Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 27-11-2011, 19:32   #1
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
[Incepcja] I n c e p c j a







"You have wakened not out of sleep, but into a prior dream, and that dream lies within another, and so on, to infinity, which is the number of grains of sand. The path that you are to take is endless, and you will die before you have truly awakened."
— Jorge Luis Borges



Pośród nieustającego i niskiego, znajdującego się na krawędzi słyszalności pomruku wielkiej wody, majestat fal roztrzaskiwał się raz po raz z hukiem o zębiska klifów, nie tracąc mimo to nic ze swej istoty i wspaniałości. Poruszony, prastary żywioł nacierał, w trwającym od zawsze cyklu narodzin w głębinach i śmierci na niegościnnych skałach wyspy. Spieniona kipiel zwierała się w ciemne szeregi, by wybuchać w setkach mniejszych i większych eksplozji o kamienie brzegów. Wtedy to w wyrzucanych ku niebu potężnych bryzgach srebro walczyło o lepsze z oślepiającą bielą, prześwietlone promieniami słońca konstelacje kropel w niektórych chwilach mieniły się tysiącem tęcz.

Każda potęga przemija, ale ta zdawała się byc wieczna. Oblegające brzeg wyspy armie morza rozdzielały się na pędzące fale, które zdobywały tryumfalnie opadającą tu nierównościami skał zatokę. Po to tylko, by zaraz znów wycofywac się w szaleńczym popłochu, pozostawiając czasem za sobą na kamienistej plaży nieszczęsnych rannych żołnierzy - porzucone skorupy morskich stworzeń, obłe kamyki czy zwykłe śmiecie.

Czasem, tak jak teraz, otchłań pozostawiała też na mieliźnie coś żywego.




THE TOURIST


Spienione fale obmywały raz za razem nieruchome ciało wyrzuconego na brzeg wyspy niemłodego już mężczyzny. Rozbitek miał na sobie resztki siermiężnego odzienia, ale nie widać było na ciele żadnych śladów ran. Z tymi zmierzwionymi włosami, poczerwieniałą twarzą do połowy wtłoczoną w mieszaninę piachu i nabrzeżnego żwiru i otwartymi ustami wyglądał na martwego. Jednak gdy słońce zasnuły coraz śmielej poczynające sobie czarne chmury płynące z dumną powolnością nad horyzontem, a wszędzie pociemniało, głowa rozbitka poruszyła się. A potem, choc słowa zagłuszał huk fal, poruszyły się spierzchnięte usta.

Powieki zaczęły się podnosić, ale na parę razy i z trudem, jakby w starym teatrze człowiek ciągnący za liny kurtyn nie miał już siły na kolejny spektakl. Zdawało mu się, że fale rozbijają się w jego własnej głowie, nie słyszał długo nic poza ich hukiem i nie czuł nic poza oblepiającym go, trawiącym go gorącem kipieli. Dopiero potem.

Twarz leżała bokiem, ale oczy patrzyły. Wyspa skąpana była pośród mgieł, czarne niewyraźne zabudowania tam w górze niewiele odróżniały się od stromisk klifów. Znad mgieł wyrastały też strzeliste wieże. Tu, bliżej, gdzie granica między mgłą a tonią, która go wypluła, zacierała się, w zatoce tańczyły widziadła. Zamrugał, obserwując jeszcze bez ruchu, zmagania szatana z archaniołem. Zamknął oczy, gdy ujrzał sylwetę Śmierci, jak dziecko wierzące że wraz z przymknięciem powiek przestaje istnieć wszystko co jeszcze niedawno można było oglądać dookoła.

Może jednak tak właśnie było, bo gdy znów je podniósł, był już tylko oblegany przez morskie fale brzeg. I sylwetki, tym razem jednak ludzkie, sprawiające wrażenie jak najbardziej realnych. Czucie wracało. Ktoś z tyłu szturchał jego plecy czymś twardym. Jego ciało poruszyło się i znów bezwładnie opadło w piach.

- Żyje. - zawyrokował męski głos.

Przed nosem leżącego zamajaczył kształt długolufowej broni, którą dopiero co dotknięto go jak kijem.

