Północnym!-Smith błyskawcznie spojrzał na plac, próbując doszukać się ruchu w kierunku skrzydła Połnocnego. Nie dostrzegł go. Nie dostrzegł Koroniewa. Miał nadzieję, iż nie jest to spowodowane nieposłuszeństwem wobec rozkazu. Bardziej prawdopodobne jednak, że w zamieszaniu Szóstka nie usłyszała nawoływań Inżyniera i razem z innymi została spędzona za siatkę. Czas zaczął galopowac...

- Wieże proszą o pozwolenie na otwarcie ognia!!! - skrzeczała krótkofalówka Inżyniera.
-Rozpieprzyć ich wszystkich! Kod czerwony!-warknął Inżynier, nie zważając na to, czy więźniowie to słyszą. Megafony poniosły jego wściekle rzucone słowa nad głowami walczących.
- Przyjąłem! - zatrzeszczało radio - Wszystkie jednostki! Kod czerwony! FIRE AT WILL! Powtarzam, FIRE AT WILL!





THE FORGER’S WINGMAN, THE SIXTH-MAN


Jeszcze zanim popychani przez klawiszy ruszyli po stopniach śmierdzącej tytoniem klatki schodowej, z niedalekiego dziedzińca rozległy się strzały i jeszcze głośniejsze wrzaski. Koroniew przez moment nawet spiął się w sobie, ważąc opcję ataku w takim momencie, ale odpuścił widząc że straże spodziewając się zapewne głupich pomysłów również przygotowali się szybko na kłopoty. Ten na półpiętrze ostrzegawczo wycelował w nich pałkę, a facet na górze porozumiewawczo dotknął wiszącej u pasa krótkofalówki.

Nie, to było zbyt czytelne.

- Trza było tak od razu! - burknął głośno dający im znak do wejścia na schody strażnik. - Jak paru dostanie kulkę w łeb, to się od razu ruchawka skończy. A z prowodyrami porozmawiamy sobie potem w piwnicy.

Jego słowa poniosły się echem po zatłuszczonych ścianach. Ten wysoko tylko skinął głową. Byli nerwowi. Źli. Potrzebowali tylko pretekstu. Więźniowie szli jeden za drugim, starając się niemal bezgłośnie wymieniać się krótkimi uwagami. Szczęściem dwójka strażników na klatce schodowej chyba nie miała dobrego słuchu, albo byli obaj zbyt zaaferowani całą sytuacją. Dość, że nie zareagowali na dyskretne co prawda, ale jednak dające się zauważyć szepty idących jeden za drugim więźniów. Kilkanaście stopni wystarczyło, by sformułować prowizoryczny, ale jednak plan. Na dogadywanie szczegółów zabrakło czasu.
Dość gadania, do roboty. Wóz albo przewóz. Cryer zwolnił, udając że zawiązuje but.
- Ruchy, kurwa. - zniecierpliwił się strażnik.
Wstał. Ale to wystarczyło, by dystans między nim a Rosjaninem zwiększył się. Cryer pozostał na półpiętrze w towarzystwie tego niższego klawisza z wąsem. Koroniew dochodził już tymczasem na górny poziom, przechodząc właśnie obok znajdującego się tam młodego, chudego funkcjonariusza w przekrzywionej nieco czapce.

Cryer już myślał, że Rosjanin zrezygnował. Szybkość ciosu jednak, jaką tamten wyprowadził mijając klawisza, zaskoczył nawet Johna. Po prostu mignęła ręka, a chudzielec zatoczył się na ścianę, ściskając się za szyję - w tym czasie Rosjanin zdążył jeszcze wyszarpnąć tamtemu pałkę. Charkot uderzonego zaalarmował stojącego obok Cryera strażnika, który zgodnie z planem zareagował.
Nie do końca zareagował tak jak chcieli. Najpierw klawisz zdecydował, zapewne by nie mieć za plecami ewentualnej pomocy dla współwięźnia, wyłączyć z gry Johna. Szybki cios pałką miał trafić w splot słoneczny Cryera, ale na szczęście kolejny raz szybkość reakcji nie zawiodła Johna. Mało nie przewracając się na schodach, zeskoczył o dwa stopnie niżej. Klawisz nie próbował już drugi raz, obrzucając gniewnym wzrokiem sytuację pomknął z tupotem na pomoc koledze na górze.

Mózg Szóstki wchodził właśnie na wyższy bieg. Robiło się gorąco. Cios w krtań nie wszedł niestety idealnie, nie wyłączył faceta z akcji na miejscu. Jednak na tyle długo, by póki co Koroniew mógł zaatakować biegnącego właśnie ku niemu z dołu kolejnego klawisza. Wasąty zaskoczył go jednak, znalazł się na górze szybciej niż Szóstka przewidywał. Strażnik paroma susami dopadł szczytu schodów i wykonał solidne uderzenie pałką, mające podciąć nogi napastnika. Pałka musnęła tylko łydkę, poza krótkim ostrym bólem mięśnia nie zdołała jednak obalić Rosjanina.

Pora na kontrę, idealna okazja na wykorzystanie przewagi wysokości. Mae-Keage. Wraz z krótkim i ostrym okrzykiem Rosjanina, jego prawa noga wystrzeliła ku przeciwnikowi. Klawisz ze stęknięciem poleciał do tyłu, koziołkując z hukiem po twardych stopniach. Koroniew jednak nie zajmował się już spadającym, ale tym pierwszym napastnikiem, któremu nie można było dać czasu na dojście do siebie. Tobi Mawashi-Geri, kopnięcie okrężne z wyskoku. Decyzja była niemal jednoczesna z wykonaniem.

Ciało strażnika z łoskotem zderzyło się ze ścianą. Jeszcze zanim zdążyło opaść na ziemię, Szóstka był już przy nim, kończąc sprawę krótkim ciosem kątem dłoni.

Wszystko to razem trwało sekundy, więc Cryer nie zdążył za wiele doświadczyć, w sumie skupiał się na wyobrażeniu sobie tego co się działo na górze, słysząc przytłumione okrzyki walki i odgłosy uderzeń - bo sam zajęty był karkołomnym zejściem z toru spadającego, toczącego się po schodach klawisza. Strażnik, niewątpliwie przynajmniej z kilkoma poważnymi złamaniami, zatrzymał się na półpiętrze, a John, ledwo wyhamowując, po zwinnym przeskoczeniu nad nieprzytomnym ciałem, zbiegł jeszcze po schodach prawie na dolny poziom. Wingman Amy Fox zatrzymał się na ścianie, a jednocześnie jego umysł zaczął intensywnie pracować. Nie miał niestety lustra, więc musiał zawierzyć samemu sobie że rezultat będzie dobry. Chwilę później był już przy twarzy, którą postanowił wyśnić jako obcą, bo obawiał się rozpoznania go mimo munduru przez inne projekcje jako więźnia. Wtedy to właśnie drzwi na dole uchyliły się, a do środka ostrożnie zajrzała młoda, znajoma twarz.






THE POINT-MAN, THE EXTRACTOR, THE SOLO



-Rozpieprzyć ich wszystkich! Kod czerwony!-warknął Inżynier do mikrofonu krótkofalówki, nie zważając już na to, czy więźniowie to słyszą. Megafony poniosły jego wściekle rzucone słowa nad głowami walczących.
- Przyjąłem! - zatrzeszczało radio - Wszystkie jednostki! Kod czerwony! FIRE AT WILL! Powtarzam, FIRE AT WILL!

Wieże otworzyły ogień. Strzelcy wyborowi oddawali salwę za salwą, niemal w równych odstępach. Remingtony pluły ogniem, a buntownicze okrzyki tam na dole rychło zmieniły się w zwierzęce paniczne wycie. W ludzkiej ciżbie zakołtowało się jeszcze bardziej niż wcześniej, conajmniej kilka wirów próbujących się wydostać spod ostrzału ciał zaczęło ze zdwojoną prędkością przesuwać się po dziedzińcu. Co chwila od tłumu odpadało jedno zakrwawione ciało, by wyjąc z bólu runąć pod nogi innych lub paść całkiem bez czucia. Zwykły ludzki instynkt przetrwania nakazywał więźniom bić, tratować i piąć się po trupach innych by dobiec do jakiejkolwiek zasłony. Niektórzy zaczęli już po prostu rzucać się na ziemię. Jeśli na dziedzińcu było już piekło, to teraz osadzonych zapędzono na jego kolejny, głębszy krąg.

Rozkaz był rozkazem.

Ruler nie wahał się, szedł jak czołg. Miał w dupie, co krzyczał ten dziwny człowiek, który jakoś znał jego ksywę - jeżeli szef podjął błędną decyzję co do zapieprzania do tego biura, później za to odpowie. Może to wcale tak durne nie było - jak będą mieć naczelnika w garści, to uspokoją cały ten bajzel. Proste rozumowanie zawsze najlepsze. Z pałą, poderwaną od jednego z powalonych strażników, parł najszybciej, jak mu na to ranny Cold pozwalał w stronę bramki w siatce na wschodniej ścianie i zbliżającego się muru żołnierzy.
Kiedy kanonada zaczęła się, nie zatrzymał się. Dla Solo bycie pod ostrzałem to norma. Jak z wyłączoną fonią, z przelatującymi mu przed oczyma obrazami padających w piach kolejnych zastrzelonych więźniów, jak maczetą wyrąbywał sobie pałą drogę przez gęstniejący, oszalały tłum. Co jakiś czas migała mu tylko twarz wiszącego mu na ramieniu Christophera, poruszającego powoli ustami jak ryba.

