Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 18-12-2016, 13:05   #31
 
Tadeus's Avatar
 
Reputacja: 1 Tadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputację

Gdy Ganthar się oddalił podszedł do dziewczynki. Odpowiadając poniekąd na jej zainteresowanie. Stacja miała sporo ludzi. Niby to olbrzymi kompleks na księżycu, jednak ponura wyobraźnia podsuwała mu wcześniej gorsze obrazki. Bezludnej, upiornej stacji po środku niczego. Miłe zakończenie. Każdy ród szlachecki miał ziemie i poddanych. Ciekawe jak to jest tu urządzone? Z czego żyją, co wytwarzają ? Hodują żywność? Jak bardzo zależni są od dostaw z Cadavusa? Cisnęło się tak wiele pytań. Reakcja ojca Jessici była natomiast… spodziewana. Ciekawa czy równie źle albo gorzej pójdzie z jej matką. Tymczasem zwrócił się do dziewczynki.
- Witam jestem Stanton. Przyjechałem do panny Jessici, a Ty jak masz na imię?

Dziewczynka przekrzywiła głowę i spojrzała na niego z zaciekawieniem. Ciężko było stwierdzić, czy w pełni pojęła, co do niej mówił. Wydawała się jednak bardzo przyjazna i szczęśliwa, że ją zauważył.

Nagle Stanton poczuł w swojej głowie coś bardzo niepokojącego. Najwyraźniej nie był tam sam. Wyczuł cudzą obecność buszującą w jego myślach. Dziewczynka zachichotała.
- Dziwne myśli ma Czwarty, pełne marzeń i liczb!- zabrzmiało dziecięcym głosem i nie był pewien, czy dziewczynka to wypowiedziała, czy on usłyszał słowa w swojej głowie. Z jakiegoś powodu nie pamiętał, czy poruszyły się jej usta. Czuł się lekko oszołomiony.

- Ojej - tyle zdołał wydusić na głos. Pierwszy raz odczuł działanie psioniki. Bo tym chyba było to dziwne coś w jego głowie. Był oszołomiony więc po chwili zadał najprostsze pytanie. - Czwarty? Dlaczego czwarty? - co prawda słyszał że psionika to zło wcielone, jednak sam był wolny od takich uprzedzeń. Zresztą jak od każdych uprzedzeń, czy to rasowych czy kastowych. Dziewczynka budziła w nim ciepłe uczucia. Wodził też wzrokiem za jakimś opiekunem. Nie wiedział jak może się dla niego skończyć dłuższa ingerencja tego typu. Jeśli po pierwszym razie był zdezorientowany.

- Liczby i liczby! Tylko to mu w głowie, niech się rozejrzy, to się sam dowie!

Tym razem mentalne uderzenie było mocniejsze, wątpił, by dziecko umyślnie chciało mu zaszkodzić, ale ciężko mu było utrzymać koncentrację, wszystko wokół niego zaczynało się rozpływać. Tym razem jednak zmobilizował siły swojego umysłu i wyraźnie zauważył, że usta dziewczynki się nie poruszyły.

- Panienko Cassandro!
Rozbrzmiało z drugiej strony sali. Z jednej ze śluz wyłoniły się dwie sylwetki rosłych, prawie identycznie wyglądających młodzieńców. Przy ich pasach widać było białe kabury z pistoletami. Bracia, bo chyba nimi byli, odbili się mocno od podłogi i szybkimi susami ruszyli w stronę inżyniera i dziewczynki.

Cassandra dostrzegając rzeczoną dwójkę pospiesznie odwróciła się w stronę inżyniera i mrugnęła do niego porozumiewawczo okiem, kładąc palec na ustach.

Zabrali ją bez słowa, spoglądając nieufnie na Stantona. Jeden z blond młodzieńców wyglądał jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale po namyśle najwyraźniej w końcu z tego zrezygnował. Dziewczynka chyba niespecjalnie się tym wszystkim przejęła, raczej się dobrze bawiła.

Stanton uśmiechnął się do niej lekko wręcz niezauważalnie skinął głową. Panienka oznaczała szlachciankę… Przypomniał sobie słowa ojca Jessiki “intensywny trening” , “ obiecujący członek społeczności”. Przełknął ślinę, nie z obaw. No może trochę...To jednak wyjaśniałoby bardzo wiele jej dziwnych zachowań. Było fascynujące i dziwne zarazem. Kochał ją a zagadki zaczynały narastać. Odpowiedzi poszlakowe być może również. Postanowił poczekać na swojego przewodnika i przyjrzeć się pozostałym osobom w sali. Szukając dziwnych zjawisk. Bardziej z intuicyjnego przyzwyczajenia niż wiary, że coś dostrzeże. Policzył też ludzi, żeby ustalić czy w jakiś sposób mógł być czwarty.

Stanton percepcja d20=2 sukces


Inżynierowi starczyło parę chwil poświęconych na obserwację, by stwierdzić kilka faktów. Po pierwsze zgromadzeni tam ludzie wyglądali na klasę wyższą, ich ubrania, choć najczęściej proste, były dobrej jakości, do tego nawet ci niezbyt urodziwi i o bladej fizjonomii wyglądali na zadbanych, po ich mimice i ruchach również było widać, iż nie są to raczej ludzie przywykli do posługi innym, choć nie było tam raczej też osób, które nie doświadczyły w życiu wysiłku.

I wszyscy byli nim zainteresowani... Ktoś mniej spostrzegawczy być może nie wyłapałby mało wyraźnych znaków, ale Stanton był prawie pewien, niemal wszyscy oni, bardzo umiejętnie i subtelnie obserwowali każdy jego ruch. W całości nie dziwne było to, że byli nim zaciekawieni - wszak pochodził z zewnątrz - ale to jak zręcznie to ukrywali.

Wydawało się też, że wśród przewijających się przez salę rekreacyjną osób reprezentowane były wszystkie grupy wiekowe. Starał się odszukać odpowiedniej grupy, w której mógłby być czwarty, ale nic nie rzucało mu się w oczy. Ludzie przychodzili samotnie, bądź rozmawiając z przejęciem z innymi, jedli albo czyt...

Lekko zatrzęsła się ziemia. Wszyscy miejscowi odruchowo spojrzeli w stronę głośników wiszących w różnych miejscach w sali.

- UWAGA UWAGA! DEKOMPRESJA SEKCJI:
- JEDEN-TRZY
- JEDEN-CZTERY
- DWA-TRZY
- DWA-CZTERY
- DWA-PIĘĆ
- DYŻURNI SEKCJI PROSZENI DO OŚRODKÓW KOORDYNACJI TECHNICZNEJ
- BRAK ZAGROŻENIA POZA WYMIENIONYMI SEKCJAMI.


Parę grup miejscowych poderwało się szybko i zwinnymi susami zniknęło w dwóch różnych śluzach, prowadzących (na ile mógł to ocenić Stanton) z grubsza w tym samym kierunku. I był to kierunek, w którym wcześniej zniknął ojciec Jessici.


Aleksiej
Już w pierwszej chwili, gdy światło padło na hałdy tajemniczych sprzętów był pewny, że odnalazł coś wyjątkowego. Tu i ówdzie dostrzegał krystaliczny futurystyczny wyświetlacz, gdzie indziej charakterystyczny glob rzutnika holograficznego, bądź pęki syntetycznych neo-neuronów. Niewątpliwie stał przed ogromną ilością zaawansowanego sprzętu, wydawało się, że większość urządzeń zbudowana bądź odtworzona została wzorując się na rozwiązaniach Drugiej Republiki, choć nie dało się wykluczyć, że gdzieś pomiędzy znajdowały się też autentyczne maszyny z tamtych czasów, mogące obecnie kosztować prawdziwą fortunę… bądź zaprowadzić właściciela na stos, gdyby okazały się zbyt heretyckie. Na bliższej inspekcji i ostrożnym odsuwaniu urządzeń, by dostać się do tych głębiej schowanych zeszło mu chyba koło pięciu minut, choć emocje powodowały, że ciężko mu było dokładnie ocenić bieg czasu.

Aleksiej percepcja d20(+2 lampa)= 20 krytyczna porażka
Szansa na spotkanie 10%(+5 za krytyk) d100=17 brak spotkania


W pewnym momencie nie dojrzał w porę, że jedno z urządzeń się obsuwa i złapał je w ostatnich momencie, zdołało jednak cicho brzdęknąć o podłogę. Zamarł. Wydawało mu się, że w oddali usłyszał niezdarne, nieskoordynowane kroki. Serce zabiło mu mocniej. Na szczęście te po paru chwilach chyba się oddaliły. Był niemal pewny, że wśród urządzeń musiało być co najmniej kilka, które byłby w stanie uruchomić, wiele było jedynie lekko uszkodzonych, a baterie fuzyjne skonstruowane za czasów Drugiej Republiki praktycznie nie miały daty przydatności.Tylko czy chciał dalej ryzykować? Było tam praktycznie wszystko, od przybocznych generatorów pola ochronnego, po okulary termowizyjne, rzutniki holograficzne, nano-medpaki, maszyny myślące i nawet chyba emiter wiązki tnącej. Niejeden oddałby duszę za takie dobra i pewnie właśnie dlatego Avestianie postanowili ukryć je głęboko w trzewiach ziemi.

Holly myślał gorączkowo. W każdej innej okoliczności byłby bardzo zadowolony będąc w takim miejscu, ale to nie był czas na radość. Rozejrzał się wokoło. Postanowił, że postara się przygotować do potencjalnego spotkania z nieprzyjacielskimi kapłanami. Przeszukując zaawansowane technologie szukał tarcz energetycznych, broni laserowych, słowem wszystkiego, co mogłoby mu się przydać w tym ciemnym i niebezpiecznym miejscu.

Aleksiej percepcja d20(+2 lampa)= 6 sukces!
Szansa na spotkanie 10%(+5 za poprzedni krytyk) d100= 72 brak spotkania
Typ przedmiotu 1-33 ofensywny 34-66 defensywny 67-99 sensoryczny 100 eksperymentalny d100= 100 eksperymentalny!


Przeszukiwał hałdy wspaniale zaawansowanych uszkodzonych przedmiotów, aż w końcu natrafił na niepozorny czarny pas zaopatrzony w szereg rozmieszczonych na nim równomiernie kwadratowych mini-emiterów. Wydawał się być stworzony z bardzo zaawansowanych materiałów o znacznej wytrzymałości, mimo niewątpliwego upływu lat wyglądał niemal jak nowy. Aleksiej kojarzył też włókno, z którego upleciony był sam pas, powinno automatycznie dopasowywać się do wymiarów nosiciela, niczym odzież z czasów Drugiej Republiki. Ale co właściwie robił ten artefakt? Póki co chyba nie do końca działał, dioda gotowości po minucie czy dwóch przygasała i migotała w nieregularny sposób, sugerując jakieś uszkodzenie na ścieżce transferu energii z ogniwa fuzyjnego.

Aleksiej technologia d20=11 lekka porażka


Aleksiej ostrożnie zdjął osłonę części emiterów, ale warunki były za słabe, a technologia zbyt skomplikowana. Nie miał nawet narzędzi, nie mówiąc już o słabym świetle. Mimo wszystko mógł próbować odpalić urządzenie, stan przewodów i ścieżek w środku raczej nie był na tyle zły, by miało dojść do spięcia i jego uszkodzenia... Chyba. Ale jaki miał teraz wybór?
 
Tadeus jest offline  
Stary 20-12-2016, 23:35   #32
 
Proxy's Avatar
 
Reputacja: 1 Proxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputację
30 feniksów. Tyle był wart mężczyzna osiągający pełnoletność w wieku 16 lat każdej pory burzowej dla rządzących Decadosów. Pojemność miasta zewnętrznego Teb wynosiła od 5 do 6 dziesiątych miliona, z czego 30% zaliczało się do opodatkowania. Średni wpływ, który należało osiągnąć z podatku pogłównego wynosił 5 milionów feniksów. Ściągalność, pilnowanie porządku i cała praca administracyjna miasta zewnętrznego spoczywała na barkach 50 funkcjonariuszy oddziału zewnętrznego Książęcej Służby Skarbowo Prewencyjnej. 15 z nich znajdowała się w Urzędzie, gdzie 10 zajmowało się tymi, którzy chcieli samodzielnie spłacić dług względem miasta, mając przez to spokojniejsze życie, a 5 zajmowała się jedynie szeroko rozumianym "sprzątaniem"... Z taką gęstością ludzi, o niespokojnych nerwach, trup ścielił się gęsto, a do zarazy kroków było niewiele. 20 funkcjonariuszy stacjonowało w 5 punktach ustawionych wokół linii brzegowej wiatrochronów. Określenie "stacjonowało" było dość trafnę, gdyż bardziej pilnowali tego, by wiatrochrony nie rozpadły się, niż czynnie zajmowali się porządkiem w okolicy. Jedynie na wezwanie każdy punkt mógł wesprzeć 2 osobami, które niestety musiały przedostać się na miejsce na pieszo, lub zostać zgarnięte przez 3 dostępne dla KSSP wozy. Kolejna 15 funkcjonariuszy stanowiła trzy mobilne grupy interwencyjne. Należał do nich czynny pobór podatku, jak i zajmowanie się zgłoszeniami wymagających obecności na miejscu zdarzenia. By utrzymać tak spory obszar we względnym porządku, każda drużyna wyposażona była w sztukę technologii, która pozwala na kontaktowanie się między sobą. Funkcjonariusze byli zawsze w mniejszości, gdziekolwiek by się nie pokazali, dlatego każdy miał obowiązek posiadania na sobie ochrony pasywnej, jak i aktywnej. Nigdy nie powinni zostawać sami a zawsze przynajmniej w parze. Wyjątek stanowiła nieparzysta osoba w pięcioosobowych zespołach, która robiła za łącznika. Tak wyglądała organizacja w porze burzowej. Na jednego funkcjonariusza przypadało około 10 tysięcy mieszkańców. Pora spokojna ograniczała się do zaledwie 7 ludzi. Oddział zewnętrzny KSSP był jedynym oficjalnym przedstawicielstwem Teb dostępnym w mieście zewnętrznym. Miasto wewnętrzne miało swój osobny oddział. Były to całkowicie odrębne twory, nigdy ze sobą się nie kontaktowały.

Cały ten bajzel miasta zewnętrznego siedział zawsze na głowie jednej osoby - komisarza oddziału. Był on odpowiedzialny właściwie za całość, a przede wszystkim, za interes Decadosów. Suma 30 feniksów dla niektórych była fortuną, dla innych niewygodnym obciążeniem. Nie robiło to większej różnicy, bilans musiał przede wszystkim się zgadzać. Celem drugorzędnym był spis powszechny, który notabene był używany do prognozowania następnych pór. Nie istniały bramy, na których wstępie można było przeprowadzać kontrolę. Miasto zewnętrzne nie było szczelnie ogrodzone jak miasto wewnętrzne. Skarbiec zasilany przez osoby, które same uiszczały opodatkowanie w Urzędzie, miał się znacznie gorzej w przypadku tych, od których trzeba było nieco bardziej przymusić. W tym celu wprowadzono pewne środki perswazji. Nie uiszczenie należności w terminie pory burzowej, skutkowało karą dodatkową w wysokości kolejnych 30 feniksów i wpisu do Królewskiego Rejestru Długów. Każdy figurant KRD mógł zostać schwytany przez kogokolwiek, a ten, który doprowadził go do Urzędu, mógł liczyć na czwartą część posiadanego przez figuranta długu w formie wynagrodzenia. Złapany posiadał jedną możliwość: uregulowanie należności w jakikolwiek sposób. Gdy nie posiadał funduszy mógł zostać sprzedany, nawet z rodziną, kontrahentowi, chcącego zbilansować jego długi. Największym problemem były osoby, które nie miały nic, nie potrafiły nic i nikt ich nie chciał... Był to wiecznie nierozwiązywalny problem, gdyż więzień nie uwzględniano w planach. Strategia ta nie osiągała szacowanych wzrostów przychodów, więc długi zaczęły być dziedziczone i przechodziły na innych. Jeśli mężczyzna zmarł, a nie uiścił opłaty, musiała zrobić to jego rodzina. Jeśli ktoś kogoś zamordował, a ten nie uiścił opłaty, przejmował jego dług. Zamiast poprawy ściągalności bardziej zauważalnym był chaos, gdyż ludzie używali tego przepisu jako ubezpieczenia przed innymi. Liczne ucieczki podczas rewizji zdecydowano naprawić upoważnieniem funkcjonariuszy do otwarcia ognia. Koktajl napiętej różnicy interesów gangsterów, biedaków, mieszkańców i KSSP sprawiał, że miasto zewnętrzne było nieprzyjemnym miejscem.

Decadosi byli bardzo zdeterminowani do żyłowania szarej strefy a władzą ustawodawczą naciskali na zwiększanie ściągalności podatków. KSSP jako władza wykonawcza nie miała innego wyboru jak realizować narzucane cele. Nie ważnym było, co się stało, ktoś musiał zapłacić. Jedynym wyjątkiem było zastrzelenie przy ucieczce podczas rewizji. Inne opcje nie były akceptowalne.

* * *

- Pani komisarz...? - ponowił nie doczekawszy się odpowiedzi.

Wywołana oderwała zawieszony w eterze wzrok. Spojrzała na pomocnika, po czym zebrała myśli oblatując pobieżnie wzrokiem pomieszczenie.

- 90 - odpowiedziała niezbyt na temat milknąc po tym na kolejną chwilę. - Ma dług 90 feniksów. Wiesz, co to znaczy. Karden mógł strzelać, nie mielibyśmy teraz problemu. Lepiej odwołaj obiad z matką i przekaż łącznikowi, by wziął plomby z wozu.

