Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-09-2017, 21:54   #161
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację
Ogrom rozpoczynającej się bitwy przytłoczył Astropatę. To nie był wymiar w jakim on operował. To nie była bitwa, którą się mogło oglądać na co dzień. Dwa potężne kształty okrętów unosiły się naprzeciw siebie posyłając do walki niczym piechotę swoich załogantów. Oba wypuszczały promy, które były tutaj niczym wozy pancerne.
Jedyne do czego mogłoby być to podobne to do bitew gigantycznych landshipów z odległych wojennych światów.

Nie mogąc w takiej chwili polegać na umyśle, Astropata musiał zdać się na swoje instynkty. Strzelanie z karabinu snajperskiego w takich warunkach było szaleństwem, ale wrogów było tylu, że szansa trafienia kogokolwiek była bardzo wysoka. Pierwsza, druga, trzecia. Kule leciały jedna za drugą w nadlatującą chmarę postaci. Zza jego pleców kanonierki i guncuttery otwierały ogień rakietowy - pociski typu frag eksplodowały pomiędzy wrogimi żołnierzami dziurawiąc skafandry i skazując ich na śmierć. Jednak manewr ten powtórzyli i Istvanianie.

W ciągu paru minut zapanował kompletny chaos. Ludzie starli się z ludźmi, maszyny z maszynami. Kiedy skończyła się amunicja w snajperce, psyker-asasyn sięgnął po swój karabinek bijąc seriami prawie na oślep. Żadna z mocy, którymi obdarował go Imperator nie pozwalała mu na masową zagładę wroga w takiej sytuacji. Był jednak ktoś kto był w stanie się tym zająć.

- Mordax, gdzie jesteś?! - rozległ się na voxie głos astropaty.

- Powyżej platformy z Mechanizmem.

- Lecę. Nie szczędź ognia na renegatów.

Mordaxowi nie trzeba było tego powtarzać. W sumie nie trzeba mu też było o tym przypominać. Kiedy wystrzelał podręczny magazynek, zabrał się za miotanie swoimi mocami. Gwardyjski Psyker nie bawił się w owijanie w bawełnę, więc żywym ogniem wybuchali to kolejni przeciwnicy. Matuzalem podleciał do kolegi po fachu. Osnowa była niespokojna, a z każdym kolejnym czarem Zasłona była coraz cieńsza. Kolejne manifestacje w postaci wyładowań i zawodzenia z Morza Dusz wypaczały rzeczywistość w najbliższym otoczeniu. Pojawienie się jednak drugiego Adepta Astra Telepathica uporządkowało nieco ten psychiczny rozgardiasz.

- Będą moimi najwspanialszymi wojownikami…
- wyrzucił z siebie przez szczekaczkę wmontowaną w kombinezon starając się przekrzyczeć kantański wiatr - … ci którzy oddadzą się służbie dla mnie!

Symbole aquili w pobliżu rozbłysły lekkim światłem. Matuzalem lecąc obok Mordaxa wniósł rękę jakby wzywając z niebios wyższą moc. I chociaż jego głos nie mógł przebić się przez wicher to telepatycznie trafiał wprost do umysłów sporego odcinka pola bitwy

- Uformuję ich jak glinę i w piecu wojny wypalę!

Matuzalema zaczął otaczać złocisty nimb. Poświata z każdą chwilą rosła, kiedy astropata przywoływał moc słów samego Imperatora.

- Obdarzę ich stalową wolą i potężnymi ciałami! Okryję ich w wspaniałe zbroje i dam im śmiercionośną broń! Nie tknie ich żadna plaga, żadna choroba! Będą stosować strategie i machiny, dzięki którym będą niezrównani na polach bitew. Będą opoką przeciw terrorowi, będą obrońcami Ludzkości.


Z każdym kolejnym słowem nimb się powiększał, aż skupiając się w postaci złocistej aureoli otaczającej głowę astropaty.
Ostrzał wroga osłabł, jakby przeciwnicy stali się niepewni czy należało stawać wobec… Posłańca Imperatora. Mordax nie przestawał zarzucać wroga ogniem. Matuzalem w końcu dokończył inkantację wykrzykując ostatnie słowa tak głośno, że nawet wichry gazowego giganta nie były w stanie ich zagłuszyć. Słowa zlały się z psychicznym krzykiem, który wszyscy w koło mogli usłyszeć.

- BĘDĄ MOIMI ADEPTUS ASTARTES! I NIE POZNAJĄ CO TO STRACH!

Złocisty rozbłysk rozszedł się wokół. Złocista, płonąca ogniem immaterium aureola okalała głowę Matuzalema. Stary Astropata sięgnął głęboko w Osnowę i zmusił jej energię do posłuszeństwa. W jego dłoniach powstała kula ognia mieniąca się błękitem, złotem i bielą. Skierował ją przed siebie i odpalił na oślep. Ściana ognia pomknęła przez powietrze spopielając każdego heretyka, który na nią natrafił. Żołnierzy Rogue Tradera płomienie okalały, ale nie robiły im krzywdy. Matuzalem doskonale panował nam ogniem i nie pozwalał, aby wierne sługi Imperatora cierpiały od niego.


Psykerzy krążyli w powietrzu ciskając nadnaturalnym ogniem w przelatujących wrogów. Pośród wszędobylskich pocisków, promieni laserów i rakiet widok płomiennych eksplozji i pióropuszy był czymś naprawdę niezwykłym. W końcu dwóch bezczelnych Agentów Tronu zostało wziętych na jednego z wrażych guncutterów. Maszyna nadleciała po łuku otwierając ogień. Matuzalem zasłonił sobą Mordaxa. Pilot… zwątpił. Popuścił spust autodziałek i skręcił lekko drążek, aby minąć o włos człowieka promieniującego mocą Imperatora. Odczuwał strach. Jakby podniesienie ręki na tej osoby miało sprowadzić na niego wieczne potępienie.
Jednak Mordax w przeciwieństwie do pilota guncuttera nie miał oporów. Dobył Osnowy, ukształtował ją i wypalił strumieniem gorąca w nadlatujący prom. Promień, który dorównywał tym wystrzeliwanym z działek melta, rozorał bok maszyny i sięgnął jednego z silników. Eksplozja szarpnęła maszyną, która dymiąc zaczęła spadać w dół

- Gdzie Rathbone i jej przydupasy? - zapytał gwardyjny psyker, dysząc już z wysiłku.

Lecieli obok siebie, wykonując raz po raz dzikie manewry unikowe. Astropata też już zaczynał odczuwać skutki nadużywania psionicznych mocy.

- Moment... za dużo ich… tu…
- wysapał starając się skupić.

Pośród masy punktów które latały wokół nich dało się wyczuć parę wyjątkowych aur. Matuzalem aż sarknął, kiedy wyczuł Jethro. Rannego. I Rathbone… jej aura była jakaś wypaczona… ale kierowałą się prosto na Mechanizm Hyades.

- Leci do Mechanizmu! Musimy ją powstrzymać! - astropata krzyknął telepatycznie do psykera i skierował się w dół do platformie grawitacyjnej.

Tyle że był daleko.

Zbyt daleko, aby przychwycić heretyczkę, która właśnie dolatywała do Mechanizmu Hyades. Przedmiotu, dla którego była w stanie pogrążyć Pałac Tricorn w chaosie i pogrążyć Farcast w kolejnej wojnie domowej.
 
Stalowy jest offline  
Stary 28-09-2017, 23:50   #162
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
przed atakiem na bazę Rathbone, Poszukiwania Gate of infinity:

Mordax oddał się medytacji, znów, na swym kamieniu wśród wściekłych fal badał przeznaczenie.
Prosił imperatora o wskazówkę. Potrzebowali czegoś, by dostać się do fortecy jaką mieli zaatakować.
Imperator okazał się łaskawy.

Mordax spoglądał na karty.

Pierwsza przedstawiała milczącą siostrę, stojącą na wąskiej piaszczystej ścieżce. z jednej strony wąskiej dróżki była przepaść z której wyłaniały się uzbrojone w pazury demony, z drugiej strony wąskiej ścieżki migotały nieliczne gwiazdy.
Stojąca w centrum obrazku siostra trzymała kielich z którego lała się krew, spływając wąską stróżką na drogę. Tam gdzie strumyk zbierał się w kałużę, tam kiełkowały białe lilie.
W tle za siostrą, na całej górnej części obrazka rozciągał się imperialny orzeł, był jednak zasłonięty po części przez postać siostry, także jedynie skrzydła i obie głowy były widoczne.

Następna karta, przedstawiała rzeźnika. Twarzy nie było widać, ale ociekający krwią topór. Po obu stronach wisiały ludzkie ciała na hakach.
U dołu karty namalowani zostali malutcy żołnierze staczający niezliczone bitwy.
Karta była jednak odwrócona, stała na głowie.
Pierwsza karta, ta z milczącą siostrą, leżała tuż nad nią, jakby stąpała po rzeźni, a może z niej wychodziła.

Druga karta zawsze precyzowała tą pierwszą. Lecz Mordax jeszcze nie wiedział, co to może oznaczać.

Kolejna karta przedstawiała śmierć. Zakapturzona postać trzymająca kosę w kościstych dłoniach, a w tle setki trupów i grobów. Kościste stopy samej śmierci stały na krypcie umieszczonej u dołu karty.
Karta ta, jak poprzednia była odwrócona, stała na głowie.

Następna, dodająca poprzedniej znaczenia przedstawiała imperialny pałac w swej pełnej świetności. Widać było wieczną bramę, wieże, proporce, i niebieskie czyste niebo ponad pałacem.

Kolejna przedstawiała mrok... a może pustkę... była cała czarna, bez szczegółów. Jakby przedstawiała martwą ciszę. Spokojne morze w bezksiężycową noc.

Kolejna przedstawiała umieszczoną na piedestale otwartą księgę. pożółkłe kartki skrywały tajemnice, niepoznane moce. W tle widać było wnętrze biblioteki, książki, regały, oraz malutki imperialny orzeł nad przejściem gdzieś dalej, w głąb obrazka.

Ostatnia karta, nakładająca się na księgę z poprzedniej karty, była kartą imperatora. Zwiastowała zwycięstwo, może wsparcie...

***

Z nieba paliło gorące słońce, na ziemi panował hektyczny ruch. Tumany kurzu unosiły się nad równiną. Wojskowe namioty były składane, zapasy pakowane na ciężarówki. Wszędzie ktoś biegał, ktoś krzyczał, warczały silniki.
Mordax przechadzał się po wojskowym obozie. Szukał czegoś. Kogoś. Bóg imperator wyjawił mu, gdzie ma szukać. Karty wskazywały wyraźnie, że znajdzie to tutaj. Nie wiedział tylko jeszcze co, albo kogo.
Wiedział, że jest to pierwszy krok. Że tutaj wejdzie na ścieżkę która z łaski imperatora doprowadzi go do kluczowej informacji... lub rzeczy, która umożliwi im zwycięstwo.
Zatrzymał się na chwilę rozglądając po biegających i pracujących ludziach dookoła niego. Żołnierze, tragarze, medycy i cała chmara innych ludzi kręciła się wszędzie dookoła niczym w wwzburzonym ulu.
Respirator pracował ciężko by usunąć z wdychanego powietrza pył i kurz, którego tumany wisiały w powietrzu wzbijane przez setki poruszających się pojazdów oraz tysiące pośpiesznie drepczących par ciężkich wojskowych butów.
Bruno Falker zerkał niezadowolony dookoła. Wyraźnie nie chciał tu być. Raz po raz zaciskał masywną kwadratową szczękę. Mordax słyszał jak kurz zgrzyta między zębami jego towarzysza.
- Przyznaj się Mordax, nie masz pierdolonego pojęcia, czego szukasz. - warknął Falker spoglądając z góry na psykera. Był może o głowę wyższy i sporo masywniejszy od swego starszego towarzysza.
- Tędy. - rzekł Mordax niewzruszony i ruszył w stronę lazaretu. Po prawdzie, to wybrał kierunek na chybił trafił, byle by Falker przestał zrzędzić.
Były żołnierz PDF z Armii Scintilljańskiego Protektoratu był małomówny, lecz gdy już przemawiał, zwykle narzekał na Mordaxa lub, a może w szczególności, drwił z jego mocy. Miał też wybuchowy temperament i łatwo wpadał w gniew. To nie raz i nie dwa przysporzyło im obojgu problemów. Mimo wszystko, okazał się lojalnym towarzyszem. I choć Mordax nigdy by tego nie przyznał otwarcie, lubił nawet tego prostackiego, gburowatego olbrzyma.