- Na razie jedyny, który przeżył. - zawtórował inny głos - Z tamtej strony wyspy znaleźliśmy już trzech topielców.
- Nie liczyłbym na więcej. - do rozmowy dołączył trzeci, baryton - Od kiedy dostaliśmy ich SOS, minęło kawał czasu. Pogoda się psuje. Założę się, że resztę już ogryzają rybki.
- Więzień, czy jeden z naszych?




THE MARK


Prawdziwy władca pewnego światowego mocarstwa siedział zamyślony w okazałym fotelu. Fotel, jak wszystko dookoła, był przesadnie okazały i jak każdy detal tutaj, od najmniejszej rączki przy jego poręczy do wykończeń strzelistych wież majestatycznych i ociekających przepychem siedziby władcy - miał upewniać obserwatora o niezachwianej potędze i nieprzemijalności Imperium.

Może to, że rządził mocarstwem, było prawdą tylko w jego głowie. Może, jak twierdzili niektórzy, Imperium przeżywało swój zmierzch. Każde Imperium ma swój zmierzch, uczyła historia. Najlepsze dynastie wymierały. Nawet nie chodziło już o innych światowych graczy, którzy, jak twierdzili choćby bezlitośni ekonomiści, dawno już pozostawili w tyle ogromne państwo władcy. Tym świetem nie rządzą już państwa, mówiono, rządzą nim korporacje. Nie znające granic. Mroczne, nieuchwytne bezkształne molochy. Nowi władcy planety.

Ale władca, choć świadom lekcji historii, miał głębokie przekonanie, że świat nie docenia jego dominium. On nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Choć nie chwalił się tym publicznie, chętnie wspominał Rzym. Na przestrzeni wieków Rzym trwał, choć nie raz, tak jak i chwilowo w imperium władcy, podbite prowincje zyskiwały pewną niezależność i odłączały się od serca dominium. Mimo to Rzym pozostawał wielki, a władca znał historię jego upadku, od dawna pracując nad tym, by uniknąć błędów Cezarów, jego poprzedników. Tak, czuł się jednym z nich. Niektórzy nawet i dziś tak go nazywali. Czasy były inne, ale istota władzy pozostawała zawsze ta sama.

Poza tym ostatni Cezar, w schyłkowym okresie swego Imperium, nie miał tego co on. Choć świat jeszcze o tym nie wiedział, władca właśnie kontemplował zaprezentowany mu właśnie prototyp broni, która miała przywrócić jego Imperium należne miejsce w świecie. Każda potęga przemija, ale ta, sława jego Imperium, zdawała się być wieczna, wierzył w to. Wierzył, gdy patrzył na swą ulubioną wielką ścienną mapę, na którym jego państwo zajmowało centralne miejsce, a reszta świata była tylko lądami na jej krawędzi.

Władca przypomniał sobie nagle, że nie jest sam. Poddany czekał, oczywiście nie śmiąc przerywać kontemplacji eminencji. Wreszcie doczekał się.
- Powiedzcie mi...- władca użył nazwiska zwierzchnika jednego ze swych najbardziej cenionych resortów - ...czy macie dobre wiadomości w sprawie tych ludzi, o których raport dostarczono mi wczoraj.
- Tak. - odpowiedział ten człowiek, z nabożnym wręcz szacunkiem - Bardzo dobre. Mamy ich. Wszystkich.
Władca nie uśmiechnął się. Zadowolenie zwykł przejawiać w inny sposób.
- Wiecie, co z nimi zrobić. - odprawił ruchem ręki posłańca, który przyniósł tak dobre wieści.




THE ARCHITECT


- Więzień, czy jeden z naszych?

Rozbitek zmrużył oczy, gdy skierowano na niego snop sztucznego światła. Na jego tle odznaczał się kontur jakiegoś mężczyzny w mundurze. Trzymał w ręce jakieś papiery, na utwardzonej podkładce.
- Więzień. - zawyrokował pewnie cień. Głos miał...Znajomy. Miał wyraźnie angielski akcent. Wszyscy ci mężczyźni mieli angielski akcent...- Skujcie go. I Odwrócie.

Nie miał sił się bronić, a nawet gdyby, zamęt w jego głowie ograniczał na razie możliwość podejmowania jakichkolwiek decyzji. Rozbitek poczuł, jak zimne żelazo z chrzęstem unieruchamia jego ręce na plecach. Brutalnym szarpnięciem odwrócono go, w plecy wbijały się teraz nieprzyjemnie kamienie. Nad sobą miał zasnute szarością niebo, oraz nachyloną nisko twarz mężczyzny w charakterystycznej czapce. Znał tę twarz, od niedawna, ale znał...Grozą przejmował fakt, że nie pamiętał nic więcej.