Mianowana dwa miesiące temu pani komisarz zajęła miejsce poprzedniego, który w sposób dość wybuchowy zakończył swoją karierę. W incydencie uczestniczyły jeszcze dwie osoby, w tym również i ona. Miała nieco więcej szczęścia z całej trójki i po paru tygodniach hospitalizacji wróciła do służby. W samych szeregach KSSP była spora rotacja funkcjonariuszy. Nie inaczej było z pozycją komisarza. Mieszkańcy z reguły nie spotykali tych samych osób, a częstość zmiany komisarzy na przestrzeni lat mylnie przyjmowali jakby było ich wielu jednocześnie. Obecna pani komisarz nie pochodziła z Teb a z nieco bardziej odległych lenn Al-Malików. Początkowa wizja o pracy, na bezpiecznej posadzie w administracji stolicy, była całkowitym mitem rozgłaszanym przez tych, którzy tak na prawdę nigdy nie widzieli Teb na oczy. Praktyki w dziale finansów, logistyki i podatków, doprowadziły do pozycji, której kobieta nie wybrała sobie sama. Cadavus nie był miejscem, w którym można było realizować swoje marzenia, a dla tych, którzy je mieli, czekało brutalne zderzenie z rzeczywistością.

Pani komisarz wyciągnęła swój notes, który dla odmiany nie był tak pokarany dysgrafią jak łysawego pomocnika, i otworzyła w nim poskładany papierowy plan miasta. Szukając na niej swojej pozycji wyszła z pomieszczenia zatęchłego od smrodu śmierci. Sunąc palcem po liniach pomocniczych w końcu sięgnęła lewą ręką do słuchawki, na przekór założonej po prawej stronie.

- TM0, tu TM1, potrzebuję sprzątania na współrzędnych C45. Mur techniczny, trzecie piętro.

Przez długi czas nikt nie odpowiadał, aż w końcu w słuchawce rozległo się niepewne:

- Pani Ko...? Ehm to znaczy... jak to było? TM0 do TM1? Tak ehh... już... już sprawdzam. - Cisza potrwała dobre paręnaście sekund. - Mamy na miejscu Tarrę i Muya - dało się w końcu usłyszeć w słuchawce. - Dopiero co wrócili, ale już ich wysyłam, będą za jakieś 20 minut.

Odpowiedź nie padła od wywołanej drużyny, co u przełożonego powinno wzbudzić irytację. Jak miał w końcu utrzymać całe miasto na nogach, skoro podwładni nie wykonywali poleceń jak należy. Poprzednie podejście logistyczne nie było tak wymagające, w efekcie czego przy wybuchu, w jakim uczestniczyła obecna pani komisarz, brała udział cała drużyna. Nie było już komu udzielić pierwszej pomocy. Jedna osoba zginęła na miejscu. Druga nie doczekała się pomocy, gdyż w stanie krytycznym decydowały minuty. Po godzinie od zdarzenia ledwie udało się odratować ostatnią osobę.

Pani komisarz wysłuchała komunikatu a jego treść nie wzbudziła w niej żadnej emocji. Powód tego nie leżał w samej osobie pani komisarz. Stanowisko, sytuacja życiowa jak i wiele innych czynników mocno komplikujących sprawy, wywierało wpływ znacznie większy niż była w stanie wytrzymać. Dwa miesiące dyżuru, który wielokrotnie ją przerastał, wystarczyły, by rozpadła się na drobne kawałki. Była między młotem a kowadłem najruchliwszego zakładu planety i mimo to nie zrezygnowała. Nie mogła sobie na to pozwolić. Miała swoje powody i niewiele z nich było jej wyborem. Jedynym, co pozwalało jej zbierać się do kupy, były leki. W jej krwiobiegu krążyły dawki, które pozwalały na daleką ucieczkę od tego, co ją prześladowało. Otępiały do tego stopnia, że sejsmograf jej emocji rysował gładką linię. Niestety w miejsce rozwiązanego jednego problemu, pojawiały się dziesiątki innych. Kiedy psychika była całkowicie znieczulona, ciało przyjmowało na siebie cały ciężar, choć i na nie można było znaleźć inny lek. Ciągłe zmuszanie się do wysiłku średnio dogadywało się z bezsennością. Permanentne zmęczenie sprawiało, że mogła odpłynąć w jednej chwili, gdy nawet gdzieś przysiadła. Dlatego też unikała takich sytuacji. Gdy w pracy miewała chwilowe zaniki świadomości, to po służbie nie była w stanie zmrużyć oka.

- Nie mam czasu na wykładanie tobie, ani innym, tego, czego nie możecie się nauczyć w przeciągu dwóch miesięcy - odpowiedziała przez słuchawkę monotonnym głosem w przerwie od szukania odpowiedniej strony w notatniku. - Na tych współrzędnych ma pojawić się zespół sprzątaczy złożony z czwórki ludzi i wozu. Mają zacząć używać radia i mają się na nim teraz do mnie zgłosić. Nie interesują mnie ich awersję.

Wprawdzie pani komisarz nie powinna w ogóle rozmawiać w tej kwestii z Urzędem, a bezpośrednio z radiowym danego zespołu. Nabór poprzedniego komisarza na tę porę burzową był niesamowicie felerny, lub sama pani komisarz wymagała więcej niż mogła w ogóle osiągnąć. Każdego dnia wypruwała swoje wnętrzności, by tylko nic się nie rozsypało i szło do przodu. Niewykonanie zadania powodowały powikłania, nad którymi nie było możliwości jakkolwiek zapanować.

Wertowanie notatnika w końcu doprowadziło do odpowiednio przygotowanej wcześniej strony. Spisu zameldowanych w budynku, którego zgłoszenie dotyczyło. Samowolka budowlana właściwie nikogo nie obchodziła dopóki podatek był ściągnięty, lub zawalenie nie zabiło kogoś z długami wobec miasta.

- Co z tą plombą? - odezwała się do pomocnika zapoznając się z treścią notatek.

Trwało to jeszcze dobrych parę chwil, ale w końcu udało się chyba ogarnąć niezbyt rozgarniętych podwładnych. Plomba się znalazła, a ekipa sprzątająca wreszcie odpowiedziała przez radio, informując, że tylko skończy obecny transport i zaraz będzie w drodze.

Pani Komisarz wreszcie mogła zabrać się za właściwą pracę. W pomieszczeniu Baxtera ulokowała czujkę i poleciła towarzyszom zabrać się za plombowanie. W tym czasie spojrzała jeszcze raz na listę mieszkańców. Cóż, tak jak można się było spodziewać, nie była chyba zbyt kompletna. W mieszkaniu, w którym znaleźli zwłoki miał być zameldowany nijaki Jayin... nazwisko nieczytelne, najwyraźniej wpisane trzy poru burzowe temu przez jakiegoś powołanego na parę miesięcy pomocnika. Na parterze wcześniej był sklep, sądząc po przekrzywionym wyblakłym szyldzie, chyba z produktami ze skór. Według spisanych z bazy danych informacji właściciel wymeldował się już dwie pory burzowe temu, od tej pory nie płacił podatków i nie przekraczał granic miasta. Drzwi i okna do sklepu były zabite dechami i zastawione arkuszami falowanej blachy, jednak na początku interwencji pani komisarz zauważyła, że jedna z blach była lekko odchylona, być może ktoś pomieszkiwał tam na dziko. Bezpośrednio pod mieszkaniem denata mieszkała niejaka pani Ji-lin, wdowa po Kai-linie, odziedziczyła po nim niewielki dług podatkowy, który ostatniej pory burzowej spłaciła całkowicie.

Potencjalni mieszkańcy sklepu zabitego dechami znaleźli się na liście pani komisarz, jednak zadania musiały mieć swoją kolejność. Rewizja budynku była potrzebna, a z brakiem rozeznania i mizerną listą zameldowanych, nijak mającą się do stanu rzeczywistego, nie można było jej przeprowadzić właściwie. Z pomocą mogła przyjść wdowa, która najprawdopodobniej też zgłosiła potrzebę zajęcia się zaplombowaną już kanciapą. Pani komisarz sprawdziła robotę podwładnych a następnie zabrała ich ze sobą na niższe piętro. Ostrożności nigdy nie było jej za wiele, więc rozkazując zejście z linii drzwi ustawiła się pod ścianą, przy klamce. Wyciągnęła pistolet, odbezpieczyła go i schowała za biodrem. Wolną ręką uderzyła pięścią trzykrotnie w drzwi.

- KSSP, otwierać! - rozkazała unosząc głos, by ten doleciał do odpowiednich pomieszczeń.

Sama z opuszczoną lekko głową i miną, która domagała się snu, wpatrywała się w ruch klamki.
 
Proxy jest offline  
Stary 21-12-2016, 22:24   #33
 
Tadeus's Avatar
 
Reputacja: 1 Tadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputację
Marina
Podwładni pani komisarz posłusznie zajęli miejsca po bokach drzwi, gotowi, by w razie czego wspomóc swoją przełożoną w starciu z niespodziewanymi wydarzeniami. Zazwyczaj do spacyfikowania miejscowych starczyły srogie spojrzenia ich niezbyt ogarniętych gęb i sama przewaga liczebna, ale czasem trzeba było pomachać spluwami. I najlepiej było, gdy się na machaniu kończyło, brakowało finansów na amunicję ćwiczebną, więc większość pracowników KSSP strzelała tak, że aż strach było pozwalać im nosić broń w terenie zabudowanym.

Cóż i tak Marina miała obecnie do czynienia z luksusem, już za parę dni, wraz z definitywnym końcem Pory Burzowej większość pracowników KSSP miała zostać stopniowo zwalniania do cywila, pozostawiając ją ostatecznie jedynie z mała garstką funkcjonariuszy.

Trwało to parę dobrych chwil, nim ze środka wreszcie dobiegły ich ciche, miękkie kroki. Chwilę później dało się słyszeć dźwięk odsuwanej zasuwy... i następnej... i następnej. Ilość domniemanych zabezpieczeń była dość zabawna biorąc pod uwagę, że sam materiał drzwi był dość lichy i dałby mu pewnie radę pierwszy lepszy rozpędzony zbir.

W końcu w szczelinie uchylonych drzwi pokazała się zasuszona twarz staruszki, na małej chudej głowie założoną miała wełnianą czapkę z wszytymi w nią pasmami różnokolorowych koralików i kulistych dzwoneczków. Spojrzała po sylwetkach ustawionych jak w grupie uderzeniowej funkcjonariuszy, a następnie na twarz samej pani komisarz.
- Co? Wojsko? Nie hałasują! Wejdą, wejdą! Pani Lin zawsze ceniła Decadosów! Zawsze wszystkim mówiła, jak dobrze tu rządzą! Nie stoją, buty zdejmą i wejdą, opowiem wszystko i na kogo trzeba! Pani Lin dużo widzi i wszystko sobie notuje!

Już przez uchylone drzwi było widać, że mieszkanie niewielkiej staruszki wypełnione było niemal pod sufit wszelakimi dziwnościami. Pod ścianami stały regały pełne jakichś wypreparowanych, zasuszonych organów i małych, pozamykanych w słojach stworzeń. Z sufitu zwisały kostne, zdobione tajemniczymi nacięciami dzwonki i pokreślone symbolami różnokolorowe szarfy. W powietrzu dało się czuć dziwny zapach, w którym przeważały ostre nuty ziół i... uryny. Gdzieś w oddali coś mocno bulgotało, w powietrzu widać było mgiełkę unoszącej się wilgoci.
- Wejdą, nowy napar nastawiłam! Na wszystkie dolegliwości dobry - spojrzała wymownie na jednego z kompanów pani komisarz. - Tak, nawet na te najbardziej wstydliwe! - zachichotała suchym chorobliwym głosem. Drugi z funkcjonariuszy prychnął rozbawiony, spoglądając na swojego wyraźnie skrępowanego kompana.
 

Ostatnio edytowane przez Tadeus : 21-12-2016 o 22:27.
Tadeus jest offline  
Stary 22-12-2016, 18:49   #34
 
Icarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Icarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputację
Ponieważ nikt o niego nie zadbał udał się z resztą. Starając się kogoś dogonić i krzycząc:
-Przepraszam ale ja nie znam procedur! Co się dzieje? - wyglądało to dość rutynowo ale mogło być niebezpieczne.
Zapewne śmiesznie wyglądał próbując ich gonić. Poruszanie się w nieważkości nie było dla niego nowością, jednak nie robił tego często. Wychodziło mu to znacznie gorzej od mieszkańców stacji. Plusem było to, że walizka z komputerem była teraz lekka.

Sprawność d20(-1 kostka)= 9 porażka


Próbówał dotrzymać im tempa i wypytać o rozgrywające się wydarzenia, jednak przy mocniejszych odbiciach kostka dawała mu się we znaki. Do tego sami mknący ku celowi wezwania miejscowi wyglądali na będących w wielkim pośpiechu, nie byli więc gotowi, by poczekać, by mu cokolwiek wytłumaczyć. Jeden z nich, chyba najmłodszy tylko rzucił przez ramię.
- Zostań! Nie wolno ci za nami iść!

I faktycznie, gdy tylko inżynier został trochę z tyłu, śluza, za którą zniknęła grupa, i która zdążyła się już za nią zamknąć, odmówiła Stantonowi przejścia wysokim bipnięciem. Czyżby miejscowi mieli przy sobie jakieś rozpoznawane zdalnie przepustki?

Pojawił się w związku z tym jeden problem, Stanton nie mógł pójść ani do przodu, ani cofnąć się, śluzy w kierunku przestrzeni rekreacyjnej również nie chciały się już otworzyć. Został sam w z grubsza prostokątnym pomieszczeniu, pod ścianą zobaczył rząd wyposażonych w zamki szafek, parę skrzynek technicznych zawierających pewnie jakaś miejscową elektronikę oraz stanowisko komputerowe. W ścianie zainstalowano też okno, przez które obserwować mógł z trochę innej perspektywy księżycowe osiedle. Teraz zobaczył, że najwyraźniej nie całe skupione było w jednym miejscu, od kompleksu, który widział wcześniej odchodziły wąskie długie tunele znikające gdzieś za krawędziami kraterów, oraz... szyny? Wydawało się, że musiał tam istnieć też jakiś środek między-osiedlowej komunikacji.

Zobaczył również skrawek czegoś, co mogło być wielką szklarnią, w jej wnętrzu na dużej przestrzeni posadzono jakieś rośliny, nie widział dokładnie, ale były to chyba jakiegoś rodzaju pnącza, między nimi co jakiś czas migały mu sylwetki uwijających się w pracy robotników.

Przez parę chwil nasłuchiwał, ale wokół niego było prawie idealnie cicho. Nikt się chyba nie zbliżał.

Sprawdził czy jest może jakiś numer miejsca gdzie utknął. Uznał że nawet dziecko nie zostawiłoby go na śmierć a co dopiero grupa dorosłych. Rozejrzał się tylko czy szafki są zamknięte. W takich miejscach powinny być maski tlenowe czy inne urządzenia awaryjne. Rozglądał się nie panikujac. Postanowił sprawdzić czy z panelu idzie nadać wiadomość, że utknął tu i tu. Bez logowania się do bardziej skomplikowanych systemów. Na stacji pełnej ludzi i dzieci musiały istnieć jakieś proste procedury. Tak samo mógł ponownie awaryjnie wywołać Jessice, czego nie robiła wiedząc że Stanton jest na stacji na pewno nasłuchiwała. Nawet będąc w trakcie rozmowy z matką. Wyczekiwał spotkania z nią od tak dawna… a przecież minęło dopiero kilka dni. Wieczność dla zakochanego.

Sprawdził po kolei wszystkie szafki, odkrywając, że wszystkie poza jedną były zamknięte. W otwartej szafce nie było zbyt wielu rzeczy. Jeden biały kombinezon, choć nie próżniowy, narzędzie, które chyba było niewielką plazmową spawarką - wydawało się, że ogniwo było naładowane i była sprawna - maska do spawania oraz teczka z jakimiś raportami technicznymi, których Stanton na pierwszy rzut oka nie był w stanie rozszyfrować. Nie dało się jednak nie zauważyć, że symbole techniczne używane w załączonych do raportów schematach były zupełnie inne od standaryzowanych, które obowiązywały wśród Inżynierów i innych zajmujących się techniką frakcji Znanego Świata.

Panel komputerowy okazał się podobnie tajemniczy. Po Upadku Inżynierowie i inne frakcje stworzyły liczne języki programowania, w teorii różne, jednak wszystkie bazujące na podobnych podstawach stworzonych z urywków wiedzy odziedziczonych po Drugiej Republice. Ten język i interfejs wydawały się jednak zupełnie inne, jak gdyby wyewoluował z zupełnie innej szkoły myśli technicznej niż pozostałe. Stanton na szybko nie był w stanie nawet skutecznie wyjść poza pole wpisywania podstawowych komend. Jeśli chciał to wszystko zrozumieć, musiał poświęcić więcej czasu. Mógł też spróbować podłączyć się do systemu własnym komputerem, być może pozwoliłby na przeszukiwanie zasobów pamięci przez bardziej przyjazny i znany inżynierowi interfejs.

Jeśli zaś chodziło o bezpośrednie zagrożenia to takich póki co nie było widać. Sekcja, w której się znajdował wydawała się sprawna, szczelna i dobrze zaopatrzona w tlen.

Oj kusiło go… kusiło. Chciał włączyć swój komputer zalogować się a może nawet trochę pogrzebać. Rozsądek i szacunek nakazywały jednak inaczej. Był chyba nadal niedaleko od pomieszczenia rekreacyjnego. Zatem jego opiekun a jednocześnie ojciec Jessici bez trudu go tu znajdzie. Wcześniej czy poźniej... Nie ucieszyłby się zapewne gdyby Stanton akurat dłubał w ich zabawkach. Wziąłby go za szpiega i na życzenie Waltona wyrosłaby przepaść między nimi. Nie, nie między nimi. Ojciec Jessici według wiedzy Stantona zapewne miał coś do powiedzenia. Mógł argumentować, wykładać własne zdanie. W tym domu szlacheckim decydowały jednak kobiety. Dostarczyłby argumentu przeciw sobie zatem, w rozmowie o jego i Jessiki przyszłości. Rozmowie która już się zapewne burzliwie toczyła. Gdzie jego ukochana toczyła bój w ich imieniu. Całej trójki do którego on miał zamiar dołączyć. Kusiło go jednak nadal…*

Inżynier postanowił tym razem nie ryzykować, wszak w końcu ktoś powinien po niego przyjść. Nie trwało to dłużej, niż paręnaście minut. Śluza rozsunęła się i ujrzał grupę wyraźnie poruszonych miejscowych, dyskutowali ze sobą energicznie, mocno gestykulując. Wśród nich zauważył Ganthara i jednego z mężczyzn, za którymi wcześniej podążył. Ganthar dociskał do skroni niewielki, nasączony krwią gazik, na ramieniu jego kombinezonu widać było małe czerwone kropki. Od razu zamilkli, gdy go zobaczyli, Stanton zdążył zrozumieć tylko coś o tym, że nie była to pierwsza awaria.

