28-09-2017, 21:54 | #161 |
Reputacja: 1 | Ogrom rozpoczynającej się bitwy przytłoczył Astropatę. To nie był wymiar w jakim on operował. To nie była bitwa, którą się mogło oglądać na co dzień. Dwa potężne kształty okrętów unosiły się naprzeciw siebie posyłając do walki niczym piechotę swoich załogantów. Oba wypuszczały promy, które były tutaj niczym wozy pancerne. Jedyne do czego mogłoby być to podobne to do bitew gigantycznych landshipów z odległych wojennych światów. Nie mogąc w takiej chwili polegać na umyśle, Astropata musiał zdać się na swoje instynkty. Strzelanie z karabinu snajperskiego w takich warunkach było szaleństwem, ale wrogów było tylu, że szansa trafienia kogokolwiek była bardzo wysoka. Pierwsza, druga, trzecia. Kule leciały jedna za drugą w nadlatującą chmarę postaci. Zza jego pleców kanonierki i guncuttery otwierały ogień rakietowy - pociski typu frag eksplodowały pomiędzy wrogimi żołnierzami dziurawiąc skafandry i skazując ich na śmierć. Jednak manewr ten powtórzyli i Istvanianie. W ciągu paru minut zapanował kompletny chaos. Ludzie starli się z ludźmi, maszyny z maszynami. Kiedy skończyła się amunicja w snajperce, psyker-asasyn sięgnął po swój karabinek bijąc seriami prawie na oślep. Żadna z mocy, którymi obdarował go Imperator nie pozwalała mu na masową zagładę wroga w takiej sytuacji. Był jednak ktoś kto był w stanie się tym zająć. - Mordax, gdzie jesteś?! - rozległ się na voxie głos astropaty. - Powyżej platformy z Mechanizmem. - Lecę. Nie szczędź ognia na renegatów. Mordaxowi nie trzeba było tego powtarzać. W sumie nie trzeba mu też było o tym przypominać. Kiedy wystrzelał podręczny magazynek, zabrał się za miotanie swoimi mocami. Gwardyjski Psyker nie bawił się w owijanie w bawełnę, więc żywym ogniem wybuchali to kolejni przeciwnicy. Matuzalem podleciał do kolegi po fachu. Osnowa była niespokojna, a z każdym kolejnym czarem Zasłona była coraz cieńsza. Kolejne manifestacje w postaci wyładowań i zawodzenia z Morza Dusz wypaczały rzeczywistość w najbliższym otoczeniu. Pojawienie się jednak drugiego Adepta Astra Telepathica uporządkowało nieco ten psychiczny rozgardiasz. - Będą moimi najwspanialszymi wojownikami… - wyrzucił z siebie przez szczekaczkę wmontowaną w kombinezon starając się przekrzyczeć kantański wiatr - … ci którzy oddadzą się służbie dla mnie! Symbole aquili w pobliżu rozbłysły lekkim światłem. Matuzalem lecąc obok Mordaxa wniósł rękę jakby wzywając z niebios wyższą moc. I chociaż jego głos nie mógł przebić się przez wicher to telepatycznie trafiał wprost do umysłów sporego odcinka pola bitwy - Uformuję ich jak glinę i w piecu wojny wypalę! Matuzalema zaczął otaczać złocisty nimb. Poświata z każdą chwilą rosła, kiedy astropata przywoływał moc słów samego Imperatora. - Obdarzę ich stalową wolą i potężnymi ciałami! Okryję ich w wspaniałe zbroje i dam im śmiercionośną broń! Nie tknie ich żadna plaga, żadna choroba! Będą stosować strategie i machiny, dzięki którym będą niezrównani na polach bitew. Będą opoką przeciw terrorowi, będą obrońcami Ludzkości. Z każdym kolejnym słowem nimb się powiększał, aż skupiając się w postaci złocistej aureoli otaczającej głowę astropaty. Ostrzał wroga osłabł, jakby przeciwnicy stali się niepewni czy należało stawać wobec… Posłańca Imperatora. Mordax nie przestawał zarzucać wroga ogniem. Matuzalem w końcu dokończył inkantację wykrzykując ostatnie słowa tak głośno, że nawet wichry gazowego giganta nie były w stanie ich zagłuszyć. Słowa zlały się z psychicznym krzykiem, który wszyscy w koło mogli usłyszeć. - BĘDĄ MOIMI ADEPTUS ASTARTES! I NIE POZNAJĄ CO TO STRACH! Złocisty rozbłysk rozszedł się wokół. Złocista, płonąca ogniem immaterium aureola okalała głowę Matuzalema. Stary Astropata sięgnął głęboko w Osnowę i zmusił jej energię do posłuszeństwa. W jego dłoniach powstała kula ognia mieniąca się błękitem, złotem i bielą. Skierował ją przed siebie i odpalił na oślep. Ściana ognia pomknęła przez powietrze spopielając każdego heretyka, który na nią natrafił. Żołnierzy Rogue Tradera płomienie okalały, ale nie robiły im krzywdy. Matuzalem doskonale panował nam ogniem i nie pozwalał, aby wierne sługi Imperatora cierpiały od niego. Psykerzy krążyli w powietrzu ciskając nadnaturalnym ogniem w przelatujących wrogów. Pośród wszędobylskich pocisków, promieni laserów i rakiet widok płomiennych eksplozji i pióropuszy był czymś naprawdę niezwykłym. W końcu dwóch bezczelnych Agentów Tronu zostało wziętych na jednego z wrażych guncutterów. Maszyna nadleciała po łuku otwierając ogień. Matuzalem zasłonił sobą Mordaxa. Pilot… zwątpił. Popuścił spust autodziałek i skręcił lekko drążek, aby minąć o włos człowieka promieniującego mocą Imperatora. Odczuwał strach. Jakby podniesienie ręki na tej osoby miało sprowadzić na niego wieczne potępienie. Jednak Mordax w przeciwieństwie do pilota guncuttera nie miał oporów. Dobył Osnowy, ukształtował ją i wypalił strumieniem gorąca w nadlatujący prom. Promień, który dorównywał tym wystrzeliwanym z działek melta, rozorał bok maszyny i sięgnął jednego z silników. Eksplozja szarpnęła maszyną, która dymiąc zaczęła spadać w dół - Gdzie Rathbone i jej przydupasy? - zapytał gwardyjny psyker, dysząc już z wysiłku. Lecieli obok siebie, wykonując raz po raz dzikie manewry unikowe. Astropata też już zaczynał odczuwać skutki nadużywania psionicznych mocy. - Moment... za dużo ich… tu… - wysapał starając się skupić. Pośród masy punktów które latały wokół nich dało się wyczuć parę wyjątkowych aur. Matuzalem aż sarknął, kiedy wyczuł Jethro. Rannego. I Rathbone… jej aura była jakaś wypaczona… ale kierowałą się prosto na Mechanizm Hyades. - Leci do Mechanizmu! Musimy ją powstrzymać! - astropata krzyknął telepatycznie do psykera i skierował się w dół do platformie grawitacyjnej. Tyle że był daleko. Zbyt daleko, aby przychwycić heretyczkę, która właśnie dolatywała do Mechanizmu Hyades. Przedmiotu, dla którego była w stanie pogrążyć Pałac Tricorn w chaosie i pogrążyć Farcast w kolejnej wojnie domowej. |
28-09-2017, 23:50 | #162 |