- Blackwood. - mężczyzna o znajomej twarzy odznaczył pisakiem na papierze jakiś znak. - Osadzony 1299885, witamy w kurorcie. Sprawdźcie, czy nie ma nic ostrego i zabierac go.
- Się robi, Will. - mocne ręce dwóch rosłych strażników postawiły rozbitka po raz pierwszy do pionu. - Ruszaj się, śmieciu. Strzelam bez ostrzeżenia.

Droga wiodła w górę, zakręcała powoli. Coraz wyraźniej z mgieł zaczynały się wyłaniać masywne sylwety zabudowań. Było chłodno, od czasu do czasu zrywał się nieco silniejszy, targający ubiorami wiatr. Blackwood przyglądał się prowadzącym go bezceremonialnie strażnikom, bo tym właśnie okazywali się być.

Wszyscy nosili czarne uniformy służby penitencjarnej, z guzikami wykonanymi z mosiądzu. Czapki, podobnie jak uniformy z tarczą na środku i szarym paskiem. Talie spinały czarne paski opatrzone klamrami. Przy paskach wisiały czarne policyjna pałki, krótkofalówki i paralizatory. Czarne sznurowane lakierki, w których pokonywali najeżone kamieniami wzniesienie, mieli starannie wypastowane.

Ten, który go rozpoznał, by prawdopodobnie nieco wyższy szarżą. Po drodze palił papierosy. Pod uniformem nosił niebieską koszulę z czarnym krawatem. Inni trzymali się nieco za nim, wprawne oko Blackwooda oceniło, że za tą niedbałą pozą krył się fakt, że ludzie ci w rzeczywistości ochraniali człowieka niosącego papiery na twardej podkładce. Właśnie używał krótkofalówki, wsród trzasków powiadamiał straże na murach, że nadchodzą.

- Wyłowiliśmy jednego. Kod niebieski.

Wśród mgły pojawiły się postacie, ubrane dokładnie tak jak człowiek o znajomej rozbitkowi twarzy. Za ich plecami, w ponurej ogromnej bryle z cegieł, rysowała się brama. Zadarł głowę. Na położonych niedaleko wieżach wartowniczych kręcili się ludzie z karabinami. Kazano mu się zatrzymać.

Było mu zimno. Resztki więziennego, jak do niego dochodziło, stroju nie zapewniały wystarczającego ciepła. Umysł, pobudzony chłodem, bardzo powoli zaczynał funkcjonować poprawnie. Nie pamiętał wcale, by płynął tu jakimkolwiek statkiem. Pamiętał, kim był, choć ostatnie dostępne pamięci Blackwooda zdarzenia były odległe i dość niejasne...Właściwie sięgały dnia, gdy jego szef wezwał go na rozmowę...

Blackwood poruszył się niespokojnie. Myśl ta, natychmiast przywołała inną. Bez mrugnięcia okiem sprawdził językiem skrytkę w jednym z trzonowych zębów.

Gryps. Gryps od Woodsona. Był na swoim miejscu.

Teraz należało tylko znaleźć człowieka, do którego miał gryps ten dostarczyć. Nazwisko tego faceta, jak również jego facjatę, pamiętał doskonale. Na razie, rzecz jasna, nie miał zamiaru pytać o to nazwisko strażników. Zawsze był cierpliwy...

Najwyraźniej strażnik o znajomej Blackwoodowi skądś twarzy nie zawsze. Spojrzał na swój zadziwiająco gustowny zegarek, a potem zadzierając w górę głowę zakrzyknął głośno z nieskazitelnym wyspiarskim akcentem, aż głos poniósł się pośród mgieł.

- Śpicie tam? Open this goddamn gate!

Chwilę potem rozległ się odgłos otwieranej bramy. Człowiek z gustownym zegarkiem ruszył pierwszy, strażnicy rozstąpili się przed nim jak morze.