Falker odchylił połę szpitalnego namiotu i przepuścił Mordaxa przodem, potem wszedł samemu.
W środku panował ruch, lecz o wiele spokojniejszy niż na zewnątrz. Lekarze i pielęgniarki krzątali się pakując narzędzia i lekarstwa, a także przygotowując pacjentów do transportu.
Mordax wyczuwał silny zapach antyseptyków, krwi i potu. Czasem pragnął móc wyłączyć swe wzmocnione bionetyką zmysły. Lecz gorsze od zwykłych zapachów był smak psychiczny jaki odczuwał w tym miejscu. Był bardzo wyczulony, jego zmysły zawsze sięgały głębiej, poza zasłonę, odczytując podpinającą fizyczny świat rzeczywistość. W tym miejscu czuł ból, rozpacz, złamane nadzieje i śmierć. Bardzo dużo tego... to miejsce było przesiąknięte tym, jak ziemia pod polowymi łóżkami była nasączona krwią i ludzkimi płynami... Mimo to, była i nadzieja. Czuł ją tutaj. Czuł poświęcenie i oddanie. Czuł małe zwycięstwa nad śmiercią i szczerą ludzką radość z tego faktu.
Na chwilę Mordaxowi zakręciło się w głowie od nadmiaru wrażeń.
- Może wody? - nieśmiałe słowa rozbrzmiały gdzieś z lewej. Mordax potrzebował chwilę by skupić wzrok na młodej dziewczynie. W jej delikatnych smukłych dłoniach dostrzegł dwa kubki wody. Jej głos był miły, lecz Mordax wychwycił również obawę skrywającą się w nim.
Falker również wlepił w nią wzrok. Uśmiechnęła się speszona. Ubranie miała proste, ale jej świeża, młoda uroda była całkowicie rozbrajająca. Była wysoka, smukła i miała piękne rysy twarzy. Gdy dostrzegła oznaczenia na zielono czarnych karapaksach jej jasne brwi uniosły się delikatnie ponad uderzająco pięknymi oczami w kolorze głębokiej zieleni. Skórę miała nieskazitelną i jasną.
Oboje nadal stali milcząc i wpatrując się w nią badawczo. Dziewczyna stała przed nimi, niczym sarna pochwycona w blasku reflektorów, nie pewna co powinna teraz uczynić.
Mordax wyciągnął wreszcie rękę, a dziewczyna podała mu wdzięcznym ruchem kubek. Jednak Mordax nie odebrał go, zamiast tego chwycił zdecydowanym ruchem jej nadgarstek, więżąc go w żelaznym uścisku. - Au. - pisnęła zaskoczona dziewczyna. Kubek upadł na ziemię rozlewając życiodajny płyn.
Mordax odwrócił dziewczynę i jednym szarpnięciem rozerwał materiał, odsłaniając jej plecy. Na jasnej skórze widniał tatuaż przedstawiający upiora o anielskich skrzydłach i eterycznym ciele.
- Serio? - parsknął Falker. - Myślisz, że to ma być ten twój anioł? - Falker najwidoczniej nie dowierzał.
- Puść mnie! - krzyknęła dziewczyna, otrząsając się z spowodowanego zaskoczeniem odrętwienia. Poczęła się bezskutecznie szarpać, niczym mucha w pajęczej sieci. - Pójdziesz z nami. - rzekł Mordax niecierpiącym sprzeciwu głosem. Wtem gdzieś z pod biurka wyskoczył jakiś mroczny kształt. Wściekłe prychanie towarzyszyło przekleństwom Mordaxa, gdy próbował pochwycić kłębek futra i pazurów, który wskoczył na niego i teraz wściekle drapał i prychał.
Dziewczyna skorzystała z chwili i kocim ruchem wywinęła się z uścisku i oddaliła na kilka kroków, niepewnie podtrzymując ubranie by nie opadło na ziemię, odsłaniając jej kobiece wdzięki.
Wreszcie wkroczył Falker, nie kryjąc rozbawienia, trzasnął kota na odlew. Kłębek kłaków poszybował wysokim łukiem, by miaucząc rozpaczliwie obrócić się w locie i wylądować na czterech łapach.

- Hej co tu się dzieje. - Jakiś oficer, pewnie prowadzący ten lazaret, pośpiesznie podszedł do dwójki opancerzonych intruzów.
Falker natychmiast zastąpił mu drogę.
Mordax próbował jeszcze odnaleźć wzrokiem kota, ale ten czmychnął gdzieś pod łóżka z pacjentami. Stary psyker miał ochotę podpalić futrzaka, ale jakoś nie wypadało przy okazji spopielić połowy polowego szpitala. Odpuścił zatem by spojrzeć na oficera.
Spokojnie. - rzekł Mordax, wycierając chusteczką krew z twarzy. Miał odgryziony kawałek ucha i głębokie rany od pazurów na i tak już pobrużdżonej zmarszczkami i bliznami twarzy. - Z skutkiem natychmiastowym panna ... - Mordax zerknął pytająco na dziewczynę. Stalowe spojrzenie i zmarszczone siwe krzaczaste brwi domagały się odpowiedzi. Eiddwen Vanderlaan - rzekła niepewnie, aczkolwiek siląc się na hardość, dziewczyna.
Mordax uśmiechnął się zadowolony. Więcej znaków potwierdzających, iż był na dobrej drodze. Eiddwen było starożytnym imieniem. Chyba pochodziło z świętej tery, z czegoś co nazywało się Walia. Wypowiadało się to Aith-wen’, i był to zlepek dwóch słów oznaczających nadzieję i pragnienie. Vanderlaan zaś oznaczało drogę i ścieżkę lub podążanie drogą. Imperator był dziś najwidoczniej w wyśmienitym humorze, ciskając w swego uniżonego sługę znakami wielkości czołgów Leman Russ. A może... Bóg Imperator nie wierzył w zdolności kognitywne Mordaxa? Ta druga opcja była o wiele mniej... ehm... pochlebiająca.
Stary psyker zwrócił swą uwagę znów w stronę oficera. - Panna Vanderlaan zostaje przydzielona do mojego oddziału.

***

Nim minęła godzina cała trójka była już z daleka od obozu. A raczej... czwórka. Okazało się, iż waleczny kot należy do dziewczyny, a Mordax niechętnie ale zgodził się by go zabrała. Eiddwen spakowała się pośpiesznie, nie kryjąc swego niezadowolenia. Twierdziła, że lepiej przysłuży się pracując tutaj i pomagając rannym niż gdzieś z inkwizytorskimi siepaczami. Oczywiście nie użyła tych słów, ani nie sprzeciwiała się otwarcie, ale Mordax właśnie takie jej nastawienie odczytał. Bała się, ale była też wściekła i na swój sposób odważna. Zupełnie inaczej jej oficer, ten praktycznie natychmiast skulił ogon między nogi i oddalił się skomląc. Mordax dziwił się, że facet nie zrobił pod siebie, gdy ujrzał symbol inkwizycji. Psyker ledwo powstrzymał uporczywe pragnienie posłania mu kulki między łopatki, gdy tylko odwrócił się do niego plecami. Mordax gardził tchórzami i twierdził, że strzał w plecy, to jest to na co zasługują takie cioty. Ale cóż, nie przybył tutaj by dokonywać czystek wśród lokalnych sił zbrojnych. Nie tym razem w każdym bądź razie.

Wysłużony Tauros wgryzał się coraz głębiej w dżunglę. Falker siedział z tyłu, Mordax prowadził a obok siedziała Eiddwen. Z początku Falker wpatrywał się w dziewczynę, jakby chciał ją pożreć żywcem. Małomówny jak zawsze. Eiddwen starała się nie kulić pod spojrzeniem wielkiego mężczyzny. Próbowała wciągnąć Mordaxa w rozmowę, by przełamać nieprzyjemną ciszę i jakoś wyzwolić się od natarczywych spojrzeń Falkera. Jednak plan się nie powiódł, stary psyker odpowiadał zdawkowo, mono sylabicznie wręcz.
Dziewczyna zmieniła strategię. Zagadała Falkera. Wpierw zwracając mu uwagę, by się tak nie gapił. Mordax nie przysłuchiwał się za bardzo, ale spostrzegł jak Falker się czerwieni i jak żyłka na szyi żołnierza nabrzmiała z wściekłości. A może ze wstydu?
Potem było jednak lepiej, jakoś dziewczynie udało się przełamać pierwsze lody i już godzinę później rozmawiali sobie z Falkerem swobodnie. Mordax dziwił się nieco, Falker dawno tyle nie mówił. W sumie, nigdy tyle nie mówił co dziś.
Było jednak coraz gorzej, Falker rzucił pytanie, czy Eiddwen kogoś ma, Mordax przewrócił zniesmaczony oczyma, Eiddwen oczywiście musiała odpowiedzieć, że nie... jakby tak trudno było skłamać...
- A przecież jesteś taka śliczna.- wypalił Falker, a Mordax się poważnie zastanawiał, czy podczas ostatniej bójki wielkolud nie doznał uszkodzenia mózgu. Nie by dziewczyna nie była ładna. Była, wręcz zabójczo śliczna. Ale mieli misję, zadanie, obowiązek wobec boga imperatora i imperium... Czy tak łatwo Falker o tym zapomniał?
Dziewczyna odwróciła zawstydzona wzrok. - Tak uważasz?
- Zdecydowanie.- Potwierdził Falker stanowczo.
- Dziękuję. - Jej policzki nabrały nieco koloru a oczy zabłysły tym wewnętrznym blaskiem, który powodował, że nawet gwiazdy zazdrościły dziewczętom ich uroku.
Mordax zatrzymał terenówkę gwałtownie. - Dość. - syknął.
Falker spojrzał na niego zdziwiony, lecz jego oblicze szybko spochmurniało. Towarzysz był bliski jednego ze swoich wybuchów.
- Dalej nie pojedziemy. Dżungla jest tu zbyt podmokła. - wyjaśnił Mordax, jakby właśnie z tego powodu zatrzymał terenówkę.