Reputacja: 1 | przed atakiem na bazę Rathbone, Poszukiwania Gate of infinity: Teraz Po tamtych zajściach nawet Mordax stał się bardziej posępny. Był często nieobecny myślami. Często wracał do zajść z bazy Rathbone. Tak, przeprowadził ich siły. I tak udało im się. Ale jakoś zwycięstwo miało dla niego gorzki smak. Nie mógł pozbyć się posmaku popiołu z ust. Rathbone uciekła. Znów. Wybuch i towarzyszący mu fallout zabiło wielu wielu dobrych ludzi. I po co? Nie osiągnęli nic. Zupełnie nic. Powinni byli ich wziąć głodem, albo wysłać własną bombę poprzez bramę nieskończoności... albo powinni byli zetrzeć bunkier z orbity. Czy było warto? Mordax szczerze nie wiedział. Ale miał swoje wątpliwości. Za to kategorycznie odmówił używania heretyckich ustrojstw. Był zdania, o czym powiedział pozostałym, że Rathbone specjalnie je zostawiła dla nich. By tym przebiegłym sposobem sprowadzić na nich zagładę. By spowodować, że to teraz ich będą ścigali inni inkwizytorzy. Śmierć ich byłego zwierzchnika wydawała się czynić taki scenariusz jedynie bardziej prawdopodobnym... W pogoni za orkami nie brał szczególnie udziału. Jego siłą była walka w cieniu, ewentualnie na zwiadzie. Nie lubił otwartych walk. Choć gdy trzeba było, wspierał pozostałych swymi mocami. Był lojalny, wiedział co to służba i obowiązek. Zdecydowanie więcej czasu spędził na poszukiwaniach Falkera. Jego zdradę odbierał bardzo osobiście. Nie był tylko pewien, czy rzeczywiście by go zatrzymał, gdyby go znalazł... In dłużej szukał, i im bardziej się zbliżał do niego, tym bardziej przekonywał się do tego, że... lepiej, iż Falker odszedł. Może odnajdzie spokój i szczęście... Poszukiwania wewnątrz gazowego giganta były dla Mordaxa szczególnie męczące. Wielogodzinne loty bez jakiejkolwiek akcji, wiecznie zmieniający się, a przez to nieustannie monotonny krajobraz spychał go w głąb własnych posępnych myśli. Raz zdarzyło się nawet, że zdryfował z kursu niebezpiecznie głęboko. Dopiero ostrzegawcze pikanie kombinezonu, informujące o przekroczeniu bezpiecznego progu wyrwało go z odrętwienia. Silniki nie bez trudów wyrwały się narastającej grawitacji i ciśnieniu. Wreszcie zlokalizowali klocek. To ustrojstwo, którego tak długo gonili. Wreszcie u celu. Czuł w kościach, że musi odpocząć. Odsapnąć i pozbierać myśli... Już niebawem brzemię obowiązku zostanie zdjęte z jego barków... Nie na długo, tego był pewien, ale choćby na chwilę. Rozpaczliwie potrzebował chał stu świeżego powietrza. Chwili spoczynku... Klocek był jednak już w rękach wroga... małej grupki, chyba dość słabo uzbrojonej. Gdzie byli pozostali? Gdzie była Rathbone? Ona też musiała być zmęczona tą grą... Mordax wypatrywał jej, poświęcając niewiele uwagi tym kilkorga jej siepaczy. Nie musiał. Pozostali w mgnieniu oka zajęli się nimi. Wypatrzył ją wreszcie. A raczej jej okręt. Przez chwilę mógł się jedynie bezsilnie przyglądać jak w przestworzach nad nim rozpętywała się walka stalowych kolosów. Ale wiedział, że Rathbone musi wysłać kogoś na dół po swą nagrodę. I musiała to zrobić raczej prędzej niż później. Raczej nie mogła liczyć na to, iż jej samotny okręt pokona dwa pozostałe... I stało się. W ich kierunku pofrunęła cała chmara skoczków, niczym wściekły ruj. Mordax aktywował maskujące pole i poleciał im na przeciw. Jego ogromną słabością był stosunkowo mały zasięg. W budynkach, albo nawet na powierzchni planety zwykle zupełnie starczało. Ale tutaj? Musiał się zbliżyć... Syknęła kolba wewnętrznego podajnika zakazanych narkotyków. Jeden... mniej groźny, ale teraz tak bardzo konieczny preparat przemieszczał się boleśnie jego żyłami. W chmurze wrogich latadełek poczęły eksplodować kule białego ognia. Ludzie palili się tuzinami. Ale nadal było ich znacznie za dużo. Płonące ciała spadały pikując w dół. Ciągnąc za sobą smugi ognia i tłustego dymu. Pot zalał twarz psykera. Korzystanie raz po raz z energii osnowy było ciężkie. Nasilały się skutki uboczne, drobne manifestacje osnowy. Lecz tutaj, w stosunkowo pustej przestrzeni większość z znanych mu efektów było niegroźne. Spadek temperatury, smród, głosy czy krew... nawet chwilowe odwrócenie grawitacji tutaj niewiele znaczyło.... Niebo płonęło, zalewane płynnym ogniem wprost z imaterium. Raz po raz i ponownie.... Smugi płonących spadających ciał ciągnęły się daleko daleko w dół. Ogniste kwiaty wykwitały na nowo, zalewając płomieniami obszar o średnicy kilkunastu metrów. Zasłona oddzielająca imaterium słabła. Mordax poczuł, jak traci kontrole nad przepływem mocy. Był gotów oddać życie. Prędzej czy później musiało to nadejść. Witał śmierć z uśmiechem na ustach. Nacisk na czaszkę począł się nasilać. Pole wzroku zaczęło się zmniejszać. Po chwili widział już jakby przez wąski tunel. Jeszcze kilka raz. Wtedy na pewno coś pęknie, wtedy na pewno niekontrolowana moc przewali się przez niego anihilując jego samego przy okazji... Już niedługo. Musiał wytrzymać jeszcze tylko trochę. Poczuł, jak jeden z zębów trzonowych pęka pod siłą zaciskanych szczęk. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że to robi... Absurd tej sytuacji na chwilę go rozśmieszył. Na voxie rozbrzmiało jego opętańcze chichotanie. Było już bardzo źle. I wtedy nadleciał Matuzalem. Wzburzony wściekły ocean dusz uspokoił się. Spojrzenie Mordaxa przejaśniło się. Czuł nadal krew w ustach. Gardło drapało go niemiłosiernie, ale to nic. Mógł znów zaczerpnąć pełnymi garść mi z osnowy. Końcowo zapewne i tak przyjdzie mu pomrzeć... ale może nie w tej bitwie i zdecydowanie nie teraz. - Niech Imperator ci błogosławi. - podziękował zachrypłym, ledwo zrozumianym głosem. Niczym anioł pożogi Mordax przywoływał ryczące płomienie w ciąż to w nowych miejscach. Wtem nagle ktoś uderzył go w plecy. Ktoś przypadkowo zderzył się z niewidzialnym psykerem. Ten ktoś nie był jednak głupi. Natychmiast rozpoznał zagrożenie i nie zamierzał puścić Mordaxa. Koziołkując wściekle spadali w dół. Przeciwnik raz po raz uderzał pięścią w głowę psykera. Wizjer pokrył się siatką pajęczyn. Mordax w próbie uwolnienia się dał pełną moc na swój silnik, co wprawiło oboje w wirowanie. W przyśpieszonym korkociągu spadali w dół. Mordax pochwycił uderzającą go dłoń, mężczyźni poczęli się szarpać. Starzec był słabszy od swego przeciwnika i mniej wprawiony w walce wręcz. Przegrywał... Przeciwnik wyszarpał się. Sięgnął po nóż... i wtedy jego głowa rozbryzgała się w fontannie krwi i odłamków czaszki. Zdezorientowany Mordax rozejrzał się dookoła. Dostrzegł Cotanta unoszącego w zawadiackim geście kciuk do góry. Skinął mu głową na podziękowanie, po czym reaktywował maskujące pole. Inferno znów rozpętało się na nowo. Dwaj psykerzy znów połączyli swe siły po tej chwilowej rozłące. Tańczyli na zgliszczach, nieśli pożogę. - Leci do Mechanizmu! Musimy ją powstrzymać! - astropata krzyknął telepatycznie do Mordaxa. Ale byli za daleko... Czyżby? Mordax rozejrzał się dookoła, oceniając czy ktoś jeszcze jest w pobliżu. Potem otworzył bramę. Rzeczywistość rozerwała się z trzaskiem. Na obwodzie idealnego kręgu krwawiła osnowa niemożliwymi kolorami. - Skrót. - oznajmił Mordax. |