- Ten gość to nie byle kto, co? - Blackwood po raz pierwszy zaryzykował odzywkę do podtrzymującego go pod ramię strażnika.
Rosły młodzik o twarzy pokrytej krostkami śmierdział tytoniem. Popatrzył na Blackwooda poważnym wzrokiem.
- To Will Eakhardt. “Profesor”. Nie jest tu najwyższy stopniem, ale stopień to jeszcze nie wszystko. Jeśli chcesz tu przeżyć, musisz żyć dobrze z Willem. To nasza pieprzona legenda.
- Profesor?
- Zanim został strażnikiem, przesiedział tutaj dwadzieścia siedem lat. - odparł krościaty - Ruszaj dupę, panienko. Nie mam całego dnia.




THE SOURCE


- Rien ne va plus.

Cały olśniewający, mamiący zmysły blichtr kasyna przestał się w jednej chwili liczyć. Wszystkie kolorowe stosy piętrzących się sztonów, fantazyjne lampy, muzyka, idealnie skrojone stroje fraków i sukienek od Armaniego... Nawet te obłędnie atrakcyjne kobiety, które nieodmiennie przyciągali eleganccy mężczyźni szaleńczo stawiający niedościgłe zwykłym śmiertlenikom pule - va banque. Tak jak teraz. Tak jak on.

Wszystko to przestało się liczyć. Liczyła się tylko ta podskakująca, połyskująca w blasku lamp kula, kształt ideału, biegnąca naprzemiennie po czerwieni i czerni. Czas zwolnił, właściwie się zatrzymał. Dla takich chwil, pomyślał Tom, warto żyć.

Nie, poprawił się chwilę później. Dookoła trwała niesłabnąca owacja, wpatrzone w niego oczy błyszczały, ślicznotka uwieszona na jego ramieniu oślepiła go bielą zębów i przywarła do jego ciała swym gorącym udem, krupier ogłaszał pośród braw jego kolejne zwycięstwo. Dla TAKICH chwil warto żyć, poprawił się Tom w myślach.

Zamyślił się, przesuwając stos żetonów na nowy zakład. Brawa przybrały na sile. Właściwie sam nie wiedział. Może jednak to sam moment niepewności, ryzyka, był wspanialszy niż moment tryumfu. Nigdy nie potrafił się zdecydować.

Wtedy go dostrzegł. Znajomy mężczyzna pojawił się jak duch nad plecami gracza w okularach, nad tym nieznajomym którego odruchy i wytężoną uwagę Tom ocenił już wcześniej jako atrybuty zawodowca pracującego w ochronie. Pewnie pracownik kasyna. Teraz jednak liczyła się tylko znajoma twarz, płynąca nad kręgiem graczy. Człowiek z wąsem zasiadł na wolnym miejscu, które opróżnił ograny właśnie przez Toma bankrut z Egiptu.

Rozmawiali, nie patrząc sobie w oczy. Jak zawsze.
- Musimy jechać, Tom.
- Fuck you, Mike. Widzisz, ile jest na stole. Mam passę. Passa. Nigdy tego nie rozumiałeś.
Wąsacz uśmiechnął się.
- Nie, to prawda. Ktoś chce cię widzieć. Ale ten ktoś nie jest kimś, w kogo słowniku jest słowo “czekać”.
Facet wymownie pokazał gest wskazującego palca, wycelowanego w górę. No shit. Jakbyś przychodził tu, gdyby to był ktoś z dołu, pomyślał Tom.
- Ten poczeka.
- Nie ten. - wąsaty nachylił się do ucha dawnego kolegi i powiedział, o kogo chodzi.
- Kurwa...- westchnął Tom i gestem dał znać krupierowi, że siedzący przy stole od dwudziestu godzin gracz o podkrążonych z niewyspania oczach zabiera swoje zabawki i opuszcza piaskownicę.




THE TOURIST


Przeprowadzany przez wszystkie etapy procedury przyjmowania nowego więźnia Blackwood miał czas obejrzeć sobie, doświadczonym przecież okiem, strukturę budynku i to w jaki sposób zapewniano tu bezpieczeństwo i porządek. Tak jak przypuszczał, placówka znajdowała się na niewielkiej wyspie. Całe więzienie zbudowane było na bazie zwykłych, ale solidnych cegieł. Cztery skrzydła. Wschodnie, Zachodnie, Północne, Południowe. Południowe skrzydło, o czym poinformował ze śmiechem obleśny tłusty strażnik podczas rewizji, było skrzydłem przeznaczonym dla kobiet i chronione było przed facetami jak oddzielna forteca. W każdym skrzydle znajdowały się dwa poziomy.