***

Dalej podążali pontonem. Eiddwen siedziała z przodu i wskazywała drogę, Mordax siedział na środku, z uwagi na ciężar jego cybernetycznego ciała, a Falker z tyłu przy silniku.
- Ale wielka żaba - zdumiał się Falker. Eiddwen zachichotała perliście.
- Bywają większe? - zaniepokoił się Falker. - Wystarczająco wielkie by polować na ludzi. - zapewniła go dziewczyna.- To bardzie niebezpieczne trzęsawiska, tutaj wszystko może cię zabić.
Po tych słowach jakoś Falker bardziej bacznie obserwował wodę. Również Mordax nie potrafił się oprzeć i czujnie badał otoczenie. Otaczały ich typowe dźwięki dżungli, bzyczenie owadów, kumkanie ropuch, jakieś skrzeki gdzieś w oddali.
Dostrzegli wiele więcej dużych tłustych żab. Zobaczyli też kilka węży sunących przez wodę. Dostrzegli również wielkiego włochatego pająka na leżącym w wodzie pniu drzewa.
Insektów również nie brakowało. były tu muszki, ważki, meszki, nartniki, różnorakie żuki, mrówki oraz niezliczone zastępy wielkich komarów.
Musieli też uważać na wodne pijawki i zwieszające się z gałęzi węże oraz wielkie włochate pająki.
Eiddwen była dobrą przewodniczką, przeprowadziła ich przez labirynt błotnistych wysepek, splątanych powałów i śliskich mas szlamu.
Wreszcie dotarli do nieco suchszego lądu. Musieli zostawić ponton na czarnym błocku. Dalej podążyli pieszo. Eiddwen zapewniała, że to już niedaleko.
Ziemia była tutaj bardzo grząska, a powietrze gorące i wilgotne. Buty Mordaxa chlupotały w klejącym się błocie. Było mu trudniej się poruszać niż pozostałym z racji na swój ciężar. Grzązł głębiej i siłowniki w jego nogach musiały ciężko pracować by zapewnić płynny ruch.
W miarę jak posuwali się naprzód cała trójka poszukała sobie długie kije, którymi badali teren przed sobą. Kilka razy musieli zawracać z powodu grzęzawisk nie do przejścia.

***

Nocą bagna były głośniejsze niż za dnia. Mrok rozdzierały najprzeróżniejsze krzyki, świsty i skrzekoty.
Opuszczony dawno obóz był prawie całkowicie pochłonięty przez dżunglę.
- Tak jak mówiłam, nic tu nie ma. - powiedziała Eiddwen.
- Ale tutaj się urodziłaś? - zadał ponownie pytanie Mordax.
- Tak.
- Więc tutaj musiałem się znaleźć. - odparł pewnym głosem Mordax.
Falker wzruszył ramionami. Jego auspex również twierdził, że niczego tu nie było. Ani technologii, ani ludzi czy innych większych form życia. Kilka zawalonych prymitywnych chałupek, trochę podstawowego sprzętu pozostawionego i w większości dawno przerdzewiałego.

Gdy psyker rozglądał się dookoła, Falker rozpalił ogień i usiadł przy nim z Eiddwen. Schronili się w jednej z rozpadających się chatek. Była przemoczona a jej wnętrze cuchnęło pleśnią i zgnilizną, ale było to zawsze lepsze niż przebywanie na zewnątrz wraz z niezliczonymi zastępami krwiopijnych owadów.
Mordax nie potrzebował ich, wyczuwał coś i postanowił zbadać to samemu. Musiał też sam przed sobą przyznać, że polubił dziewczynę. Eiddwen była silna, a za razem krucha. Miła i... chyba pasowali z Falkerem do siebie. W nawałnicy przemocy i okropieństwach tego świata, dobrze było być świadkiem czegoś tak czystego i pięknego. To pomagało mu utrzymać swoją wiarę w ludzkość. Nie był pewien, czemu uprzednio aż tak negatywnie podchodził do rodzącego się między Falkerem a dziewczyną uczucia. Był zazdrosny? Nie... to nie to... Czuł, że coś przeoczył, ale nie potrafił tego nazwać. Wzruszył zatem ramionami, niech młodzi mają chwilę by się nacieszyć sobą.

Na poszukiwaniach zeszło kilka dni. Czas im uciekał. Falker i Eidwen się coraz bardziej do siebie zbliżali. Dziewczyna była cudowna. Mordax żałował, że nie jest młodszy, nawet go zauroczyła jej świeża uroda i pełna naiwnej radość i spragniona życia osobowość.

Po kilku godzinach bezowocnych poszukiwań Mordax wrócił do chatki. Zastał śpiącego Falkera. Eidwen leżała wtulona w mężczyznę, jej główka opierała się o jego szeroką klatkę piersiową. Ręka Falkera czule obejmowała dziewczynę. Eidwen nie spała, jedynie udawała. Mordax poczuł się, jakby wtargnął do jakiegoś sanktuarium. Jakby wszedł z butami w coś czystego i kruchego. Cofnął się. Mógł jeszcze trochę poszukać. To był ostatni dzień. Jak dziś w nocy nic nie znajdzie, będą musieli wracać.

Dwa świecące okręgi przyciągnęły uwagę psykera. To był kot Eiddwen, przyglądający mu się z cienia. Majestatycznym krokiem kot podszedł bliżej i począ ocierać się o nogę psykera, pomrukując przy tym głęboko, aż Mordax czuł przenikające go wibracje.
Mordax przykucnął i pogłaskał kota. Ten wskoczył mu na kolana, kręcąc się w kółko i ugniatając łapkami swoje nowe legowisko. Wreszcie zwinął się w kłębek i mrucząc rozpoczął drzemkę.
Chris.. - zganiał go psyker. Nie czas było na to. Mordax zrzucił z siebie kota.
Chris przysiadł oburzony z boku, przez chwilę wlepiał w psykera swe kocie ślepia, jakby besztając go za tą zniewagę. Wreszcie odpuścił, jakby zajście nie miało znaczenia. Kot był zdecydowanie ponad tym. Oblizał najpierw jedną łapkę, potem drugą. Przez chwilę jakby się nad czymś poważnym zastanawiał, aż w reszcie podjął decyzję. Podniósł tylną łapę i zaczął lizać się po dupie.
- Chcesz mi tym coś powiedzieć? - rzekł zniesmaczony Mordax, nie dowierzając, że siedzi tu i gada z kotem.
Chris liznął jeszcze raz i drugi, po czym leniwie podszedł bliżej, wskoczył znów na kolana i przymierzył się do liźnięcia psykera po twarzy.
- Fuuj. - żachnął się Mordax odtrącając kota. Ale było już za późno. Czuł na twarzy kocią ślinę. Skrzywił się z obrzydzenia.
Tymczasem kot, jakby nigdy nic, wpatrywał się w niego z dostojnym spokojem. A jego pyszczek jakby okazywał oburzenie na tak niesprawiedliwe potraktowanie jego szlachetnej osoby przez człowieka.
Mordax zaczerpnął z osnowy. Powietrze zafalowało od uderzenia gorąca. Kot prychnął oburzony, w powietrzu uniósł się swąd nadpalonego futra.
Jednak jakimś cudem, nim uwolniona przez psykera energia uderzyła całą mocą w drobne ciałko, kot odskoczył i zniknął gdzieś między zaroślami.
- Niech cię zaraza! - warknął Mordax i ruszył w pogoń. Co za dużo to niezdrowo, miał dość kociaka. Sięgnął po nóż. W żyłach czuł płonący gniew. Pragnął dopaść futrzaka i za pomocą noża, powoli i z rozkoszą zedrzeć z niego czarne futerko.
Pogoń nie trwała długo. Mordax wbiegł za nim do rozpadającej się przegniłej stodoły. Kot stanął pod ścianą, nie mając dokąd uciekać. Uśmiechnięty od ucha do ucha Mordax z nożem w ręku zbliżał się powoli. Kot zmrużył ślepia i przysiadłszy zaczął lizać obojętnie łapkę. Jakby to co się działo go nie dotyczyło.
I nagle... Mordax runął w dół. Zgniłe deski załamały się pod jego ciężarem. Przez kilka chwil spadał w dół, przez mrok. Ujrzał zwisającą z góry linową drabinkę, ale gdy się jej chwycił, ta zerwała się z trzaskiem rozpruwanego prześcieradła.

Uderzenie o stalową posadzkę było bolesne. Mordax niemal utracił przytomność.
Gdy wstał, odnalazł się w czymś, co mógł jedynie określić pradawną kaplicą. Być może był to fragment okrętu który przed wiekami runą z orbity na powierzchnię planety. Z pewnością uszkodzenia dźwigarów wskazywały właśnie na coś w tym rodzaju.
Dawno nikogo tu nie było. Gęsty kurz leżał niewzruszony od dziesięcioleci. Obrazy kultu boga imperatora pokryły się gęstymi pajęczynami. Jednak Mordax wyczuwał nadal aktywne zabezpieczenia. Spaczenie nie miało tu wstępu.
Stary psyker przyklęknął na jedno kolano, pewien, że oto znalazł, czego szukał. Odmówił dziękczynną modlitwę do boga imperatora.
Przerwało mu głośne miauczenie kota na górze. Z otworu w suficie spoglądały na niego lśniące kocie oczy. - Zdaje się, że muszę ci podziękować, co?
Mordax wstał, a wtedy jego uwagę przykuła skrzynia, na której powierzchni nadal migała czerwona lampka.
Stary psyker rozejrzał się dokładniej. A potem zabrał się za rozplątywanie barier. Jedna po drugiej, starożytne osłony padały, otwierały przed nim swe podwoje.
Mordax podszedł bliżej do skrzyni, z nabożną czcią odgarnął pajęczyny i kurz.
Chwilę zajęło mu otwarcie zamka, na szczęście miał przy sobie kilka swoich zabawek. Wreszcie z sykiem wieko otworzyło się na hydraulicznych siłownikach.
Wewnątrz, w polu stasis leżała księga. Mordax znał znak na niej. Wiedział, jaką wiedzę przechowuje. Podczas swej służby w Ordo Malleus widział podobne księgi. Był pewien, że znajdzie w niej wiedzę, daną przez imperatora w jego wielkiej łasce i wiedzy, by jego słudzy byli w stanie walczyć z heretykami i demonami.
Wyciągnął ostrożnie księgę z pola stazy.
Teraz trzeba było tylko wrócić i przestudiować teksty.
Na górę wspiął się za pomocą linki wystrzelonej z specjalnego pistoletu.