29-09-2017, 17:09 | #163 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Kaarel Cotant - krótko ścięty brunet Walka weszła w decydującą fazę. W skali makro pruły do siebie dwie jednostki gwiezdne zatopione w wichrowej atmosferze gazowego giganta a w skali bardziej przyziemnej walczyli ze sobą dwie grupy żołnierzy. Niestety jak Cotant się całkiem szybko zorientował tych drugich było zdecydowanie więcej. ~ Ile oni tego mają? ~ pokręcił głową widząc jak z wrogiej jednostki wysypują się całe szeregi wroga. No już co jak co ale tak przekosili im szeregi, że spodziewał się naprawdę resztek. A tu… Obie wielkie jednostki starły się ze sobą wymieniając środki walki jakie spopieliłyby całe grupy zwykłych żołnierzy. Ale, że Cotant musiał się skupić właśnie na tych żołnierzach to nagle ta walka stalowych wielorybów wydała się odległym tłem. Tu, przy nim wszystko strzelało i wybuchało. Walka w powietrzu przy użyciu skafandrowych plecaków była całkiem inna od wszystkiego do czego był przyzwyczajony. Ciężko było strzelać co w końcu było podstawą zwykłej walki. Zwarcie też było specyficzne. Właściwie jedyne co było w miarę normalne to zostać na jakimś stabilnym kawałku pokładu i strzelać do ruchomych celów. Widząc jednak jak żałośnie mało jest ich wsparcia arsmenów z Behemota uznał, że przyda się wesprzeć i przykładem i do morale. Uruchomił silnik na większą moc plecaka i ten momentalnie przezwyciężył ciążenie gazowego giganta i wichry panujące w jego atmosferze. Pojedyncza sylwetka Jaguara 3 wzbiła się ponad większość walczących. Widział z góry całkiem nieźle jak wroga grupka zaczyna zalewać pole walki, jak obydwie strony zaczynają wymieniać pierwsze strzały. - Naprzód! Nie ustępujcie! Zgnieść heretyków! Racja jest po naszej stronie! Imperator chroni! - Cadiańczyk krzyknął korzystając ze swojego komunikatora i runął pikującym lotem prosto w stado wrogich jednostek. Atakował jak klasyczny myśliwiec wrogą eskadrę, z przewagi wysokości i szybkości. Samotna sylwetka, zaszarżowała samotną szarżą prosto w centrum wrogich szeregów. Heretyccy żołnierze z niedowierzaniem patrzyli czy widzą to co naprawdę widzą. Jak pojedyncza sylwetka pruje prosto na nich jakby licząc na czołowe zderzenie. Unieśli swoją broń by wycelować w napastnika ale nastąpiło to co Cotant i pewnie każdy “plecakowiec” odkrył podczas szkolenia: kijowo sie strzela z ruchomego plecaka bez żadnego stabilnego punktu zaczepienia. Mimo, że pomknęło ku niemu sporo kresek i kropek odznaczających się kolorowymi światełkami w mroźnej atmosferze Kantana to zaledwie kilka przemknęło blisko napastnika. A ten już był tuż tuż. Zupełnie jakby chroniła go jakaś moc przed pociskami i laserami żołnierzy Rathybone. Nutka niepokoju przemieniła się w poważne zaniepokojenie. Cotant wbrew pozorom nie zamierzał rzucać się do walki na oślep. Gdy tylko na szkoleniu zorientował się o specyfice plecakowej walki główkował jak dostosować się do tego nowego środowiska. Jedyne co mu wychodziło w miarę niezmienne to broń obszarowa. Czyli granaty. I tych właśnie użył. Przeleciał na pełnej prędkości przez oddział powietrznych heretyckich żołnierzy zwalniając przygotowaną taśmę na piersi z której po kolei odrywały się kolejne granaty. Odłamkowe przesiane zapalającymi. Nie dość, że jego przelot przez wroga eskadrę wywołał zamieszanie jak w kaszy zostawia zanurzona łyżka to zaraz potem zaczęły eksplodować zwolnione granaty. Wśród napowietrznego oddziału wroga zaczęły świstać odłamki szrapneli dziurawiąc kombinezony, hełmy, plecaki i ciała pod spodem, rozrzucając całe grupki pobliskich żołnierzy falami eksplozji. Przez poszarpane kombinezony wdzierała się mroźny wicher Kantana wysysając życie i w ciągu paru minut skutecznie zamrażając człowieka na kość. Nawet dość drobne pęknięcie kombinezonu od pojedynczego szrapnela robiło się w takich warunkach śmiertelnie groźne. Jakby było mało przez falę napowietrznego oddziału oprócz szrapneli i fal uderzeniowych rozlały się rozgrzane fragmenty rozpalonego fosforu i kropli napalmu. Przetapiały się przez kombinezony, pancerze i ciała uzyskując podobny efekt. Tak eksplozje jak i wicher rozsiał płomienną zemstę Imperatora rozsianą przez Cotanta po całym oddziale. Jedność i zwarcie oddziału heretyków poszło w rozsypkę. Klucze potraciły swoich kaprali, eskadry swoich sierżantów, pojedynczy żołnierze gubili się oślepieni przez rozpędzone chmury Kantana, dym i płomienie jakie osiadły na ich kombinezonach które za słabe były by przepalić kombinezony ale zasłonić widok już mogły. Jaguar 3 widział to bardzo dobrze i świetnie mógł rozpoznać dezorganizację oddziału czy swojego czy wrogiego. Od razu wyczuł, że to świetny moment do ataku. Kolejnego. Tamci potrzebowali chwili by się ogarnąć. Ale ich problem polegał na tym, że Cadiańczyk potrzebował o wiele mniejszej chwili na ponowne nabranie wysokości i zorientowanie się w sytuacji. Wahał się. Dobić ten oddział czy zaatakować kolejny? Jednak chwilę zwłoki podszepnął mu chyba sam Imperator bo wówczas we właśnie zaatakowanym oddziale wroga dostrzegł masywną sylwetkę. Tak dobrze znaną z akt kadrze Sejana jeszcze zanim przybyli do tego systemu. Warchild! Cotant w lot zorientował się, że tamten zabrał się za zbieranie oddziału. I jak mu zostawić wolną rękę to pójdzie mu to całkiem szybko. - Tu Trójka. Namierzyłem Warchilda. Biorę się za niego. - powiedział w komunikatorze na kanale Kadry. A potem zanurkował ponownie obierając za cel pancerną sylwetkę. Tym razem atakował z kolejnej napowietrznej szarży. Ale bardziej klasycznie. Część zdezorientowanych żołnierzy zaczęła pewnie krzyczeć i wskazywali go palcami, część zdążyła strzelić do napastnika. Warchild zdołał się jedynie odwrócić by w ostatniej chwili dostrzec nadciągajace niebezpieczeństwo i przyjąć je na klatę. Cotant wiedział, że wedle posiadanego dossier porywał się na bardzo niebezpiecznego przeciwnika. Kogoś z osobistej obstawy suczy burej. Kogoś kogo mieli na tapecie do odstrzału jeszcze zanim przylecieli tu na Farcast. Czuł to co zwykle. Ekscytację. By zmierzyć się z wymagającym przeciwnikiem. Ciekawość. Czy te informacje z papierów okażą się prawdziwe. Obawę. Czy okaże się wystarczająco dobrym by sprostać w pojedynku przeciwnikowi. Strach. Tam gdzieś na dnie serca i