- Gleba! - nad nieludzkie wrzaski wybijały się krzyki strażników zza siatek - Na glebę! Na glebę!

Większość słuchała. Przynajmniej ci dalej, więźniowie padali na wznak obejmując rękoma głowy. Do nich nie strzelano. Z każdą chwilą poddających się przybywało. Ruler z Malcolmem byli już prawie przy murze z tarcz. Solo nie myślał jeszcze, jak się przebije, ale nie od tego był. Był od roboty siłowej.

Inżynier z krótkofalówką w ręku obserwował zza siatki przebieg wydarzeń. Mimo, iż wiedział że padający jak muchy ludzie są tylko projekcjami umysłu śniącego, widok takiej masakry potrafił poruszyć nawet i jego. Nie na tyle jednak, by zmienić rozkaz. Szczekaczka powtarzała raz za razem, że do leżących nie będzie się strzelać. Kątem oka Point-Man dostrzegł za tarczami szturmującego je Rulera. Za plecami niosącego rannego Ekstraktora Chrisa była największa dzicz, która wierzyła jeszcze, że może przez sforsowanie bramki uciec z ostrzału. Ale ten tłum rzedł coraz bardziej, siekany kolejnymi salwami z wież i uciekającymi na boki więźniami na tyłach falangi. Linia strażników nie załamała się. Opór nie mógł już trwać długo.
Smith dopadł kilkoma susami za plecy tarczowników. Tamten! - ryknął pokazując w tłumie trzy kroki przed nimi Rulera - Zrobić przejście, ma rannego! Nikt się na waży ich tknąć!

Odsunął się dwa kroki w tył, chwycił krótkofalówkę.
- Dajcie mi głos.
- Tak jest.

- Ruler! - krzyk przez megafon przebijał się przez huk wystrzałów - Whitman! Macie przejście! Za linię, na glebę i przykryć się tarczami! Ruler! Whitman! Powtarzam...

Ale żaden z nich nie słuchał. Whitman był w świecie z waty, dalekiego szumu i niewyraźnych kolorowych plam. Chris Ruhl miał to zwyczajnie w dupie, a może nie usłyszał w niemożebnym hałasie. Ruler wpadł z impetem w mur tarcz, z zaskoczeniem przyjmując fakt, że w ostatniej chwili dwie z nich jak brama uchyliły się niczym wrota. Rozpęd pociągnął go do przodu, z łoskotem zwalił się w pył dziedzińca po drugiej stronie blokady, a Malcolm upadł gdzieś obok niego zsuwając się z jego ręki. Z przekleństwem na ustach Solo błyskawicznie przewrócił się na plecy, z zamiarem poderwania się na równe nogi. Ale zatrzymały go wpatrzone w niego czarne ślepia kilku luf strzelb.
- Szacunek, ziomuś. - okiełznany już neandertalczyk o wyraźnie londyńskim akcencie i nieokrzesanej, brudnej we krwi i pyle fizjonomii wyraził Rulerowi swe uznanie, podtrzymywany nieopodal przez trzech klawiszy - Posłałeś klawisza na dechy jak sam pieprzony David Haye!
- Rozbroić ich. - z ust niemłodego mężczyzny w oficerskim mundurze, o znajomej Christopherowi twarzy, padły komendy. - Potem skuć, i do izolatek. Do rannego natychmiast przysłać mi łapiducha. To jeden z prowodyrów, ma żyć i być przytomny, gdy przyjdę ich obu przesłuchać.

Point-Man nie patrzył już, jak paru strażników wlecze Malcolma i Rulera do wnętrza budynku. Odwrócony do nich plecami, ocenił jednym spojrzeniem sytuację na dziedzińcu i przyłożył do ust krótkofalówkę.

- Wstrzymać ogień.

Niedługo potem nad dziedzińcem po raz pierwszy od dłuższego czasu zapadła względna cisza. Pod pochmurnym niebem słychać było jęki postrzelonych, nerwowe powarkiwania klawiszy, zabierających pod bronią po kolei, jednego po drugim, leżących na placu więźniów. Ktoś płakał, zawodząc przeciągle i żałośnie. Odpowiadało mu tylko zawodzenie nasilającego się wiatru. Klawisze krążyli między leżącymi ludźmi jak duchy, omijając brudne, wielkie, wsiąkające szybko w piach plamy krwi. Nie cackano się z tymi, którzy żyli, brutalnie, biciem goniąc osadzonych z placu do środka więzienia. Również i wśród klawiszy nie brakowało ofiar. Zabawa w szukanie winnych miała dopiero się zacząć. Smith schodził z dziedzińca ku wyjściu z budynku, przyjmując przez urządzenie raport o sytuacji o buncie kobiet na górze. Tam również kontrola została przywrócona. Z raportu wynikało też, że po szturmie, to on obecnie jest najwyższym stopniem żyjącym funkcjonariuszem więzienia i obejmuje w związku z tym dowództwo.

Z oddali, słychać było wyraźnie jak coraz bardziej niespokojny żywioł morza rozstrzaskuje zewsząd fale o skaliste brzegi wyspy. Sztorm zbliżał się wielkimi krokami.

Na dziedzińcu zaczął padać deszcz.




 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 23-12-2011 o 12:22.
arm1tage jest offline  
Stary 13-12-2011, 18:32   #26
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny



THE CHEMIST’S WINGMAN, THE FORGER’S WINGMAN, THE SIXTH-MAN


Dominic zajrzał na klatkę schodową, a pierwsze co zobaczył, było stojącym na schodach postawnym, dobrze zbudowanym strażnikiem w mundurze z oficerskimi chyba oznaczeniami. Przez moment ich spojrzenia się spotkały. Reakcje były zgoła inne.
- Szlag! - zaklął w myślach Cryer, - ...jak on się...Czy on się przedstawiał...?!
Rzucił wzrokiem do góry. Połamany klawisz leżał na półpiętrze bez ruchu, a wyżej Rosjanin podnosił się znad kolejnego nieruchomego ciała. John błyskawicznie podjął decyzję, skacząc w dół po schodach jak kozica.

- Poczekaj, ty... ! - usłyszał tylko z góry Dominic, ale wcale nie miał zamiaru. Mr. Nobody rzucił się do tyłu, usiłując zatrzasnąć drzwi. Po drugiej stronie ktoś zaparł się, wciskając umięśnioną nogę i rękę przez szczelinę. Chłopak naparł całym ciężarem na drzwi, by zgnieść klawisza. Tamten wytrzymał, syknął tylko głośno, Dominic widział teraz w szczelinie jego wykrzywioną przyduszoną facjatę. Już miał zaatakować pchające się na drugie stronę ramię. Ale nagle zaskoczony puścił drzwi i odsunął się do tyłu.

Twarz w szczelinie już nie była ta sama. W mundurze tkwiła fizis mężczyzny przy kości, którego Dominic poznał na dziedzińcu.
- Może byś się tak wreszcie przedstawił?! - wymówiły z wyrzutem usta tego człowieka, a potem tamten, znowu o zmienionej na kanciastej, surowej męskiej twarzy, pociągnął go za rękę do środka, zatrzaskując za nimi drzwi.

Cryer...Mózg młodego, naładowany adrenaliną, jak kombajn młócił fakty. Zmiana formy. Forger, no jasne. Nieco zszokowany dał się pociągnąć za ramię po schodach wyżej, obrzucając spojrzeniem jedno leżące po drodze ciało,a potem następne już na górze, nad którym stał milczący Koroniew. Niech mnie, dali sobie nieźle radę, myślał Dominic, ale co dalej. Co dalej, cholera. Wpadł mu do głowy pomysł z własnym mundurem, ale wyśnienie sporego ubrania, do tego z dużą ilością skomplikowanych szczegółów - nie było łatwe, zwłaszcza gdy nerwy brały górę. Choć Nobody bardzo się skupiał, pozostawał niestety w tym, w czy był. Co dalej, cholera?

Niedopałki śmierdziały, jak ich czas który się kurczył. Z korytarza, w którym Nobody pozostawił nieprzytomnego strażnika dochodziły odgłosy kolejnych nadchodzących więźniów i ich eskorty. Na szczęście facet, który wyglądał teraz jak oficer strażników, zdawał się mieć plan. Spojrzenia obu pozostałych uciekinierów, bo chyba właśnie tym się stali, skupiły się właśnie na nim.

Nowe wcielenie Cryera wyciągnęło krótką broń ze skórzanej kabury. Odchrząknął i zaczął mówić szybko, nieoczekiwanie zdecydowanym tonem:
- Jestem tu nowym oficerem. Złapałem was sam na próbie ucieczki, jasne? Prowadzę was do izolatek. Nie wiem, gdzie to jest, nieważne, jak znajdziemy się gdzieś na bocznym torze, pomyślimy co dalej. Nie zatrzymujemy się, jak przyjrzą mi się dokładniej...
Jakieś podniesione głosy rozbrzmiały tuż za drzwiami na dolnym poziomie klatki schodowej.
- Szybciej...- Nobody aż podskoczył - Znaleźli go... Zaraz tu będą!
Jak zaczarowani wszyscy trzej ruszyli w jednym momencie do najbliższych sobie drzwi. Nie były zamknięte. Zaczynał się za nimi następny odrapany korytarz prowadzący w przeciwną stronę, ku wnętrzu budynku. Miarowe, dudniące kroki trójki dudniły na podłodze, a wkrótce, słysząc pokrzykiwania z klatki schodowej, zaczęli biec. Cryer wyjrzał za następne drzwi, a potem pistoletem w dłoni pokazał im przejście.
- Z rękami do góry, dalej.
Nie było czasu pytać. Rosjanin i Wingman Antonii unieśli ręce i przeszli przez drzwi. Postawny strażnik wyszedł za nimi, celując im w plecy.