Profesor odłączył się od nich jeszcze przed rewizją osobistą i przydziałem skromnego wyposażenia osadzonego. Blackwooda prowadzono potem wzdłuż długiej siatki, za którą był wielki otwarty dziedziniec. Pachniało morzem i wiatrem. Widział boisko do koszykówki i prowizoryczną siłownię dla więźniów. Więźniowie byli właśnie na wybiegu, wszyscy tak jak i on sam byli odziani w brudne poszarzałe, niegdyś biało-niebieskie pasiaki, wyposażone tylko w dwie kieszenie w spodniach. Na nogach noszono proste czarne obuwie więzienne. Część z osadzonych wisiała już na siatce jak małpy, głośnymi gwizdami i komplementami co do poszczególnych części ciała Blackwooda witając świeżaka.
- Spodobałeś się. - zarechotał jeden z eskortujących go ludzi - Sporo ofert matrymonialnych jak na pierwszy dzień.
- Pora spaceru?
- Taaa. Dla mężczyzn. Za godzinę będzie zmiana i spacerniak będzie należał do dziewczyn. Ty już dziś nie wyjdziesz na dziedziniec. Zapoznam cię teraz z twoim nowym gniazdkiem. Skrzydło Wschodnie. Ze współlokatorem poznacie się, jak wróci po spacerku.
Zarechotał raz jeszcze.

Szli dalej, a rozbitek przyglądał się uważnie wszystkiemu. Normalni strażnicy więzienni nie mieli broni palnej. Zadarł głowę. Posiadali ją strażnicy na wieżach każdego skrzydła, którzy mieli widok na dziedziniec. Widać było stąd że to karabiny dalekiego zasięgu. Na wieżach sterczały też wielkie głośniki. Przy pasie klawisza, zauważał Blackwood, kołysał się pęk kluczy do cel i pomieszczeń. Klucze były zaznaczone numerami cel, na przykład E3, zapewne Skrzydło Wschodnie i cela numer 3, oraz literami odpowiadającymi pierwszym literom jakichś pomieszczeń, chocby EL.

Doszli do narożnika, gdzie mieścił się niewielki posterunek kontrolny, a potem poprowadzono go dalej, wzdłuż muru. Jeszcze zanim tam doszli, Blackwood posłyszał donośne, pochodzące z wielu męskich gardeł skandowanie. Brzmiało to jak powtarzane nazwisko lub okrzyk, składający się z dwu sylab. W tej części dziedzińca coś się działo, tam też aktualnie zgromadzona była większość więźniów. Wyglądało na to, że wielu skandujących skazańców utworzyło spory krąg, wewnątrz którego...
- Bójka. - fachowym okiem ocenił strażnik. - Nie zatrzymuj się.
- Nie rozdzielacie ich? - zdziwił się Blackwood.
- Nie. Jeśli małpy chcą się gryźć między sobą...- wyszczerzył się typ w uniformie - Zawsze to jakaś rozrywka. Interweniujemy tylko jeśli tłukących się jest więcej niż dwu naraz. Albo jeśli któraś ze stron naprawdę przesadzi.
- A kto o tym decyduje? - zapytał Blackwood.
Klawisz zaśmiał się gardłowo. Potem spoważniał nagle. Eskorta zatrzymała się.
- Chuj cię to obchodzi. Wejdź przez te drzwi. Wystarczy ci na dziś świeżego powietrza.




THE SOLO, THE CHEMIST’S WINGMAN, THE SIXTH-MAN, THE FORGER’S WINGMAN



RU-LER! RU-LER! RU-LER! RU-LER!

Gromkie skandowanie więźniów niosło się echem po więziennym dziedzińcu. wzbijając się wysoko, ku przestrzeniom gdzie na tle przesuwających się powoli czarnych chmur hulał chłodny wiatr. Ciemne kształty ptaków kołowały nad wyspą, w bezpiecznej odległości, zaniepokojone ludzkimi harcami na dole. Ale na ptaki nikt nie zwracał teraz uwagi. Były ciekawsze zajęcia.