- Co pan tu... - ojciec Jessici wyraźnie zdziwił się widząc inżyniera. - Prosiłem przecież... - uniósł brew, a na jego twarzy zaczęły malować się negatywne emocje, jakby w jego wyobraźni tworzyły się już niezbyt przychylne dla Stantona scenariusze.
- Panie, ten obcy... On chyba chciał pomóc - rzucił w jego obronie ten, którego Stanton rozpoznawał. - Podążył za nami po alarmie, ale odcięły go chyba śluzy.
- Wszyscy nagle się oddalili. Uważałem, że idąc z nimi będę mógł pomóc. Wiem, że nie lubicie obcych. I szanuję to, ma to swoje powody zapewne. Kierowałem się jednak wyłącznie dobrymi intencjami. Gdy powiedziano mi, że nie mogę iść dalej. Cóż grzecznie poczekałem tutaj, droga powrotna została odcięta. - wstrzymał się ze spostrzeżeniami typu “ to krew na pana twarzy” i kolejnymi propozycjami pomocy. Swoją ofertę jeśli ma być wysłuchana będzie musiał złożyć komuś wyżej. Szlachetnej kobiecie zarządzającej kompleksem.
- Przepraszam jeśli sprawiłem jakiś kłopot.

Stanton przekonywanie d20(+2 za wsparcie)=12 sukces
+2 do testu przekonania Elory


-Tak, faktycznie, już wcześniej pan ofiarował pomoc... - widać było, że Ganthar się rozluźnił. - Faktycznie, nie mogę pana chyba winić za szlachetne pobudki, nawet jeśli oznaczało to zignorowanie mojej prośby - uśmiechnął się lekko. - Panie Walton, może nie traćmy już czasu...
Skinął na pożegnanie reszcie, na co oni skłonili głowy z szacunkiem, po czym poprosił gestem Stantona, by za nim podążył


Parę chwil i kilka korytarzy później zeszli do szerokiego, podwójnego tunelu, na jego podłodze widać było dwie linie połączonych w pętlę torów. Na jednym z nich stał gotowy pojazd. Wydawało się, że mieścił do czterech osób plus ciężki ładunek na pace. Pojazd miał otwartą i dość prostą i niezawodną konstrukcję.
- Proszę dobrze zapiąć pasy, przy tak niskiej grawitacji może pan odlecieć z siedzenia - poradził mu z lekkim uśmieszkiem Ganthar.

Ruszyli z wizgiem elektrycznego silnika. Wózek, czy też pojazd, był naprawdę bardzo szybki, a przynajmniej tak zdawało się w jednostajnym tunelu, w którym nie było za bardzo punktów odniesienia. Tunel czasem skręcał, czasem schodził w dół, bądź lekko piął się pod górę. W pewnym momencie mignął koło nich podobny wehikuł, który mknął drugim torem, w przeciwną stronę, Stanton zauważył, że był znacznie dłuższy. Albo miał inną konstrukcję, albo złożony był z pojedynczych połączonych pojazdów, zdawał się być mocno wyładowany towarami, dwie siedzące w nim osoby uniosły dłonie w powitaniu, ale widzieli je tylko ułamek sekundy.

Trzy uderzenia serca później coś dziwnego zaczęło się dziać z ich pojazdem. Między torami przemknęły wyładowania, na wyświetlaczu pojazdu pojawił się ostrzegawczy znak, ich wehikuł zaczął poważnie wibrować, a światła w tunelu przygasły. Ganthar zaklął pod nosem i szybko dopadł do panelu sterowania.

Ganthar technologia d20=3 sukces!

Na szczęście chyba udawało mu się opanować usterkę. Przestało trząść. I wtedy usłyszęli za sobą krzyki. Ciężko obciążony wózek, który właśnie ich minął, wypadł z torów i z ogromnym pędem, zwiększonym jeszcze przez sporą masę ładunku, wpadł w ścianę tunelu, która wygięła się i rozerwała jakby była z papieru. Momentalnie huknęło, gdy różnica ciśnień gwałtownie poszerzyła dziurę do wystarczających rozmiarów, by wózek i ciskających się w agonii pasażerów dosłownie wyssało na zewnątrz.

Stanton i Ghantar byli o wiele za blisko, by móc czuć się bezpiecznie. Tworzywo tunelu za nimi rozerwało się jak otwierana konserwa. Atmosfera wysysana była na zewnątrz z ogłuszającym rykiem gwałtownej dekompresji. Szarpnęło ich potężnie do tyłu, niemal wyrywając z siedzeń, elektryczny silnik zawył z przeciążenia, cały wózek gwałtownie zachwiał się na torach, ale jakimś cudem wyrwał znowu do przodu.

Stanton sprawność d20(+2 trudność)= 12 porażka


Stantonem wstrząsnęło i szarpnęło w kierunku przeciwnym do kierunku szybkiej jazdy, niemal pozbawiając go zmysłów, utracił chwyt na swojej walizce, która wyleciała z jego objęć koziołkując z hukiem po tylnej części wózka i zaplątując się w rozpiętą tam siatkę do mocowania dużych ładunków. Łopotała i uderzała szaleńczo w pojazd i prawie pewnym było, że zaraz się odczepi i poleci w nicość.*

Stanton nie mógł stracić walizki. Co by zrobił bez myślącej maszyny. Był w końcu inżynierem. To element jego pracy. Osobiste dane, ulubiona muzyka, dziesiątki użytecznych autorskich programów. Była z nim odkąd pamiętał. Prezent od nieżyjącej już matki.
- Panie Ganthar pomocy - wskazał na walizkę i sam próbował jej sięgnąć lub choć zabezpieczyć mocniej naciągając na nią siatkę. Nie wiedział czy Ojciec Jess mu pomoże ale warto było spróbować. Wyglądał na zręcznego i wysportowanego. Stanton natomiast znał własne ograniczenia. Co nie przeszkadzało mu próbować.

Ganthar spojrzał krótko za siebie, podążając za wzrokiem Stantona, jednak natychmiast skoncentrował swoją uwagę znowu na panelu sterowania, próbując wycisnąć jak najwięcej mocy z silnika jednostki. Nie wyglądał jakby bagaż inżyniera specjalnie go w tym momencie interesował.

Równie dobrze w każdej chwili i ich mógł spotkać los podobny do losu nieszczęśników wyssanych na zewnątrz, w każdej chwili mogło też w rurze po prostu zabraknąć tlenu do oddychania. Wózkiem trzęsło nie na żarty i z ledwością przeciwstawiał się potężnej sile próbującej zerwać go z torów i posłać koziołkującego w stronę powiększającej się wyrwy. Starczyłoby też, by po prostu przepalił się silnik, unieruchamiając pojazd i ich zgon byłby niemal pewny.

Stanton giął się jak mógł, ale nie miał szans sięgnąć bagażu nie wypinając się jednocześnie z pasów i narażając swojego życia.

Szansa na zerwie się walizki
1-50 zostanie 51-100 zerwie się
d100=40 zostaje

Po paru ciągnących się w nieskończoność chwilach pełnych walki wyjącego już agonalnie silniczka z nienasyconym żywiołem szalejącym za nimi, przejechali przez ciężką śluzę, za którą znajdowała się niewielka zajezdnia znacząca koniec torów. Przy śluzie minęli dwa wyglądające na szlacheckie srebrno-czarne proporce. Ledwo wyhamowali. Szarpnęło nimi do przodu. Spod wózka strzeliło iskrami, akurat w momencie, w którym zatrzasnęła się za nimi śluza. Walizka dopiero teraz zerwała się z siatki i uderzyła głucho w kompozytowe podłoże. Wydawała się całkiem cała.

Ganthar odetchnął z ulgą. Momentalnie w pomieszczeniu pootwierały się inne mniejsze śluzy i do środka wlało się sporo osób. Wydawało się że była to miejscowa służba i strażnicy, sanitariusz, jacyś technicy i... Ledwo zdołał się wygramolić z wózka, gdy go dopadła. Poczuł na policzku miękkość jej włosów, w nozdrzach zapach jej skóry, za którym tak tęsknił...
- Stanton… - szepnęła mu do ucha Jessica.*
- Prawie zginęliśmy, ludzie tam ich… wessało oni… nie dali rady. - pokręcił głową. - Może i ja nie dałem i widzę teraz anioła? - starał się przegonić złe myśli, lekko żartując. - Panie Ganthar, dziękuję. Pana sprawność uratowała nam życie. Może nawet nie będę narzekał na jego narażanie? - znów się uśmiechnął. Objął ją w pasie przyciągnął do siebie i pocałował.
- Nagroda warta ryzykowania dobytku i życia. Jestem jak obiecałem. - powiedział po dłuższej chwili gdy wreszcie się od siebie oderwali. - Jessico Xantippe jesteś mi winna wyjaśnienia. - uśmiechał się już niemal jak błazen.

- Będziecie mieli jeszcze czas na rozmowy, panie Walton - rzucił Ganthar podchodząc do szczęśliwej pary. Ciężko było zinterpretować jego minę, gdy patrzył na nich i ich czułości. Było w tym spojrzeniu coś ciepłego, ale z drugiej strony widać było też kłębiące się w jego głowie obawy.

Za nim podążał sanitariusz, starając się "w biegu" dokończyć badanie swojego pana.

- Mieliśmy naprawdę dużo szczęścia - rzucił do Stantona, kładąc mu krótko dłoń na ramieniu. - Jessico? Gdzie twoja matka?

Dziewczyna zwróciła się w stronę ojca, jednak równocześnie nie puszczała dłoni Inżyniera, jakby chciała pokazać, że nie dadzą się rozdzielić.
- Zwołano pospieszne posiedzenie Mówczyń, na szczęście kazała przygotować sobie prom... - zawiesiła głos, sugerując wymownym spojrzeniem, że inaczej mogłaby się znaleźć w felernym tunelu w czasie katastrofy.
Ganthar odetchnął z ulgą.
- No dobrze, do jej powrotu będziemy jednak odcięci w naszym habitacie.

Przywołał do siebie grupę techników i sanitariusza.
- Zaraz tunel pewnie do końca się zdehermetyzuje, teraz będzie można w spokoju odzyskać z powierzchni to co zostało z wypadku oraz ciała tych nieszczęśników. O pracach naprawczych zdecydujemy dopiero po kontakcie radiowym z Węzłem. Zrozumiano?
Członkowie grupy skinęli głowami i zniknęli w śluzie, zapewne w celu przygotowania się do prac w prawie nieistniejącej atmosferze księżyca.
- A wy... - spojrzał na inżyniera i Jessicę. - Cóż... Chyba na razie będzie najlepiej jak odpoczniecie - rozłożył ramiona w trochę bezradnym geście
-Zapewne. - spojrzał wymownie na Jessice. - Prowadź. - powiedział już znacznie ciszej. Gdy minął ciężki szok, powoli docierały do niego co się stało. Omal nie zginął w tunelu. Spojrzał też na leżąca walizkę. Wydawała się nagle mniej istotna. Jednak tam w tunelu w pierwszym odruchu, była ekstremalnie ważna. Pokręcił głową to, że żywy Stanton, Jessica i trochę mniej żywa maszyna myśląca byli w jednym pomieszczeniu. Było zwyczajnym fartem. Dotarło do niego jak blisko było nieszczęść i ich poważnych następstw.

Następne trzy godziny przeminęły im nie wiadomo kiedy. Cieszyli się swoją bliskością i czasem, który został im dany, cieszyli się, że mogli tam być razem, choć tak niewiele przecież brakowało, by stało się inaczej. Spragnieni siebie i niespokojni wobec przyszłych wydarzeń chcieli nadrobić wszystkie minione chwile rozstania.

Same włości rodu Ilonday okazały się nie znowu tak odmienne od swoich planetarnych odpowiedników. Gdy tylko wyszli z obszaru technicznego połączonego z torowiskiem, znaleźli się w korytarzach pełnej służby szlacheckiej posiadłości. Większość kompleksu znajdowała się pod powierzchnią i zamiast widzianej wcześniej konstrukcji z futurystycznych powiązanych śluzami habitatów miał teraz do czynienia z normalnym przepastnym domostwem, w którym włazy bezpieczeństwa rozmieszczone były tylko w strategicznych miejscach, a ustawione gdzieniegdzie stacje awaryjnych kombinezonów gustownie wkomponowane były w drewnianą, zdobioną zabudowę. No i była tam porządna sztuczna grawitacja.

Wydawało się, że habitaty należące do szlacheckich rodzin były zgoła odmienne od modularnego Węzła połączonego z portem gwiezdnym, w którym rozpoczął swoją wizytę i który dostosowywany był do potrzeb wspólnoty. A przynajmniej ich mieszkalna część taka była. By to wszystko działało potrzebne były też poziomy techniczne z rozległymi systemami podtrzymywania życia, których elementy widział po drodze między zajezdnią, a właściwym domostwem.

Komnaty Jessici, w których spędził ostatnie godziny składały się z sypialni, gabinetu i łazienki. Ta ostatnia zaopatrzona była w masywną zdobioną shapruckim złotem wannę na lwich nogach, w której obecnie wypoczywali pod morzem piany i zmęczeni od miłosnych figli. Kręcił jej właśnie na ramieniu kółka z fiołkowych bąbelków obserwując niecodzienną ozdobę tego pomieszczenia. W ścianie łazienki zamontowano niewielkie zdobione okno, przez które widać było fragment wnętrza pobliskiej podziemnej groty. Na niemal wszystkich jej ścianach lśniły hipnotyzująco przepiękne różnokolorwe nacieki z tajemniczych minerałów.*
Stanton cieszył się czasem spędzonym z ukochaną. Chciał żeby to trwało a myśl o ich niepewnym położeniu ciągle kołatała mu w głowie. Przez ostatnie trzy godziny zwyczajnie cieszyli się sobą. Nadszedł jednak moment by porozmawiać.
- Jak rozmowa z mamą? - powiedział dmuchając chwilę później w pianę na ręku. Kierując jej strumień na Jessikę.

Spojrzała z udawanym oburzeniem, gdy część bąbelków zatrzymała się jej na nosie i policzkach. Pokazała mu język i zachichotała radośnie. Lecz beztroska trwała zaledwie chwilę, gdy tylko zaczęła zastanawiać się nad odpowiedzią na jego pytanie wyraźnie posmutniała. Wcześniej też unikała wszelkich poważniejszych tematów, nalegając, by cieszyli się chwilą.
- Nie wiem... - odparła w końcu zamyślona. - Matka chce żebym została tutaj z dzieckiem i wychowywała je sama, a gdy tylko będzie to możliwe, podjęła moje nauki, co oznacza wieloletnią podróż po księżycach należących do naszego rodu... Chce bym poszła w jej ślady.
Zamilkła, opuszczając wzrok i bawiąc się w zamyśleniu jego dłonią, jakby widziała ją po raz pierwszy.
- Powiedziałam jej czego ja chcę... Ale nie wiem, czy pozwoli mi podjąć tę decyzję. Ona... Nie potrafi przegrywać…
- A czego Ty chcesz? - powiedział obejmując ja pod wodą - Co do twojej mamy. Myślałem o takim rozwiązaniu sprawy które sprawi, że uzna się za zwycięzcę. Tylko to niekoniecznie musi być zwycięstwo o jakim myśli teraz. Żeby tego dokonać musisz mi naświetlić kilka spraw. Zacznijmy od tych awarii, odkąd tu jestem zabiły dwie osoby. I raniły bądź również zabiły kolejną a to wszystko w pierwszej godzinie wizyty.

- Przecież wiesz... - poruszyła się niespokojnie w jego objęciach - Chcę byśmy byli rodziną... my... we trójkę - mocno ścisnęła jego ramię i spojrzała gdzieś w kierunku swojego brzucha, choć widać tam było tylko grube połacie piany.- Ale nie chcę też wyrzec się rodziców i mojego rodu...

Słysząc ostatnią wypowiedź inżyniera zachichotała i pogłaskała go z politowaniem po głowie. - Stantonie, stawać do boju z Elorą Ilonday Xanthippe w knuciu intryg...?

I wtedy rozległy się głośne uderzenia w drzwi. Prawdopodobnie ktoś stał na zewnątrz na korytarzu i chciał dostać się do komnat Jessici waląc w nie uparcie otwartą dłonią.

Jessica uśmiechnęła się kładąc palec na ustach.
- Udajemy że nas nie ma... - wyszeptała figlarnie, chowając się w pianie.

Ale hałas nie ustawał, komuś najwyraźniej bardzo zależało.
- O nie... tylko nie on... - przewróciła oczami, domyślając się najwyraźniej o kogo może chodzić.
Do uderzeń doszły jeszcze krzyki na korytarzu, najwyraźniej trwała tam jakaś głośna dyskusja, bo kłócących zdawało się być coraz więcej.
- Może lepiej ubierzmy się i go wpuśćmy, matka kazała mi być dla niego miła... To Jego Wielebność Diakon deMolle - wymówiła jego tytuł z przesadną , prześmiewczą emfazą. - Jest tu obserwatorem, czy czymś w tym rodzaju.
- OTWIERAĆ! - krzyki dochodziły do nich mocno przytłumione przez grube ściany komnat, ale były na tyle głośne, że dało się rozpoznać słowa - BOM GOTÓW NATYCHMIAST ZANOTOWAĆ, ŻE TU HEREZJE JAKIEŚ PRZED NAMASZCZONYM SŁUGĄ PATRIARCHY KRYJECIE!
-Musimy? Ehh, pewnie musimy - klapnął ręka w wodę. - Nie lubię klechow, zawsze zadzierają nosa. Skoro musimy, to spław go szybko. - był pewien, że to jakiś wariat. Pewnie szuka herezji na każdym kroku, i zaraz się przypierdoli. Wszystko jedno o co. Na szczęście Jess była szlachcianką on członkiem ligi kupieckiej. Żeby coś im zrobić musi mieć twarde dowody. Pluć jadem może z przyzwyczajenia na nich. Jak to zwykł do ciemnego ludu.
- Najważniejsze to nie dać się sprowokować. -nie wiadomo czy powiedział to do niej czy do siebie. Za każdym razem, jak chciał z nią coś ustalić czy zapytać przeszkadzano mu.