Przestronne pomieszczenie z ułożonych równo cegieł było skrzyżowaniem paru ciągów komunikacyjnych. Oprócz tego, którym weszli - rozchodziły się stąd dwa prostopadłe do siebie surowe korytarze. Dodatkowo, przez podłogę i sufit, zabezpieczone siatkami, spiralne stalowe schody prowadziły zarówno do góry jak i na dół. Widać było dalej, że schody prowadzą odpowiednio na dwa poziomy głównej hali więzienia.
W miejscu tym stał przytwierdzony na stałe do ściany żelazny stół, z paroma przyśrubowanymi krzesłami. Nikt jednak na nich nie siedział, za to aż czterech klawiszy pilnowało tego miejsca. Panowało małe poruszenie. Rozdzielali oni więźniów na dwa strumienie, na każde z pięter więzienia gdzie czekały na nich cele. Gdy dwaj kolejni więźniowie dołączyli do zgromadzenia, strażnicy już zamierzali ich sztorcować, ale ze zdumieniem obrzucili spojrzeniami idącego za nimi oficera z bronią. Dwóch, chyba odruchowo, zasalutowało, ale miny mieli zaskoczone.

Przechodząc przez drzwi Cryer spiął się w sobie. Czuł się jednak jako ktoś zupełnie inny. To było niemal magiczne. Wchodząc w nowe ciało, nową skórę, od razu stawał się kimś zupełnie innym. Znikało jąkanie się, niepewność. Nadchodził ten, w kogo się wcielał.
- Baczność! Niezły tu macie burdel, panowie! - huknął od razu postawny oficer - Naczelne dowództwo ucieszy się z pewnością, gdy dowie się jak prowadzi się tę placówkę.
Mr. Nobody poczuł nagle brutalne, bolesne uderzenie od tyłu.
— Nie zatrzymywać się. Spotkacie się jutro na spacerniaku. I zamknąć parszywe ryje. -choć nic przecież nie mówili, jak pies zawarczał do nich Cryer,a potem stanął twarzą w twarz z jednym ze strażników. - Tych dwóch ptaszków chciało odfrunąć po drodze. Gdybym akurat nie rozpoczynał właśnie u was inspekcji, wasze ofermy, które znajdziecie nieprzytomne na schodach, pozwoliłyby im zwiać. Gdzie macie izolatki?! Pokazać drogę i dawać klucze. Ruchy, kurwa, bo wsadzę was tam zaraz razem z tymi matołami.
- Musimy ich przejąć, sir.
- Nie. - głos “oficera” był ostry i zimny jak lód. - Macie wystarczająco roboty z buntem, chłopaki. Sam ich zaprowadzę. Gdzie izolatki.
Zaskoczeni strażnicy patrzyli z mieszaniną podejrzliwości i strachu. Jeden podał jednak jakieś klucze Cryerowi i pokazał jeden z korytarzy.
- Długo prosto, potem schodami w dół. - powiedział - Dalej będzie dyżurka. Powiedzą gdzie, trzeba zejść na poziom piwnic.
- Na co czekasz? - fuknął Cryer do Koroniewa - Chcesz w mordę? Ruszaj się. I ty też.
Obrócił się jak najszybciej tyłem do strażników i popychając pistoletem aresztantów ruszył we wskazanym kierunku. Wszyscy trzej szli szybko, nie patrząc na siebie.

Niestety, już po paru chwilach usłyszeli dudnienie butów za plecami. Cryer obrócił się i ujrzał trzech strażników ze strzelbami. To koniec.

- Inspektor, czy nie, sam pan z nimi nie pójdzie, sir. - powiedział zdecydowanie starszy stopniem strażnik - Dostałoby mi się za to. Bobby i Hamilton będą was eskortować.
Tam, przy schodach, zaczęła się już jakaś bieganina. Ktoś wymachiwał rękami. Cryer popatrzył nad ramieniem strażnika, a potem na dwóch wyczekujących drabów w mundurach. Tymczasem strażnik z bliska zaczynał przyglądać się jego oznaczeniom.
- Za mną. - odwrócił się natychmiast i kiwnął ręką. Po chwili już pięć par butów dudniło miarowo w korytarzu. Trzymający ręce na głowach Szóstka i młody wymienili wkurzone spojrzenia. Nagle rozległ się trzask krótkofalówki u boku któregoś z eskortujących ich klawiszy.
- Uwaga. Wszyscy w pobliżu sektora jedenastego. Napaść na funkcjonariuszy między dyżurką a posterunkiem siedem. Trzech zbiegów. Nie mogą być daleko. Powtarzam...
- Posterunek siedem. Dwóch już mamy...- nie zatrzymując się, rzucił w swój głośnik łysiejący Bobby - Eskorta do izolatek. Został jeden.
- Wszystkie bramki pod kontrolą. Nie przemknie się. - w odpowiedzi zatrzeszczało urządzenie - Nie cackajcie się z nimi, chłopcy. Ronniego zrzucili ze schodów. Ma złamany kark.






THE FORGER




Przy akompaniamencie obelg, trzasków pękającej futryny i tryumfalnych wrzasków nacierających stalowa szafa blokująca drzwi do pokoju naczelnika przechyliła się, a następnie runęła z łoskotem o podłogę. W tym samym momencie zza okien, gdzie do tej pory jazgotały głosy przez megafony, rozległa się niosąca echem po dziedzińcu kanonada.

- Do tyłu! - krzyknęła krótko Davis i mocno chwyciła wolną ręką Fałszerza za przedramię. Szarpnięta silnie Amy dała się pociągnąć w przeciwległą część gabinetu, strażniczka zasłoniła sobą dziewczynę, dwukrotnie jeszcze oddając strzał w kierunku drzwi - gdzie nad leżącą szafą i odsuniętym już biurkiem przeskakiwały pierwsze z napastniczek, uzbrojone w ostre kawałki drewna i inną improwizowaną broń.
Fox nie miała jednak zamiaru bezczynnie chować się za plecami klawisza, paroma susami znalazła się w drugim kącie gabinetu i wymierzyła odbezpieczony pistolet w pierwsze z agresorek.
- Stać! - warknęła głośno - Jeszcze możecie...
Już w połowie zdania wiedziała, że to nie ma sensu. Rozwścieczony motłoch nie zatrzymał się, jak zakładała, w drzwiach. Pierwsza, rudowłosa kobieta o nalanej twarzy przeskakując nad ciałami dwóch zastrzelonych przez Davis buntowniczek z krzykiem rzucała się prosto na nią. Amy pociągnęła za spust. Raniona kobieta poleciała na bok, uderzając całym ciężarem ciała na pianino. Dysharmoniczny dźwięk jego klawiszy rozbrzmiał w jednej chwili z hukiem kolejnego wystrzału. Kolejna z napastniczek zawyła z bólu, wyłączona z gry poprzez postrzał w udo.
Tyle zdążyła zrobić Fox, zanim w całym gabinecie zaroiło się od zbuntowanych więźniów i zapanował chaos. Przerażające przeświadczenie, że to koniec, ścisnęło jej gardło gdy kilka napastniczek o twarzach wykrzywionych złością doskoczyło ku niej z paru stron. Jedną z nich, krępą śmierdzącą potem szatynkę, zdołała jeszcze uderzyć łokciem.

Wtedy ją właśnie zobaczyła. Twarz nieznajomej kobiety, z której oczu nienawiść i zło biły tak namacalnie, że aż zdawały się być podmuchem lodowatego wichru. Z zaciętymi ustami i kawałkiem ostrej stali w dłoni, chałupniczo wykonanym nożem, wysunęła się nagle zza pleców innych więźniów i nabierając prędkości sunęła prosto ku Amy.
Ta, wręcz zelektryzowana tym nieludzkim spojrzeniem i zimnym zdecydowaniem nieznajomej, zdążyła unieść rękę z pistoletem. Wystrzelić nie zdążyła. Mocna dłoń chwyciła przedramię Fałszerza i wykręciła je boleśnie na plecy. Amy zdążyła tylko ze zdumieniem ujrzeć, że dłoń ta należy do strażniczki Davis - która teraz w żelaznym uścisku trzymała Fox przed sobą, dławiąc grubą łapą gardło. Szarpnęła się rozpaczliwie, ale dwie inne kobiety w pasiakach chwyciły ją brutalnie z obu stron. Ostatnie, co zapamiętała Amy to obraz tych gorejących żółcią oczu, na demonicznej twarzy która znalazła się tuż przed jej własną twarzą szybko jak mgnienie.

Rozpędzona, nacierająca kobieta z pełnym impetem ciała uderzyła, wbijając nóż głęboko w brzuch Amy Fox i pozbawiając ofiarę tchu na miejscu.





THE POINT-MAN’S WINGMAN


Wingman Anthony’ego Smitha stała pośrodku zamętu, przed wejściem do gabinetu naczelnika, do którego drogę blokowała pchająca się do środka dzicz. Umysł radził sobie jak mógł, próbując poukładać sobie i zepchnąć do obszaru gdzie nie miały dostępu emocje - wszystkie te obrazy jakie widziała zanim tu dotarła. Jak stop-klatki z koszmaru. Wściekły tłum tam na hali. Rozbijane sprzęty. Nieludzko wykrzywione twarze. Emma idąca środkiem rozjuszonej gromady jak wódz barbarzyńców. Masakra na otwartej bramie prowadzącej na piętra strażników. Trupy. Barykada na szerokim korytarzu. Trupy. Kawałki czerwonego szkła. Zniszczenie i chaos. Gwałt na strażniku widziany w szczelinie otwartych drzwi. Złowrogie spojrzenia kobiet. Atak prowizorycznym taranem na drzwi. Krew. Trupy. Chaos.