Trzymając księgę przyciśniętą do piersi ruszył w stronę obozu.
- Wydobyłeś ją... - głos Eidwen był przeniknięty smutkiem.
Dziewczyna musiała wyjść mu na przeciw. Stała bosa po kostki w błocku. Lewą ręką opierała się o na wpół zawalony budynek. Musiała wyjść jak spała, nie ubrawszy się uprzednio. Niczym zjawa ubrana jedynie w przemoczoną koszulę, jej włosy nieco rozmierzwione opadały na jej smukłe ramiona.
Wydawała się blada, może chora.
Do jej nóg podbiegł czarny kot. Mrucząc ocierał się o jej łydki.
- Eidwen? - zapytał niepewnie Mordax.
Dziewczyna zadygotała, jakby z zimna.
- Nie czuję się dobrze.. - rzekła słabo.
Po jej ślicznym policzku stoczyła się łza. Potem druga. Łzy pozostawiały szkarłatne ślady. Dziewczyna płakała krwią.
- Malefikarum. - wyszeptał psyker widząc kłębiące się wokół niej energie.
Mordax wyciągnął rękę w stronę dziewczyny, kot prychnął i wyskoczył do przodu.
Równocześnie zdarzyły się dwie rzeczy. Z ręki Mordaxa wystrzelił snop białego ognia. A kot w locie począ rosnąć. chrupnęły kości, trzasnęło darte futro. Grzbiet wydłużył się, zęby urosły, mięso puchło i powiększało się. Z pod pękającej skóry wychynęło grube skudłane futro.
Z ciężkim pluśnięciem błocka bestia wylądowała na ziemi.
Ogień uderzył w wyciągniętą dłoń demona i poleciał w bok, podpalając przegniłe drewno chatki nieopodal.
Eidwen upadła na kolana, w zimne mokre błocko. Jej oczy krwawiły, po jej policzkach skapywały szkarłatne łzy, upadając dalej na jej okryte cienkim materiałem piersi.
Demon ryknął przeraźliwie i rzucił się na Mordaxa. Psyker cisnął w niego całą swą mocą, dziesiątki ognistych kul, niczym szaleńcza burza ognia pomknęła w ohydne cielsko. Zasyczało skwierczące mięso, jednak większość pocisków odbiło się podpalając pozostałości osady. Bez trudów bestia wyrwała księgę odrzucając ciało psykera niczym szmacianą lalkę.
Płonące drewno syczało i strzelało. Cała okolica płonęła.

Obok klęczącej Eidwen pojawił się Falker. Miał zaciśniętą szczękę i karabinek w ręce. Hałas musiał wyrwać go ze snu.
- Źle się czuję... - rzekła dziewczyna cicho i słabo. Jej nieobecne, zakrwawione oczy spojrzały na niego. Na chwilę odzyskały swą wyrazistość. Dziewczyna uśmiechnęła się lekko, jak ktoś umierający, kogo odwiedziła ukochana osoba na łożu śmierci. Było coś przejmującego w tym niewinnym rozpaczliwym a jednak ciepłym uśmiechu.
- Uciekaj... - poprosiła.
Falker nie zamierzał uciekać. Wycelował w przerażającą bestię, która wyrywała, jedna po drugiej, kartki z znalezionej księgi i wkładała w ogień. Zupełnie nie bojąc się płomieni liżących jej szponiaste palce.
Broń zadrżała. Nie wystrzeliła... wreszcie Falker opuścił ją i pochwycił Eidwen za ramiona, próbując pomóc jej wstać.
- Musimy dotrzeć do pontonu! - krzyknął. Ale dziewczyna nie zrobiła wiele by mu pomóc. Musiał ją praktycznie nieść.

Mordax odzyskał przytomność. Wszędzie dookoła płonęły budynki. W tym upiornym oświetleniu dostrzegł wielkie cielsko bestii. Demon nie śpieszył się. Wyraźnie delektował się swym zwycięstwem.
Psyker chciał wstać ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Począł się czołgać. Musiał podejść bliżej.
Demon dostrzegł jego ruch, zaśmiał się chrapliwie, jakby dławił się ugrzęznął w gardle gęstą ropą.
Rozbryzgując błoto dookoła podszedł do czołgającego się psykera i przydepnął go uzbrojoną w szpony stopą. Mordax zachłysnął się, ciężar wgniótł go w głąb błota. Walczył by pozostać na powierzchni. Chciał krzyknąć do oddalającego się Falkera, ale nie był wstanie. śmierdzące zgnilizną błoto wlewało mu się do ust.
Zrobił zatem jedyne, co w tej sytuacji mógł zrobić. Sięgnął ku Falkerowi...
Towarzysz wymykał się, Mordax pozyskał jedynie prostacką kontrolę...
~ Wybacz mi ... ~ pomyślał.
Demon tymczasem spuścił swój łeb i zaczął szydzić z pokonanego człowieczka.

Falker zatrzymał się nagle. Chwycił Eidwen za kark, wbijając głęboko palce w jej delikatną szyję. - Au. - syknęła dziewczyna nieco bardziej przytomnie. - Co robisz, sprawiasz mi ból. - poczęło ją ogarniać przerażenie, ale jeszcze się nie broniła.
Dopiero gdy na sztywnych nogach Falker skierował się ku najbliższemu buchającego z przegniłych desek płomieniowi, dopiero wtedy zaparła się nogami. - Proszę nie... - błagała przerażona. Jej opór na chwilę spowolnił Falkera, ale mężczyzna był od niej o wiele silniejszy. Nie miała szans. Ślizgając się w błocie, machając coraz rozpaczliwiej nogami, zbliżała się do płomieni.
- Błagam nie! Puść mnie proszę. Nie możesz tego zrobić. Ja... ja cię kocham. proszę nieee! - Jej przerażone błagania nie wywołały w Falkerze żadnej reakcji.
Usiłowała się uwolnić, drapiąc go rozpaczliwie po twarzy, waląc łokciem w żołądek, a nawet spróbowała kopnąć go w jądra.
Piszczała i Krzyczała teraz bez przerwy, wpadała w coraz większą histerię, ale on nie zwracał na to uwagi. Miał szeroko otwarte oczy i ani razu nie mrugnął, nawet kiedy przeorała paznokciami po jego prawym policzku, rozcinając mu skórę od oka aż po usta. Krew płynęła mu po twarzy wieloma oddzielnymi strużkami i kapała na pierś i dalej w błoto pod nimi. Jednak Falker tego nie zauważył.
- Nie! Nie! Nie! Ja... błagam cię, kocham cię, nie rób mi tego! - wrzeszczała Eidwen rozpaczliwie. Jej blada ze strachu twarz wykrzywiła się w wyrazie absolutnej paniki.
Próbowała się wyzwolić, opadając na kolana, ale Falker podciągnął ją bezlitośnie w górę. A potem, bez wahania, wcisnął jej twarz w płomienie.
I przytrzymał ją tam.
Demon za jego plecami ryknął przeraźliwie, dopiero teraz zwracając uwagę na dziewczynę i człowieka.
Włosy spaliły się prawie natychmiast, zmieniając się w rozjarzone, migotliwe strączki. Po krótkiej chwili cała głowa zamieniła się w kulę pomarańczowego ognia. Z pokrytych bąblami warg wydobył się dźwięk, który nie przypominał w ogóle ludzkiego głosu - skrzypiące, nie kończące się wysokie zawodzenie, tak jakby ktoś nieustannie drapał szponami o szybę.
Krwawe łzy syczały na policzkach i zmieniały się w parę. Dziewczyna zamilkła na chwilę, Otworzyła usta, by ostatni raz zaczerpnąć powietrza i odetchnęła płynnym ogniem.
Płomienie lizały jej czoło i gwałtownie pożerały uszy. Skóra na policzkach poczerwieniała, skurczyła się i zaczęła pękać niczym przypiekana czerwona papryka. Przez cały czas Eidwen szarpała się jeszcze, wiła, ale Falker przyciskał nieubłaganie jej twarz do płomieni, mimo że zajęła się również ogniem jego własna prawa ręka. Skóra na jego palcach spuchła i pokryła się bąblami. Płonął teraz cały rękaw i całe jego ramię zamieniło się w kolumnę ognia.
Oddzielne zapachy spalonych włosów, spalonej tkaniny i spalonego mięsa połączyły się w jeden ohydny gryzący smród.
Łzy popłynęły z szeroko otwartych, niemrugających oczu Falkera. Jego ramie zadrżało, nie z bólu, ale z przejęcia.
Eidwen podjęła ostatnią rozpaczliwą próbę uwolnienia się. Przypominało to trochę groteskowy, szaleńczy taniec, wyginając plecy w łuk i podskakując w miejscu, wreszcie udało jej się wyzwolić.
Dziewczyna zatoczyła się i upadła bokiem w błocko.
Charkliwie dysząc, niegdyś niewinnie śliczna dziewczyna leżała, oślepiona, z poczerniałą i dymiącą głową, ze zwęglonym nosem i spalonymi do żywego mięsa wargami w lepkim błocie.

Falker zaczął się przebudzać. Zdał sobie sprawę, że stoi zdecydowanie zbyt blisko ognia.
Zaszczypała go prawa dłoń. Podniósł ją w górę, aby sprawdzić, czy się nie oparzył.
Kiedy to zrobił, krzyknął. Poczuł nagle potworny ból. Jego ręka, jego cała pieprzona ręka paliła się jak pochodnia. Próbował zdusić ogień, waląc ją drugą dłonią, ale nic to nie dało. Każde uderzenie wydawało się jedynie jeszcze bardziej rozniecać ogień.
Dopiero po kilku chwilach wpadł na pomysł by wcisnąć rękę w błoto u jego stóp. W panice, najbardziej logiczne rozwiązania często przychodzą jako ostatnie. Lub wcale...
Chłód był zbawieniem, mimo to nie koił bólu.
Falker uniósł rękę, widział, że cała dłoń jest straszliwie poparzona, pięć spalonych do kości, zwęglonych palców.
Nigdy nie uwierzyłby, że człowiek może tak cierpieć i nie umrzeć. To było niemalże więcej niż był w stanie znieść. Mimo to, roztrzęsiony i słaniający się na nogach, zdołał wstać. Wtedy jego wzrok odnalazł Eidwen. Ich spojrzenia skrzyżowały się na chwilę. Jej oczy okaleczone i ślepe, wydawały się mimo to dostrzegać jego osobę. Błagała go spojrzeniem...Eidwen leżała potwornie okaleczona w błocie, jej ciałem wstrząsały agonalne dreszcze. Mimo to był pewien, że dostrzega w jej oczach nadal świadomość, nadal miłość i błaganie o koniec cierpienia. To go złamało. Upadł na kolana, nawet nie wiedząc, że wyje opętańczo z rozpaczy i żalu.

Powoli Mordax wygrzebał się z błocka. Demon zniknął, gdy więź została przerwana. Ciągnąc bezwładną prawą nogę za sobą, Mordax podszedł do parki.
Stary psyker położył rękę na ramieniu Falkera.
z gardła klęczącego wydobył się pełen udręki jęk - Ja nie chciałem jej spalić! Nie wiem, jak to się stało! Na litość imperatora, ja tego nie chciałem! O panie, miej litość. Ja tego nie chciałem... kochałem ją...
Mordax podniósł karabinek Falkera, którego ten uprzednio upuścił. Wycelował prosto w dymiące szczątki jej twarzy. Nad bagnami rozbrzmiał pojedynczy wystrzał, niosący się daleko upiornym echem.

W drodze powrotnej mężczyźnie niewiele rozmawiali.
Gdy już jakiś czas później Falker dostrzegł jak Mordax studiuje pożółkłe karty, jedyne stronice ocalałe z księgi, rzucił mu mordercze spojrzenie.
- Mam nadzieję, że ta twoja księga była tego warta. - To pytanie zadawał sobie również Mordax. Nie poznał Eidwen szczególnie dobrze. Jednak wiecznie uśmiechnięta, pełna życia młoda dziewczyna była wysoką ceną za wiedzę jaką posiadł...
Była taka niewinna, taka bezbronna... taka... ale...
Niewinność nie dowodzi niczego...




Teraz
Po tamtych zajściach nawet Mordax stał się bardziej posępny. Był często nieobecny myślami.
Często wracał do zajść z bazy Rathbone. Tak, przeprowadził ich siły. I tak udało im się.
Ale jakoś zwycięstwo miało dla niego gorzki smak. Nie mógł pozbyć się posmaku popiołu z ust.
Rathbone uciekła. Znów. Wybuch i towarzyszący mu fallout zabiło wielu wielu dobrych ludzi. I po co? Nie osiągnęli nic. Zupełnie nic.
Powinni byli ich wziąć głodem, albo wysłać własną bombę poprzez bramę nieskończoności... albo powinni byli zetrzeć bunkier z orbity.
Czy było warto? Mordax szczerze nie wiedział. Ale miał swoje wątpliwości.