- Ach, mój drogi Stantonie. - spojrzała na niego z politowaniem, pomagając mu szybko wciągnąć gacie. - Witamy w świecie szlachetnie urodzonych, gdzie robi się głównie to, na co nie ma się ochoty! - zaśmiała się, doprowadzając do porządku swoją fryzurę. - Nie tylko przyjmiemy tu Wielebnego Diakona deMolla, ale zrobimy to z szerokim uśmiechem na ustach, jakby był najcenniejszym z gości... - w paru szybkich ruchach wcisnęła się w nieskomplikowaną, ale elegancką długą suknię z wysokim kołnierzem.
- Bo chcemy dobra naszego rodu, tak? A Wielebny może nam to dobro skutecznie zapaskudzić.
Na koniec przebiegła jeszcze przez chmurę rozyplonego chwilę wcześniej perfumu i już była przy drzwiach, odwracając się, by sprawdzić, czy i on jest gotowy.

Gdy tylko nacisnęła zdobioną klamkę, do środka wejrzała - zasapana od trwającej na zewnątrz kłótni - sylwetka duchownego. Krzyż Gwiezdnych Wrót gwałtownie dyndał mu nad kałdunem w rytm niespokojnego wzburzonego oddechu. Na sobie miał ciężkie ciepłe odzienie, takie jak zwykli nosić tradycjonaliści na rodzimych decadoskich światach.
- Nareszcie! - westchnął, ocierając pot ze zroszonego kroplami czoła i poprawiając niesforny lok.


Już chciał wepchnąć się po chamsku do środka i coś odwarknąć, ale po spojrzeniu na dumną sylwetkę szlachcianki jakby spuścił z tonu.
- Lady Jessica... - wymamrotał, kłaniając się lekko. - Czy to prawda, co mi mówiono? To on? - wskazał na Stantona i jakby pokraśniał. - Ha! Chwalmy Wszechstwórcę!
Z szacunkiem przemknął się koło dziewczyny do środka i niemal od razu rzucił w stronę inżyniera wystawiając w jego kierunku sporą mięsistą dłoń.
- No, chłopcze, bez krępacji, sygnet mi się gdzieś zapodział, tedy całować nie będzie co, na zapas ci za ten srogi nietakt odpuszczę! Tak się cieszę, że wreszcie przybył tu ktoś... - nachylił się do niego i wyszeptał, patrząc podejrzliwie w stronę nadal stojącej przy drzwiach i uśmiechającej się przyjaźnie Jessici - ...normalny...
Zlustrował inżyniera od stóp do głów.
- No, od razu widać przecie, żeś ze zdrowego chowu, takiego jak Świetlisty przykazał! Słoneczka żeś normalnego i powietrza błogosławionego zaznał, drzewa ci nad kolebką szumiały! Słuchaj...
- przyciągnął go do swojej masywnej sylwetki i zgarbił się konspiracyjnie.
- Oni tu są wszyscy jacyś dziwni... Rozumiesz o czym mówię, nie? Ale tobie chyba mogę zaufać? Nie próbuj mi tylko kręcić! - Podniósł w górę masywny paluch i pokręcił nim ostrzegawczo. - Studiowałem tajemne techniki Eskatoników, za bożą łaską wnet wykryje każdy fałsz!
Stanton nie mógł nie zauważyć, że mocno pachniało od niego drogimi likierami.
- Czy to prawda co mi ci bladzi opowiadają? Odcięci jesteśmy?
Stanton po słowach Jess zagryzł zęby i uśmiechnął się. Skoro jej zależy na dobrym wrażeniu, to jemu też. Spodziewał się jednak ciężkiej przeprawy. I zdziwił się srodze. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Diakon Ortodoks z resztą nie żaden cholerny Avestianin, wydawał się żartobliwy i sympatyczny. Co najpierw spowodowało oniemienie u Inżyniera by po chwili przerodzić się w szczery śmiech. Cała ta gadka przez drzwi była sprytnym fortelem zapewne! Skutecznym zresztą.
- Tak, wystąpiły problemy techniczne. Przynajmniej z tego co mi wiadomo. - potwierdził duchownemu, nie wchodząc w kłopotliwe dla gospodarzy szczegóły - Co do naszych gospodarzy zaś - przeszedł do konspiracyjnego szeptu. - Inna kultura po prostu. Życie na stacji ot co. Możliwe że wpływa na poczucie humoru, nie tylko na cerę. - lekko zawyrokował z uśmiechem.
 
Icarius jest offline  
Stary 23-12-2016, 20:11   #35
 
Tadeus's Avatar
 
Reputacja: 1 Tadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputację
Stanton

Duchowny słysząc odpowiedź inżyniera aż krzyknął.
- Ha! “Problemy techniczne”! Toż ciągle wam powtarzałem! Wszyscy tu pomrzemy! - rzucił z przejęciem, unosząc oskarżycielsko palec. Wyglądało na to, że początkowo chciał wskazać nim szlachciankę, ale coś w jej postawie i minie go onieśmieliło i tylko zawinął nim szeroki łuk, sugerując, że co prawda srogo oskarża, ale nikogo konkretnego. Tak, czy inaczej w jego oczach pojawił się strach.
- Gadałem przecie, że wcześniej, czy później wedrze się tu Pustka i odbierze nam żywota! A teraz nie mamy nawet jak uciec! Uwięzieni! W tej czarnej norze, na martwej kuli, gdzieś w bezkresie nicości, nasze dusze po wsze czasy będą błąkać się... ! - wyraźnie zaczynał się rozkręcać i popadać w panikę. Może była to jakaś odmiana klaustrofobii, a może po prostu strach przed całym tym miejscem.
- Wielebny... - powiedziała miękko Jessica zbliżając się do niego i unosząc dłoń uspokajającym gestem. - Proszę usiąść, naprawy już trwają, jesteśmy tu bezpieczni.

Nadal czerwony z przejęcia duchowny tylko prychnął, jednak wyraźnie dał się udobruchać i usiadł ciężko na obitej drogą tkaniną ławie.
- Stantonie, jakbyś mógł - Jessica wskazała niewielki barek i stojące przed nim kryształowe szklanice. Widząc ten gest kapłan wyraźnie się rozchmurzył.
- No chyba że tak... - wydukał pod nosem. - Tylko tam chłopcze nie przesadzaj z polewaniem! Na duchownej służbie jestem! W ascezie się srogiej ćwiczę! - zapewnił, choć jego mina wyrażała zupełnie coś innego.

W końcu, po paru chwilach z trunkiem wyraźnie się uspokoił i służba była w stanie odprowadzić go do jego pokojów.
- No... - rzucił na pożegnanie, z wyraźnymi wypiekami na policzkach i głupawym uśmieszkiem pod wąsami. - Tedy... chłopcze złoty... no... co ja tam? A tak... - zatoczył się i służący ledwo podtrzymał jego przechylającą się na bok masę. - Jakby nam się jednak nie zemarło to... to... - zawiesił się, unosząc palec i spoglądając na niego z zaciekawieniem... - to co ja rzec chciałem? A... no odwiedź mnie tam no... - chciał wskazać jakiś konkretny kierunek, ale słabo mu to wychodziło.
- Wielebny diakon, gdy akurat nie wizytuje u nas w posiadłości mieszka wraz z innymi gośćmi rodu w specjalnym habitacie niedaleko Węzła. - pomogła mu dyplomatycznie Jessica.
- Że co? - zdziwił się. - A no tak! To właśnie rzec chciałem... chyba.

- Odwiedzę wielebnego jutro- skinął głową Stanton na pożegnanie. Gdy wielebny odszedł sam nalał sobie niewielką porcję szlachetnego trunku. Głęboko przy tym wzdychając.
- Musimy się naradzić Jess, by tak poprowadzić rozmowę z twoją mamą… Żeby nas nie rozdzielono. Też wolałbym cieszyć się tobą i nami teraz… ale jak rzekłaś... Człowiek nie tylko szlachcic, rzadko ma okazję robić na co ma ochotę. Jeśli teraz odrobimy dobrze naszą pracę, przyjdzie nam się cieszyć sobą długie lata. Zacznijmy od podstaw. Co to za awarie? I może opowiedz mi coś o waszym rodzie? Im więcej szczegółów tym lepiej. - podszedł do spraw rodu niczym do skomplikowanej maszyny. Im więcej się dowie o tym co robi owa machina, z jakich części się składa… o mocnych i słabych jej stronach… Tym łatwiej mu będzie coś w niej ulepszyć. Pokazać, że będzie przydatnym w niej trybikiem. Nowym poszerzającym jej funkcje.


Aleksiej

Zamknął wszystko, założył pas i wcisnął włącznik. Świat wokół niego mignął i... Duchowny z zaskoczeniem zauważył, że nie widzi swojej ręki trzymającej lampę. Spojrzał w dół, nie widział też swojego torsu i nóg. No dobrze... gdy się poruszał widać było jakby zamglenie w miejscu gdzie był, ale i tak było to... niesamowite! Do tej pory słyszał tylko plotki o istnieniu tego typu technologii. Niestety, po niewiele więcej niż minucie cień, którym się stał, zaczął nieregularnie migotać, a urządzenie się wyłączyło. Po następnych paru chwilach jednak znowu zaskoczyło zasilanie i zabłysła dioda gotowości.

I wtedy… Na zewnątrz na korytarzu usłyszał chrapliwy oddech i nieregularny zgrzyt, który brzmiał jakby ktoś po nierównej kamiennej podłodze sunął za sobą jakiś kawał żelastwa. Kimkolwiek był obcy, zbliżał się w kierunku pomieszczenia, w którym znajdował się Eskatonik.

Serca zabiło Aleksiejowi mocniej. Nacisnął guzik na pasie niewidzialności i szybko poszukał schronienia za jakimś pudłem w kącie. Technologia którą odkrył była niepewna, a on nie chciał ryzykować. Kucnął i wyjrzał zza swego schronienia, obserwując nadchodzącego człowieka.

Nie mylił się, ciężkie kroki i niepokojące metaliczne szuranie skierowały się prosto do pokoju, w którym się znajdował. Być może ze względu na świecącą się lampę, a może ze względu na rozbrzmiały tam wcześniej dźwięk spadających sprzętów...

Eskatonik wstrzymał oddech. Do środka wsunęła się potężna sylwetka znanego mu już Brata Miguela. Lecz mężczyzna, którego teraz widział przed sobą nie miał już w sobie tej zimnej obojętności i pewnego siebie spojrzenia świętego fanatyka. Wyglądał jakby był zakładnikiem szalejących w jego głowie głosów. Jego przekrwione oczy omiotły wnętrze, wyszeptał coś nerwowo do siebie, jego powieka mrugnęła w jakimś dziwnym bolesnym tiku, który spowodował też skurcz ściągającego się ramienia.

W końcu wielkie ciało zakonnika wcisnęło się do pokoju całe, odcinając Aleksiejowi jedyną drogę ucieczki. W świetle lampy, którą Eskatonik postawił na podłodze zabłysło żelastwo, które Avestianin ciągnął za sobą. Nie wiedział, co to wcześniej było, ale ostre nieregularne zadziory ochlapane były posoką, gdzieniegdzie dało się dostrzec resztki czegoś, co mogło być tkankami wcześniejszych ofiar. Czas uciekał nieubłaganie, Eskatonikowi wydawało się, że tajemniczy artefakt już zaczyna migotać, że zaraz wyłączy się odsłaniając Eskatonika i...

Miguel wyszeptał coś niezrozumiałego do głosów siedzących w jego głowie, omiótł jeszcze raz przekrwionymi oczami wnętrze, po czym z frustracji zawył jak pozbawione posiłku zwierzę i uderzył potężnym, okrwawionym żelastwem prosto w hałdę artefaktów, które rozprysły się z hukiem na wszystkie strony.

Aleksiej sprawność d20(+3 poziom trudności)= 11 porażka


Eskatonik nie zdążył uniknąć, plastikowa skorupa jakiegoś wyświetlacza uderzyła prosto w jego ukrytą polem maskującym sylwetkę, omal nie powalając go na ziemię. Miguel warknął i spojrzał w jego stronę. Czyżby zauważył, że przedmiot zatrzymał się na niewidzialnej przeszkodzie? A może Aleksiejowi tylko wydawało się, że udało mu się powstrzymać przed krzykiem i zwalisty opętaniec coś usłyszał?

Miguel percepcja d20(-2 głosy w głowie -3 pole maskujące -2 mrok + 2 lampa) = 10 porażka


Nie. Odwrócił się gniewnie i przecisnął swoje wielkie cielsko znowu przez drzwi na korytarz na zewnątrz. Ciągle nerwowo szeptał, warczał i wył z poirytowania. Wydawało się, że trochę się oddalił, ale Aleksiej był niemal pewien, że nadal był gdzieś tam w jednej z odnóg korytarza, jakby coś w jego chorej głowie podpowiadało mu, że w okolicy znajdzie ofiarę. Tymczasem dostrzegł też, że i lampa została ugodzona rozrzuconymi przedmiotami, przewróciła się i wypłynęła z niej większość oleju, już mrugała i pewnym było, że niebawem zgaśnie.

Eskatonik powoli i na paluszkach zaczął się przemieszczać po pokoju. Na dobry początek w starcie artefaktów pragnął znaleźć jakąś latarkę czy inne źródło światła. Zaczął też zastanawiać się nad sytuacją, w której się znalazł - jak na świątobliwych Avestian było tu dużo ludzi opętanych przez demony, w tym co najmniej jeden mnich i być może potężny Miguel. Nie wiedział co to wszystko znaczy, ale podejrzewał, że rozwiązanie tej zagadki pomogłoby mu w obecnej sytuacji - nie wspominając o tym, że jako kleryk miał obowiązek walczyć z duchowymi siłami zła.

Teraz, gdy pozbawiona oleju lampa dawała już tylko słabe, gasnące światło bardzo ciężko było dostrzec cokolwiek wśród góry porozrzucanych gratów, dodatkowo Miguel pałętał się na tyle blisko, że mogło go zaalarmować nawet ostrożne grzebanie w strzaskanych urządzeniach, w których często poruszało się sporo naderwanych części. Ryzyko dalszego przeszukiwania drogocennego składu artefaktów było ogromne.

Zajęty intensywnymi przemyśleniami Eskatonik prawie podskoczył, gdy na zewnątrz rozległ się bolesny, pełen chorej frustracji ryk opętanego zakonnika.
- NIEEEEE!!! - zawył boleśnie aż zadudniło w korytarzach. Z tego, co Aleksiej słyszał miotał się po jednym z pobliskich korytarzy, szlochał, warczał i syczał zarazem. A potem znowu zamilkł... Dało się słyszeć tylko sapanie i jego ciężkie powolne kroki. Chyba był na tyle daleko, że dało się zaryzykować ucieczkę w inną odnogę korytarza.

I wtedy Aleksiej poczuł coś dziwnego w swojej głowie. Przyłapał się na tym, że nieświadomie zamknął oczy, jego myśli zaczęły odpływać... Wszystko wokół niego zrobiło się spokojne, odetchnął z ulgą i pozwolił by... NIE!

Aleksiej teurgia d20 (+2 miał już wcześniej do czynienia z energią)= 12 sukces!


Na szczęście miał doświadczenie z nieczystymi mocami, zmobilizował wszystkie pokłady siły woli i odepchnął od siebie złowrogi wpływ. W tym momencie bardzo przydałyby mu się słowa rytualnej modlitwy, którą poznał w swoim zakonie, ale wymagała ona wypowiedzenia słów na głos, silnym donośnym głosem, a nie mógł sobie na to teraz pozwolić. Czuł jednak, że cały czas miał do czynienia z tą samą złą potęgą, której namiastkę poczuł pierwszy raz przy spętanym opętańcu, którego (chyba?) zgładzono w jego obecności. Co tam się właściwie stało? Nie pamiętał dokładnie, gdy go powalono jego zmysły odpłynęły... ale. Czy słyszał tam krzyki nie tylko opętańca? Nie był pewny. I czym było urządzenie na piersi opętanego inkwizytora?
 
Tadeus jest offline  
Stary 08-01-2017, 21:04   #36
 
Icarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Icarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputację
- Odwiedzę wielebnego jutro- skinął głową Stanton na pożegnanie. Gdy wielebny odszedł sam nalał sobie niewielką porcję szlachetnego trunku. Głęboko przy tym wzdychając.
- Musimy się naradzić Jess, by tak poprowadzić rozmowę z twoją mamą… Żeby nas nie rozdzielono. Też wolałbym cieszyć się tobą i nami teraz… ale jak rzekłaś... Człowiek nie tylko szlachcic, rzadko ma okazję robić na co ma ochotę. Jeśli teraz odrobimy dobrze naszą pracę, przyjdzie nam się cieszyć sobą długie lata. Zacznijmy od podstaw. Co to za awarie? I może opowiedz mi coś o waszym rodzie? Im więcej szczegółów tym lepiej. - podszedł do spraw rodu niczym do skomplikowanej maszyny. Im więcej się dowie o tym co robi owa machina, z jakich części się składa… o mocnych i słabych jej stronach… Tym łatwiej mu będzie coś w niej ulepszyć. Pokazać, że będzie przydatnym w niej trybikiem. Nowym poszerzającym jej funkcje.

Szlachcianka nie wyglądała, jakby tym razem chciała odkładać poważne tematy na później, najwyraźniej przekonał ją, że bez dokładnego planu, nie będą w stanie poradzić sobie z nadchodzącymi problemami.

- Awarie zdarzały się zawsze... - zaczęła, obracając w smukłych dłoniach szklanicę - Jednak nigdy nie było takiego ich nasilenia jak w ostatnich dniach. Trwa to może niewiele ponad tydzień, może półtora tygodnia. Zawodzić zdają się zupełnie losowe systemy, bez żadnego rozpoznawalnego wzorca. Ojciec opowiadał mi, że wygląda to tak, jakby po prostu degenerowały się i znikały poszczególne fragmenty programowania naszych maszyn logicznych. - westchnęła, wyraźnie przejęta tym całym problemem.