duszy. Czy nie zhańbi honoru swojego i swojej jednostki, honoru wszystkich Cadiańczyków. Ale wszystko to uleciało. Teraz zaczynała się walka. I walka źle się zaczęła. Miał Warchilda jak na widelcu. Zaskoczył go bo tamten zaalarmowany przez swoich żołnierzy zdążył się tylko odwrócić. I wtedy z impetem zaatakował go szarżujące ponad sto kilko opancerzonego Agenta Tronu. Ten przedarł się ponownie przez już całkie nieźle rozpierzchnięte stadko jego żołnierzy i zaatakował go w samym centrum szyku. Jedno opancerzone ciało zderzyło się z drugim opancerzonym ciałem. Huknęły nadwyrężone pancerze a siła uderzenia była tak ogromna, że obydwa ciała poszybowały w dół od tego uderzenia. Obydwa tocząc się na kantańskich wichrach bezwładnie. Jedne od uderzenia jakie przyjęło w 100%. Drugie od cichego trzasku połączonego w błyskiem. Cotantowi zaschło w ustach i szumiało w głowie. Pokrycie szokowe. Warchild musiał mieć pancerz z pokryciem szokowym. Co prawda na wzmocnionego wszczepami i ochronnym, hermetycznym pancerzem ciało sługi imperatora działało to słabiej niż na zwykłego żołnierza ale i tak szok elektryczny i zaskoczenie nie pozwoliły mu wykończyć przeciwnika po udanej szarży. Co więcej korzystając z oszołomienia napastnika jakiś latacz właśnie próbował dobrać się do niego z bagnetem. - Mam go! - krzyczał w podnieceniu. Taa. Kto kogo? Cotant kopnął go w hełm a tamten od razu zaczął odwracać się wokół własnej, poziomej osi gdy głowa z nogami zaczęły w salcie zamieniać się miejscami. Sam w efekcie tej energii ruchu też zaczął się oddalać ale wtedy właśnie złapał się za nogę tamtego. Szarpnął ją do siebie i wolną ręką wyszarpał zawleczki z granatów i pozwolił tamtemu opaść niżej. Dobra. A teraz gdzie jest… Zamienili się rolami. Teraz Warchild pruł na sługę Tronu. Pozbierał się po szarży choć oberwał mocno. Pancerz jednak przyjął na siebie większość siły uderzenia spełniając swoje zadanie. Resztę zrobiło pokrycie szokowe jakiego tamten pewnie się nie spodziewał. Pozwoliło mu to dojść do siebie zanim tamten go wykończył. Resztę zrobili jego ludzie którzy namierzyli go i osaczyli na tyle długo by zdążył go zaatakować. Teraz zaszarżował sunąc w powietrzu na przekór kantańskim wichrom. Tamten zdołał odwrócić się i złapać za nadgarstki napastnika ale impetu zatrzymać nie mógł. Obydwaj runęli w dół w chmurze odłamków jakie zostały po jednym z żołnierzy jaki wybuchł od własnych granatów. Kaarel szybko odkrył, że walka z kimś kto ma pokrycie szokowe na pancerzu jest całkiem trudna. Jakikolwiek kontakt z nim sprawiał, że wystarczyło mu trzymać ten kontakt a przeciwnik, w tym wypadku właśnie Kaarel, już miał szokowe kłopoty. Musiał więc coś wymyślić. Sunął plecami ku płynnej powierzchni gazowego giganta całe kilometry poniżej a Warchild dociskał nie pozwalając mu się wyrwać. No to nie! Względem siebie nagle w tym chwycie zrobili się całkiem stabilni. Jak na macie. Więc mimo, że z piorunującą prędkością opadali w dół były kasrkin miał kilka sztuczek na takie okazje. Oplótł nogami przeciwnika w pasie a sam trzasnął hełmem w szybkę hełmu przeciwnika. Na niej pojawiło się ledwo pęknięcie ale na początek mogło być. Zacisnął zęby gdy elektryka szokowa wciąż drażniła jego ciało. Imperator chroni! Zajął Warchilda na tyle by zsykać inicjatywę. Wtulił się w jego bok by wyjść mu na plecy. Ale szokowe pokrycie robiło swoje a i przeciwnik nie był w ciemię bity. Próbował zablokować mu ten manewr odwracając się ponownie frontem do niego. Przez chwilę trwały klasyczne zapaśnicze zmaganie gdy mięśnie i upór jednego próbowały przezwyciężyć mięśnie i upór drugiego. Ale przez ten cholerny szok elektryczny Cotant zrozumiał, że nie da rady. Do takiej walki potrzebował każdego grama energii by zwyciężyć tak mocnego przeciwnika a te cholerne pokrycie znacznie mu to utrudniało. Zmienił więc taktykę. Szarpnął za nóż przypięty do piersi tamtego i wbił go w respirator na piers. Raz i drugi, Warchild zdołał powstrzymać dopiero trzeci cios. Ale szkoda już się stała. Respirator krwawił czystym powietrzem. Szturman z oddziału Sejana nie ustępował. Skorzystał z tego, że tamten złapał go za nadgarstek z nożem i złapał go ponownie za druga rękę. Wbił do tego kolano w jego brzuch i w powietrzu zaserwował mu przerzutkę. Kadrowiec Rathybone przeleciał nad głową Cadiańczyka ale ten nie puścił jego ramienia. Owinął się teraz wokół niego i naprężył. Musiał się spieszyć bo jeśli tamten był tak dobry to… No był. Poprawnie zaczął wykręcać się jak wskazówka zegara by wywinąć się z chwytu i uniemożliwić złamanie sobie reki. Ale i kasrkinów nie trenowano by umieli tylko podstawowe sztuczki. Kaarel trzasnął butem w szybę hełmu i teraz on sam zaczął się odkręcać tak by utrzymać odległość od rąk napastnika i nie dać mu się zbliżyć do siebie. Kopnął jeszcze raz i jeszcze. Na jeden krytyczny moment poczuł jak tamten traci koncentrację i upór. I wtedy zyskał ten potrzebny ułamek sekundy. Mięśnie jego nóg i ramion zwyciężyły pochwycone, opierające się ramię i czuł jak kość tamtemu trzaska. Warcholdem wygięło przez moment… I nic. Cotant liczył, że zacznie po kolei osłabiać przeciwnika który był zbyt dobry by go załatwić w paru ruchach. Ale widać też miał swoje sztuczki z jakimiś wytłumiaczami bólu na czele. Bo na pewno złamał mu rękę co widział po nadprogramowej wypukłości pod kombinezonem. A tamten wrócił wciąż tryskając powietrzem z przebitego respiratora na piersi i próbował dorwać swojego przeciwnika jakby wszystko było w porządku. ~ No to jednak trochę potrwa. ~ Kaarel przemkła ta myśl, że jednak pojedynek będzie tak trudny jak się zawsze spodziewał po kimś z takim dossier. --- Wreszcie koniec. Kaarel ciężko dysząc obserwował jak bezwładne ciało zostawiając za sobą strużki czerwonych drobinek które błyskawicznie na tym mrozie zamrażały, kawałki podobnie krystalizującej się na biało atmosfery, odłamków pancerza sunie na dół. Było trudno. Ale dał radę. Ciało Warchilda zniknęło w jednej z niezliczonych chmur Kantana. A on wyrównał lot i zbierają ci oddech i siły zaczął powrót na główne pole walki. Musiał wstrzyknąć sobie stymulanty by odzyskać ostrość widzenia. Z ulgą dał się ponieść chemicznej euforii jaka dawała mu sił. Walka zaczęła się już na całego. Z tym Warchildem poszło mu znacznie dłużej niż się spodziewał. Ale teraz pozbawiony plecaka spadał na dno tej mroźne brei gdziekolwiek te dno się znajdowało. --- Uczucie spadania. Ocknął się. Naprawdę spadał. Wiele alarm słyszał