Za to kategorycznie odmówił używania heretyckich ustrojstw. Był zdania, o czym powiedział pozostałym, że Rathbone specjalnie je zostawiła dla nich. By tym przebiegłym sposobem sprowadzić na nich zagładę. By spowodować, że to teraz ich będą ścigali inni inkwizytorzy.
Śmierć ich byłego zwierzchnika wydawała się czynić taki scenariusz jedynie bardziej prawdopodobnym...

W pogoni za orkami nie brał szczególnie udziału. Jego siłą była walka w cieniu, ewentualnie na zwiadzie. Nie lubił otwartych walk. Choć gdy trzeba było, wspierał pozostałych swymi mocami. Był lojalny, wiedział co to służba i obowiązek.
Zdecydowanie więcej czasu spędził na poszukiwaniach Falkera. Jego zdradę odbierał bardzo osobiście. Nie był tylko pewien, czy rzeczywiście by go zatrzymał, gdyby go znalazł... In dłużej szukał, i im bardziej się zbliżał do niego, tym bardziej przekonywał się do tego, że... lepiej, iż Falker odszedł. Może odnajdzie spokój i szczęście...

Poszukiwania wewnątrz gazowego giganta były dla Mordaxa szczególnie męczące. Wielogodzinne loty bez jakiejkolwiek akcji, wiecznie zmieniający się, a przez to nieustannie monotonny krajobraz spychał go w głąb własnych posępnych myśli.
Raz zdarzyło się nawet, że zdryfował z kursu niebezpiecznie głęboko. Dopiero ostrzegawcze pikanie kombinezonu, informujące o przekroczeniu bezpiecznego progu wyrwało go z odrętwienia. Silniki nie bez trudów wyrwały się narastającej grawitacji i ciśnieniu.

Wreszcie zlokalizowali klocek. To ustrojstwo, którego tak długo gonili.
Wreszcie u celu. Czuł w kościach, że musi odpocząć. Odsapnąć i pozbierać myśli... Już niebawem brzemię obowiązku zostanie zdjęte z jego barków... Nie na długo, tego był pewien, ale choćby na chwilę. Rozpaczliwie potrzebował chał stu świeżego powietrza. Chwili spoczynku...

Klocek był jednak już w rękach wroga... małej grupki, chyba dość słabo uzbrojonej.
Gdzie byli pozostali? Gdzie była Rathbone? Ona też musiała być zmęczona tą grą...
Mordax wypatrywał jej, poświęcając niewiele uwagi tym kilkorga jej siepaczy. Nie musiał. Pozostali w mgnieniu oka zajęli się nimi.
Wypatrzył ją wreszcie. A raczej jej okręt. Przez chwilę mógł się jedynie bezsilnie przyglądać jak w przestworzach nad nim rozpętywała się walka stalowych kolosów.
Ale wiedział, że Rathbone musi wysłać kogoś na dół po swą nagrodę. I musiała to zrobić raczej prędzej niż później. Raczej nie mogła liczyć na to, iż jej samotny okręt pokona dwa pozostałe...
I stało się. W ich kierunku pofrunęła cała chmara skoczków, niczym wściekły ruj.

Mordax aktywował maskujące pole i poleciał im na przeciw. Jego ogromną słabością był stosunkowo mały zasięg. W budynkach, albo nawet na powierzchni planety zwykle zupełnie starczało. Ale tutaj?
Musiał się zbliżyć...
Syknęła kolba wewnętrznego podajnika zakazanych narkotyków. Jeden... mniej groźny, ale teraz tak bardzo konieczny preparat przemieszczał się boleśnie jego żyłami.
W chmurze wrogich latadełek poczęły eksplodować kule białego ognia. Ludzie palili się tuzinami. Ale nadal było ich znacznie za dużo. Płonące ciała spadały pikując w dół. Ciągnąc za sobą smugi ognia i tłustego dymu.
Pot zalał twarz psykera. Korzystanie raz po raz z energii osnowy było ciężkie. Nasilały się skutki uboczne, drobne manifestacje osnowy. Lecz tutaj, w stosunkowo pustej przestrzeni większość z znanych mu efektów było niegroźne. Spadek temperatury, smród, głosy czy krew... nawet chwilowe odwrócenie grawitacji tutaj niewiele znaczyło....
Niebo płonęło, zalewane płynnym ogniem wprost z imaterium. Raz po raz i ponownie.... Smugi płonących spadających ciał ciągnęły się daleko daleko w dół.
Ogniste kwiaty wykwitały na nowo, zalewając płomieniami obszar o średnicy kilkunastu metrów.
Zasłona oddzielająca imaterium słabła. Mordax poczuł, jak traci kontrole nad przepływem mocy. Był gotów oddać życie. Prędzej czy później musiało to nadejść. Witał śmierć z uśmiechem na ustach.
Nacisk na czaszkę począł się nasilać. Pole wzroku zaczęło się zmniejszać. Po chwili widział już jakby przez wąski tunel.
Jeszcze kilka raz. Wtedy na pewno coś pęknie, wtedy na pewno niekontrolowana moc przewali się przez niego anihilując jego samego przy okazji...
Już niedługo. Musiał wytrzymać jeszcze tylko trochę. Poczuł, jak jeden z zębów trzonowych pęka pod siłą zaciskanych szczęk. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że to robi... Absurd tej sytuacji na chwilę go rozśmieszył. Na voxie rozbrzmiało jego opętańcze chichotanie. Było już bardzo źle.

I wtedy nadleciał Matuzalem. Wzburzony wściekły ocean dusz uspokoił się.
Spojrzenie Mordaxa przejaśniło się. Czuł nadal krew w ustach. Gardło drapało go niemiłosiernie, ale to nic. Mógł znów zaczerpnąć pełnymi garść mi z osnowy.
Końcowo zapewne i tak przyjdzie mu pomrzeć... ale może nie w tej bitwie i zdecydowanie nie teraz.
- Niech Imperator ci błogosławi. - podziękował zachrypłym, ledwo zrozumianym głosem.

Niczym anioł pożogi Mordax przywoływał ryczące płomienie w ciąż to w nowych miejscach. Wtem nagle ktoś uderzył go w plecy. Ktoś przypadkowo zderzył się z niewidzialnym psykerem. Ten ktoś nie był jednak głupi. Natychmiast rozpoznał zagrożenie i nie zamierzał puścić Mordaxa.
Koziołkując wściekle spadali w dół. Przeciwnik raz po raz uderzał pięścią w głowę psykera. Wizjer pokrył się siatką pajęczyn.
Mordax w próbie uwolnienia się dał pełną moc na swój silnik, co wprawiło oboje w wirowanie. W przyśpieszonym korkociągu spadali w dół.
Mordax pochwycił uderzającą go dłoń, mężczyźni poczęli się szarpać. Starzec był słabszy od swego przeciwnika i mniej wprawiony w walce wręcz. Przegrywał...
Przeciwnik wyszarpał się. Sięgnął po nóż... i wtedy jego głowa rozbryzgała się w fontannie krwi i odłamków czaszki. Zdezorientowany Mordax rozejrzał się dookoła.
Dostrzegł Cotanta unoszącego w zawadiackim geście kciuk do góry. Skinął mu głową na podziękowanie, po czym reaktywował maskujące pole.

Inferno znów rozpętało się na nowo.
Dwaj psykerzy znów połączyli swe siły po tej chwilowej rozłące. Tańczyli na zgliszczach, nieśli pożogę.

- Leci do Mechanizmu! Musimy ją powstrzymać! - astropata krzyknął telepatycznie do Mordaxa.
Ale byli za daleko...
Czyżby?
Mordax rozejrzał się dookoła, oceniając czy ktoś jeszcze jest w pobliżu.
Potem otworzył bramę. Rzeczywistość rozerwała się z trzaskiem. Na obwodzie idealnego kręgu krwawiła osnowa niemożliwymi kolorami.
- Skrót. - oznajmił Mordax.
 
Ehran jest offline  
Stary 29-09-2017, 17:09   #163
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Kaarel Cotant - krótko ścięty brunet



Walka weszła w decydującą fazę. W skali makro pruły do siebie dwie jednostki gwiezdne zatopione w wichrowej atmosferze gazowego giganta a w skali bardziej przyziemnej walczyli ze sobą dwie grupy żołnierzy. Niestety jak Cotant się całkiem szybko zorientował tych drugich było zdecydowanie więcej. ~ Ile oni tego mają? ~ pokręcił głową widząc jak z wrogiej jednostki wysypują się całe szeregi wroga. No już co jak co ale tak przekosili im szeregi, że spodziewał się naprawdę resztek. A tu…

Obie wielkie jednostki starły się ze sobą wymieniając środki walki jakie spopieliłyby całe grupy zwykłych żołnierzy. Ale, że Cotant musiał się skupić właśnie na tych żołnierzach to nagle ta walka stalowych wielorybów wydała się odległym tłem. Tu, przy nim wszystko strzelało i wybuchało. Walka w powietrzu przy użyciu skafandrowych plecaków była całkiem inna od wszystkiego do czego był przyzwyczajony. Ciężko było strzelać co w końcu było podstawą zwykłej walki. Zwarcie też było specyficzne. Właściwie jedyne co było w miarę normalne to zostać na jakimś stabilnym kawałku pokładu i strzelać do ruchomych celów. Widząc jednak jak żałośnie mało jest ich wsparcia arsmenów z Behemota uznał, że przyda się wesprzeć i przykładem i do morale.

Uruchomił silnik na większą moc plecaka i ten momentalnie przezwyciężył ciążenie gazowego giganta i wichry panujące w jego atmosferze. Pojedyncza sylwetka Jaguara 3 wzbiła się ponad większość walczących. Widział z góry całkiem nieźle jak wroga grupka zaczyna zalewać pole walki, jak obydwie strony zaczynają wymieniać pierwsze strzały.

- Naprzód! Nie ustępujcie! Zgnieść heretyków! Racja jest po naszej stronie! Imperator chroni! - Cadiańczyk krzyknął korzystając ze swojego komunikatora i runął pikującym lotem prosto w stado wrogich jednostek. Atakował jak klasyczny myśliwiec wrogą eskadrę, z przewagi wysokości i szybkości. Samotna sylwetka, zaszarżowała samotną szarżą prosto w centrum wrogich szeregów. Heretyccy żołnierze z niedowierzaniem patrzyli czy widzą to co naprawdę widzą. Jak pojedyncza sylwetka pruje prosto na nich jakby licząc na czołowe zderzenie. Unieśli swoją broń by wycelować w napastnika ale nastąpiło to co Cotant i pewnie każdy “plecakowiec” odkrył podczas szkolenia: kijowo sie strzela z ruchomego plecaka bez żadnego stabilnego punktu zaczepienia. Mimo, że pomknęło ku niemu sporo kresek i kropek odznaczających się kolorowymi światełkami w mroźnej atmosferze Kantana to zaledwie kilka przemknęło blisko napastnika. A ten już był tuż tuż. Zupełnie jakby chroniła go jakaś moc przed pociskami i laserami żołnierzy Rathybone. Nutka niepokoju przemieniła się w poważne zaniepokojenie.