- Niestety nie wiem jednak na ten temat nic więcej, Stantonie. Przedwczoraj, gdy rozmawiałam z ojcem, mówił, że wydaje mu się, że wie jak temu zaradzić, jednak... Jak sam widzisz, najwyraźniej mu się to nie udało, nie zapobiegł temu wypadkowi.
Spojrzała na niego ni to zrezygnowanym, ni przepraszającym wzrokiem, lekko dotknęła dłonią jego policzka, jakby uważała, że to mu jakoś pomoże i że to jedyne, co może mu dać.
- Widzę przecież, co myślisz... Obawiam się jednak, że próbując coś na to poradzić raczej tylko zniechęcisz mój ród do siebie. Bardzo cenimy nasze sekrety, w tym również technologię, która pozwala mojemu rodowi żyć od stuleci w takich miejscach jak to. Wielu z naszych wolałoby pewnie zginąć, niż pozwolić obcemu na poznanie tych sekretów... A na pewno tak postąpiłaby moja matka. - uśmiechnęła się smutno. - Podejrzewam, że spotkanie Mówczyń związane jest przynajmniej częściowo z tym zagrożeniem dla kolonii, chociaż chodzi chyba też o umowy z siłami spoza tej stacji.

Opuściła rękę i usiadła wygodniej na miękkiej ławie.
- A cóż mogę ci opowiedzieć o moim rodzie? I dużo i mało. Cały świat się zmienia, czasem bardzo gwałtownie, a my trwamy, żyjąc podobnie jak przed wiekami. Niemożliwe byłoby to bez dokładnej wiedzy o aktualnych wydarzeniach i najpotężniejszych możnych Znanych Światów. I bez sprzymierzeńców wśród nich. Dlatego staramy się być nieodzownymi... w naszym wąskim polu specjalizacji. Oraz staramy się mieć oczy i uszy wszędzie tam, gdzie jest to potrzebne. Nie bez powodu, Stantonie... - spojrzała w jego oczy, zastanawiając się pewnie, czy nadal ma jej za złe dawne tajemnice -...spotkaliśmy się na stacji, przez którą przewijało się wielu podróżników, a ja nie chwaliłam się moim pochodzeniem. Byłam oczami i uszami mojej rodziny. Możemy być zamknięci, ale bycie głuchymi i ślepymi prowadziłoby do pewnego upadku.

Zwilżyła usta trunkiem z kryształowej szklanicy.
- Częściowo zajmujemy się tym, czym zajmuje się twój Zakon... Choć wy posiadacie nieskończenie większą wiedzę, my znamy się dobrze jedynie na tym, co potrzebne nam jest do przeżycia i co w innych częściach Znanych Światów przez Upadek zostało często zapomniane. Potężne frakcje zwracają się do nas, gdy próbują funkcjonować na wrogich życiu planetach, gdy nieporadnie tworzą nowe plany baz podobnych jak ta, które ktoś z wiedzą i doświadczeniem musi zaopiniować... Wreszcie, dostarczamy do bardzo trudnych zadań w nieważkości szkolonych pod te warunku żołnierzy i techników. No i... - uśmiechnęła się. - Są jeszcze Łzy Luny.

Stantonowi ta nazwa coś mówiła, jednak nie był w stanie dokładnie przypomnieć sobie o co chodziło.
- Produkujemy znane w wąskich kręgach koneserów wino z uprawianych tylko w naszych szklarniach specjalnych winogron. To wyjątkowy i bardzo wrażliwy szczep stworzony jeszcze za czasów Drugiej Republiki do hodowoli w odpowiednim spektrum światła, którego nie da się osiągnąć w miejscach z atmosferą. Na temat jego smaku można powiedzieć wiele... Czasem niezbyt pozytywnych rzeczy - prychnęła rozbawiona. - Niewątpliwie jest jednak ekskluzywne, więc płaci się za nie jak za złoto, już jedna butelka potrafi nadwyrężyć budżet mniej zamożnych szlachciców.
- Podsumowując. Macie nowoczesne technologie w kilku dziedzinach i w jakiś ograniczony sposób jesteście skłonni nimi handlować. Może nie dosłownie ale jakoś pośrednio. Jesteście raczej odizolowaną społecznością, staracie się jednak zdobywać informacje. Tu co prawda macie stację hazardu ale agentów terenowych pewnie żadnych, bądź niewielu. Żyję niemal od małego na Cadavusie moja wiedza kontakty oraz sprzymierzeńcy mogliby okazać się użyteczne dla rodu. Moglibyśmy prowadzić faktorię handlową. Kupować w sposób stały rzeczy niezbędne dla księżyca i handlować jego dobrami. Zapewne również informacjami. Na pewno ród miałby na tym dużo większe zyski niż obecnie. Nie tylko ekonomiczne... Zyskałaby na tym wspólnota a w szczególności twój ród. Co wzmocniłoby pozycję twojej matki. Ród mógłby nam zaufać, gdyby ślub doszedł do skutku. W końcu rodziny nie oszukam. Na Cadavusie można prowadzić prace badawcze. Tam jest wiele zapomnianych ruin i kompleksów. Dawne technologie, artefakty. Ród mógłby chcieć w jakiś sposób je eksploatować. Co do waszych specjalistów, wiem… To szerszy temat prawda? - nie wygadał, że wie o Cassandrze Psioniczce - Kogo jeszcze macie? - spojrzał na nią z lekko uniesioną brwią. - I kim w zasadzie jest twoja mama? Głową rodu ale… no specjalizujecie się w czymś jako wy konkretnie. Jaka jest? No wiesz z charakteru, jakie ma cele. Zasugeruj coś pomóż mi ją rozgryźć.

- Matka jest Mówczynią. Jedną z trzech na tym księżycu. To najwyższy zaszczyt jakiego można dostąpić wśród Xanthippe. - popatrzyła na niego dłużej, jakby upewniając się, że zrozumiał z kim będzie miał do czynienia. Wydawała się zatroskana.
- Zazwyczaj Mówczyniami zostają najbardziej wpływowe arystokratki z najbardziej liczących się rodzin. I moja matka nie stanowi tu wyjątku. My, Ilonday - widać było, że Jessica miano swojej rodziny wypowiada z dumą. - ...szczycimy się długą i chwalebną historią, a matka jest powszechnie szanowaną osobą. Niestety, dla mnie i dla ciebie, Stantonie... - popatrzyła na niego smutno i westchnęła - ...od lat reprezentuje stronnictwo konserwatywne rodu. Dopuszczenie do... hmm... - spojrzała na niego wymownie - Niecodziennej sytuacji w jej własnej rodzinie z pewnością kosztowałoby ją część politycznego poparcia. Nasze Mówczynie tworzą Radę, która decyduje o większości spraw związanych z funkcjonowaniem kolonii.

Wstała z ławy i wyprostowała się odchodząc parę kroków od niego, jakby bliskość do inżyniera utrudniała jej racjonalne myślenie.
- Co do umowy handlowej, to masz już konkurencję. Poza diakonem gościmy niedaleko Węzła również i dwóch przedstawicieli innych frakcji, z którymi od dziesięcioleci podpisane mamy odpowiednie umowy. To przedstawiciele Cesarstwa oraz Pośredników. Zapewniają nam szybki i dyskretny kontakt z ich przeł...

Zapukano do drzwi. Tym razem kulturalnie. Jessica uśmiechnęła się do inżyniera i uchyliła odrzwia.
- Pani... - młoda, zgrabna służąca pokłoniła się z szacunkiem udając całkiem zręcznie, że nie widzi mężczyzny w komnatach swojej suzerenki. - Lord Ganthar kazał mi przekazać, że ukończono już wszystkie prace poszukiwawcze na powierzchni. Prosi panienkę do siebie, by omówić niecierpiące zwłoki sprawy.

Szlachcianka nie wyglądała na zadowoloną, ale najwyraźniej nie miała zamiaru się też kłócić.
- Dziękuję Veylin, już idę.
Usiadła koło inżyniera, na pocieszenie pogłaskała go po głowie i musnęła dłonią jego policzek. - Zaczekaj na mnie kochany, obiecuję, że nie potrwa to długo.
Odwróciła się do służącej.
-Veylin, jeśli pan Walton będzie czegoś potrzebował proszę traktować to jak moją osobistą prośbę.
Służąca skinęła głową, była naprawdę śliczna. Ciekawe… Najwyraźniej jego przyszłej małżonce przyjemność sprawiało otaczanie się pięknymi przedmiotami… i ludźmi ? Może była to lekka próżność, a może w ten sposób możni tego świata również i w tym dziwnym miejscu podkreślali swoją pozycję i wyjątkowość? Choć to chyba do Jessici nie pasowało…
- Powiedz tacie, że jeśli ta awaria was przerasta. Mogę spróbować pomóc. Tak, tak ja obcy. - uśmiechnął się i machnął ręką -Tylko nie poradził sobie do tej pory, zginęli ludzie… i może mniejszą ujmą jest moja pomoc niż dalsze problemy. Zresztą gwarantuję dyskrecję i nie wiem czy coś zaradzę. Warto jednak spróbować. Co do mamy… Jak się nie zgodzi na nasz ślub też będzie w kłopocie. Kto wie czy nie większym. Zgadzając się może to nazwać zmiana strategii, nowym otwarciem. Ma pole do popisu. Nie zgadzając się… mezalians, incydent ot ujma. Póki nikt nie wie o twoim stanie ma czas. Gdy weszła służąca a Jess go opuściła. Poprosił o ciepły posiłek. Podróż i powitanie z Jess sprawiły że zgłodniał. Postanowił czekać.

- Tak, mój panie. Jak sobie życzysz. - służka odpowiedziała ciepłym głosem i zniknęła przynieść mu jedzenie.

Wróciła zaskakująco szybko, pchając przed sobą wózek pełen pachnących wspaniale cudów. Cóż, byli w domu potężnego rodu, zapewne kuchnia już dużo wcześniej powiadomiona została o tym, iż wizytują u nich goście i wcześniej, czy później będą chcieli coś zjeść.

Veylin nakryła średniej wielkości stół stojący w rogu obszernego gabinetu należącego do Jessici. Strawy wyglądały wybornie, widział tam dwie aromatyczne zupy, pachnące kusząco ziołami i świeżym mięsnym rosołem, był srebrny półmisek pełen przyrządzanych na najróżniejsze sposoby filetów i polędwiczek oraz 5 różnych małych sałatek. A do tego 3 wina do wyboru, w tym mała, czarna butelka Łez Luny. Nawet jeśli większość z tego była wcześniej zapewne mrożona i miała za sobą podróż z odległych światów, to i tak całość prezentowała się imponująco.

- Jakbyś tylko czegoś potrzebował, mój panie... Pozostaje do twoich usług - skłoniła się Veylin i wycofała w stronę łazienki. - Będę obok, uprzątnę łazienkę, by była świeża, gdy moja pani zechce wrócić.

Stanton przekonywanie (empatia) d20=11 sukces

Stanton zauważył coś subtelnego w zachowaniu dziewczyny. Faktycznie wydawała się bardzo miła i usłużna, ale coś ją trapiło, jakby nie czuła się w jego obecności do końca swobodnie? Wydawała się albo skrępowana albo zestresowana. Czy mogła to być tylko kwestia tego, że jakiś dziwny obcy zabiega o względy jej pani, czy może coś zupełnie innego? Inżynierowi wydawało się jednak, że to coś poważniejszego, ale nie był w stanie tego do końca określić.
Skoro natomiast nie mógł postanowił wybadać sprawę. Chwilę zastanawiał się jak podejść dziewczynę. Piękno przedmiotów i służby w otoczeniu Jessiki... Wcale nie musiała oznaczać próżności, to ostatnie o co ja podejrzewał. Jednak pozycja zobowiązuje do pewnych norm. Czemu więc mając odpowiednie zasoby nie zapewnić sobie i piękna? Przynajmniej miał na czym zawiesić oko.
- Jestem Pani znawca ludzkich machin. Znam się również na samych ludziach. Widać od razu, że coś cię trapi. Związanego z twoja panią zapewne. Nie jestem szlachetnie urodzonym, możesz rozmawiać ze mną otwarcie. Nie nakabluje - powiedział starając się być bardziej swojski dla dziewczyny. - ani się nie obrażę jeśli sprawa dotyczy mnie. No chyba, że posiłek jest zatruty. - powiedział nadziewając polędwiczkę na widelec i komicznie na nią zezując.

Służąca zamarła, jego słowa wyraźnie trafiły w czuły punkt. A przynajmniej któreś z nich. Spojrzała jak zahipnotyzowana na kawałek strawy, którą inżynier podniósł do góry. Jej oczy zrobiły się większe.
- Ja... ale Panie... - widać, że była zupełnie zaskoczona i zbita z tropu. Rozejrzała się pospiesznie po wnętrzu, trochę jak zaszczute zwierzę.
- Chyba muszę wyjść, przynieść jeszcze środki, by wyczyścić... - wskazała bezwładnym pospiesznym ruchem łazienkę i ruszyła spłoszona do wyjściowych drzwi.

Stanton poderwał się i próbował zastąpić jej drogę.

Stanton sprawność d20(+5 trudność -1 kostka)=12 porażka

Ale ona miała bliżej i nie musiała wpierw wstać od stołu. Poderwał się gwałtownie, o mało co nie zrzucając z blatu posiłków, ale było za późno. Gdy doskoczył do drzwi ona właśnie wyślizgnęła się na korytarz. Dwóch służących pracujących w pobliżu spojrzało w ich stronę.

Stanton nie zamierzał ustępować wyszedł za nią przywołując na twarz zakłopotanie.
- Veylin byłbym zapomniał niech Pani wróci na chwilę. Mam jeszcze sprawę a Lady Jessica nakazała pani się mną zajmować. Nie zajmę długo. - powiedział to jednak na tyle głośno by służący wyraźnie słyszeli. Jeśli dziewczyna pryśnie teraz. Ma świadków i będzie miała kłopoty. Nie zamierzał pozwolić dziewczynie odejść.

Dziewczyna zamarła, desperacko rozważając możliwości. Była spłoszona, zdezorientowana i bezradna. Jeśli istniała wokół tych wydarzeń intryga, to z pewnością nie była do takowych przywykła.

- Co tu się dzieje? - rozbrzmiało nagle w korytarzu, gdy z jednego z pobliskich pomieszczeń energicznym ruchem wyszedł wysoki szlachcic.



 
Icarius jest offline  
Stary 08-01-2017, 21:14   #37
 
Proxy's Avatar
 
Reputacja: 1 Proxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputację
Warunki, w jakich ludzie zwykle mieszkali poza przyzwoitszymi dzielnicami zewnętrznego miasta, były tragiczne. Liczne interwencje w takich miejscach potrafiły bardzo dobrze zobrazować do czego ludzie są w stanie się posunąć, by przeżyć porę burzową. Będąca po drugiej stronie "barykady" pani komisarz nie różniła się od nich za wiele. Sama musiała robić wiele rzeczy, by przeżyć... Praca polegająca na niszczeniu ludziom życia, z uwagi na nieosiągalną dla niektórych ilość pieniędzy, nie była niczym przyjemnym. Wszyscy robili to dla rodzin, pani komisarz włącznie.

Dziupla samotnej wdowy konkurowała z jej demencją o to, co bardziej było odpychające. Zagracone wnętrze na pewno zwróciłoby uwagę Avesti a wymyślając jakąś bzdurę spaliliby kobiecinę powołując się na powołanie. Tak, czy siak, nie posiadała żadnej technologii, więc pani komisarz nie była przymuszona do wspominania o czymkolwiek w raporcie. Na szczęście...

- Marina Mardock, komisarz KSSP - przeszła natychmiast do sedna nie uczestnicząc w zbędnych czynnościach. - Z mojej wiedzy wynika, że zgłosiła się pani dnia wczorajszego do jednej z naszych jednostek. Czy chodziło o lokal z piętra wyżej, czy o coś jeszcze? - Jednostajny ton przekazywał pytania, przy których wzrok na końcu zatrzymał się na staruszce.

Staruszka zaniosła się dziwacznym charkotliwym chichotem, zdającym się być czymś w postaci kompromisu między śmiertelnym atakiem kaszlu, a chorobliwą radością.

Towarzyszący pani komisarz funkcjonariusze spojrzeli po sobie. Wyraźnie im się to całe miejsce nie podobało. Jeden z nich skulił się bojaźliwie, gdy gdzieś spomiędzy gratów coś cichutko zasyczało.

Nagle staruszka przestała się śmiać.

- Tak, to była pani Lin - rzuciła, zaskakująco precyzyjnie i zdawkowo.

Pokazała im miejsce na zawalonej pustymi słojami, kawałkami sznurka i paciorków kanapie, lecz wydawała się niespecjalnie zainteresowana tym, czy zechcą skorzystać. Dwójka funkcjonariuszy miała takie miny, jakby od drzwi nie dała się oderwać nawet granatem, zdecydowanie nie mieli ochoty zagłębiać się w odmętach dziwacznego mieszkania.

- Bo to zły sąsiad był - rzuciła w końcu, jakby to miało wiele wyjaśnić. - Pani Lin nie śpi za dużo, nocami wiele myśli krąży jej po głowie, więc słyszała, że często nie wracał na noc, czasem wlókł jakieś żelastwa po podłodze, a czasem sam się rozbijał po schodach, pewnikiem za dużo pijał. Pani Lin ma dobry dekokt na chorą wątrobę, mogła mu ukręcić... Mogła, ale nie chciała - wyznała. - Wyczuła, że za sąsiadem idą kłopoty, lepiej się było trzymać z daleka. Pani Lin nie bez powodu, takiego wieku dożyła... - zachichotała charkotliwie wyraźnie zadowolona z siebie.

Gdzieś wśród rupieci po drugiej stronie mieszkania coś się poruszyło, jeden ze słoików stojących na regale gwałtownie przesunął się i omal nie spadł na podłogę. Dało się słyszeć coś jakby zgrzyt pazurów, ale w pół-mroku zaparowanego wnętrza niewiele było widać.

Jeden z funkcjonariuszy położył dłoń na kaburze.