tylko w uszach bo tamten skurwiel rozbił mu w końcu szybę hełmu a więc i wyświetlacz. Plecak też nie działał a bez niego mógł tylko spadać. I oberwał. Stymulatory działały jednak poprawnie i tłumiły ból ze złamanej ręki i licznych dźgnięć jakie tamten mu zadał swoim monoostrzem. Z bliska gdy walczyli i miał jeszcze względnie całą szybę w hełmie poznał go. To ten z co załatwił tego fircyka w wieżowcu Maczenków. A teraz jego. Bo bez plecaka mógł tylko spadać. Ale dostrzegł szansę na swój ratunek. Niedaleko spadał jakiś arsmen. Dogorywał. Ale plecak wyglądał na sprawny. Warchild skierował się lotem nurkowym wprost na bezwładne ciało. --- - No kurwa bez jaj… - mruknął do siebie Cotant widząc nową sylwetkę wynurzającą się całkiem blisko niego. Wynurzyła się z chmur zostawiając za sobą plecakowy ślad sprawnych silników. Sylwetka właściwie nie była taka nowa a na pewno nie świeża. Widział pokąsany bagnetem respirator, pękniętą szybę hełmu, rozerwany skafander tam gdzie zdołał wreszcie trafić swoim monoostrzem. Tamten musiał mieć jakieś wzmocnienie także i na próżniowe warunki. To i mroźny wicher Kantana nie był mu aż tak straszny jak dla zwykłego człowieka. Do tego jakby kpiąc ze wszystkich i wszystkiego dłoń tamtego, ta której ramię niedawno Kaarel złamał wysunęła się naprzód i przywołała zapraszającym gestem. No kpił sobie dupek z niego… Dwie pancerne sylwetki runęły na siebie ponownie. Obydwie już broczyły zamarzajacą krwią z ran, a zimno powoli ale nieubłaganie wdzierało się nawet we wzmocnione i wytrenowane ciała napędzane dyscypliną, dumą i uporem. Ostatecznie ono musiało być najpewniejszym zwycięzcą tego pojedynku. Warchild wydawał się móc zdzierżyć niesamowite ilości trafień. Sam też umiał mocno i celnie trafić. Cotant wydawał się mieć niezliczoną ilość technik mordu którymi żonglował w zależności od sytuacji cały czas zaskakując pomysłowością i niezmordowanym uporem. Obydwaj wiedzieli, że ich czas jest policzony. Obydwaj wiedzieli, że słabną. Że ich ruchy robią się wolniejsze i mniej skoordynowane. Że zimno z przebitych kombinezonów odbiera im kontrolę nad ciałem, umysłem i walką. A jednak żaden nie ustępował. Każdy poświecał się całkowicie zlikwidowaniu tego drugiego. Wszystko inne wydawało się nieistotne. Obydwaj czuli, że spotkali kogoś równego sobie. Kogoś podobnie wytrenowanego, zażartego, pomysłowego i wyposażonego. W takim zestawieniu piórko mogło przeważyć szalę. Wynik walki mógł być dwojaki. Jeden z nich znajdzie pierwszy takie piórko i zabije tego drugiego. Albo żaden i wtedy zwycięży zimno zmieniając ich w dwie bryły zamrożonego mięsa. Słabnąca wola mobilizowały resztki sił by coraz bardziej otępiały umysł zmusić do myślenia, coraz bardziej słabnące ramiona zmusić do kolejnego ciosu lub bloku. Pierwszy swoje piórko znalazł Kaarel. Dostrzegł na przywieszce Warchilda granat. To już widział wcześniej ale dopiero teraz jakoś przebiło się do coraz bardziej sennej głowy, ze to granat termiczny. Złapał go wyrywając w locie i odbezpieczył. - Potrzymaj. - stęknął ciężko choć nie wiedział czy w ogóle ten drugi go usłyszał. Wbił denko granatu w potrzaskaną szybę hełmu Warchilda. Ten miał jeszcze ostatnie sekundy by go wyrwać ale Cadiańczyk resztkami sił zablokował mu ramiona. I wtedy granat wybuchł. Jak to granat termiczny. Termin zaczął wypalać otwór przez resztki szyby hełmu, skórę, kość, mózg, kość czaszki i znowu hełm a potem wyleciał na zewnątrz niknąc w lodowatych wichrach Kantana wciąż z tym charakterystycznym termitowym miniwulkanem. Sylwetka Warchilda znieruchomiała bezwładnie. Kaarel wpatrywał się na właśnie pokonanego wroga. Dobry był. Może nawet lepszy od niego. Ale zbłądził. Nie było w nim iskry oddechu Imperatora. Popatrzył na wypalony hełm i resztki twarzy pod spodem. Wolał się upewnić. - Na wypadek gdybyś kłamał. - mruknął i użył ponownie swojego monoostrza. TZłapał je oburącz i sieknął. Tym razem by odciąć przepaloną na wylot termitem głowę Warchilda. Pozwolił by bezwładne ciało opadło w odmętu kantańskiej atmosfery. Sam zabierając zmasakrowaną głowę w hełmie jako trofeum.- Tu Trójka. Załatwiłem Warchilda. - zgłosił zmęczonym głosem przez komunikator. Walka chyba przeszła moment krytyczny i wyraźnie osłabła. Cadiańczyk wracał tam by zorientować się sytuacji. I z takimi ranami i uszkodzeniami sprzętu raczej potrzebował ewakuacji na Behemota lub Talona. Zostawała litania do Tronu by wygrywali ci właściwi.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
30-09-2017, 17:04 | #164 |
Reputacja: 1 | Szybując na skrzydlaku w kierunku mechanizmu Chris miał chwilę, aby przemyśleć kila spraw i wyciągnąć wnioski. -Sektor czysty – zameldował dowódcy, uprzednio sprawdziwszy, czy w rdzawych chmurach nie czają się przeciwnicy. Następnie puścił się w dół, zrównał lot z Karelem i tajnymi znakami Ksarkinów dyskretnie przekazał mu wiadomość. Trzy proste gesty, po czym wystrzelił do przodu. Dwie chmary przeciwników starły się ze sobą. Do głosu doszły strzelby, laserowe karabiny szturmowe, energobroń. Chris dodał gazu, zrobił półpętlę i położył się na plecach. Ugiął nogi w kolanach, wystawił spomiędzy ud lufę karabinu i celnymi strzałami eliminował dowódców drużyn i operatorów broni ciężkiej. Sam bł kryty. Ustawiony do przeciwnika tylko piszczelami stanowił mały cel, a przypadkowe pociski uderzały tylko w pancerz na jego nogach, nie będąc w stanie wyrządzić mu większej szkody. Do czasu. Seria z overloadowanego lasguna uderzyła w skrzydlak, uszkadzając mechanizmy odrzutowe. Chris błyskawicznie użył ocalałej dyszy kierunkowej aby się obrócić i posłać w kierunku wroga serię, jednak ten schował się w plątaninie walczących wrogów. Blackhole nieustannie śledził go i obserwował miejsca z których może się wynurzyć. W międzyczasie odpalił dyszę kierunkową i skierował się w stronę walczących wręcz żołnierzy. Postrzelił w hełm wroga, chwycił go i użył jako żywej tarczy – wyglądał znad ramienia a pod pachą trzymał rękę z pistoletem i oddawał strzały. Żołnierz, który zniszczył mu skrzydlak kluczył wśród walczących, krył się za Guncutterami i sam odpowiadał ogniem. Większość promieni lasera wchodziła w żywą tarczę Chrisa, kilka jednak przepaliło jego pancerz. Tak nie dało się walczyć. Blackhole był za mało mobilny. Trzeba było zarekwirować nowy plecak skokowy. Odepchnął się od podziurawionego jak rzeszoto wroga, za którym się krył, poszybował do unoszącego się w pobliżu trupa i uderzył w sprzączkę spinającą pas