Cotant wbrew pozorom nie zamierzał rzucać się do walki na oślep. Gdy tylko na szkoleniu zorientował się o specyfice plecakowej walki główkował jak dostosować się do tego nowego środowiska. Jedyne co mu wychodziło w miarę niezmienne to broń obszarowa. Czyli granaty. I tych właśnie użył. Przeleciał na pełnej prędkości przez oddział powietrznych heretyckich żołnierzy zwalniając przygotowaną taśmę na piersi z której po kolei odrywały się kolejne granaty. Odłamkowe przesiane zapalającymi. Nie dość, że jego przelot przez wroga eskadrę wywołał zamieszanie jak w kaszy zostawia zanurzona łyżka to zaraz potem zaczęły eksplodować zwolnione granaty. Wśród napowietrznego oddziału wroga zaczęły świstać odłamki szrapneli dziurawiąc kombinezony, hełmy, plecaki i ciała pod spodem, rozrzucając całe grupki pobliskich żołnierzy falami eksplozji. Przez poszarpane kombinezony wdzierała się mroźny wicher Kantana wysysając życie i w ciągu paru minut skutecznie zamrażając człowieka na kość. Nawet dość drobne pęknięcie kombinezonu od pojedynczego szrapnela robiło się w takich warunkach śmiertelnie groźne.

Jakby było mało przez falę napowietrznego oddziału oprócz szrapneli i fal uderzeniowych rozlały się rozgrzane fragmenty rozpalonego fosforu i kropli napalmu. Przetapiały się przez kombinezony, pancerze i ciała uzyskując podobny efekt. Tak eksplozje jak i wicher rozsiał płomienną zemstę Imperatora rozsianą przez Cotanta po całym oddziale. Jedność i zwarcie oddziału heretyków poszło w rozsypkę. Klucze potraciły swoich kaprali, eskadry swoich sierżantów, pojedynczy żołnierze gubili się oślepieni przez rozpędzone chmury Kantana, dym i płomienie jakie osiadły na ich kombinezonach które za słabe były by przepalić kombinezony ale zasłonić widok już mogły.

Jaguar 3 widział to bardzo dobrze i świetnie mógł rozpoznać dezorganizację oddziału czy swojego czy wrogiego. Od razu wyczuł, że to świetny moment do ataku. Kolejnego. Tamci potrzebowali chwili by się ogarnąć. Ale ich problem polegał na tym, że Cadiańczyk potrzebował o wiele mniejszej chwili na ponowne nabranie wysokości i zorientowanie się w sytuacji. Wahał się. Dobić ten oddział czy zaatakować kolejny? Jednak chwilę zwłoki podszepnął mu chyba sam Imperator bo wówczas we właśnie zaatakowanym oddziale wroga dostrzegł masywną sylwetkę. Tak dobrze znaną z akt kadrze Sejana jeszcze zanim przybyli do tego systemu. Warchild!



Cotant w lot zorientował się, że tamten zabrał się za zbieranie oddziału. I jak mu zostawić wolną rękę to pójdzie mu to całkiem szybko. - Tu Trójka. Namierzyłem Warchilda. Biorę się za niego. - powiedział w komunikatorze na kanale Kadry. A potem zanurkował ponownie obierając za cel pancerną sylwetkę. Tym razem atakował z kolejnej napowietrznej szarży. Ale bardziej klasycznie. Część zdezorientowanych żołnierzy zaczęła pewnie krzyczeć i wskazywali go palcami, część zdążyła strzelić do napastnika. Warchild zdołał się jedynie odwrócić by w ostatniej chwili dostrzec nadciągajace niebezpieczeństwo i przyjąć je na klatę.

Cotant wiedział, że wedle posiadanego dossier porywał się na bardzo niebezpiecznego przeciwnika. Kogoś z osobistej obstawy suczy burej. Kogoś kogo mieli na tapecie do odstrzału jeszcze zanim przylecieli tu na Farcast. Czuł to co zwykle. Ekscytację. By zmierzyć się z wymagającym przeciwnikiem. Ciekawość. Czy te informacje z papierów okażą się prawdziwe. Obawę. Czy okaże się wystarczająco dobrym by sprostać w pojedynku przeciwnikowi. Strach. Tam gdzieś na dnie serca i duszy. Czy nie zhańbi honoru swojego i swojej jednostki, honoru wszystkich Cadiańczyków. Ale wszystko to uleciało. Teraz zaczynała się walka. I walka źle się zaczęła.

Miał Warchilda jak na widelcu. Zaskoczył go bo tamten zaalarmowany przez swoich żołnierzy zdążył się tylko odwrócić. I wtedy z impetem zaatakował go szarżujące ponad sto kilko opancerzonego Agenta Tronu. Ten przedarł się ponownie przez już całkie nieźle rozpierzchnięte stadko jego żołnierzy i zaatakował go w samym centrum szyku. Jedno opancerzone ciało zderzyło się z drugim opancerzonym ciałem. Huknęły nadwyrężone pancerze a siła uderzenia była tak ogromna, że obydwa ciała poszybowały w dół od tego uderzenia. Obydwa tocząc się na kantańskich wichrach bezwładnie. Jedne od uderzenia jakie przyjęło w 100%. Drugie od cichego trzasku połączonego w błyskiem.

Cotantowi zaschło w ustach i szumiało w głowie. Pokrycie szokowe. Warchild musiał mieć pancerz z pokryciem szokowym. Co prawda na wzmocnionego wszczepami i ochronnym, hermetycznym pancerzem ciało sługi imperatora działało to słabiej niż na zwykłego żołnierza ale i tak szok elektryczny i zaskoczenie nie pozwoliły mu wykończyć przeciwnika po udanej szarży. Co więcej korzystając z oszołomienia napastnika jakiś latacz właśnie próbował dobrać się do niego z bagnetem. - Mam go! - krzyczał w podnieceniu. Taa. Kto kogo? Cotant kopnął go w hełm a tamten od razu zaczął odwracać się wokół własnej, poziomej osi gdy głowa z nogami zaczęły w salcie zamieniać się miejscami. Sam w efekcie tej energii ruchu też zaczął się oddalać ale wtedy właśnie złapał się za nogę tamtego. Szarpnął ją do siebie i wolną ręką wyszarpał zawleczki z granatów i pozwolił tamtemu opaść niżej. Dobra. A teraz gdzie jest…

Zamienili się rolami. Teraz Warchild pruł na sługę Tronu. Pozbierał się po szarży choć oberwał mocno. Pancerz jednak przyjął na siebie większość siły uderzenia spełniając swoje zadanie. Resztę zrobiło pokrycie szokowe jakiego tamten pewnie się nie spodziewał. Pozwoliło mu to dojść do siebie zanim tamten go wykończył. Resztę zrobili jego ludzie którzy namierzyli go i osaczyli na tyle długo by zdążył go zaatakować. Teraz zaszarżował sunąc w powietrzu na przekór kantańskim wichrom. Tamten zdołał odwrócić się i złapać za nadgarstki napastnika ale impetu zatrzymać nie mógł. Obydwaj runęli w dół w chmurze odłamków jakie zostały po jednym z żołnierzy jaki wybuchł od własnych granatów.

Kaarel szybko odkrył, że walka z kimś kto ma pokrycie szokowe na pancerzu jest całkiem trudna. Jakikolwiek kontakt z nim sprawiał, że wystarczyło mu trzymać ten kontakt a przeciwnik, w tym wypadku właśnie Kaarel, już miał szokowe kłopoty. Musiał więc coś wymyślić. Sunął plecami ku płynnej powierzchni gazowego giganta całe kilometry poniżej a Warchild dociskał nie pozwalając mu się wyrwać. No to nie!

Względem siebie nagle w tym chwycie zrobili się całkiem stabilni. Jak na macie. Więc mimo, że z piorunującą prędkością opadali w dół były kasrkin miał kilka sztuczek na takie okazje. Oplótł nogami przeciwnika w pasie a sam trzasnął hełmem w szybkę hełmu przeciwnika. Na niej pojawiło się ledwo pęknięcie ale na początek mogło być. Zacisnął zęby gdy elektryka szokowa wciąż drażniła jego ciało. Imperator chroni! Zajął Warchilda na tyle by zsykać inicjatywę. Wtulił się w jego bok by wyjść mu na plecy. Ale szokowe pokrycie robiło swoje a i przeciwnik nie był w ciemię bity. Próbował zablokować mu ten manewr odwracając się ponownie frontem do niego. Przez chwilę trwały klasyczne zapaśnicze zmaganie gdy mięśnie i upór jednego próbowały przezwyciężyć mięśnie i upór drugiego. Ale przez ten cholerny szok elektryczny Cotant zrozumiał, że nie da rady. Do takiej walki potrzebował każdego grama energii by zwyciężyć tak mocnego przeciwnika a te cholerne pokrycie znacznie mu to utrudniało. Zmienił więc taktykę.

Szarpnął za nóż przypięty do piersi tamtego i wbił go w respirator na piers. Raz i drugi, Warchild zdołał powstrzymać dopiero trzeci cios. Ale szkoda już się stała. Respirator krwawił czystym powietrzem. Szturman z oddziału Sejana nie ustępował. Skorzystał z tego, że tamten złapał go za nadgarstek z nożem i złapał go ponownie za druga rękę. Wbił do tego kolano w jego brzuch i w powietrzu zaserwował mu przerzutkę. Kadrowiec Rathybone przeleciał nad głową Cadiańczyka ale ten nie puścił jego ramienia. Owinął się teraz wokół niego i naprężył. Musiał się spieszyć bo jeśli tamten był tak dobry to…

No był. Poprawnie zaczął wykręcać się jak wskazówka zegara by wywinąć się z chwytu i uniemożliwić złamanie sobie reki. Ale i kasrkinów nie trenowano by umieli tylko podstawowe sztuczki. Kaarel trzasnął butem w szybę hełmu i teraz on sam zaczął się odkręcać tak by utrzymać odległość od rąk napastnika i nie dać mu się zbliżyć do siebie. Kopnął jeszcze raz i jeszcze. Na jeden krytyczny moment poczuł jak tamten traci koncentrację i upór. I wtedy zyskał ten potrzebny ułamek sekundy. Mięśnie jego nóg i ramion zwyciężyły pochwycone, opierające się ramię i czuł jak kość tamtemu trzaska. Warcholdem wygięło przez moment…

I nic. Cotant liczył, że zacznie po kolei osłabiać przeciwnika który był zbyt dobry by go załatwić w paru ruchach. Ale widać też miał swoje sztuczki z jakimiś wytłumiaczami bólu na czele. Bo na pewno złamał mu rękę co widział po nadprogramowej wypukłości pod kombinezonem. A tamten wrócił wciąż tryskając powietrzem z przebitego respiratora na piersi i próbował dorwać swojego przeciwnika jakby wszystko było w porządku. ~ No to jednak trochę potrwa. ~ Kaarel przemkła ta myśl, że jednak pojedynek będzie tak trudny jak się zawsze spodziewał po kimś z takim dossier.