- No... - uśmiechnęła się niemal bezzębnie babcia, najwyraźniej zupełnie nie zauważając poddenerwowania części gości. - A jak zaczęło coraz gorzej śmierdzieć z góry od sąsiada, to pani Lin wezwała was, Decadosów. - Najwyraźniej staruszka zupełnie nie przejmowała się nazewnictwem i całą władzę oraz ich organy uparcie nazywała taka samo. - Bo słyszała na targu, że najszybciej to takie ciała po zbiegach i innych parszywcach zabierają. A sąsiad przecie na pewno coś na sumieniu miał. To i pani Lin zgłosiła jak należy.

Stojąca na przedzie zawiesiła wzrok na staruszce i monotonną miną wsłuchiwała się w jej słowa, choć z rękoma założonymi z tyłu i bronią wciąż w dłoniach. Niewielka włochata bestia w posiadaniu takiej osoby nie była niczym zaskakującym. Po śmierci męża takie stworzenie było właściwie jedynym, czym mogła się zająć i co mogło jeszcze jej towarzyszyć.

- Kazał mówić na siebie w jakiś sposób? Jak długo tu mieszkał? - wyrecytowała pani komisarz równie monotonnym tonem, co jej mętna mina.

Staruszka charknęła radośnie i spojrzała z rozczuleniem na Marinę.

- Taka ładna i miła pani, a jak ładnie mówi! Pani Lin też kiedyś była taka ładna… - zatonęła w myślach, podcharkując przez parę chwil cichutko do wspomnień. W końcu jednak przedłużająca się, wymowna cisza zmusiła ją chyba do powrotu do rzeczywistości. - A tak, sąsiad! Ze dwa miesiące będzie odkąd się pojawił, pani Lin go tylko parę razy widziała, najczęściej przez szparę, pani Lin ma mocne łańcuchy w drzwiach, by widzieć bezpiecznie, co się przy schodach dzieje, ale by ją żadne grasanty nie dorwały! Sąsiad chyba klucz miał jak się pierwszy raz pojawił, bo pani Lin nie słyszała, by się szarpał z drzwiami.

Zmarszczyła i tak już mocno pomarszczone czoło, ciężko było stwierdzić, czy to intensywny proces myślowy, czy uporczywy atak migreny.

- A i raz sąsiad nawet dzień dobry powiedział. Pani Lin nie odpowiedziała. Czuć było, że licho za nim szło. Więcej nieszczęśnik nie próbował.

- Kiedy widziała go pani po raz ostatni? Od jak dawna wydobywał się smród z tamtego miejsca? Miewał jakiś gości? Ktoś mu groził? Miał długi?

Staruszce w myśleniu wyraźnie pomagało łażenie po jej zagraconej kanciapie i zaglądanie w różne kąty. Cóż, może w pewnym wieku nie dało się aktywować uśpionych części mózgu bez uprzedniego zaspokojenia natrętnych dziwactw. Pozwoliła, by pytania pani komisarz spokojnie rozbrzmiały w mieszkaniu, po czym zdjęła z półki jakiś brudny, nieprzejrzysty już słój i odkręciła zakrętkę ukazując oślizgłą, z grubsza kulistą zawartość. Zaśmierdziało czymś od dawna martwym. I miętą.

- A może cukiereczka?

Funkcjonariusze stojący u boku pani komisarz wzdrygnęli się.

- A i co tam było? Musicie wybaczyć pani Lin, tyle myśli chodzi jej po głowie, pani Lin wśród rodzeństwa zawsze najwięcej myśląca była, zawsze bito ją za to kijem!

Zacharczała z rozczuleniem do wspomnień.

- Ostatnio pani Lin słyszała sąsiada, gdy rozbijał się po schodach wdrapując na górę, będzie chyba z siedem dni temu, pani Lin pamięta, bo srogo obrzygał schody, o mało co pani Lin potem na tym nóg nie połamała. Potem długo cicho było i z czasem śmierdzieć zaczęło. A musisz wiedzieć, złociutka - uśmiechnęła się niemal bezzębnie do Mariny - że Pani Lin ma bardzo wrażliwy węch, już najmniejsze smrody nie dają jej spać.

Funkcjonariusze parsknęli, bo aromat odczuwany w zawilgoconym wnętrzu mieszkania zaprawdę nie należał do przyjemnych i pewne jego nuty mogły sugerować, że staruszce nie zawsze chciało się wychodzić z pokoju za potrzebą.

- A co do gości, to pani Lin nic takiego nie słyszała, tylko na początku te urwisy z dołu miały z sąsiadem chyba jakąś utarczkę, parę razy do niego chodziły na górę, ale w końcu przestały. - Staruszka wzruszyła chudymi, zasuszonymi ramionami. - Kto by tam tę całą dzisiejszą młodzież zrozumiał... Pani Lin nie rozumie.

Kiedy reszta parskała pod nosem, Marinie wcale do śmiechu nie było. Współczuła kobiecinie i z każdym jej wspomnieniem lekko odbiegającym od odpowiedzi na pytanie, współczuła jeszcze bardziej. W normalnych warunkach pani Lin byłaby miłą, pogodną staruszką. Nie zdziwaczałaby aż tak bardzo. Dzieciarnia? Teby nic dla nich nie oferowały prócz zamknięcia na trzy miesiące. Przyczyniały się za to do ciągłej degradacji wszystkiego, z czym miały styczność. Podobnych problemów była niekończąca się lista. Zdecydowanie za dużo jak na jedną osobę. Od czasu, w którym Baxter wprowadził się do swojej meliny, Marina ładowała w siebie ilości prochów, które mogły pomóc jej w radzeniu sobie z ich natłokiem. Po takim czasie służby, dodatkowych komplikacji, były jedyną rzeczą, która pozwalała jej jeszcze funkcjonować. W ich efekcie całe obciążenie psychiczne nabierało dystansu. Obserwowała je z bezpiecznej odległości. Razem z nimi odsuwało się wszystko. Odczuwane współczucie było, jednakże na tyle odległe, że Marina mogłaby powiedzieć, że nie było wcale jej. Mimo wszystko, w jej głowie przepływały duże ilości myśli, podobnie jak pani Lin. Koniec końców w większości były przemilczane. Tak też było podczas rozmowy z panią Lin.

- Kto był poprzednim lokatorem? Kto jest właścicielem budynku? - zadała w końcu kolejne pytania obdzierając swoje myśli do surowości celów służbowych.

- Jakie to były dzieciaki? Kto jeszcze tu mieszka?

Odpowiedzi staruszki stawały się coraz bardziej mętne, nieprecyzyjne i właściwie nie na temat, widać było, że przedłużające się przesłuchanie wyczerpało jej siły fizyczne i psychiczne. Dwa razy rozpoczynała już temat ludzi przychodzącej do niej po pieniądze, ale za każdym razem gubiła wątek zapominając szczegółów.

I wtedy na zewnątrz rozległ się huk, chyba wystrzału. Usłyszeli osobę wbiegającą po schodach, był to Lui, ich łącznik z ekipą z dołu. Facet był chudy i wysoki, w miejscu jednej z jego kości żuchwowych widoczna była rozległa jakby wyżarta rana, niemal odsłaniająca wnętrze jego jamy ustnej. Był taki odkąd zgłosił się do służby. Wychowywał się w jednej ze skażonych wiosek na pustkowiach i wieloletni wpływ chemikaliów na zawsze zniekształcił jego twarz. Biegał jednak szybko, był lojalny, no i chciał narażać życie za marne pieniądze.

- Jakieśś podejrzszane zbiry kręćśiły śsię wokół domu, wyraźśnie nass obsszerwowałły... - rzekł krzywiąc się z każdym słowem boleśnie, jak to miał w zwyczaju. Na szczęście mimo upiornego świstu gadał w miarę wyraźnie i szybko można było się nauczyć go zrozumieć.

- Kazaliśśmy śsię zatrzymaćś ale zaczszęli uciekaćś, chłopaki oddali ssztrzał osstrzegawczszy! Nie wiem csso dalej, pobiegłem zaraportowaćś! - zeznał zasapany.

Monotonna mina pani kapitan wysłuchała informacji, acz wciąż stała w tym samym miejscu, zwrócona ku staruszce, trzymając za plecami wyciągniętą broń. Obróciła nieco głowę i równie monotonnym głosem wydała polecenie.

- Wracaj do nich. My i tak schodzimy.

Po czym wróciła spojrzeniem na staruszkę odpuszczając dalsze jej przemęczanie.

- Dziękuję, nie mam więcej pytań. Do widzenia pani - pożegnała się wypełniając pewne formalne wymogi, choć ich ton zamiast uprzejmości przypominał raczej beznamiętne zgaszenie światła.

Marina cofnęła się parę kroków do tyłu a następnie, będąc już nieco bliżej wyjścia, obróciła się do drzwi w taki sposób, by móc schować broń do kabury nie eksponując jej lokatorce. Puściła przodem podkomendnych a sama podążając wolniejszym krokiem uzupełniała notatki zgodnie z informacjami od pani Lin.
 
Proxy jest offline  
Stary 15-01-2017, 15:39   #38
 
Proxy's Avatar
 
Reputacja: 1 Proxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputację
Nim zeszli na dół, jej podkomendny, ten, z którym wcześniej oglądała miejsce zbrodni chrząknął. Z tego co pamiętała z jego papierów nazywał się Gosh Robins, choć nie wiadomo dlaczego współpracownicy gadali na niego "Pudło".

- Pani Komisarz - zagaił, przesuwając nerwowo palce po rozszerzającej się łysinie. Uzyskał uwagę pani kapitan, choć ta nie przerywała pisania. - Ja tu w okolicy kiedyś mieszkałem, znałem tych ziomków co tu czynsz od miejscowych zbierali. Może wypytam, czy naszego zgnilca nie kojarzą? Skądś ten klucz pewnikiem dostał.

Nie zdążył powiedzieć dużo więcej, gdy na zewnątrz rozległ się jeszcze jeden strzał, tym razem wydawał się bardziej odległy.

Marina percepcja d20 (+2 łatwy) = 11 sukces

Wydawało się, że to znowu ten kaliber, z którego strzelano wcześniej. Strzał jej podkomendnych... No chyba, że obcy zdążyli zwinąć im broń. Jej komunikator rozbrzmiał sygnałem połączenia, kod wskazywał na radio w wozie na dole.

- Pani Komissarz! - To był Lui, w tle dało się usłyszeć jeszcze jeden, znacznie odleglejszy strzał. - To jacsyś gówniarze, Narss podejrzewał, że to ci z dołu, kazał im zatrzymać ssię do wylegitymowania, ale obrzucali go kamieniami i uciekli. Russzył w pogoń! To on strzela. Proszę o rozkassy!

- Dołączamy, czekaj na nas - padła przez radio sprawna odpowiedź pani komisarz, która nie mogła kontynuować istotnej dla sprawy kwestii Pudła.

Przyśpieszyła kroku, zbiegając prawie po schodach, wciskając zarazem notes na swoje miejsce.

- Ruszcie się, musimy ich złapać - ponagliła towarzyszących podkomendnych.

Sprawy kolejny raz nie poszły gładko. Mając ograniczony czas jak i ograniczone zasoby nie mogła wszystkim się zająć. Oddalając się od Baxtera nie mogła odpowiednio zareagować na ewentualną aktywację brzęczyka. Oddalając się od sklepu zabitego dechami nie mogła sprawdzić jego zawartości. Dzieciarnia mogła być zarówno prowokacją, jak wyrazem niezadowolenia z obecności i węszenia KSSP w okolicy. Jednocześnie nie zatrzymanie się przy legitymowaniu upoważniało służby do otwarcia ognia, w wyniku czego mogły zginąć istotne dla sprawy osoby. Wóz, który miał się pojawić do sprzątania, mógł być wybawieniem dla połowy problemów.

- TM0, tu TM1, za ile będziecie? - rzuciła w pośpiechu przez radio.

Szansa na opóźnienie w tej porze 50%
1-50 opóźnienie 51-100 brak
d100 = 19 opóźnienie


- Tu TM0... Eech - w radiu dało się słyszeć niekomfortowe westchnięcie. - Ludziska wyległy na jedyne przejezdne ulice z wozami, próbowaliśmy objechać katedralną, ale Avestianie coś kombinują, zamknęli całą alejkę i wygnali żebraków, wszędzie ich tu pełno, pchają się pod koła...! Może... eech... Za 10 minut?

Cóż, o tej porze roku to była raczej codzienność. Uliczki Zewnętrznego Miasta kiedyś być może przystosowane były do ruchu pojazdów, ale obecnie mało kto takimi dysponował, do tego kwitła dzika budowlanka, więc sieć dróg stawała się coraz bardziej wąska i porwana. Jakby tego było mało, obecnie mieszkańcy szykowali karawany, którymi wyruszyć mieli na pustkowia, przed domami zbierały się grupy ludzi, gospodarcze zwierzęta, przeładowywano towary. Jeden wielki logistyczny koszmar. W tych dniach łącznicy grup KSSP mieli najwięcej roboty, często nie dało się bowiem podjechać nawet w bliskie otoczenie celu i funkcjonariusze znacznie oddalać się musieli od swoich pojazdów.

Tymczasem pani Komisarz wraz ze swoimi ludźmi wybiegła na zewnątrz. Dwójka pozostała na dole, chowała się z wyciągniętą bronią za otwartymi drzwiami szoferki starej poobijanej ciężarówki. Celowali gdzieś w światło pobliskiej ciasnej alejki zastawionej hałdami śmieci i płotkami, którymi miejscowi najwyraźniej chcieli odgrodzić sobie coś na kształt ogródków. Gdzieniegdzie z brunatno-szarej ziemi faktycznie wystawało jakieś suche zielsko. W oddali widać było charakterystyczną śliwkową czapkę Narsa, za którą ten nigdy się nie rozstawał. Wydawało się, że miał całkiem niezłe tempo, a chyba mimo wszystko jeszcze nikogo nie złapał.

Marina percepcja d20 = 1 krytyczny sukces.

I wtedy pani komisarz usłyszała jakieś ciche szurnięcie dochodzące gdzieś z dziury w blachach zakrywających wejście do parterowego sklepu. W środku zdawało się być niemal zupełnie ciemno i najwyraźniej... ktoś tam był i nie chciał być zauważony. Kątem oka wychwyciła nawet w jednej ze szpar coś przypominającego fragment pokrytej szmatami ludzkiej sylwetki, sądząc po długich włosach i smukłej twarzy chyba młodej dziewczyny, jednak postać widoczna była tylko ułamek sekundy, pewnie sprawdzała co dzieje się na zewnątrz. Wejście pozostawione w powyginanych blachach było bardzo wąskie i nisko osadzone, pewnie bez zerwania całości sporą siłą trzeba by się tam wczołgać.

Marina obserwowała z dystansu jak jej emocje klną na gorączkowe próby opanowania sytuacji. Nie dało się wszystkiego zrobić naraz nie mając drugiej drużyny. Musiała ustawić priorytety i zająć się najważniejszym. Chowająca się dziewczyna bardzo w tym pomogła. Logika podpowiadała, że najpewniej znała uciekinierów. Mogła równie dobrze wiedzieć coś na temat Baxtera, skoro zamieszkiwała zabitą dechami dziurę. Pani komisarz nie miała tylu sił, by żyłować fizycznie i tak wyczerpane ciało.

- Robins zostaje ze mną, reszta ma ich złapać. Zbiegli podczas legitymowania, macie prawo ich zastrzelić... choć żywi przydadzą się bardziej. Lui, nie zostawiajcie nikogo samego - rzuciła sprawnie mając nadzieję, że w całym chaosie nic poważnego się nie stanie.

Po wydaniu rozkazów odprowadziła ich jeszcze przez chwilę wzrokiem, po czym sięgnęła po broń. Odbezpieczyła ją i spokojnym krokiem podeszła do blach. Stanęła obok wejścia i parę razy lekko stuknęła w nią bokiem lufy.

- Wyjdziesz sama, albo zerwiemy całą ścianę - zakomunikowała monotonnie licząc, by tylko nic poważniejszego się nie stało.

Większość oddziału ruszyła z buta, chcąc wesprzeć swojego kolegę w pościgu za młodocianym gangiem. Pod budynkiem została tylko ich dwójka i pusta ciężarówka KSSP.
Słowa pani komisarz wybrzmiały w brudnej alejce.

Marina przekonywanie d20 (+2 za posiadanie broni palnej) = 8 sukces

Mogła być zadowolona, mimo bólu głowy i rozkojarzenia spowodowanego nadmiarem leków krążących w jej żyłach udało jej się dobrać ton głosu niemal idealnie do zadania. Zabrzmiał pewnie jak dzwon.

Przez chwilę nic się nie działo, a potem z dziury ostrożnie wyłoniły się dwie okryte szmatami sylwetki. Były to kobiety, ich długie włosy były potargane, cera wydawała się niezdrowa, pod oczami widać było zasinienia, same gałki oczne były czerwone i przekrwione. Albo były chore, albo o wiele zbyt często sięgały po narkotyki, co w tak biednych warunkach oznaczało najczęściej raczenie się groźnymi oparami z odpadów przemysłowych, klejów, lakierów i tak dalej. Jedna z dziewczyn, ta o jaśniejszych włosach, najwyraźniej była w ciąży, odruchowo zakrywała powiększony, okryty szmatami brzuch. Obie starały się zaprezentować dumne, wyzywające spojrzenie, ale słabo im to wychodziło. Wyraźnie były zmarniałe i wygłodzone. Widok mierził straszliwie serce i nerwy, od których Marina tak mocno uciekała.

To były Teby w całej okazałości. W takich warunkach płodzono dzieci, rodzono je, wychowywano. Na to było stać Decadosów. Do diabła z nimi...

Dłoń pani komisarz bezwiednie zacisnęła rękojeść pistoletu. Orientując się, że ostatnia dawka leku właśnie została pokonana, a dystans obserwowania własnych myśli zmniejszył się o dwa kroki, złożyła dłonie za plecami. Mimo, że na twarzy nawet nie drgnęła, w środku czuła przymus odzyskania utraconej odległości.

- Marina Mardock, komisarz KSSP - wyrecytowała monotonnie. - Zamieszkujecie ten pustostan sklepu?