Stop.

Z wewnątrz pokoju dobiegały już odgłosy walki wręcz, krzyki i pojedyncze wystrzały broni palnej. Miranda Lawson wspięła się, w ślad za atakującymi tłumnie wnętrze kobietami, po barykadujących wejście meblach. Powitał ją zapach róż, i zapach krwi. Powitał ją obraz gustownego, lecz zdemolowanego starciem gabinetu naczelnika. Choć parę okrawionych ciał napastniczek w różnych pozach leżało na dywanie i pod ścianami, inne wiwatowały unosząc do góry trzymaną przez siebie broń. Wszędzie były płatki róż, którymi wyścielona była prawie cała posadzka...Niektóre płatki wirowały jeszcze, opadając powoli... Pośród nich, jak w zwolnionym tempie, po nieruchomej jak posąg i stojącej plecami do Mirandy Emmie, spływało ciało znajomej Mirandzie kobiety. Amy Fox, z zasnutymi już białą mgłą niewidzącymi oczyma, osuwała się już po nodze zabójczyni, a jej pięknym ciele, tkwił wbity aż po rękojeść nóż.

Pokój zawirował. Miranda krzyknęła krótko, bez udziału woli i skoczyła do przodu. Powietrze stawiało zaciekły opór, ale parła do przodu. Może jeszcze uda się...Ściany wykrzywiły się, jakby ktoś zmieniał obiektyw aparatu na taki o zupełnie innym polu widzenia. Innej perspektywie. Kobiety rozstąpiły się jak woda, ale Emma odwróciła się ku niej nagle nie zwracając już uwagi na upadające na dywan, powoli jak płatek kwiatu, martwe ciało. Podchodząc powoli, w ręku trzymała za długą łodygę jedną z róż.
Koszmar. Dźwięki dochodziły jak spod wody, głosy, odległa muzyka klasyczna, wystrzały i wrzaski. Powietrze wyglądało normalnie, ale było jak lep, ciało stałe w którym dziewczyna nie mogła się poruszyc. A może to zatrzymał się czas. Koszmar.
Zesztywniała Miranda patrzyła tylko na palce tamtej, palce w których tkwiły kolce łodygi, palce po których powoli płynęła szkarłatna krew. Choć nie podnosiła wzroku na twarz Emmy, wiedziała, że tamta się uśmiecha. Fonia wróciła nagle, w jednej chwili.

- Przekaż mu...- dłonie zabójczyni powoli i delikatnie włożyły różę w dłonie Mirandy - ...ten kwiat, ode mnie.

Zapach wręczonej róży uderzył w jej nozdrza. Miranda podniosła wzrok, ale tamta przepłynęła już nagle za jej plecy. Albo może perspektywa w gabinecie zmieniła się tak, że tamta znalazła się gdzieś za nią. Lawson, jakby nagle uwolniona od paraliżu, dopadła do leżącego już na plecach ciała Amy. Ręce odruchowo sprawdziły puls, a potem Miranda jak w transie próbowała wszystkich sobie znanych metod ratowania człowieka, choć dobrze wiedziała, że nie ma już to sensu...W pokoju zacichło, tylko tumult gdzieś w korytarzu ciągle narastał. W końcu klęcząca na dywanie dziewczyna poddała się, poświęcając leżącej nieruchomo pośród płatków róż Amy jeszcze jedno spojrzenie i skryła twarz w dłoniach.

Na chwilę. Przypomniała sobie o Emmie, która przez jakiś czas jakby dla niej nie istniała. Szybko i nerwowo jak ptak odwróciła głowę, ale tamtej już za nią nie było. Miranda przebiegła wzrokiem po wrogich wejrzeniach milczących, stojących dookoła kobiet. Na koniec spojrzała wyżej. Tam, nad zakrwawionym pianinem, na ścianie były wychodzące na dziedziniec duże okna, jak wszystkie w placówce zakratowane ze względów bezpieczeństwa. W jednym z nich ujrzała sylwetkę Emmy, uwieszoną obiema rękoma rur krat. Rury te były już rozgięte na boki, jakąś olbrzymią nieludzką siłą. Zabójczyni odwróciła głowę i odwzajemniła jej spojrzenie. Nagle cała, zupełnie jak Kot z Cheshire, stała się uśmiechem.

A potem bez słowa, bezgłośnie wyskoczyła przez okno.

Wszystko dookoła jakby przestało istnieć... Miranda Lawson nie wiedziała, czy bardziej przerażające były oczy, czy jednak ten uśmiech Emmy. Wiedziała jednak, że już na zawsze zapamięta ten sen. Prawdziwy koszmar pamięta się bowiem nawet po przebudzeniu. Zwłaszcza taki, z którego nie możesz się obudzić...

Klęczała, a dłonie bezwiednie bawiły się pobrudzonymi ciemną posoką płatkami róż. Nie zdziwiła się nawet, gdy z jej oczu same zaczęły płynąć ciurkiem gorące łzy.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 23-12-2011 o 12:23.
arm1tage jest offline  
Stary 15-12-2011, 14:57   #27
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
wspólne dzieło Travellera, AveArivalda i Asenat

Antonia nachyliła się nad Mirandą, sprawdziła puls. Na końcu języka miała już jadowity komentarz, ale wtedy zobaczyła okno i przekleństwo uleciało ze świstem oddechu. Zamarła jak posąg i przestała nawet mrugać, oczy się jej zaszkliły. A potem zrobiła coś, czego nikt, kto znał ją połowicznie, nie mógł się spodziewać. Przeżegnała się wolno i ucałowała medalik zawieszony na piersi. Ruszyła do okna, a z każdym krokiem z jej ust płynęły żarliwe słowa modlitwy.
Aniele Boży, stróżu mój
ty zawsze przy mnie stój
rano, we dnie,
w wieczór, w nocy
bądź mi zawsze ku pomocy
aby demon, duch pijany
nie rzucał mną o sufit, ściany
ustrzeż mnie przed nocą czarną
choć się inni ku niej garną...

Pod oknem leżała Amy Fox. Nieruchoma, z ust sączyła się krew, oczy patrzyły martwo w przyszłość, w której Amy już nie było. Tym razem Antonia zaklnęła. Nie z powodu śmierci... z tą zdążyła się oswoić. Cudzą, rzecz jasna. Własna zawsze budzi sprzeciw. I pomimo tej ewentualności wiedziała już, co powinna zrobić. Z plującą i zamkniętą w klatce własnego bólu Mirandą, z Turystą żołnierzem i Willem... który powinien chyba leczyć się psychiatrycznie, jeśli tego jeszcze nie zrobił. A na pewno powinien porzucić włamy do snów, na razie jednak klęczał nad ciałem Amy. Amy. Przede wszystkim z Amy.


Gdzieś za Antonią Ramos, były hałasy. Trzaskały krótkofalówki. Ktoś coś gorączkowo mówił, do gabinetu wpadali strażnicy wywlekając oszołomione gazem buntowniczki. Zapach róż. Zapach róż, i krwi. I jeszcze czegoś, tego nieuchwytnego śmiertelnym. Tego, czego nie mogły wyczuć już nozdrza.

Demon. Demon z drugiej strony. Zapach jego potu, smród jego myśli. Woń własnego strachu. Nie powinnaś. Wiedziałaś, że nie powinnaś. Miałaś być strażnikiem, wolałaś być złodziejem. Dla swojej żądzy. Dla swojej zemsty. Teraz. Wszyscy. Zginą.

-Tą... Tą zostawcie. Sam się nią zajmę. Przyprowadźcie ją do pokoju przesłuchań - Will próbował ogarnąć sytuację, wydawał się spokojny, lecz pomimo całej sympatii, jaką miała do rodaka Monty Pythonów, nie zamierzała mu na to pozwolić.

- Się robi, Will. - dwóch klawiszy chwyciło nie stawiającą oporu Mirandę - Patrzcie. Ma nóż. A to dziwka. To ona zarżnęła Panią Naczelnik.
- Will - Antonia złapała Architekta za nadgarstek. - Wywal stąd wszystkich klawiszy. Natychmiast. Nie ma czasu, z każdą chwilą ona może odchodzić dalej.
- Idziemy, księżniczko. - gruby strażnik popchnął brutalnie Mirandę. Nie zareagowała nawet. - Możemy już z nią zacząć na dole? Jak przyjdziesz, będzie już gotowa do zwierzeń.
Architekt wyglądał tak jakby to co mówiła Antonia wcale nie dotarło do jego uszu. Po chwili jednak skinął głową.
-Dajcie ją do Smitha. Pójdę tam za chwilę. Trzeba zająć się ciałem pani Naczelnik. Bierzcie te tutaj i wynocha. Trochę szacunku dla zmarłej.
- Niech poczekają pod drzwiami - wysyczała Brazylijka. - Nikt nie chodzi samopas. Chcesz powtórki?
Eakhardt spojrzał jej prosto w oczy. Trwał tak przez chwilę, ale zdał sobie sprawę, że to co mówi ich Chemik było dość racjonalne a on mimo starań w tej chwili racjonalny już nie jest.
-Poczekajcie pod drzwiami. Dajcie nam minutę - zwrócił się beznamiętnym tonem do strażników.
- Tak jest.