---



Wreszcie koniec. Kaarel ciężko dysząc obserwował jak bezwładne ciało zostawiając za sobą strużki czerwonych drobinek które błyskawicznie na tym mrozie zamrażały, kawałki podobnie krystalizującej się na biało atmosfery, odłamków pancerza sunie na dół. Było trudno. Ale dał radę. Ciało Warchilda zniknęło w jednej z niezliczonych chmur Kantana. A on wyrównał lot i zbierają ci oddech i siły zaczął powrót na główne pole walki. Musiał wstrzyknąć sobie stymulanty by odzyskać ostrość widzenia. Z ulgą dał się ponieść chemicznej euforii jaka dawała mu sił. Walka zaczęła się już na całego. Z tym Warchildem poszło mu znacznie dłużej niż się spodziewał. Ale teraz pozbawiony plecaka spadał na dno tej mroźne brei gdziekolwiek te dno się znajdowało.


---



Uczucie spadania. Ocknął się. Naprawdę spadał. Wiele alarm słyszał tylko w uszach bo tamten skurwiel rozbił mu w końcu szybę hełmu a więc i wyświetlacz. Plecak też nie działał a bez niego mógł tylko spadać. I oberwał. Stymulatory działały jednak poprawnie i tłumiły ból ze złamanej ręki i licznych dźgnięć jakie tamten mu zadał swoim monoostrzem. Z bliska gdy walczyli i miał jeszcze względnie całą szybę w hełmie poznał go. To ten z co załatwił tego fircyka w wieżowcu Maczenków. A teraz jego. Bo bez plecaka mógł tylko spadać. Ale dostrzegł szansę na swój ratunek. Niedaleko spadał jakiś arsmen. Dogorywał. Ale plecak wyglądał na sprawny. Warchild skierował się lotem nurkowym wprost na bezwładne ciało.


---



- No kurwa bez jaj… - mruknął do siebie Cotant widząc nową sylwetkę wynurzającą się całkiem blisko niego. Wynurzyła się z chmur zostawiając za sobą plecakowy ślad sprawnych silników. Sylwetka właściwie nie była taka nowa a na pewno nie świeża. Widział pokąsany bagnetem respirator, pękniętą szybę hełmu, rozerwany skafander tam gdzie zdołał wreszcie trafić swoim monoostrzem. Tamten musiał mieć jakieś wzmocnienie także i na próżniowe warunki. To i mroźny wicher Kantana nie był mu aż tak straszny jak dla zwykłego człowieka. Do tego jakby kpiąc ze wszystkich i wszystkiego dłoń tamtego, ta której ramię niedawno Kaarel złamał wysunęła się naprzód i przywołała zapraszającym gestem. No kpił sobie dupek z niego…

Dwie pancerne sylwetki runęły na siebie ponownie. Obydwie już broczyły zamarzajacą krwią z ran, a zimno powoli ale nieubłaganie wdzierało się nawet we wzmocnione i wytrenowane ciała napędzane dyscypliną, dumą i uporem. Ostatecznie ono musiało być najpewniejszym zwycięzcą tego pojedynku. Warchild wydawał się móc zdzierżyć niesamowite ilości trafień. Sam też umiał mocno i celnie trafić. Cotant wydawał się mieć niezliczoną ilość technik mordu którymi żonglował w zależności od sytuacji cały czas zaskakując pomysłowością i niezmordowanym uporem. Obydwaj wiedzieli, że ich czas jest policzony. Obydwaj wiedzieli, że słabną. Że ich ruchy robią się wolniejsze i mniej skoordynowane. Że zimno z przebitych kombinezonów odbiera im kontrolę nad ciałem, umysłem i walką. A jednak żaden nie ustępował. Każdy poświecał się całkowicie zlikwidowaniu tego drugiego. Wszystko inne wydawało się nieistotne. Obydwaj czuli, że spotkali kogoś równego sobie. Kogoś podobnie wytrenowanego, zażartego, pomysłowego i wyposażonego. W takim zestawieniu piórko mogło przeważyć szalę. Wynik walki mógł być dwojaki. Jeden z nich znajdzie pierwszy takie piórko i zabije tego drugiego. Albo żaden i wtedy zwycięży zimno zmieniając ich w dwie bryły zamrożonego mięsa. Słabnąca wola mobilizowały resztki sił by coraz bardziej otępiały umysł zmusić do myślenia, coraz bardziej słabnące ramiona zmusić do kolejnego ciosu lub bloku.

Pierwszy swoje piórko znalazł Kaarel. Dostrzegł na przywieszce Warchilda granat. To już widział wcześniej ale dopiero teraz jakoś przebiło się do coraz bardziej sennej głowy, ze to granat termiczny. Złapał go wyrywając w locie i odbezpieczył. - Potrzymaj. - stęknął ciężko choć nie wiedział czy w ogóle ten drugi go usłyszał. Wbił denko granatu w potrzaskaną szybę hełmu Warchilda. Ten miał jeszcze ostatnie sekundy by go wyrwać ale Cadiańczyk resztkami sił zablokował mu ramiona. I wtedy granat wybuchł. Jak to granat termiczny. Termin zaczął wypalać otwór przez resztki szyby hełmu, skórę, kość, mózg, kość czaszki i znowu hełm a potem wyleciał na zewnątrz niknąc w lodowatych wichrach Kantana wciąż z tym charakterystycznym termitowym miniwulkanem. Sylwetka Warchilda znieruchomiała bezwładnie. Kaarel wpatrywał się na właśnie pokonanego wroga. Dobry był. Może nawet lepszy od niego. Ale zbłądził. Nie było w nim iskry oddechu Imperatora. Popatrzył na wypalony hełm i resztki twarzy pod spodem. Wolał się upewnić.

- Na wypadek gdybyś kłamał. - mruknął i użył ponownie swojego monoostrza. TZłapał je oburącz i sieknął. Tym razem by odciąć przepaloną na wylot termitem głowę Warchilda. Pozwolił by bezwładne ciało opadło w odmętu kantańskiej atmosfery. Sam zabierając zmasakrowaną głowę w hełmie jako trofeum.- Tu Trójka. Załatwiłem Warchilda. - zgłosił zmęczonym głosem przez komunikator. Walka chyba przeszła moment krytyczny i wyraźnie osłabła. Cadiańczyk wracał tam by zorientować się sytuacji. I z takimi ranami i uszkodzeniami sprzętu raczej potrzebował ewakuacji na Behemota lub Talona. Zostawała litania do Tronu by wygrywali ci właściwi.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 30-09-2017, 17:04   #164
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Szybując na skrzydlaku w kierunku mechanizmu Chris miał chwilę, aby przemyśleć kila spraw i wyciągnąć wnioski.
-Sektor czysty – zameldował dowódcy, uprzednio sprawdziwszy, czy w rdzawych chmurach nie czają się przeciwnicy. Następnie puścił się w dół, zrównał lot z Karelem i tajnymi znakami Ksarkinów dyskretnie przekazał mu wiadomość. Trzy proste gesty, po czym wystrzelił do przodu.


Dwie chmary przeciwników starły się ze sobą. Do głosu doszły strzelby, laserowe karabiny szturmowe, energobroń. Chris dodał gazu, zrobił półpętlę i położył się na plecach. Ugiął nogi w kolanach, wystawił spomiędzy ud lufę karabinu i celnymi strzałami eliminował dowódców drużyn i operatorów broni ciężkiej. Sam bł kryty. Ustawiony do przeciwnika tylko piszczelami stanowił mały cel, a przypadkowe pociski uderzały tylko w pancerz na jego nogach, nie będąc w stanie wyrządzić mu większej szkody. Do czasu.

Seria z overloadowanego lasguna uderzyła w skrzydlak, uszkadzając mechanizmy odrzutowe. Chris błyskawicznie użył ocalałej dyszy kierunkowej aby się obrócić i posłać w kierunku wroga serię, jednak ten schował się w plątaninie walczących wrogów. Blackhole nieustannie śledził go i obserwował miejsca z których może się wynurzyć. W międzyczasie odpalił dyszę kierunkową i skierował się w stronę walczących wręcz żołnierzy. Postrzelił w hełm wroga, chwycił go i użył jako żywej tarczy – wyglądał znad ramienia a pod pachą trzymał rękę z pistoletem i oddawał strzały. Żołnierz, który zniszczył mu skrzydlak kluczył wśród walczących, krył się za Guncutterami i sam odpowiadał ogniem. Większość promieni lasera wchodziła w żywą tarczę Chrisa, kilka jednak przepaliło jego pancerz. Tak nie dało się walczyć. Blackhole był za mało mobilny. Trzeba było zarekwirować nowy plecak skokowy. Odepchnął się od podziurawionego jak rzeszoto wroga, za którym się krył, poszybował do unoszącego się w pobliżu trupa i uderzył w sprzączkę spinającą pas mocujący jumppacka do jego pleców. Szybko odpiął mechanizm od jego pleców i wciąż wypatrując przeciwnika zaczął go zakładać. Wraży żołnierz pojawił się, mając wolna linię strzału i promienie lasera przebiły pancerz Chrisa, uszkadzając powłoki i biomięśnie. Inhibitory bólu zawyły. Imperialny gwardzista posłał w kierunku wroga kilka serii, jednak od śmierci uratował go przelatujący Guncutter, który zainkasował wszystkie promienie. Blackhole zakończył zakładanie plecaka i ruszył w pogoń za przeciwnikiem. Rozpoczęła się śmiertelna gra, polegająca na ukrywaniu się za walczącymi wręcz żołnierzami, wykorzystaniu żywych tarcz, dymiących z przestrzelin wraków Guncutterów i szaleńczych pościgach w wypełnionych odłamkami pomarańczowych chmurach.
„Jest dobry” - pomyślał z uznaniem Chris. To co taktycznie pokazał wróg, było na poziomie arcymistrzowskim. Czyli dokładnie takim, jaki prezentował wierny Imperium gwardzista. Błędem byłoby pozwolić żyć komuś takiemu dłużej. Mógł wyrządzić wiele szkód, sprawnie walcząc na heretyckim froncie. Skoro mieli podobne umiejętności taktyczne i podobnie dobrze strzelali, trzeba było wykorzystać coś innego. Blackhole krążył wokół przeciwnika, zmuszając go do robienia uników i oddawania pozycji. Sam zainkasował kilka kolejnych perforacji pancerza, jednak miał w hełmie i implantach płuc rezerwy tlenu, a agresywna atmosfera gazowego giganta nie robiła żadnego wrażenia na mechanicznych podzespołach. W końcu udało mu się osiągnąć cel – zapędzić wroga do strefy gdzie aż gęsto było od latających fragmentów plastalowych ścian z wraku zniszczonego okrętu. Tu manewrowość jego przeciwnika znacznie spadła – nie mógł ryzykować naruszenia integralności kombinezonu przez ostre krawędzie blach. Była to ta drobna przewaga, której szukał Chris. Przy pierwszym zbyt wolnym zakręcie wypalił tripletem trafiając wroga w nogi. Rzuciło nim mocno, ból wywołany kontaktem mięśni z amoniakiem i temperaturą dał mu się we znaki. Błyskawicznie schował się za fragmentem konstrukcyjnym statku. Chris nie dał mu spokoju. Dwa granaty HE eksplodowały przy końcówce plastalowej płachty a ich siła zaczęła nią obracać. Wróg musiał odpaść i szukać nowej osłony. Spóźnił się. Celny triplet Chrisa wypalił mu szybę w hełmie, przednie zęby i rdzeń kręgowy.

"Określić nowe priorytety. Wykonać" - dyrektywy natychmiast pojawiły się w jego głowie. Przeładował broń, sprawdził stan jumppacka, zrobił test scan podzespołów i ruszył dalej do bitwy.
 