mocujący jumppacka do jego pleców. Szybko odpiął mechanizm od jego pleców i wciąż wypatrując przeciwnika zaczął go zakładać. Wraży żołnierz pojawił się, mając wolna linię strzału i promienie lasera przebiły pancerz Chrisa, uszkadzając powłoki i biomięśnie. Inhibitory bólu zawyły. Imperialny gwardzista posłał w kierunku wroga kilka serii, jednak od śmierci uratował go przelatujący Guncutter, który zainkasował wszystkie promienie. Blackhole zakończył zakładanie plecaka i ruszył w pogoń za przeciwnikiem. Rozpoczęła się śmiertelna gra, polegająca na ukrywaniu się za walczącymi wręcz żołnierzami, wykorzystaniu żywych tarcz, dymiących z przestrzelin wraków Guncutterów i szaleńczych pościgach w wypełnionych odłamkami pomarańczowych chmurach. „Jest dobry” - pomyślał z uznaniem Chris. To co taktycznie pokazał wróg, było na poziomie arcymistrzowskim. Czyli dokładnie takim, jaki prezentował wierny Imperium gwardzista. Błędem byłoby pozwolić żyć komuś takiemu dłużej. Mógł wyrządzić wiele szkód, sprawnie walcząc na heretyckim froncie. Skoro mieli podobne umiejętności taktyczne i podobnie dobrze strzelali, trzeba było wykorzystać coś innego. Blackhole krążył wokół przeciwnika, zmuszając go do robienia uników i oddawania pozycji. Sam zainkasował kilka kolejnych perforacji pancerza, jednak miał w hełmie i implantach płuc rezerwy tlenu, a agresywna atmosfera gazowego giganta nie robiła żadnego wrażenia na mechanicznych podzespołach. W końcu udało mu się osiągnąć cel – zapędzić wroga do strefy gdzie aż gęsto było od latających fragmentów plastalowych ścian z wraku zniszczonego okrętu. Tu manewrowość jego przeciwnika znacznie spadła – nie mógł ryzykować naruszenia integralności kombinezonu przez ostre krawędzie blach. Była to ta drobna przewaga, której szukał Chris. Przy pierwszym zbyt wolnym zakręcie wypalił tripletem trafiając wroga w nogi. Rzuciło nim mocno, ból wywołany kontaktem mięśni z amoniakiem i temperaturą dał mu się we znaki. Błyskawicznie schował się za fragmentem konstrukcyjnym statku. Chris nie dał mu spokoju. Dwa granaty HE eksplodowały przy końcówce plastalowej płachty a ich siła zaczęła nią obracać. Wróg musiał odpaść i szukać nowej osłony. Spóźnił się. Celny triplet Chrisa wypalił mu szybę w hełmie, przednie zęby i rdzeń kręgowy. "Określić nowe priorytety. Wykonać" - dyrektywy natychmiast pojawiły się w jego głowie. Przeładował broń, sprawdził stan jumppacka, zrobił test scan podzespołów i ruszył dalej do bitwy. Ostatnio edytowane przez Azrael1022 : 30-09-2017 o 17:07. |
01-10-2017, 02:35 | #165 |
Reputacja: 1 | A good general does not lead an army to destruction just because he knows it will follow. - Tactica Imperialis Ledwo bitwa w atmosferze się zaczęła, ledwo minęło kilkanaście jej minut, a sprawa... praktycznie się rozstrzygnęła. Hand of War został bowiem zatopiony. Wprawdzie salwa makrolaserów którą obdarował Pax Behemoth była potężna, czyniąca wiele strat i uszkodzeń, to nie można było jej porównywać z laserowym oświetleniem i makrodziałowym bombardowaniem jakie sam otrzymał. Mimo, iż statek Istvaanian był doskonale przygotowany do szybkich rajdów, desantów i bombardowań planetarnych, łamania blokad i działań szpiegowsko-zwiadowczych, to cierpiał na typowe problemy klasy Noblesse (i, zaiste, wszelkich gwiezdnych jachtów) - cienki pancerz, ograniczoną ilość miejsca na dodatkowe podzespoły oraz delikatną konstrukcję poszycia. Żaden jacht nie miał prawa wytrzymać pełnej salwy z dwóch makrobaterii. Kilotonówki z makrodział i dżule z makrolaserów dosłownie go przeorały. Wielki acz kruchy kolos był targany dziesiątkami wtórnych eksplozji. Jego komponenty i podzespoły były niszczone. Jego załoga ginęła tysiącami. Tylko nielicznym udało się przeżyć. Jeszcze mniej zaś uciec szalupami i kapsułami ratunkowymi. Jeszcze mniej tych łodzi zostało podjętych przez uszkodzonego kupieckiego rajdera klasy Havoc. Reszta nie uszła bezlitosnej grawitacji Kantana... podobnie jak sam wrak, płonący, strzelający wybuchami. Bez retronapędów i plazmowej mocy nie był w stanie utrzymać się w powietrzu i powoli, majestatycznie runął w odmęty gazowego giganta, ciągnąc za sobą welon szczątków i ognia. Tamże miał zostać zgnieciony przez ultragrawitację blisko planetarnego rdzenia. Zniszczenie Hand of War praktycznie przypieczętowało los Istvaanian. Siły Aizdarów ze zdwojoną siłą ruszyły do walki, mimo iż wróg wciąż był silniejszy liczebnie. A wspierali ich członkowie "Operacji Starscream". Dzięki działaniom Mordaxa Lestourgeona, Corteza Abaroy, Dietera "Turbodiesla" Diesela i Matuzalema, wraże siły piechoty potraciły mnóstwo ludzi. Dało to szansę Aizdarom na nawiązanie jakiejkolwiek równorzędnej walki z lepiej wyekwipowanym i wyszkolonym wrogiem. Problemem były wraże promy - Aizdarowe były tej samej klasy, ale było ich mniej - konsekwencja walk na orbicie Farcast. Akolici Ordo Sicarius nie byli w stanie tutaj nic zdziałać - większość ich broni była nieskuteczna. Abaroa szył z rakietnicy "krakietami", jednakże niekierowane pociski rakietowe były trudne do wykorzystania w tych warunkach. Mimo to, starał się jak mógł. Drużynowy Valkyrie Sky Talon, pilotowany przez ex-komisarza, nie był w stanie swoją pozostałą pokładową bronią zrobić nic ciężko opancerzonym Guncutterom (ale za to swoimi minirakietami Frag i ciężkimi boltami zasiał spustoszenie w szeregach skoczków). Starał się odwrócić ich uwagę... i, niestety, udało mu się to. Dwa promy bojowe wzięły go na cel, gęsto ostrzeliwując ciężkimi pociskami z długolufowych autodziałek, rakietami Hunter-Killer i ciężkimi boltami. Valkyrie wypstrykała się ze wszystkich flar, wabików i dipoli. Opróżniła obydwa zasobniki minirakiet. Grzała z dziobowego ciężkiego boltera wz. Accatran, korzystając z zaawansowanego systemu namierzającego ile mogła - ale to wciąż było za mało. Obydwa silniki zostały trafione i zniszczone. O mały włos wraże pociski nie rozerwały kokpitu - jednak dodatkowe opancerzenie ocaliło życie Dietera, który jakimś cudem wydostał się zeń, zgarnął swój plecak skokowy, otworzył rampę i wystrzelił z wraku, który runął w bezkresną głębię tegoż świata. W międzyczasie, Durran Morgenstern, Kaarel Cotant i Christopher "Blackhole" Blaine starli się z członkami wrogiej im Kadry Agentów Tronu - odpowiednio z Teslohmem-4127, Warchildem i Gastonem Wellerem. Wszyscy trzej odnieśli poważne rany i uszkodzenia, wypstrykali się z wielu broni, granatów i sztuk amunicji, Morgenstern stracił też swój