Po dłuższej chwili w gabinecie nie było już nikogo oprócz ich dwojga, wycofanego pod ścianę Turysty i ciała Amy, leżącego nieruchomo pośród tysięcy płatków róż. Za oknem było słychać nasilający się deszcz. Echo odległego jeszcze gromu zabrzmiało jak pomruk czegoś dużego.

Antonia odetchnęła, przyklękła na powrót przy ciele Amy.
- Will, zamknij drzwi.
Architekt wstał wolno z podłogi i dopiero po kilku krokach w stronę wyjścia uświadomił sobie, że drzwi były przecież wyrwane z zawiasów.
-Drzwi... Cholera nie ma drzwi.

Trzask krótkofalówki przeciął zapadłą nagle ciszę.
"Do wszystkich jednostek: Pani naczelnik Amy Fox nie żyje. Powtarzam. Naczelnik Fox nie żyje. - rozpoznali głos Smitha - Do strażników izolatek: Schodzę do was po bardzo ważnych świadków. Między nimi jest ranny więzień. Ktokolwiek wie, gdzie znajduje się więzień Piotr Koroniew ma przekazać mu słowo w słowo: "Smith wzywa do pokoju przesłuchań. Ma zebrać ze sobą swoich ludzi. To polecenie od Morozowa. Niech głęboko przemyśli to nazwisko. Wykonać!"

Antonia odczekała, aż Will się odwrócił. Mógłby protestować. A tak zaprotestowałby po fakcie. Szarpnęła włosy Amy i przyjrzała się trzymanemu w dłoni wyrwanemu kosmykowi bez jakiś szczególnych uczuć.
- Wszystko się spieprzyło, kiedy robiliśmy po twojemu. Teraz robimy po mojemu. Jestem z was najbardziej doświadczona. Bierzecie Mirandę i idziecie do reszty. Przedtem mówicie temu palantowi PointManowi, że nikt więcej nie może zginąć. To nie jest normalne. Może Amy jest wyżej, a może nie. Idę po nią.
Pierwszy raz od dłuższego czasu na twarzy Willa pojawiły się ślady wyraźniejszych emocji. Wiedział, że Brazylijka ma rację, on sam nie miał ani doświadczenia, ani pojęcia jak dokładnie to wszystko funkcjonuje w świecie snu.
-Idziesz gdzie? Przecież to sen. Ona gdzieś tam jest prawda? Znaczy... Znaczy ona żyje? Możesz się tego dowiedzieć?
- Mogę i to właśnie robię. Radzicie sobie sami. Will, ściągnę Amy. Ty zaś jesteś odpowiedzialny za mojego Wingmana i za Ruhla. Jeśli wrócę, a im coś się stanie... dopiero poznasz, co to znaczy koszmar. Powtarzam: nie rozdzielacie się i nie umieracie. Dotarło? Świetnie - Antonia sięgnęła do torby. Grzebała w niej chwilę, a z jej ust wylatywały soczyste przekleństwa. Wreszcie wyciągnęła. Maskę. Czarną maskę demona, z płatkami złota naklejonymi w miejscu brwi. Zawiązała szybko sznurki z tyłu głowy i spojrzała na Willa przez otwory. Z jakiegoś powodu to straszne oblicze demona pasowało do niej, tak jak złote tipsy i kiczowata bluzka.
Brytyjski humor Eakhardta gdzieś się ulotnił. Architekt starał się skupić na tym co mówiła Antonia. Nie był jednak przygotowany na to czego był tutaj świadkiem. Mimo wszystko pozostało w nim na tyle rozsądku, żeby chociaż próbować zebrać się do kupy. Nie skomentował nawet nowego wizerunku Brazylijki. Do głowy zakradła mu się zwodnicza myśl. Co jeśli tylko wydaje mu się, że ludzie obok niego mogą od tak sobie przybrać postać demona? Co jeśli to tylko wytwór jego wyobraźni? Pot pociekł mu po skroniach. Odwrócił się od jej spojrzenia i spojrzał na Turystę jakby przypomniał sobie dopiero o jego istnieniu.

Blackwood stał jak wryty. Dobrze że maska i kominiarka zasłaniały jego twarz. Dzięki temu nie zdradzał swojego zdziwienia tą całą sytuacją. Spotkał wzrok Williama i w końcu postanowił się odezwać:
- Więc to są wasze znajome? I którą z nich mieliśmy niby uratować? - Blackwood zdecydowanie lepiej czuł się wcześniej, podczas bitwy...
- Will wyjaśni ci po drodze. Zamkniecie mnie tutaj z Amy. - ucięła Antonia. Nachyliła się i dotknęła rany na ciele Amy. Kiedy się wyprostowała, z czarnej jamy, jaką były usta demona, wysunął się długi - zbyt długi - język i z ohydnym mlaśnięciem liznął okrwawioną dłoń.
- Który ma spluwę z tłumikiem? Teraz musicie mnie zabić.
- O kurwa - szepnął Blackwood patrząc z niedowierzaniem na kobietę, do której stracił właśnie resztki zaufania. Zachował jednak zimną krew i zapytał lekko się jąkając:
- Eee... czyli nici z... naszej umowy?
- Możesz się za mnie pomodlić - warknęła Antonia. - Wtedy wrócę i jej dopełnię. Strzelaj, do cholery. Z każdą sekundą mam coraz mniej szans.
Blackwood ze zdziwieniem popatrzył na swój pistolet. Przysiągłby, że jeszcze przed chwilą nie było na nim tłumika...! Cóż... w końcu jestem od wykonywania takiej roboty - pomyślał jakby zapomniał, że jeszcze przed paroma minutami był więźniem. Oczywiście pamiętał o tym, ale mundur, kominiarka, maska i broń jakby zmieniły go w innego człowieka. Teraz był już żołnierzem. Antyterrorystą. A oni wykonują polecenia co do joty. Nie bał się nawet więziennych strażników. To przecież tylko pionki.

Westchnął ciężko i wycelował w czarną jamę ust, które jeszcze przed chwilą kusiły swym kształtem i wydatnością.
- Wedle życzenia...

Architekt przez chwilę przysłuchiwał się wymianie zdań i zobaczył, że tylko sekundy dzielą ich od czegoś co mogło być kolejnym szaleństwem.
- Jesteś pewna, że nie ma innego wyjścia?
- Jestem Antonia Ramos. Kiedy wasi przodkowie popijali angielską herbatkę, moi śpiewali w ładowniach niewolniczych statków, by uspokoić demony morza. Za mną stoją tysiące lat doświadczenia, tysiące takich jak ja, którzy wiedzieli, co robić ze snem. Za wami nie stoi nic! Nic prócz technologii, tak młodej i tak słabej jak jętka. Strzelaj! STRZELAJ!

Zza okna, tym razem niedaleko, zabrzmiał kolejny grzmot.

Blackwood pociągnął za spust.
 
Asenat jest offline  
Stary 19-12-2011, 07:36   #28
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





W milczeniu przekroczył próg pustej windy. Wybranie przycisku odbyło się z ociąganiem jak nieprzyjemna konieczność. Wagonik ruszył nabierając prędkości. Ciśnienie zatykało bębenki za każdym razem tak samo. Podłoga zatrzymała się wyhamowawszy. Drzwi rozsunęły z lekkim sykiem. Lufa pistoletu dyskretnie wystawała z długiego rękawa eleganckiego płaszcza.

Mieszkanie zostało posprzątane.

Wszedł do łazienki. Wypolerowane buty przestąpiły krawędź szklanej kabiny prysznica. Wzorzysta kafelkowa ściana bezgłośnie przesunęła się. Usiadł w fotelu. Ściany migały niebieskim blaskiem licznych monitorów. Błękitna poświata wypełniała wnętrze dźwiękoszczelnego pomieszczenia. Z opuszczoną głową przymknął oczy.

- Sto metrów od celu. – z trzaskiem meldował głos.
- Carry on.
- Affirmative.

Obraz z kamery zamontowanej na hełmie ukazywał rozjaśniany karabinowym strumieniem latarki odrapane ściany tunelu. Szyny ginęły w mroku ukazując się z każdym krokiem ostrożnie stąpających wojskowych butów.
- Kontakt wzrokowy.
Na innym ekranie miasto niskich, żółtych budynków skąpane było w łunie zachodzącego słońca.
- Carry on.
- Roger that.


Przekaz wizji trzeszczał na monitorze zielonym fosforyzującym blaskiem odpalonej z cichym sykiem noktowizji po krótkiej chwili ciemności. W oddali majaczył zarys bryły nieruchomego pociągu.

Wspinając się po drabince wszedł na platformę ostatniego wagonu wyrzuconej z torów kolejki. Przez tylną szybę zajrzał do środka przedziału. Nieruchome ciała, na wpół spalone, leżały na podłodze. Pochylone spoczywały na siedzeniach. Ostrożnie kroczył stąpając między zwęglonymi trupami.
Podobny krajobraz zastał w drugim. Trzecim. Czwartym przedziale.
Piąty był niemal nienaruszony. Kolejne tylko opuszczone. Nie było ciał. Ani śladów zniszczenia. Tylko porzucone przedmioty zalegały na podłodze. Teczki. Czapki. Telefony komórkowe.

Na monitorze pulsujący czerwony punkt migał coraz szybciej. Kiedy zlał się w jeden, wielki, statyczny sygnał. Postać zatrzymała się rozglądając. Lufa karabinu obracała się wraz z torsem człowieka. Na boki. Pod siedzenia.
Z ławeczki, spuszczone na ziemię, stały buty dziecka, a w nich chude, bez skarpetek łydki. Zastygła strużka krwi.

- Kontakt.
- Carry on.
- Negative!
- głos zadrżał z trzaskiem zakłóceń.