Dziewczyny spojrzały po sobie. Widać było, że poważnie rozważały, czy czegoś bezczelnie nie odpowiedzieć, ale powstrzymały się i jakby... oklapły. Cóż, być może chodziło o wrażenie jakie wywarła na nich onieśmielająca pani komisarz, a może po prostu były zbyt zmęczone życiem.

Ta o jaśniejszych włosach przytaknęła krótkim ruchem głowy, spoglądając w stronę dziury smutnym, przepraszającym wzrokiem, jakby wstyd jej było, za to gdzie musi żyć.

- Chodzi wam o tego z góry? Po to tu jesteście? - spytała w końcu. Jej głos zdawał się nie pasować do zmarniałej postaci, był cichy, ale bardzo czysty i o przyjemnej dźwięcznej barwie.

- Nie wychodził od wielu dni... - rzuciła, jakby sama nie była pewna, czy to oznacza to, co jej się wydaje. - Mówiłam im, że to nie po nich przysz...

Czarnowłosa koleżanka szybko zakryła jej dłonią usta i spojrzała na nią karcąco.

Pościg za młodzieżą tymczasem zniknął gdzieś za zakrętem alejki. Nie słychać już było ani strzałów ani nawoływania pędzących za nimi strażników. Można było mieć tylko nadzieję, że w końcu ich złapią.

Reakcja nie była dla Mariny w ogóle zaskakująca. Bardzo dobrze wiedziała jak to wyglądało między KSSP a mieszkańcami. Konflikt interesów był namacalny w każdym spojrzeniu. Wszyscy patrzyli na nich jak na legalnych bandytów, chcących tylko zrujnować życie kolejnym osobom. W Tebach były setki mężczyzn unikających podatku i umykających garstce funkcjonariuszy, którzy starali się zmienić ten stan rzeczy. Zachowanie młodziaków było tak oczywiste, jak nadejście pory burzowej po porze spokojnej.

- Kto obecnie jest właścicielem budynku? - kontynuowała monotonnie trzymając się własnych pytań i starając się potwierdzić wersję pani Lin.

- A bo to wiadomo... - rzuciła ta czarnowłosa, nadal pacyfikując wzrokiem swoją zbyt gadatliwą koleżankę. - My widujemy tylko tych, co po brzdęk przychodzą, a oni mało gadatliwi, chętniej po mordach dają, albo... biorą co chcą...! Ścierwo jest tu zupełnie bezkarne, czemu nic z nimi nie robicie! - wrzasnęła wściekła, widać było, że miała sporo negatywnych doświadczeń z ekipą, która zbierała "czynsz".
Druga dziewczyna uspokoiła ją, dotykając jej ramienia.

- To nie ma sensu... wiesz jak jest. Oni nic tu nie mogą...

Wynik pościgu
1-30 bez komplikacji 31-50 ranny uciekinier 51-70 ranny funkcjonariusz 71-100 nieudany
d100=30 bez komplikacji

- O nie... co za idioci... - czarna westchnęła ciężko i wskazała funkcjonariuszy, którzy pojawili się w alejce prowadząc przed sobą trzech poobijanych młodzieńców.

Funkcjonariusze byli brudni, spoceni i sapali jakby zaraz mieli dostać zawału. Ale starali się to ukryć dumnie prężąc pierś i prezentując szerokie uśmiechy.

- Pani Komisarz.. uch... melduję... uch, że aresztowaliśmy podejrzanych - wysapał Nars, który jako pierwszy podjął pościg. - Aresztowanie przebiegło bez komplikacji!

Jeden z przyprowadzonych młodzieńców, szczupły brunet z gniewnymi szarymi oczami splunął na buty Mariny.

- Suka od Decadosów!

Momentalnie otrzymał cioś pięścią w nerki od stojącego za nim Narsa i padł w pył ulicy, funkcjonariusze zamierzyli się, by go skopać.

Własne bezpieczeństwo było konikiem pani kapitan, a zbliżenie się agresora na tyle blisko, by ten mógł opluć jej buty, wystarczyło, by jej ciśnienie nagle podskoczyło. Odległość utrzymywana przez prochy zmniejszyła się o kolejne cztery kroki. Ręka trzymająca pistolet sama uniosła się w kierunku bruneta, lecz następna myśl zdołała ją powstrzymać. Kolejne przeskakiwały od własnego bezpieczeństwa, przez możliwość użycia broni, do bezcelowości znęcania się nad chłopakiem. Nie rozwiązałoby to żadnego z obecnych problemów. Było dokładnie tak, jak powiedziała jasnowłosa. Nikt nic tutaj nie mógł zrobić. Nikt, prócz Decadosów, którzy mieli to całkowicie gdzieś.

- Nazwisko, imię i wiek - ukróciła zamiary podwładnych prostym poleceniem, które skierowała nie tylko do bruneta, lecz też do dwójki jego kolegów. Sama przeszła parę kroków, by nie mieć nikogo za plecami a wszystkich przed sobą. Stanęła bliżej aresztowanych, choć w ich przypadku złożone dłonie trzymające broń znalazły się z przodu, a nie jak dotąd z tyłu.

Przekonywanie d20 (+2 za wsparcie przekonanej wcześniej dziewczyny) = 10 sukces

Widok naładowanej broni, oraz mały pokaz przemocy w wykonaniu wyraźnie skorych do kontynuowania przedstawienia funkcjonariuszy najwyraźniej podziałały na wyobraźnię młodzieńców. Gniew widoczny w ich oczach zgasł, ale nadal był tam bierny opór.

- Gerry, daj spokój! To nie ma sensu, ten na górze chyba wykitował, po niego przyjechali! - rzuciła jasnowłosa, nie chcąc najwyraźniej ryzykować, że chłopaki znowu zrobią coś głupiego, szczególnie gdy w grze pojawiła się broń. Całe te emocje spowodowały, że wyraźnie osłabiona musiała usiąść, łapiąc się za brzuch.

W końcu opornie, ale z sukcesami zaczęli wyciągać z młodzieży informacje. Choć raczej marne. To były typowe dzieciaki ulicy, dorastające bez rodziców i papierów. Ciężko było stwierdzić, którzy z nich mieli już 16tkę, choć po obawach w ich oczach widać było, że i oni nie byli do końca pewni, czy już kwalifikowali się do opodatkowania. Po skórze twarzy Gerry'ego, tego bruneta o szarych oczach widać było, że już się golił. Ani jednak on, ani jego kumple, Chun i Kallar, nie znali swoich nazwisk. Kallar twierdził, że w przytułku Avestian nadano mu nazwisko Yorejasz, ale starego oczywiście nie znał. Pani komisarz nie drążyła ich tematu bardziej. Przypomniała jednak, że ucieczka z zatrzymania zezwala otwarcie ognia. Analizę tematu pozostawiła im samym.

W międzyczasie przyjechał też wóz z ekipą z kostnicy.

No i wyraźnie popsuła się pogoda. Wielkie tumany pyłu przetaczały się nad miastem. Na równinach wokół Teb musiało naprawdę mocno wiać i tylko starym przeciwsztormowym murom zawdzięczali, że w środku było to prawie nieodczuwalne. Prawie. Wiatr opętańczo gwizdał w szparach wyższych budowli, gdzieniegdzie drgały dachówki i na ulicę z góry spadały różne śmieci. Miejscami powiewy wzbijały też kurzwę na ulicach, jednak ta była niegroźna. Cóż, ci mieszkańcy Zewnętrznego Miasta, którzy wyruszyli już teraz na Pustkowia mogli być w poważnych tarapatach, najwyraźniej Pora Sztormowa jeszcze dogasała i na koniec pokazywała zęby.

Dla nich było to i dobrze i źle. Dobrze, bo mieli trochę więcej czasu, by uporać się ze zgłoszeniami nim wszyscy wyjadą, źle, bo niezależnie od pogody nadchodziła sezonowa redukcja etatów i niedługo mogli mieć za mało ludzi.

- Pani Komisarz... - "Pudło" przeczesał resztki tłustych włosów. Wyciągnął swój pokreślony notes pokazując jej zawartość jednej ze stron. - Teraz na planie mamy tego hurtownika żywności z Alei Pomp, jak mu tam... Schmitz czy jakoś tak.

Marina znała zgłoszenie, ktoś doniósł, że przedsiębiorca zatrudniał na czarno robotników, którzy ponoć nie płacili podatków, a być może nie byli w ogóle zarejestrowani jako przebywający w mieście. Z tej sprawy można było pewnie wyciągnąć sporo pieniędzy. O ile to prawda. Niestety, gdy dwa dni temu pojechała tam jedna z ekip KSSP wszystko było pozamykane i nie było tam ani żywej duszy, możliwe, że ktoś dał cynk. Dzisiaj mieli spróbować jeszcze raz, tym razem Marina ze swoimi najbardziej zaufanymi ludźmi, bez wpisania interwencji oficjalnie w grafik.

- Mi się widzi, że tam prędzej coś wyciągniemy niż z tego zgnilaka - wskazał wyższe piętro krzywej rudery, przy której stali. - Może pani Komisarz zajrzy do Schmitza, a ja tu się rozejrzę i popytam? Okolicę z grubsza znam. Jak coś znajdę, to zawsze się ten cały bajzel tu znowu dopisze na interwencje. Te pochmurniaki z kostnicy mogą mnie potem odwieźć.

W milczeniu kiwnęła jedynie głową. Pudło może strzelać nie umiał, ale był dobry w innych dziedzinach. Propozycja kleiła się i była w prawdzie jedyną dodatkową zahaczką do całego zgłoszenia. Szkoda byłoby ją zmarnować, nawet za cenę straty jednej osoby w następnym zgłoszeniu.

Skoro na miejscu zostawał jeden człowiek, ekipa pierwszego wozu mogła się zbierać. Na odchodne sprzątacze otrzymali polecenie, by ogarnąć pozostałości Baxtera na tyle, by pokój jeszcze się do czegoś nadawał. Zabierając swoją Czujkę, wspomniała im też o schodach, na których mogło jeszcze zostać coś, co podsunęłoby jakieś podpowiedzi. Dziewczynom przekazała natomiast informację, że w budynku bez właściciela wolny lokal może zająć pierwsza osoba, która się zgłosi, co oznaczało to, że mogłyby się tam wprowadzić.

W końcu wsiadła do ciężarówki na miejscu pasażera i była w stanie uzupełnić urojone braki prochów dwiema pigułkami. Ból głowy ani myślał ustąpić nawet przy upartym masowaniu skroni, czy zatok. Nie mogło to też trwać długo, bowiem tuż po paru chwilach Marina przysłaniając oczy dłonią najzwyklej odpłynęła ze zmęczenia.
 
Proxy jest offline  
Stary 15-01-2017, 19:22   #39
 
Tadeus's Avatar
 
Reputacja: 1 Tadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputację
Szlachcic zmierzył dziewczynę i inżyniera zimnym wzrokiem, jakby ich gadanie przeszkodziło mu w jakimś ważnym zajęciu. W jednej z dłoni nadal trzymał oprawioną w skórę książkę.

Stanton przekonywanie (empatia) d20(-2 trudny)= 5 sukces


Stanton był jednak niemal pewien, że częściowo tylko grał i przypadkowe pojawienie się go tam wcale nie było takie przypadkowe.

Po spłoszonych spojrzeniach reszty służby widać było, że raczej nie należał do lubianych panów, choć z pewnością posiadał odpowiedni autorytet.

Miał na sobie bogato zdobiony przeszywany srebrną nicią kaftan oraz długi zielony płaszcz, był pierwszą osobą u boku której Stanton w tym miejscu zauważył broń białą - długi pojedynkowy rapier o kunsztownie uformowanym choć wyraźnie wysłużonym jelcu.

- Veylin - warknął, rozpoznając dziewczynę. - Jesteś mi natychmiast potrzebna. Już. - wskazał jak psu, by do niego podeszła.
- Potrzebami gości może zająć się ktoś inny. - dorzucił, nie wiadomo, czy w stronę pozostałych służących, czy Stantona, którego nie zaszczycił nawet bezpośrednim spojrzeniem.
Stanton nie odpuszczał i zagrał ostatnią desperacka kartę.
- Z rozkazu Lady Jessicki ta osoba miała nie opuszczać jej komnaty. Jej słowo jest tu prawem. Ustępującym jedynie słowu Mówczyni. Veylin nie zostałaś zwolniona z jej polecenia. - zasugerował im, że Jessica podjęła jakieś minimalne środki ostrożności -Chciałbym zacząć posiłek w spokoju. Prawie dziś w tej gościnie zginąłem. Czy możemy obejść się bez towarzyskich incydentów? Jessica zakazała wpuszczać, kogoś innego niż Veylin. Jestem zmęczony i głodny- wszedł przez drzwi do komnaty. - Wolałbym nie włóczyć się teraz po stacji. Bo służąca wykrada się do kochananka.- spojrzał wyraźnie na szlachcica. Grał na zimno jak przy negocjacjach handlowych. Tylko negocjował teraz swoje zdrowie. Może odpuszczą, nie chcąc wzbudzić jego podejrzeń. Jeśli nie, inżynier nie zamierzał naciskać dalej. Wróci do komnaty i wymyśli coś innego. Zostanie mu niewiele czasu, długość posiłku najpewniej.

Szlachcic był wyraźnie poirytowany, a opór inżyniera tylko tę irytację potęgował. Tekst o kochance przerodził tę irytację w furię, choć chyba nie dlatego, że był celny, a ze względu na sam fakt jego bezczelności. Jeśli inżynier chciał wyprowadzić rozmówcę z równowagi, to zdecydowanie mu się to udało.

Gdzieś na końcu korytarza pojawił się dodatkowy służący. Przystanął, uparcie udając, że zupełnie niezainteresowany jest całym zajściem i w oddaniu czyści pobliski regał. Cokolwiek tam miało się wydarzyć, pewnym było, że wieść o tym rozniesie się po domostwie. Szlachcic niemal warczał jak mówił, wyraźnie nad sobą nie panował.
- Niezmiernie mi przykro, że gościna naszego rodu jest dla szlachetnego gościa tak nieprzyjemna, najwyraźniej spodziewał się książęcych zaszczytów i wygód w zamian za ordynarne zbrzuchacenie mojej szanownej kuzynki, oraz zrujnowanie zarówno jej życia jak i dobrego imienia rodziny szlachetnej Lady Elory!
Niemal sapał jak mówił, a jego dłoń drżała na rękojeści broni
- Jak śmiesz się jeszcze skarżyć! Masz szczęście, że w ogóle ktokolwiek cię tu ugościł zamiast wybatożyć jak psa! Nie będziesz nikomu w tym domu rozkazywał!
Gwałtownie podszedł do służki i bezceremonialnie pociągnął ją do siebie za rękę aż ta krzyknęła z bólu.
- Idziemy!

Całe zamieszanie musiało być na tyle donośne, że zaalarmowało dwóch strażników, którzy wyłonili się zza zakrętu korytarza. Ciężko oddychający szlachcic wyraźnie powiedział za dużo i zapewne sam zdawał sobie z tego sprawę, nie miał jednak zamiaru cofnąć się ani o krok.
Stanton nie zareagował. Usłyszał co miał usłyszeć. Zamknął za sobą drzwi. Wziął dwa głębsze oddechy. Co oni knują? Nie wiedział. Może chcą go zabić? Może porwać? Może ją właśnie porywają? Potrząsnął głową. Niby absurdalne, jednak zachowanie szlachcica pogłębiało również paranoje Stantona. Zachowanie służki też było mocno dziwne. Postanowił zablokować drzwi. Wcześniej skreślił w kilku słowach co się stało na kartce i położył pod poduszką Jessiki. Gdyby coś się stało była tu na tyle władna a przede wszystkim sprytna…. Że mu pomoże o ile będzie jeszcze oddychał. Popatrzył jeszcze tęsknym okiem na obiad i przysmaki. Czuł już głód ale nie zamierzał ryzykować. Wziął się do pracy. Jeśli uda mi się zabezpieczyć drzwi poczeka na Jessice.

Zamknięcie drzwi nie sprawiło mu większych problemów. Na szczęście wziął ze sobą kilka podstawowych narzędzi. Szybko otworzył znajdujący się w pokoju Jessici panel techniczny zaglądając do jego bebechów. Paroma wprawnymi ruchami wywołał blokadę, tak by nawet osoba z odpowiednimi dostępami nie mogła otworzyć drzwi od zewnątrz. To on miał decydować kogo wpuści, a kogo nie.

Trochę to trwało...

Wreszcie usłyszał pod drzwiami kroki.
- Stanton? Stanton, co się dzieje z drzwiami? Wpuść mnie. - niewątpliwie był to głos Jessici. Dało się w nim usłyszeć zaniepokojenie.

Wpuścił ją do środka, widać było, że spieszyła się do niego i coś zaniepokoiło ją jeszcze zanim odkryła zablokowane drzwi.
- Co się wydarzyło między tobą a Caspianem?! Pół domu huczy plotkami, a ja nic z tego nie rozumiem! Ponoć matka prawie od razu po swoim powrocie kazała przyprowadzić go do siebie, wraz ze służbą, która miała być świadkiem waszej kłótni...
Jessica zrobiła wielkie oczy.
- Kazała mu od razu wsiąść do promu, którym przyleciała i wynosić się z księżyca. Wygnała go! Stantonie... Ja nic z tego nie rozumiem! Był synem jej siostry, odkąd ona zmarła, traktowała go niemal jak własne dziecko, a on był jej bezgranicznie oddany. Co zaszło między wami?
Opowiedział o dziwnym zachowaniu służki, i całym przedstawieniu na zewnątrz. Uzupełnił je swoimi spostrzeżeniami o udawaniu większości. Ilości osób jakie do czegoś zaangażował Caspian, była spora. Zakończył to słowami.
- Coś knuli, Vaelin była mocno wystraszona. Wybiegła stąd, gdy próbowałem ją przycisnąć. Sądząc po reakcji twojej matki było to coś poważnego. Zawołaj tu tą małą zdrajczynie, niech nam opowie co wie.