prom typu booster oraz jego zawartość... ale okazali swą wyższość. Czy byli lepsi od swych wrogów, czy Imperator obdarzył ich tego dnia swą łaską czy też wróg był zdemoralizowany po utracie statku - nie wiadomo. Grunt, że wszyscy trzej pozostali zausznicy zdrajczyni polegli w chmurach Kantana. Zaś sama Inkwizytor, Lady Olianthe Rathbone, obarczona Excommunicate Traitoris i Carta Extremis, ostatni żywy przedstawiciel frakcji Istvaanian w Sektorze Calixis, stanęła do walki ze swym obecnym nemezis, Inkwizytorem Ordo Sicarius, dowódcą Operacji "Starscream", Jethro Sejanem. Jej katem... niedoszłym. Rathbone, mimo swej pozornej "lekkości" i większego skupienia na sprawach salonów, płaszcza i szpady, okazała się być lepszym wojownikiem od Sejana - szczególnie w zwarciu, o czym Jethro boleśnie się przekonał, solidnie obrywając, tracąc prawie wszystek broń i będąc zmuszonym do ucieczki. Zdołał jednak ją solidnie trzasnąć Matrycą Apostazji. Cios nadkruszył jej pancerz. Ledwo wytrzymała szokowy impuls. Na pewno też musiała walczyć z naporem ezoterycznej mocy, która miała poranić jej duszę i umysł... Czy udało jej się ów atak odeprzeć? Nie wiadomo. Dość, że nie poleciała w pościg za rannym, znienawidzonym wrogiem, tylko udała się wprost do dryfującego Mechanizmu Hyades. Nikt nie mógł jej powstrzymać. Mordax próbował przeteleportować siebie i Astropatę w jej pobliże, jednak w tym krytycznym momencie... jego moc zawiodła. Nie sprowadził im na głowy Fenomenu czy Zagrożenia z Osnowy, ale zmęczenie i rany dały mu się we znaki na tyle, że nie udało mu się na czas otworzyć Bramy Nieskończoności. A jej udało się w tym czasie dotrzeć do Hyadesa. Stanęła na antygrawitacyjnej platformie, do której Mechanizm był przywiązany. Zaczęła przy nim gmerać. Wszyscy ludzie Sejana na nią teraz patrzeli, mknęli ku niej, strzelali, skupiali psioniczną moc. Nie mieli szans jej dorwać. Jako żywo przed oczami stanął im obraz Lady Alecto Amaros, w hangarze Pałacu Tricorn, tamtej pamiętnej nocy. Ona też kombinowała z Hyadesem. Serca Agentów Tronu ścisnął zimny strach. Który zaraz potem zamienił się w szok i panikę. Rathbone udało się uruchomić ustrojstwo. Krzyknęła tryumfalnie. Najwyraźniej oszalała. Chciała sprowadzić zagładę na wszystkich tu zgromadzonych. Skoro nie mogła wygrać, to chciała zabrać ze sobą do grobu swoich oponentów. Nie miała zamiaru się poddać. Prawowierni już szykowali się na śmierć. Jej, swoich towarzyszy, swoją własną. Wątpili, by i tym razem wytrzymali hyadesowy atak. Szczególnie w tak trudnych warunkach. I Rathbone zesłała śmierć... ale tylko na siebie. Szybko zdała sobie sprawę, tak jak jej rywale, że coś jest nie tak. Durrana olśniło - wiedział już, dlaczego on sam odczuwał tak paniczny strach, kiedy załadował Hyadesa na pokład boostera. Hyades był fałszywy. Olianthe Rathbone przenikliwie krzyknęła. Był w tym gniew, niedowierzanie, strach. A potem przestała istnieć. Ona, fałszywka, platforma - wszystko w promieniu kilkunastu metrów zniknęło w oślepiającej sferze białoniebieskiej energii. Plazmowa bomba o dużej mocy. Nie miała szans tego przetrwać. Nie został po niej nawet proch na kantański wiatr. Mniej więcej pół godziny po rozpoczęciu pojedynku z Hand of War, Pax Behemoth wznowił swój udział w walce, tym razem korzystając jedynie z sieci wieżyczek aby wesprzeć swoją powietrzną armię. Celem były pozostałe istvaniańskie promy. Jeden po drugim były strącane, wzięte w krzyżowy ogień ze strony Aizdarów. A bez nich, Istvaniańscy Gwardziści nie mieli szans - część z nich się poddała i trafiła do niewoli, reszta walczyła do końca, zabierając ze sobą wielu do grobu. Mimo śmierci wielu prawowiernych, Aizdarowie, Inkwizycja... całe Imperium w Calixis odniosło tego dnia zwycięstwo. Carta Extremis została wypełniona. Sejan i jego ludzie spędzili jeszcze na Farcast okrągły tydzień, wespół z rządem organizując pokazowe procesy większej części pojmanych Istvaanian. Potem udali się u boku RT Deepstara, na pokładzie Ostatniej Szansy w podróż na Scintillę. RT Aizdar został w systemie dłużej by uzupełnić załogę i zreperować Pax Behemoth. Podróż była zadziwiająco szybka i bezproblemowa. Jakby sam Bóg-Imperator chronił swe sługi przed zakusami Immaterium. Ledwo dwa tygodnie od opuszczenia Farcast, a już byli w Pałacu Tricorn. Zdali obszerny raport przed Calixjańskim Konklawe. Przedstawili dowody i trofea. Darowali zdobyczne data-kryształy i przenośny cogitator z istvowej mesy. Zostali przesłuchani i prześwietleni. I tutaj pojawił się poważny zgrzyt, kiedy okazało się, że część ekipy posługiwała się wysoce hereteckimi narzędziami w postaci Matryc Apostazji. Konklawe, zdominowane przez potężne stronnictwa Monodominantów i Libricarów uznało to za dowód, iż Sejan i jego ludzie dali się skorumpować, zradykalizować, bądź nawet przyjąć filozofię tych, na których polowali. Gdyby nie interwencja Inkwizytora Barabbasa, Amalathianina wsławionego w polowaniu na kult Zamaskowanych z Malfi i dzielnego obrońcę Tricorn podczas zamachu, Sejana i jego Kadrę czekałaby... sankcja. A tak, zostali ocaleni. Ręczył za nich. Barabbas uznawał to za spłatę długu, który Tricorn zaciągnęło u agentów Ordo Sicarius podczas zamachu. Być może sam jeden młody Inkwizytor nie byłby w stanie przeważyć szali, którą z drugiej strony obciążały słowa dwóch Lordów Inkwizytorów, ale poparło go paru innych - w tym Bohaterowie Wojny z Chaosem, członkowie dawnej Kabały Haxtesjańskiej, Inkwizytorzy Ordo Hereticus Sayl Serraf i Ramirez Windscar, oraz ocalali członkowie Kabały Tyrantyńskiej (zajmującej się sprawą Gwiazdy Tyrana). Ostatecznie Monodominanci... kiwnęli głowami. Matryce Apostazji odebrano i zniszczono, a konta Kadry Sejana zostały oficjalnie oczyszczone... acz Libricarzy nie byli tym zachwyceni. Nie mogli jednak z tym nic zrobić... na razie. Barabbas wyjawił przed Konklawe wieść, która tylko bardziej pogrążyła "Aegulta Constantinidesa Caidina" w oczach Purytanów. Otóż niedawny Mówca Konklawe posiadał jedyną kopię badań i zapisków Inkwizytor Heleyny Nephren, nieżyjącej już Istvaanianki. Pierwszej, która odkryła i opisała Mechanizmy Hyades. Zbadała temat dokładnie. Po jej śmierci Caidinowcy dorwali się do tych badań. Odnaleźli jeden z Mechanizmów - ten, do którego potem dobrała się Amaros. To był *ostatni* Hyades. Wszystkie inny zostały zniszczone podczas Wojny z Chaosem. "Caidin" zorganizował Operację "Starscream" i całe to polowanie na "ostatniego Hyadesa" jako wabik na