W uliczce było ciemno. Postarał się, aby wybrać skąpo oświetlony, jedynie blaskiem okna z drugiego piętra, zakamarek. Chwycił przechodzącego w szarym kapturze młodzieńca od tyłu popychając w stronę ciemności.

- Kto ci kazał wymalować szablon polityczny w downtown? - wykręcił bardziej rękę.
- Aaaa... - puszczaj! - wysyczał młodzian, kiedy napastnik już go unieruchomił i zwolnił dłoń z ust - Jesteś tym cieciem z budynku, co?! Nie zatrzymasz eksplozji sztuki, man!
- Odpowiedz jeszcze raz pytaniem, a nie będziesz miał długo czym uprawiać tej sztuki. Chyba, że palcami u nóg. - zauważył spokojnie przyciskając policzek młodzika do cegieł i bynajmniej zwalniając nacisk na ręce.










- Nie ma mowy. – facet w garniturze złożył ręce w koszyk - Nie mamy zamiaru strzelać z armaty do muchy, prawda?
- Dokładnie tak. - wrzucił sobie orzeszek do ust. - Nie było tematu. Myślałem, że może macie - wymownie wzniósł spojrzenie ku górze - pomysł i oszczędzę czas... Bo jak jeśli już, to wolę taplać się w kisielu albo błocie. Topless. - przegryzł kolejnego orzeszka. - Ale jak trzeba to i łeb muchy ukręcę... - mrugnął do rozmówcy.
Ręka faceta po drugiej stronie stołu ujęła kubek z parującą kawą.
- A od pomysłów mam ciebie. Patrz, te cholerne napisy na kubkach, że kawa może być gorąca...Sami zaczynamy traktować się jak debili. Dokąd zmierza ten kraj... - upił łyczek i skrzywił się. - Cholera, oparzyłem się w język...Nie patrz tak na mnie. - przymknął oczy. - Damn good cofee... Nie pijesz?
- Pacierza i małej czarnej nie odmawiam nigdy. - westchnął zapytany. - A i białej z łóżka bym nie wygonił... - podszedł do expresu nalać sobie. - Nie masz zielonego kubka? - skrzywił się. - No to tak zrobimy jak mówisz. - odezwał się już przytomniej. - A.. I dzięki za kawę. Pozmywam po sobie jak zawsze. - kiwnął głową na odchodne.
- Nie mam obaw. Zawsze zostawiałeś za sobą idealny porządek. Trzymaj się. Aha, byłbym zapomniał, poczekaj jeszcze. - mężczyzna sięgnął do szuflady.
- Kluczem do pokera jest obserwacja. Reszta sama przychodzi nawet jak karta nie idzie. - zauważył zaglądajac przez ramię dla faceta w fotelu.
- Nie kłócę się. - westchnął tamten patrząc na wyjęty przedmiot. - Ty jesteś specjalistą od pokera. Ale jak karta nie idzie, pozostaje tylko dobry blef. Dlatego dla mnie najważniejsze jest, by zawsze mieć dobre karty. Zawsze mam je przy sobie, mam więc i spokój. - poślinił palec bawiąc się przedmiotem. - Conajmniej parę dni będziemy musieli poczekać, wiesz sam ile mamy teraz wszyscy roboty. A zielony kubek, przypominam, sam stłukłeś. Zamówiłem nowe, ale wiesz jak to jest... Cholerne przetargi.
- A ja mam pusty, zielony w moim biurku. Następnym razem przyjdę ze swoim. Ta... czasem te przetargi niczym się nie różnią od pokerowej licytacji. – westchnął..
- Racja. - pokiwał głową rozmówca - Zawsze ktoś zagląda ci w karty.
- Chyba, że grasz w ciemno. - uśmiechnął się półgębkiem ten drugi.










Na jego nieogolonej twarzy odbijało się światło niebieskiej jarzeniówki. Otworzył oczy i zerknął na zegarek. W Londynie była piąta. Wykręcił numer.

Basen na tyłach nowoczesnej rezydencji podświetlony był podwodnymi lampami. Zastygła tafla wody jak lustro odbijała ogrodowe krzewy. Nacisnął przycisk. Na ekranie pojawiły się zamknięte, dębowe drzwi wejściowe. Klik. W przytulnym kominku palił się ogień. W czarnym fotelu obok luksusowej kanapy na grzbiecie leżał pies. Do góry łapami. Spał.

W niebieskim pokoju kamienna twarz Toma parsknęła śmiechem.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 19-12-2011 o 07:38.
Campo Viejo jest offline  
Stary 20-12-2011, 13:21   #29
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Pan Altman...? - upewniła się atrakcyjna, formalnie ubrana czarnowłosa kobieta ściskając dłoń Thomasa - Umawialiśmy się na dzisiejszą wizytę w Pana sekretariacie wczoraj wieczorem. Gillian Moore, Centralna Agencja Wywiadowcza.

Asystujący młodej kobiecie i starszy od niej, wysoki mężczyzna rozglądał się po nowoczesnym gabinecie Altmana, chwytając szeroką dłonią oparcie jednego z krzeseł.
- A to mój partner, Gordon Hayes. Dokumenty poświadczające nasze uprawnienia przekazaliśmy już wczoraj.

Mężczyzna bez słowa skinął na powitanie głową i przymierzył się do siedzenia.
- Chcemy zadać Panu parę pytań. - uśmiechnęła się formalnie dziewczyna - Możemy usiąść?
- Oczywiście - mężczyzna w iście aktorskim stylu odwzajemnił uśmiech i zapraszającym gestem wskazał na fotele obszyte najwyższej jakości skórą - Odpowiem na nie najlepiej jak potrafię - skłamał gładko...

- Dziękujemy. - Moore usiadła niespiesznie, dołączając do już rozsadzonego milczącego partnera. - Czy będzie nietaktem, jeśli poprosimy o dobrą, mocną kawę?
- Ach, gdzie moje maniery - uśmiechnął się do czarnowłosej wyzywając ją w myślach od głupich dziwek - Wybaczcie państwo ale z uwagi na charakter mojej pracy, to miejsce często przejmuje wygląd centrum dowodzenia czy poligonu niż typowego miejsca spotkań - po tych słowach lekko klepnął palcem w interaktywny ekran biurowego tabletu - Ann, mogłabyś przynieść nam kawę i jakieś ciastka?
- Oczywiście, szefie. Już się parzy. - rozległ się głos z ekranu.
- Nawet w centrum dowodzenia potrzebna jest kawa. - po minie Hayesa trudno było powiedziec, czy to kąśliwa uwaga, czy może jednak żart.

- Panie Altman. - w ręce Gillian nie wiadomo kiedy pojawił się notatnik i wąziutki długopis - Nie będziemy marnowac pańskiego cennego czasu. Postaramy się być zwięźli. Zaczynajmy. Jesteśmy tu w sprawie ostatniego nieszczęśliwego wypadku w ARMA CORP.
- Ach... - widać było, że Altman szczerze posmutniał albo raczej sprawiał takie wrażenie... - Tego... tego tak na prawdę nikt nie był w stanie przewidzieć... Nawet ja...

Przed oczyma jego wyobraźni pojawiły się sceny z tamtego popołudnia. Znów widział powykrzywiane z bólu twarze martwych pracowników ARMA CORP i jak wtedy przyglądał się zakrwawionej ścianie okraszonej głębokimi dziurami po kulach...
- Tak... Cóż! - wyrwał się z zamyślenia - Czasami takie wypadki po prostu się zdarzają, a świat musi sobie jakoś radzić z ich konsekwencjami, prawda panno Gillian?
- Nie jestem co prawda już panną - uśmiechnęła się, krzyżując nogi - Ale zgadzam się. Zarówno pan, jak i my, jesteśmy od tego właśnie by sobie z nimi radzić.

Chrząknęła, zakrywając dłonią usta.
- Przepraszam. Pierwsze pytanie. Raport prokuratury stwierdza rzeczywiście, że nie było bezpośrednich sygnałów zagrożenia. Raport ten wspomina jednakże o prototypie, którego awaria była przyczyną całego zajścia. Wspomina o nim jedynie w pewnej części, natomiast odwołuje się do pełnej dokumentacji znajdującej się w bazie danych ARMA. Czy może pan nam dać dostęp do tych danych, Agencja chciałaby poznać bardziej szczegółową specyfikację tego urządzenia.

- Mam nadzieję, że zdaje sobie Pani sprawę z powagi tego o co prosi - odparował rzeczowo Altman, troszkę mocniej akcentując słowo “pani”.
- Muszę mieć pewność, że pobudki którymi Państwo się kierują są wystarczająco ważne - kontynuował spokojnie - Jak zapewne wiecie, dbam nie tylko o ochronę i bezpieczeństwo samych placówek ARMA CORP, ale także o zabezpieczenie naszych inwestycji przed nasilającymi się wpływami konkurentów. Nasza firma zrobiła co mogła w sprawie tego nieszczęśliwego incydentu...
O tak... co tylko mogła... - pomyślał Altman. -
- … lecz są pewne granice, obejmujące między innymi tajemnice handlowe. Rozumie Pani, że w tym wypadku nie wystarczy zwykła, ustna prośba ze strony CIA.

- Panie Altman. - po raz pierwszy wtrącił się ten mężczyzna - Jesteśmy rządową agencją służb wywiadowczych kraju, w którym pan mieszka i pracuje. Czy zapewnienie faktu, że po ulicach jego miast nie jeżdżą wrogie czołgi lub nieprzyjaciele nie gwałcą pańskiej rodziny, nie wydaje się panu wystarczająco dobrą pobudką?