Karabinierzy na wieżach uważnie przyglądali się sytuacji na dziedzińcu, w którego jednym narożniku, niedaleko pustego obecnie boiska do koszykówki, większośc więźniów tworzyła ludzki krąg wydzierających się kibiców. W środku kręgu dwie męskie sylwetki zbliżały się do siebie powoli...Raczej nie można było liczyć na dlugie przedstawienie...Jeden z uczestników bójki wyglądał na prawdziwe monstrum ze swoją prawdziwie zwalistą sylwetą, drugi sprawiał przy tamtym wrażenie chucherka.

- RUH! - pięści kołysały się w górze, gdy dziesiątki gardeł we wspólnym wysiłku kończyły niskim pomrukiem pierwszą sylabę - -LER! - okrzyk kończył się ostro i szybko.

RU-LER! RU-LER! RU-LER! RU-LER!

Niektórzy gwizdali, inni tupali. Paru przyglądało się w milczeniu. Trzech z mężczyzn, tworzących wielki ludzki krąg więźniów, miało natomiast całkowicie zaskoczony, zagubiony nawet wyraz twarzy. Jeden niewyróżniający się specjalnie mężczyzna, jeden niezbyt twarzowy tłuścioszek, i jeden młodzik nie mogący miec więcej niż dwadzieścia kilka lat. Każdy z tej trójki zastanawiał się właśnie, skąd się tutaj wziął i co, do cholery się dzieje. Wodzili szeroko otworzonymi oczyma dookoła, podobni rybom nagle wyjętym z wody. Szczęściem dla nich, w obecnej sytuacji nikt nie zwracał na nich najmniejszej uwagi.

Ale oni siebie widzieli. Patrzyli sobie w oczy, rozpoznając się w tym tłumie - choć było to poznanie powierzchowne: ot, jedyne znajome tu, choć nie wiadomo właściwie skąd, twarze. Do tego jedyne twarze o innym wyrazie. Wyrazie zagubienia, pytania odbijającego się w biegających nerwowo spojrzeniach.
Inne twarze były obce, były wykrzywione w różnych wyrazach: ekscytacji, kpiny, gniewu, radości, pogardy. Właściciele tych twarzy wymachiwali rękoma, krzyczeli, klęli, pluli,
Ci trzej stali z opuszczonymi rękoma, i tylko ich wzrok biegał od twarzy więźniów, przez własne noszone pasiaki, przez posępne mury otaczające ich zewsząd, aż do dwójki walczących na których koncentrowała się uwaga całego niemal więzienia.
Z dwójki ruszających właśnie na siebie przeciwników kojarzyli przynajmniej jednego.

Ruler zareagował instynktownie. Jego przyzwyczajony do takich nagłych sytuacji umysł miał doskonale przygotowany zestaw zachowań na taką okazję. Zanim rozum zdążył cokolwiek przeanalizować, ciało miało już ułożoną strategię biorąc pod uwagę co się działo. Zagrożenie. Krąg widzów, podgrzewających i tak napiętą atmosferę. Zachęcających go do działania. Nie pierwszy taki krąg w życiu Rulera.

Walka. Przeciwnik na wyciągnięcie ręki, Tylko ta jedna ulotna część sekundy, bo jeśli nie zaczniesz ty, to zrobi to wróg i wtedy może być już za późno. Wszystko to przemknęło przez nieuchwytnie krótką chwilę przez mózg i wszystkie nerwy Rulera. A ciało tylko zareagowało wykonując ciąg przygotowany na taką sytuację ciąg instrukcji.

Impulsy przebiegły wzdłuż kręgosłupa. Rozszerzone technologicznie poza zakres ludzkich możliwości ciało Rulera nie wiadomo kiedy znalazło się tuż przy przeciwniku, którego personalia nie były w tej chwili ważne. Twarz tamtego mignęła tylko przed oczyma atakującego, gdy potężnym uderzeniem głowy rozkwasił ją z przyprawiającym o dreszcz chrzęstem łamanego nosa. Mężczyzna padł do tyłu z jękiem, zalany krwią. Tłum oszalał. Ruler skoczył ponownie, by dokończyć robotę. Jak już kogoś lał, to porządnie. Takie miał zasady.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 11-12-2011 o 12:15.
arm1tage jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:08.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172