Rathbone. Nie był to jednak jego pomysł. Nephren skonstruowała replikę Hyadesa, ukryła go w atmosferze Kantana, a następnie rozpuściła tu i tam plotki oraz dość informacji, by jej rywale mogli próbować go namierzyć. "Caidin" tylko te informacje podsunął Rathbone, dając jej je skraść z Pałacu Tricorn. To był plan B, jeśli Rathbone uciekłaby z Tricorn - co jej się udało. "Caidin" obawiał się, że ucieknie do Ekspansji Koronus albo na Front Spinward, gdzie jej wytropienie mogłoby być... kłopotliwe. Ale połknęła haczyk. Poleciała na Farcast i zaczęła angażować różne grupy celem uzyskania współrzędnych ukrytego "Hyadesa", oraz wzmacniać istvaniański uścisk na tej znękanej planecie. Zaślepiona żądzą zemsty, nie pojęła, że obecność Hyadesa na "jej" terytorium i posiadanie możliwości jego łatwego pochwycenia była zbyt... dogodna. Po wyjaśnieniu tych spraw, Konklawe zajęło się rozpracowywaniem zaszyfrowanych nośników danych pozyskanych od Rathbone. Wkrótce złamano szyfry i pozyskano mnóstwo danych. Dzięki nim Operacja "Starscream" trwała jeszcze blisko pół roku 834.M41. Kadra Sejana miała wciąż pełne ręce roboty, tym razem wsparta przez inne frakcje. Istvaaniańscy Inkwizytorzy nie żyli, ale trzeba było jeszcze zamieść ich śmieci, nim te mogły zgnić... i rozsiać wokół zarazę. Reszta Ianuariusa upłynęła na akcji na świecie kopców Archaos, tak zwanej "Planecie Filozofów", w trzewiach której Istvy ukryły laboratoria i manufaktury do produkcji Matryc Apostazji i innych tech-herezji - w tym częściowo zrekonstruowanego emitera Plagi Apostazji. Czas od Februariusa aż po Maius upłynął na niszczeniu innych pozostałości po tych Radykałach, a w samym Maiusie Inkwizycja zniszczyła ukrytą na agri-świecie Tephaine Minor w Systemie Tephaine hodowlę Cruoriańskich Bestii Wojennych - paskudnych, morderczych xeno-zwierząt używanych przez Istvy do destabilizacji kluczowych agri-światów Calixis. Bez ciągłego strumienia nowych xenobestii, te już rozsiane po planetach dało się wytrzebić do ostatka, uwalniając Calixis od ich plagi... oraz głodu. Niestety, jeszcze pod koniec Februariusa, prawie cztery miesięce przed ostatecznym wymazaniem istvaniańskiej padliny, doszło do okropnej tragedii. Martwa ręka Istvaanian zadała prawowiernym... ba, całemu Imperium, okropny cios. Nieludzką zbrodnię. Komus, Gwiazda Tyrana, nawiedziła Scintillę. Starszy Astropata Zao, mistrz Adeptus Astra Telepathica na Sektor Calixis, doznał wizji, które mogły zwiastować tylko jedno - zagładę planety. Przekazał tą wiedzę Gubernatorowi i Inkwizycji. W Pałacu Tricorn akurat urzędował Barabbas, który nieskory był do odrzucania tak poważnego fatum. Zorganizowano coś niebywałego: planetarną ewakuację ludzi i niezbędnych sprzętów. Niestety, zabrakło czasu by ocalić miażdżącą większość pozostałej populacji Scintilli. Planety, która w ostatnich dekadach była już trzykrotnie raniona przez wielkie nieszczęścia. A teraz czwarte ją dobiło. Na dni i tygodnie przed nadejściem Komusa sytuacja na planecie pogarszała się. Leciała w dół na łeb, na szyję. Koszmary, wizje, szaleństwo nawiedzające praktycznie wszystkich ludzi na i wokół Scintilli. Plaga mutacji. Spontaniczne przebudzanie się mocy psychicznych. Ataki duchów z Osnowy, opętania. Inne incydenty związane z Osnową. Nieład, zamieszki, fala przestępstw, mordów, kultów wieszczących zagładę. Reinkarnacja plugawych sekt Chaosu. Ewakuację wstrzymano. Zbyt wielu ludzi zostało już dotkniętych Skazą. Nie można było dopuścić do rozprzestrzenienia się ich po innych planetach. Ostatnie, podejrzane statki i promy strącono. Wprowadzono stan wojenny. Chowano zapasy, kosztowności, maszyny i urządzenia. Inkwizycja zamknęła wszystkie krypty, więzienia i biblioteki w Pałacu Tricorn i Bastionie Serpentis oraz stanęła na głowie, aby wszystkie te miejsca były okryte polami stazy i znakami heksagramowymi. Wtem, nadeszło Zaćmienie. To był najstraszliwszy Świt Czarnego Słońca jaki do tej pory nawiedził znękany Sektor Calixis. To, co się wydarzyło na Scintilli jest zbyt strasznym, aby to opisać. Minuty, godziny, dni - cały tydzień, w trakcie którego cała planeta i jej okolica wydawały się zostać strącone do Piekła. Prawdziwego Piekła. Nieopisanego, niemożliwego, niepojętego miejsca, gdzie było tylko Zło. Prawdziwe Zło. Obce. Wykręcające umysł i duszę. Niedające się opisać. Wywołujące ciągły strumień grozy, szaleństwa i cierpienia nawiedzającego umysły śmiertelników. I wtedy, ósmego dnia, nad Scintillą zaświtało jej "zwyczajowe" słońce. Komus odszedł, jak zawsze. A po sobie pozostawił cień niegdyś najwspanialszego świata w Calixis, byłą stolicę, klejnot w koronie, chlubę Świętego Drususa. Cień usłany ruinami, trupami, szaleńcami, mutantami, demonami, pęknięciami bądź naruszeniami Zasłony. Jedynie czwarta część populacji planety, jej stacji orbitalnych i księżyców, w tym ci, którzy zdążyli się ewakuować, ocalała. Ale co to było za dalsze życie? Ujrzeć coś takiego i nie umrzeć... To była ostatnia zadra, ostatnia tortura, ostatni cierń pozostawiony przez Komusa. Śmierć byłaby łaską. Zbytkiem łaski, jak widać. Pałac Tricorn i Bastion Serpentis ocalały. Ich zbiory również. Udało się to tylko dzięki działaniu i poświęceniu takich ludzi jak Gubernator, Zhao czy Barabbas. Oni wszyscy też zakończyli swą służbę i już grzali się w blasku Boga-Imperatora. Późniejsze śledztwo wykazało, iż manipulacja, jaką Amaros odwaliła przy ostatnim Hyadesie tam w hangarze Tricorn, w trakcie zamachu, była skuteczna. To Hyades... to Amaros sprowadziła na ten świat Gwiazdę Tyrana. Dopięła swego. Czystki, polowania, rekonsekracja, łatanie dziur w Zasłonie, wypalanie Skazy i inne działania Adeptus Ministorum, Inkwizycji oraz imperialnych sił zbrojnych miały potrwać bite kilka lat. Sam zaś proces odbudowy dawnej stolicy do dawnego poziomu mógł potrwać wiek, dwa, albo nawet dłużej. A i tak nigdy już ta planeta nie zaleczyłaby do końca takiej... blizny. Mimo to, trzeba było tak uczynić. Oczyścić planetę ze Skazy. Odbudować dość, by móc kontynuować istnienie Calixis. Istnienie Imperium. Istnienie Ludzkości. Ruszyć na inne fronty walk z wrogami. Zawsze był następny wróg. Taki już był los Ludzkości w tych mrocznych czasach. W czterdziestym pierwszym milenium pozostała już tylko wojna. Próżno szukać było pokoju między gwiazdami. +++ Koniec Operacji "Starscream" +++
__________________ Dorosłość to ściema dla dzieci. Ostatnio edytowane przez Micas : 01-10-2017 o 03:07. Powód: Korekta |
|
| |