- Gordon... - uspokoiła go lodowatym spojrzeniem kobieta - Proszę wybaczyć, niedawno wrócił z misji za granicą i jest trochę nerwowy. Wracając do tematu, oczywiście może pan odmówić. My jednak wrócimy z odpowiednim papierkiem, proszę mi wierzyć. Ale przecież ARMA nie ma nic do ukrycia, prawda? A nienaruszalność tajemnicy państwa prototypu gwarantuje panu rząd Stanów Zjednoczonych. Może pan to dostać na piśmie.

Altman zmarszczył brwi kompletnie ignorując wcześniejszy wybuch tego kutasa... Jak mu tam... Nieważne. Musiał chwilę pomyśleć... Nie podobał mu się ton głosu kobiety, ani roszczeniowy charakter jaki przyjęła rozmowa jednak wiedział, że kobieta ma rację. Wrócą tu prędzej czy później. Nie zostawią tej sprawy w spokoju...

CIA... Jebane sępy... Potrafią wyczuć padlinę z setek kilometrów jak nie więcej... Nie miał wyboru, nie mógł też przedłużać panującej w biurze ciszy...

- Jeżeli nie będzie to dla Pani problemem, bardzo bym prosił o taki dokument... - odparł zamyślony Altman zupełnie jakby ważył w myślach czyjąś śmierć. Wiedział też, mimo zapewnień rozmówczyni, że taki papier będzie bezwartościowy gdy przyjdzie czas na przedstawianie swoich racji...
- …ale teraz, chcąc okazać dobrą wolę ze strony ARMA CORP, przychylam się do Pani prośby. Mam nadzieję, że rozumieją państwo jak trudna jest to dla mnie decyzja.

Altman ponownie klepnął palcem w tablet i wywołał jednego z dobrze znanych mu, i najbardziej lojalnych firmie techników.
- Lawrence, wyślij na serwer mojego biura dokumentację dotyczącą ostatniej awarii BW stooo... Hmmm... - zamyślił się próbując sobie przypomnieć wersję urządzenia...
- BW141v3, tak? - podpowiedział niepewnie Lawrence, który mimo wszystko wiedział dokładnie o co chodzi Altmanowi.
- Dokładnie! Tylko migiem, nie zamierzam niecierpliwić naszych gości - dodał popędzając technika po czym się rozłączył.
- Wybaczcie, nigdy nie potrafiłem zrozumieć naszych naukowców i tego ich głupawego nazewnictwa.
- No to jest nas dwóch. - mruknął Gordon.
- BW141v3. - długopis w szczupłych dłoniach dziewczyny zapisał nazwę w notatniku - Dziękuję za współpracę. Gordon, z łaski swojej, daj panu Altmanowi coś do zapisu.

Hayes wychylając się z z fotela położył na biurku Altmana nośnik danych.

- Jeśli byłby pan łaskaw wgrać nam to tutaj. - uśmiechnęła się. Suka. - Oczywiście, urządzenie jest zabezpieczone. Klucz do szyfrowania może Pan przesłać na adres na naklejce. A teraz, jeśli Pan pozwoli, przejdźmy dalej.
- Profil pracowników, którzy ulegli wypadkowi...- odezwał się nieoczekiwanie Hayes, jakby się umówili na zmianę - Jest zastanawiający. Mam na myśli to, że jest wśród nich jeden kierownik wyższego szczebla, informatyk, dwie osoby z logistyki i nawet sprzątaczka, o ile się nie mylę. Jak to się właściwie stało, panie Altman, że osoby o tak różnych zaszeregowaniach znalazły się naraz w obrębie jednej strefy? Raport o tym nie wspomina.
- Świetna kawusia. - zauważyła Gillian. - Strzał w dziesiątkę.





Palce Smitha biegały po klawiaturze, a wzrok uważnie selekcjonował informacje. Skupiony był na otwartych oknach, gdzie ciągle zmieniały się kolejne rzędy liter. Na okno po lewej stronie ekranu, gdzie migały obrazy z telewizyjnych stacji z wiadomościami, zwrócił uwagę, gdy pojawiła się na nim charakterystyczna sylwetka ARMA TOWER. Szybko podsunął suwak głośności, a potem zaraz poniósł się z krzesła. Jedną ręką łapał telefon komórkowy, a drugą szukał pilota do telewizora. Plazma zajarzyła się szybciej, niż w słuchawce rozległ się męski, nieco zaspany głos.
- Szefie? - na szczęście człowiek po drugiej stronie odebrał dość szybko - Oglądasz NBC News? No to sobie włącz.

-...ulica na całej szerokości została zamknięta, na miejscu od dwóch godzin jest policja stanowa i FBI. - spikerka miała nienaganną dykcję - Powtarzamy wiadomość dnia: wysoko postawiony pracownik korporacji ARMA, odpowiadający za bezpieczeństwo Thommas Altman, nie żyje. Został zastrzelony, prawdopodobnie przez snajpera, gdy wysiadał z opancerzonego służbowego samochodu przed wejściem do swojego apartamentowca na...

Smith nie rozłączył się, ale nadal po dwóch stronach linii panowała cisza.

- Pogrzeb ma odbyć się za dwa dni, a rzecznik ARMA CORP zapowiada prywatne śledztwo. Już teraz jednak pojawiają się spekulacje, jakoby zabójstwo to było kolejnym etapem wojny konkurencyjnej między ARMA CORP, a innym potężnym molochem - korporacją Whi-Tech, z którą ARMA wiedzie niezliczone procesy o szpiegostwo przemysłowe i kradzież najnowszych rozwiązań technologicznych. Szef Whi-Techu, Jack Morton, znany z dosadnego języka i temperamentu, udzielił jak dotąd tylko jednego komentarza w tej sprawie.







- Nie zaskakuje mnie już ludzka małość. To tylko kolejny etap kampanii oszczerstw wymierzanych pod adresem Whi-Tech. Powiązania mafijne, teraz zabójstwa. Co będzie następne? Whi-Tech wywoła trzecią wojnę światową? Biorę Boga na świadka moich dwóch oświadczeń. Pierwsze jest takie, że moja korporacja nie ma nic wspólnego z tym incydentem. Drugie: ktokolwiek będzie powtarzał publicznie takie insynuacje pod adresem Whi-Techu, on i cała jego rodzina, będą musieli sprzedać nawet swoje nerki - gdy dobiorą się do nich moi prawnicy, których spuszczę bez wahania ze smyczy.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 20-12-2011, 21:12   #30
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Amy Fox otworzyła oczy. Zamknęła usta, ale echo jej własnego głosu jeszcze przez moment grało pod kopułą wielkiej sali.



Najpierw było wrażenie wielkiej ciszy. Obłędny hałas, który czyniły buntowniczki, jej własny krótki krzyk który wyrwał się z gardła tuż przed...To wszystko zniknęło. Ucichło w jednej sekundzie, jak ucięte nożem.

Nożem...

Popatrzyła na swoje dłonie. Nadal kurczowo trzymały brzuch, brzuch na którym nie było śladu rany. Brzuch nie palił już ogniem nie dającego się wytrzymać bólu, jak jeszcze przed chwilą. Tylko mięśnie nadal były skurczone, ciało potrzebowało dłuższej chwili by uwierzyć mózgowi. Wykonała trzy powolne oddechy by rozluźnić włókna, ale bardziej by przekonać samą siebie, że jednak żyje.

Pomogło. Trochę. Teraz, jakby z wielkiej dali, słyszała dźwięki muzyki klasycznej. Amy powoli dochodziła do siebie. Umysł wytrzymał, poradził sobie ze wstrząsem. Spojrzenie, jeszcze niespokojne, pobiegło od wychodzących z okolic jej własnych nadgarstków kabli, po tych kablach, aż do leżącego pośrodku wielkiego stołu urządzenia. Dobrze znajomego Amy urządzenia.

PASIV. The Portable Automated Somnacin IntraVenous Device. Urządzenie, zapewniające kontrolę nad dozowaniem Somnacinu śniącym i pozwalające na współdzielenie snu przez ludzi. Charakterystyczny przycisk pośrodku, uruchamiający wszystkie podłączone linie w dokładnie zsynchronizowanym momencie. Przyrządy monitorujące, wyświetlacze. Baterie, plus zasilanie zapasowe. Gustowna, mocna walizka kryjąca to wszystko w środku. PASIV był w trybie aktywnym.

Wzrok Fałszerza padł wyżej, ponad urządzeniem. Jedna z linii biegła tam, ginąc pod mankietami elegancko ubranego, znajomego doskonale Amy człowieka. Will...Śnił, rozparty wygodnie na obciągniętym białym nakryciem fotelu. Patrzyła długo na jego twarz, sama nie wiedziała ile.

Dopiero potem powiodła wzrokiem dookoła. Tylko ona nie spała. Wokół okrągłego, zastawionego kielichami z winem stołu, siedzieli śpiący ludzie. Z urządzenia, niczym nici pajęczyny, kable biegły ku dziesięciu innym pogrążonym głęboko we śnie, ułożonym starannie w fotelach osobom. Niektórych znała bardzo dobrze. Innych poznała...Przed chwilą.

Team śnił jeden sen. Pewnie nie spali jeszcze nawet trzech minut... Amy układała sobie wszystko w głowie. Wenecja. Hotel, wynajęta specjalnie dla ich dyskrecji sala, należałoby chyba rzec, pałacowa. Wszyscy przy jednym stole, ubrani już nie w więzienne uniformy ale eleganckie ubrania w jakich tu przyjechali. Wspomnienie powitalnego toastu, pierwszych słów Ekstraktora...No jasne. Czym to było? Testem? Pierwszym treningiem? Rytuałem inicjacyjnym?