Jessica wysłuchała jego opowieści w ciszy, póki co nie komentując żadnego z jego wniosków.
- Nie mogę uwierzyć, by Caspian posunął się aż do takich czynów! I jeszcze, by wsparło go aż tyle wiernych sług naszego rodu! Słyszałam tylko plotki o kłótni, ale nic takiego! - krzyknęła w końcu oburzona, gdy skończył i usłyszała całą opowieść. - Veylin była przez lata służką Caspiana, nim zaczęła służyć mi. Zawsze była wierna... Wydawało mi się, że ma dobre serce... Masz racje, powinniśmy ją wezwać. Matka jest wściekła, nie wiem co z tego wyniknie.

Rosły służący wysłany na poszukiwania w końcu wrócił z dziewczyną. W jej oczach widoczne były łzy, spuściła głowę, zawstydzona.
- Pani... Panie... - nie wiedziała od kogo zacząć. - Tak mi przykro... Ja przepraszam. Kazano mi...

Pochlipując i czerwieniąc się ze wstydu opowiedziała wszystko od początku. O tym jak kuzyn Jessici ciężko przeżywał całą tę sytuację z ciążą i możliwym mezaliansem. Jak bał się, że ucierpi na tym pozycja i dobre imię Elory, którą kochał jak matkę oraz zaprzepaszczona zostanie przyszłość wspaniale zapowiadającej się Jessici.

O tym jak podejrzewał Stantona o to, że ten był zwykłym karierowiczem niskiego stanu, który uwiódł jego kuzynkę, by zdobyć tytuł szlachecki i być może również skraść tajemnice rodu. Że podejrzewał, iż łotr nawet nie kocha jego krewnej i przy najbliższej okazji zdradzi ją z byle kim. I wreszcie o tym jak nakazał Veylin, by sprawdziła jego wierność, by udowodnić, że w inżynierze nie ma nawet krzty przyzwoitości.
- Panie... Na początku... Ja miałam tylko cię kusić... Ale panicz Caspian bał się, że wszystko dzieje się za szybko, że nie wystarczy czasu, by jak to powiedział... Wyszła z pana prawdziwa natura... Więc wymyślił, by dosypać do strawy bardzo silnego środka pobudzającego. Ja... Nie chciałam się zgodzić, ale on nalegał, był moim panem, mówił, że pan zrujnuje i unieszczęśliwi panienkę Jessicę, ja nie mogłam ...
Załkała, upokorzona.
- Środek miał działać bardzo szybko, właśnie chciałam... zacząć się obnażać, gdy Pan począł zachowywać się dziwnie... jakby wiedział. Przestraszyłam się, nie wiedziałam co począć!
Zaczęła łkać chowając twarz w dłonie.

Jessica westchnęła.
Stanton westchnął niemal równocześnie.
- Głupio postąpił, haniebnie. Kierowały nim jednak szlachetne pobudki. Chęć ochrony jego w pewnym sensie nowej matki i kuzynki. Nie chcę być przyczyną kolejnych podziałów. Już sam nasz związek dodał jej problemów. Teraz straci oddanego sojusznika i członka rodziny. Zaradzimy temu jakoś - powiedział do Jess. Nie uderzał w czułe nuty ofiary. Starał okazać się godny nowej rodziny. - Co do Ciebie. - powiedział do służki. - Wyznaczono Ci już karę?
- Nie, Panie. Służbę Lady Elora sprowadziła tylko, by ta opowiedziała, co widziała na korytarzu, o niczym innym nie chciała słuchać. Nie wiem o czym nasza szlachetna Pani rozmawiała z paniczem Caspianem, zrobili to później na osobności.

Jessica westchnęła, ponownie.
-Moja matka nie zmienia zdania. - stwierdziła tylko z pewną dozą smutku w głosie.
- Cokolwiek się stało, niestety nie jest to chyba odwracalne. Tymczasem… Veylin opuść nas proszę, muszę porozmawiać z panem Waltonem.
 
Tadeus jest offline  
Stary 03-02-2017, 22:17   #40
 
Proxy's Avatar
 
Reputacja: 1 Proxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputację
Wichura przetaczała się nad miastem z głośnym upiornym gwizdem. Nars, który siedział za kierownicą coraz to nerwowo poprawiał swoją śliwkową myckę pochylając się do przodu i niemal dotykając nosem przedniej szyby. Miejscami niewiele było widać, tumany wzburzonego kurzu utrudniały orientację w wąskich, zastawionych gratami uliczkach, pył zbierał się też na szybie, rozmazywany bardziej niż ścierany przez pracujące mozolnie wycieraczki. Stary, ciężarowy pojazd skrzypiał, gdy na nierównościach uginały się jego wysłużone resory. Na szczęście leki kobiety pozwalały jej znieść niedogodności podróży ze stoickim spokojem.

Marina percepcja d20 (-1 otumanienie lekami) = 10 porażka
Nars percepcja d20 = 20 krytyczna porażka
Nars pilotaż d20 (+2 trudność) = 14 porażka

Wszystko zadziało się bardzo szybko. Nagle, nie wiadomo skąd wyskoczył z szarej kurzawy wielki włochaty kształt. Pociągowe zwierzę musiało zostać wystraszone przez wyjątkowo silny powiew wiatru albo niesione nim, zwiane z dachów śmieci. Za nim widać było kształty przerażonych, machających rękoma właścicieli. Ale było już za późno. Nars, który w sumie był całkiem niezłym kierowcą, gwałtownie szarpnął za kierownicę, by nie przyjąć na czołowe uderzenia masywnych rogów zwierzęcia. Wysłużone podwozie samochodu zawyło z przeciążenia, stracili przyczepność.

1-40 kolizja ze zwierzęciem 41-70 kolizja z budynkiem 71 - 100 wywrotka
d100 = 18

Uderzenie było potężne. Ostatnim co zobaczyli ze zwierzaka było przerażenie w jego wielkich oczach, a potem potężny rozprysk krwi na przedniej szybkie i ryk giętego metalu i pękających kości. Gwałtownie szarpnęło nimi do przodu. Na szczęście pedantyczna natura pani komisarz powodowała, że zapinanie pasów w szoferce było w jej obecności czynem obowiązkowym. Niemal poczerniało jej przed oczami, gdy poczuła potężny ucisk na klatce piersiowej.

Gorzej mogli mieć funkcjonariusze z tyłu, w przedziale towarowym, tam zamontowano tylko ławy wzdłuż ścian pojazdu.

Lui sprawność d20 (+4 trudność) = 8 sukces
Han sprawność d20 (+4 trudność) = 10 sukces
Mobey sprawność d20 (+4 trudność) = 11 porażka
Mobey -5 do wszystkich testów

Gdy przeminął szok, ze wszystkich stron zaatakowały ją dźwięki. Syczenie pary wydobywającej się z uszkodzonej komory silnika, biadolenie grupki miejscowych, których zwierzę leżało martwe przed wozem, oraz bolesne jęki z tyłu. Sama z charkotem starała się wypełnić płuca powietrzem na nowo. Zwinęła się w kłębek dając sobie jeszcze parę chwil na dojście do siebie.

- Nars... jesteś .... cały...? - stęknęła po omacku odpinając się z pasów, uwalniając tym samym nadwyrężone ciało. Zsunęła się nieco w fotelu z jęknięciem unosząc wzrok do góry.

Żyła i w gruncie rzeczy pasy uratowały jej życie. Wcześniejsze doświadczenia wyuczyły ją nieco paranoicznego podejścia do zagrożenia od strony człowieka... Natomiast zagrożenie tego rodzaju było dość niespodziewane. Tak, czy siak, prawie by nie zginęła, a bez leków poważny atak paniki byłby murowany.

- Pieprzona rogacizna... - zajęczał boleśnie Nars, wypinając się z pasów. Omiótł przestrzeń wokół siebie pół-przytomnym ruchem ręki, zapewne szukając ulubionej czapki. Bez niej wyglądał jakoś obco, chyba pierwszy raz zobaczyła jego gęstą czarną czuprynę.

- Uch... Mam nadzieję, że pani komisarz... nie odliczy mi tego z pensji... - wycedził, prezentując bolesny uśmiech i udowadniając, że nadal myśli w miarę trzeźwo.

- Ile jechałeś...? - wymamrotała w odpowiedzi, chcąc utwierdzić się w przebiegu zdarzeń, które nieco umknęły jej świadomości.

- A bo ja pamiętam… - złapał się za głowę - ...ostrożnie jechałem... - rzucił niepewnie, jakby sam zastanawiał się ile było w tym jego winy. - Nic nie było widać, to ta bestia rozpędzona była… - westchnął. - ... Powyżej trzydziestu?

Sam nie wydawał się przekonany, co pani komisarz musiała przetrawić.

Wzrokiem odszukała klamkę drzwi i mocując się z nią chwilę zsunęła się na zewnątrz. Nogi na początku nie chciały utrzymać całego ciężaru, toteż chwilę wisiała tułowiem na siedzisku. W końcu oboje wygramolili się na zewnątrz. Przy wielkim włochatym cielsku w pyle ulicy klęczała jakaś zawodząca głośno baba. Ubrana była w grube wyliniałe futra. Dwójka towarzyszących jej rosłych brodaczy machała gniewnie łapami, choć od razu spotulniała, gdy tylko funkcjonariusze spojrzeli w ich stronę.

Za wozem w pyle nad rannym w głowę Mobeyem klęczała pozostała dwójka.

- Zostaw! - funkcjonariusz machnął ręką, próbując odgonić zaniepokojonych jego stanem towarzyszy. - Nic mi nie jest! Chybaście się z tym oshogiem na mózg zamienili skoro sądzicie, że takie małe coś... mnie... - dźwignął się na nogi, zatoczył i niemal od razu upadł jak długi w pył. - Nhhc mhh nhe jhest... - przekonywał uparcie dalej, leżąc niemal bezwładnie, twarzą w brudzie ulicy. - Ahh! Podnieście mnie i idziemy...! - wysyczał boleśnie, gdy unieśli go z pyłu.

Marina chyba kojarzyła czemu mężczyźnie z charakterystyczną pręgą na szyi - którą wyniósł ponoć ze spotkania z grasantami na Pustkowiach - tak bardzo zależało na tym, by szybko wrócić do pracy. Z pogawędek pracowników kojarzyła, że jego dzieciaki były ciężko chore. Zapewne chciał wykazać się, by nie wybrała go do zwolnienia w Porze Łagodnej. A teraz? Nie wiadomo było, czy jego stan w ogóle pozwoli mu na jakąkolwiek służbę, rana na jego skroni mocno krwawiła, w oczach widać było jakiś nienaturalny ruch, jakby tracił w nich widzenie.

Strata w ludziach była czymś, czym mógł przejmować się dowodzący. W szczególności Marina, nawet na jej standardowej zawyżonej dawce leków. Ramię, które przyjęło cały pęd rwało konkretnie, próby rozmasowania pomagały niewiele. Reszta miała się całkiem dobrze. Prócz rannego człowieka, którego należało dostarczyć do specjalisty... sprawnym pojazdem...

- Lui, załataj mu tą głowę - rzuciła cicho przysiadając na otwartym tyle. Nie kojarzyła, by którykolwiek z jej ludzi chwalił się jakimiś poważniejszymi talentami medycznymi - gdyby takie posiadali, to zapewne zarabialiby parokrotnie więcej w Gildii Aptekarzy - ale wspólnoty na Pustkowiach posiadały zazwyczaj jakąś tam podstawową wiedzę i Lui chyba coś kiedyś o podobnych doświadczeniach ze znachorstwem opowiadał. Problem w tym, że nie za bardzo było z czego zrobić w miarę sterylny opatrunek. Kątem oka zauważyła dwa duże brodate kształty podchodzące na tyły samochodu i zerkające nieśmiało w ich stronę.

- Nie godzi się, by się bidak tak żałośnie wykrwawiał w tej kurzawicy - rzucił jeden z nich tubalnym tonem, miętosząc w wielkich łapskach skórzaną mycę. - Zwadę w sprawie zwierza potem załatwić możemy, a teraz bliźniego trza wyratować, nim dusza uleci.
Uniósł ramię potężne niczym gałąź dębu i wskazał dłonią gdzieś w stronę kurzawy przed nimi.

- Krewniak tu zaraz za rogiem mieszka, wóz ma, coby nieszczęśnika przemieścić. A i nieopodal na Rybim Targu ponoć ta świętobliwa niewiasta kram dzisiaj swój rozstawiać ma. Pewnie wedle sił spomoże, jeśli Świetlisty będzie chciał.

Parę tygodni służby wyrobiło w Marinie przykry odruch nieufania nikomu, jeśli jest się w uniformie KSSP... Ale że Juliana miała się rozstawiać w okolicy tego dnia? Tego nie wiedziała. Wprawdzie zbytnio nie interesowała się, co kapłanka robi we wcześniejszych porach, gdyż ich rozmowy odbywały się w godzinach późniejszych. Nie mniej i tak planowała odwieźć Mobey'a właśnie do niej. Wprawdzie innego wyboru nawet nie miała. Informacja o jej obecności w pobliżu była dość istotna, gdy wchodził w grę ograniczony czas. Proste rosłe chłopy faktycznie sprawiały wrażenie, jakby zależało im na wyratowaniu Mobeya, który zarzekał się, że wszyscy powariowali i żadnego ratunku nie potrzebuje. Omdlewał jednak co chwila, a nawet w chwilach świadomości zdarzało mu się, że majaczył i gubił wątek.

Na szczęście stary Targ Rybny był niedaleko…

- Proszę zaprowadzić nas do właściciela wozu - odpowiedziała monotonnie wyrywając się z zawieszenia myśli w eterze. Podniosła się na nogi i zwróciła do kierowcy - Nars, pójdziesz ze mną.

Następnie poleciła usadowić Mobeya na otwartym tyle wozu i trzymać go, by nigdzie się nie ruszał. Towarzyszącej mu dwójce nakazała pilnować się wzajemnie, pilnować wozu i pilnować rannego. Mniej obolałym lewym ramieniem sięgnęła do radia. Z pomocą mapy zakomunikowała najbliższym dwóm posterunkom znajdujacymi się na obrzeżach, by wysłali na ich pozycję po dwóch funkcjonariuszy. Ekipa sprzątająca natomiast dostała rozkaz natychmiastowego stawienia się samym pojazdem i dwójką przypisanych do nich ludzi.

Mobey musiał zostać odwieziony jak najszybciej. Wrak musiał zostać upilnowany, pełna drużyna musiała pojawić się u Schmitza, a całe zamieszanie musiało zostać posprzątane.

Na szczęście wiatr wyraźnie osłabł, wzniecone tumany pyłu opadły na ziemię, widoczność poprawiła się znacznie. U krewniaka brodacza okazało się, że wóz to prosta, niewielka blaszana konstrukcja przeznaczona do ciągania jej ręcznie, bądź za pomocą mniejszych zwierząt pociągowych. Rosły brodacz nie miał jednak problemu z pociągnięciem jej samodzielnie, wszak miał przewozić tylko jednego człeka. Po paru chwilach brodacz, ranny Mobey, pani Komisarz i Nars dotarli na targ.

Mężczyzna, który zaoferował im pomoc przytaknął głową.

- Tośmy się dostali, jako rzekłem - wskazał jeden z niewielkich, zapuszczonych budynków magazynowych stojących przy placu. - Tam świętobliwym siostrom dachu użyczono.

I faktycznie widać było już średni tłumek oczekujących przed wejściem do budynku biedaków, drzwi pozostawały jednak zamknięte i wśród oczekujących ludzi dało się poznać zaniepokojenie i poddenerwowanie.

- No, to teraz pora na swadę naszą - głos miał pojednawczy ale stanowczy. - Wiemy przecie i my i wy, że winy się tam łatwo nie rozsądzi, tedy dajta po prostu pięć krążków złotych, bo tyle nam brakuje, by podróż podjąć jak wiatry się uspokoją. Matula mówiła, że pewnikiem jako urząd grosza odłożonego na wypadki takowe macie.

- Owszem, posiadamy taki fundusz - potwierdziła monotonnym tonem pani komisarz. - Winy rozsądzić się nie da, z tym nie mogę się nie zgodzić. W przypadku winy po naszej stronie musiałabym pokryć koszta naprawy swojego wozu jak i wypłacić wam wartość oshoga. W przypadku winy po waszej stronie wy musielibyście ponieść koszta naprawy wozu będąc zarazem stratnym o oshoga. W przypadku patu, każdy pokrywa straty po własnej stronie. Z truchła zwierzęcia jesteście w stanie odzyskać część majątku. Uszkodzenie jednego z czterech posiadanych przez nas wozów jest poważnym problemem. Jeśli jego naprawa w ogóle będzie możliwa, to koszta będą przewyższały wartość oshoga. Podobnie jak zakup nowego wozu w zastępstwie za uszkodzony. Do tego dochodzi ranny funkcjonariusz. Wypłaciłabym wskazaną kwotę, gdyby proporcje były odwrotne. W obecnej sytuacji niestety nie mogę się na to zgodzić. Mimo wszystko, dziękuję za pomoc przy rannym.

Przekonywanie d20 (+2 dobre argumenty) = 2 sukces

Brodacz chrząknął i spuścił łeb.

- Dobra - mruknął niewyraźnie pod nosem. Pomógł im jeszcze "wyładować" rannego w kolejkę przed wejściem i ruszył w smagane ustępującą pyłową zamiecią uliczki, nadal ze spuszczoną głową.

- Biedny skurczybyk - rzucił Nars spoglądając na plecy oddalającego się olbrzyma. Na ramieniu podtrzymywał rannego Mobeya, który ledwo stał na nogach. - Przez moment już myślałem, że pani komisarz mu da, ale z mojej pensji odliczy - zaśmiał się nerwowo. - Aż tak to mi go nie żal... Pewnie mu ta stara jędza głowę zmyje, ale jakoś sobie poradzą... Raczej… Dobrze, że to nie jeden z tych starych klanów, które latami potrafią urazę żywić...

Stali tam zaledwie chwilę, ale sytuacja zdawała się dziwna. I tak jako urzędnicy teoretycznie mieli prawo wejść tam pierwsi, choćby i po znajomości ze świętobliwą medyczką. Nars został z rannym, a ona zajrzała do środka.

Ludziska coś tam pomarudzili niezadowoleni ale bez problemu przepuścili uzbrojoną funkcjonariuszkę.
 
Proxy jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:21.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172