Po oglądaniu ludzi przyszła pora na salę. Światła wielkiego kandelabru u sufitu przypominającego pokrytą freskami kopułę kościoła nadawały odświętny nastrój. Wielka przestrzeń, pełna wspaniałych dzieł sztuki, właściwie cała sala była jednym dziełem sztuki. Zgromadzone tu eksponaty czy w ogóle samą architekturę byłby docenić w pełni zapewne tylko profesor historii sztuki. Amy nie była profesorem. Ale na szczęście język piękna jest zrozumiały dla wszystkich. Fox po prostu chłonęła urok, przepych i ciszę tego miejsca. Łatwo było wyobrazić tu sobie, że przenosisz się w czasie o całe stulecia wstecz, gdy Imperium Weneckie było u szczytu swojej potęgi.

Zdało się, że właśnie całe stulecia minęły, zanim Amy znów się poruszyła. Odpięła się ostrożnie od urządzenia i cicho podniosła z miękkiego fotela.

Amy powoli dochodziła do siebie. W takim miejscu zebranie myśli nie przychodziło łatwo. Nie wspominając już o zdarzeniach w jakich przed chwilą brała udział. Stała w samym środku pomieszczenia pełnego przepychu, które skutecznie starało się oderwać jej uwagę od rzeczy ważnych. Od pytań, które nie znajdowały odpowiedzi i obaw, które podsuwały do głowy najczarniejsze scenariusze. Wciąż oszołomiona nieco po własnej śmierci traciła cenne sekundy. Sekundy które mogła spożytkować w sposób zdecydowanie bardziej pożyteczny niż wpatrywanie się tępo w podłączonych do PASIVa elegancko ubranych ludzi, którzy ciągle pozostawali we śnie.
W końcu – na Jej oko minęły chyba ze dwie minuty – podeszła do Willa. Spojrzała na niego tak, jakby jednym spojrzeniem chciała przekazać mu całą masę informacji. Za chwilę znalazła się przy leżącym najbliżej niego Extraktorze.
- Wierzę, że wiecie co robicie – szepnęła.

Zaczęła przechadzać się nerwowo w tę i z powrotem. Stukot eleganckich butów na wysokim obcasie niósł się po pogrążonej w ciszy sali niepokojącym echem. Był to stukot donośny: piękny marmur posadzki, w którym odbijały się światła kandelabrów, był twardy. Znakomita akustyka, pomyślała. Zapewne odbywają się tu często koncerty.

To podejrzenie zdawała się tylko potwierdzać obecność okazałego pianina, połyskującego wypolerowaną idealnie ciemnoczerwoną powierzchnią pod jedną ze ścian. Amy podeszła tam powoli i przesunęła dłonią po instrumencie. Nie było na nim śladu kurzu.

Nagle Amy tknęło dziwne przeczucie. Powoli odwróciła głowę w kierunku stołu. Jednego ciała brakowało! Teraz oprócz jej własnego fotela, jeszcze jeden stał pusty. Fox zaczęła się szybko zastanawiać czyj, pamięć gorączkowo próbowała odtworzyć widziane wcześniej pozycje siedzących przy stole. Ale zanim zdążyła sobie to przypomnieć, z jej gardła sam wydobył się krótki krzyk przestrachu, odbijając się echem od ścian wielkiej sali.

Tuż obok niej, nieruchomy i przerażający, w miejscu gdzie przed chwilą niczego jeszcze nie było, stał demon.

Humanoidalna postać miała chyba na sobie jakieś kolorowe szaty, a z jej rąk sterczały barwne długie pazury. Jednak wszystko, na co mogła patrzeć zdjęta nienaturalnym przestrachem Amy, to czarne, wywołujące szaleństwo, oblicze. Oblicze, z którego wybijały się tylko złote brwi i wpatrzone w Amy intensywnie płonące czerwienią oczy. Koszmar powrócił, w jednej chwili poczuła to wszystko, co czuła gdy tamta kobieta szła ku niej z nożem w ręku. W głowie huczało rozbestwione, rozszalałe morze.

Demon wyciągnął rękę. We wnętrzu dłoni, niczym skulone małe zwierzątko, tkwiła grudka skrzepłej krwi. Pazury poruszyły się delikatnie. Demon rozwarł usta, w środku była tylko ciemność, absolutnie doskonała ciemność, jakby ta rozwarta paszcza była bramą do wiecznej nocy. Z tej ciemności popłynął głos, cichy, jakby dobiegał z daleka, z innego świata, ale natarczywy i nieznoszący sprzeciwu.
- Amy Fox! Widzisz mnie. Śnisz.

Jej jak dotąd w miarę stabilne zdrowie psychiczne w ciągu ostatnich kilku chwil raz po raz poddawane było nieludzkim próbom.
Fox na moment zamknęła oczy wierząc naiwnie, że straszliwa postać zniknie równie niespodziewanie jak się pojawiła.
Nic z tych rzeczy. Wciąż stała przed nią tak rzeczywista, jak rzeczywiści byli pogrążeni we śnie ludzie leżący w białych fotelach. Ludzie wśród których brakowało…
- Antonia Ramos! – krzyknęła bardziej do siebie niż świdrującego ją wzrokiem demona.

Z czarnej jamy ust dobiegło echo urągającego śmiechu. Jakby ktoś piłował nożem kamień, jakby pękało tysiąc okien.
- Antonia... jest tu. Czasami bywam nią. Czasami ona bywa mną. Czasami jesteśmy jednym. Nie ma jednoznacznych odpowiedzi. I nie ma prostych pytań. Sprytna z ciebie dziewczynka, mądrzejsza niż ci na dole. Mimo wszystko.

Stojąca przy stole Amy chwyciła nagle masywny, pozłacany świecznik. Ręka kobiety już po sekundzie zaczęła drżeć z wysiłku jaki wykonywała utrzymując ciężki przedmiot na wysokości twarzy.
- Co tu się kurwa dzieje? – spytała głosem zdradzającym strach. Jej ton mógł jednak świadczyć o tym, że nie zamierza za chwilę umrzeć po raz drugi. Z tą tylko różnicą, że teraz miała zostać rozszarpana przez stwora rodem z koszmarów sennych a nie rozwścieczone więźniarki.

Żaden wrzask ani groźba nie wydobyły się z ciemności za ustami demona. Tylko westchnięcie, jakim matka mogłaby skwitować wybryki swojego dziecka.
- Odłóż to, laleczko, bo się pokaleczysz. Mnie tym nie zranisz. Możesz teraz machać świecznikiem, paść na podłogę, wierzgać i wrzeszczeć, albo pomóc mi w ściągnięciu reszty. To, co cię zabiło ciągle tam jest i może kogoś skrzywdzić. W tym także mężczyznę, który tak wzruszająco płakał nad zwłokami twojego fantomu - demon wskazał Willa wyciągniętym pazurem. - Jesteś mądrą dziewczynką, czy nie za bardzo?

Odstawiła ostrożnie świecznik nie spuszczając wzroku z demona. Myśl Fox myśl powtarzała w myślach.
- Ramos czy ty za każdym razem musisz być tak cholernie złośliwa? – tak to musi być ona. Amy doskonale pamiętała tą niezwykle pyskatą kobietę z ich pierwszego spotkania. – Pomogę ci, ale mam dwa pytania. Po pierwsze, dlaczego wyglądasz tak... tak jak wyglądasz no i co mam robić?

Złota brew uniosła się do góry.
- A widziałaś kiedyś świętego mikołaja w garniaku i pod krawatem? Nie bardzo, co nie? Nie byłby wtedy tym, kim jest. Dlatego wyglądam, jak wyglądam.
Odwróciła się, barwne szaty otuliły sylwetkę.
- W tamtej walizce masz odtwarzacz cd i słuchawki... załóż Willowi - wykopała spod stołu sporą torbę i szarpnięciem pazura rozpruła zamek. Wydobyła ze środka płytę i podała ją Amy.
- Drugi utwór. Czekasz na drugi refren i wduszasz pauzę na “em cima”. Trzymaj Willa, może dzięki temu będzie spokojniejszy i sen stanie się bardziej stabilny. Willa ściągamy na koniec. Wszystko jasne?

- Ty nie umiesz normalnie rozmawiać z ludźmi, prawda? - chciała jeszcze coś dodać, ale powstrzymała się w ostatniej chwili.

Demon wzruszył ramionami, ledwo dostrzegalnie.
- Wchodzisz w świat bogów, demonów i istot, o których wiedza rozsadziłaby od wewnątrz twoją małą, śliczną główkę. Z tym, co normalne, pożegnałaś się na własne życzenie, zmiennokształtna.

Amy wyjęła discman, podłączyła słuchawki, włożyła płytę. Podeszła do Willa i bardzo delikatnie włożyła mu słuchawki. Włączyła wskazany utwór.
- Gotowe – zakomunikowała sucho.
Musiała nachylić się nad mężczyzną, by dobrze słyszeć muzykę. Położyła dłonie na jego ramionach. – Spokojnie Will. Tylko spokojnie – szepnęła.
Teraz pozostała jej tylko obserwacja Antonii, która w mało delikatny sposób zaczęła wybudzać śpiących.
Na pierwszy ogień poszedł Turysta. Demon zakasał luźne, szerokie rękawy, nachylił się i z mało demonicznym stęknięciem wywrócił krzesło, na którym w objęciach Morfeusza spoczywał Blackwood. Krzesło rąbnęło z hukiem na podłogę.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
 


Narzędzia wątku
Wygląd

Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:11.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172