Ostatnio edytowane przez Azrael1022 : 30-09-2017 o 17:07.
Azrael1022 jest offline  
Stary 01-10-2017, 02:35   #165
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Arrow

A good general does not lead an army to destruction just because he knows it will follow.
- Tactica Imperialis

Ledwo bitwa w atmosferze się zaczęła, ledwo minęło kilkanaście jej minut, a sprawa... praktycznie się rozstrzygnęła. Hand of War został bowiem zatopiony.

Wprawdzie salwa makrolaserów którą obdarował Pax Behemoth była potężna, czyniąca wiele strat i uszkodzeń, to nie można było jej porównywać z laserowym oświetleniem i makrodziałowym bombardowaniem jakie sam otrzymał. Mimo, iż statek Istvaanian był doskonale przygotowany do szybkich rajdów, desantów i bombardowań planetarnych, łamania blokad i działań szpiegowsko-zwiadowczych, to cierpiał na typowe problemy klasy Noblesse (i, zaiste, wszelkich gwiezdnych jachtów) - cienki pancerz, ograniczoną ilość miejsca na dodatkowe podzespoły oraz delikatną konstrukcję poszycia.

Żaden jacht nie miał prawa wytrzymać pełnej salwy z dwóch makrobaterii. Kilotonówki z makrodział i dżule z makrolaserów dosłownie go przeorały. Wielki acz kruchy kolos był targany dziesiątkami wtórnych eksplozji. Jego komponenty i podzespoły były niszczone. Jego załoga ginęła tysiącami. Tylko nielicznym udało się przeżyć. Jeszcze mniej zaś uciec szalupami i kapsułami ratunkowymi. Jeszcze mniej tych łodzi zostało podjętych przez uszkodzonego kupieckiego rajdera klasy Havoc. Reszta nie uszła bezlitosnej grawitacji Kantana... podobnie jak sam wrak, płonący, strzelający wybuchami. Bez retronapędów i plazmowej mocy nie był w stanie utrzymać się w powietrzu i powoli, majestatycznie runął w odmęty gazowego giganta, ciągnąc za sobą welon szczątków i ognia. Tamże miał zostać zgnieciony przez ultragrawitację blisko planetarnego rdzenia.

Zniszczenie Hand of War praktycznie przypieczętowało los Istvaanian. Siły Aizdarów ze zdwojoną siłą ruszyły do walki, mimo iż wróg wciąż był silniejszy liczebnie. A wspierali ich członkowie "Operacji Starscream".

Dzięki działaniom Mordaxa Lestourgeona, Corteza Abaroy, Dietera "Turbodiesla" Diesela i Matuzalema, wraże siły piechoty potraciły mnóstwo ludzi. Dało to szansę Aizdarom na nawiązanie jakiejkolwiek równorzędnej walki z lepiej wyekwipowanym i wyszkolonym wrogiem. Problemem były wraże promy - Aizdarowe były tej samej klasy, ale było ich mniej - konsekwencja walk na orbicie Farcast. Akolici Ordo Sicarius nie byli w stanie tutaj nic zdziałać - większość ich broni była nieskuteczna. Abaroa szył z rakietnicy "krakietami", jednakże niekierowane pociski rakietowe były trudne do wykorzystania w tych warunkach. Mimo to, starał się jak mógł. Drużynowy Valkyrie Sky Talon, pilotowany przez ex-komisarza, nie był w stanie swoją pozostałą pokładową bronią zrobić nic ciężko opancerzonym Guncutterom (ale za to swoimi minirakietami Frag i ciężkimi boltami zasiał spustoszenie w szeregach skoczków). Starał się odwrócić ich uwagę... i, niestety, udało mu się to. Dwa promy bojowe wzięły go na cel, gęsto ostrzeliwując ciężkimi pociskami z długolufowych autodziałek, rakietami Hunter-Killer i ciężkimi boltami. Valkyrie wypstrykała się ze wszystkich flar, wabików i dipoli. Opróżniła obydwa zasobniki minirakiet. Grzała z dziobowego ciężkiego boltera wz. Accatran, korzystając z zaawansowanego systemu namierzającego ile mogła - ale to wciąż było za mało. Obydwa silniki zostały trafione i zniszczone. O mały włos wraże pociski nie rozerwały kokpitu - jednak dodatkowe opancerzenie ocaliło życie Dietera, który jakimś cudem wydostał się zeń, zgarnął swój plecak skokowy, otworzył rampę i wystrzelił z wraku, który runął w bezkresną głębię tegoż świata.

W międzyczasie, Durran Morgenstern, Kaarel Cotant i Christopher "Blackhole" Blaine starli się z członkami wrogiej im Kadry Agentów Tronu - odpowiednio z Teslohmem-4127, Warchildem i Gastonem Wellerem. Wszyscy trzej odnieśli poważne rany i uszkodzenia, wypstrykali się z wielu broni, granatów i sztuk amunicji, Morgenstern stracił też swój prom typu booster oraz jego zawartość... ale okazali swą wyższość. Czy byli lepsi od swych wrogów, czy Imperator obdarzył ich tego dnia swą łaską czy też wróg był zdemoralizowany po utracie statku - nie wiadomo. Grunt, że wszyscy trzej pozostali zausznicy zdrajczyni polegli w chmurach Kantana.

Zaś sama Inkwizytor, Lady Olianthe Rathbone, obarczona Excommunicate Traitoris i Carta Extremis, ostatni żywy przedstawiciel frakcji Istvaanian w Sektorze Calixis, stanęła do walki ze swym obecnym nemezis, Inkwizytorem Ordo Sicarius, dowódcą Operacji "Starscream", Jethro Sejanem. Jej katem... niedoszłym. Rathbone, mimo swej pozornej "lekkości" i większego skupienia na sprawach salonów, płaszcza i szpady, okazała się być lepszym wojownikiem od Sejana - szczególnie w zwarciu, o czym Jethro boleśnie się przekonał, solidnie obrywając, tracąc prawie wszystek broń i będąc zmuszonym do ucieczki. Zdołał jednak ją solidnie trzasnąć Matrycą Apostazji. Cios nadkruszył jej pancerz. Ledwo wytrzymała szokowy impuls. Na pewno też musiała walczyć z naporem ezoterycznej mocy, która miała poranić jej duszę i umysł... Czy udało jej się ów atak odeprzeć? Nie wiadomo. Dość, że nie poleciała w pościg za rannym, znienawidzonym wrogiem, tylko udała się wprost do dryfującego Mechanizmu Hyades.

Nikt nie mógł jej powstrzymać. Mordax próbował przeteleportować siebie i Astropatę w jej pobliże, jednak w tym krytycznym momencie... jego moc zawiodła. Nie sprowadził im na głowy Fenomenu czy Zagrożenia z Osnowy, ale zmęczenie i rany dały mu się we znaki na tyle, że nie udało mu się na czas otworzyć Bramy Nieskończoności.

A jej udało się w tym czasie dotrzeć do Hyadesa. Stanęła na antygrawitacyjnej platformie, do której Mechanizm był przywiązany. Zaczęła przy nim gmerać. Wszyscy ludzie Sejana na nią teraz patrzeli, mknęli ku niej, strzelali, skupiali psioniczną moc. Nie mieli szans jej dorwać. Jako żywo przed oczami stanął im obraz Lady Alecto Amaros, w hangarze Pałacu Tricorn, tamtej pamiętnej nocy. Ona też kombinowała z Hyadesem.

Serca Agentów Tronu ścisnął zimny strach. Który zaraz potem zamienił się w szok i panikę.

Rathbone udało się uruchomić ustrojstwo. Krzyknęła tryumfalnie. Najwyraźniej oszalała. Chciała sprowadzić zagładę na wszystkich tu zgromadzonych. Skoro nie mogła wygrać, to chciała zabrać ze sobą do grobu swoich oponentów. Nie miała zamiaru się poddać. Prawowierni już szykowali się na śmierć. Jej, swoich towarzyszy, swoją własną. Wątpili, by i tym razem wytrzymali hyadesowy atak. Szczególnie w tak trudnych warunkach.

I Rathbone zesłała śmierć... ale tylko na siebie.

Szybko zdała sobie sprawę, tak jak jej rywale, że coś jest nie tak. Durrana olśniło - wiedział już, dlaczego on sam odczuwał tak paniczny strach, kiedy załadował Hyadesa na pokład boostera.

Hyades był fałszywy.

Olianthe Rathbone przenikliwie krzyknęła. Był w tym gniew, niedowierzanie, strach. A potem przestała istnieć. Ona, fałszywka, platforma - wszystko w promieniu kilkunastu metrów zniknęło w oślepiającej sferze białoniebieskiej energii. Plazmowa bomba o dużej mocy. Nie miała szans tego przetrwać. Nie został po niej nawet proch na kantański wiatr.

Mniej więcej pół godziny po rozpoczęciu pojedynku z Hand of War, Pax Behemoth wznowił swój udział w walce, tym razem korzystając jedynie z sieci wieżyczek aby wesprzeć swoją powietrzną armię. Celem były pozostałe istvaniańskie promy. Jeden po drugim były strącane, wzięte w krzyżowy ogień ze strony Aizdarów. A bez nich, Istvaniańscy Gwardziści nie mieli szans - część z nich się poddała i trafiła do niewoli, reszta walczyła do końca, zabierając ze sobą wielu do grobu.

Mimo śmierci wielu prawowiernych, Aizdarowie, Inkwizycja... całe Imperium w Calixis odniosło tego dnia zwycięstwo. Carta Extremis została wypełniona.



Sejan i jego ludzie spędzili jeszcze na Farcast okrągły tydzień, wespół z rządem organizując pokazowe procesy większej części pojmanych Istvaanian. Potem udali się u boku RT Deepstara, na pokładzie Ostatniej Szansy w podróż na Scintillę. RT Aizdar został w systemie dłużej by uzupełnić załogę i zreperować Pax Behemoth.

Podróż była zadziwiająco szybka i bezproblemowa. Jakby sam Bóg-Imperator chronił swe sługi przed zakusami Immaterium. Ledwo dwa tygodnie od opuszczenia Farcast, a już byli w Pałacu Tricorn.

Zdali obszerny raport przed Calixjańskim Konklawe. Przedstawili dowody i trofea. Darowali zdobyczne data-kryształy i przenośny cogitator z istvowej mesy. Zostali przesłuchani i prześwietleni. I tutaj pojawił się poważny zgrzyt, kiedy okazało się, że część ekipy posługiwała się wysoce hereteckimi narzędziami w postaci Matryc Apostazji. Konklawe, zdominowane przez potężne stronnictwa Monodominantów i Libricarów uznało to za dowód, iż Sejan i jego ludzie dali się skorumpować, zradykalizować, bądź nawet przyjąć filozofię tych, na których polowali. Gdyby nie interwencja Inkwizytora Barabbasa, Amalathianina wsławionego w polowaniu na kult Zamaskowanych z Malfi i dzielnego obrońcę Tricorn podczas zamachu, Sejana i jego Kadrę czekałaby... sankcja. A tak, zostali ocaleni. Ręczył za nich. Barabbas uznawał to za spłatę długu, który Tricorn zaciągnęło u agentów Ordo Sicarius podczas zamachu. Być może sam jeden młody Inkwizytor nie byłby w stanie przeważyć szali, którą z drugiej strony obciążały słowa dwóch Lordów Inkwizytorów, ale poparło go paru innych - w tym Bohaterowie Wojny z Chaosem, członkowie dawnej Kabały Haxtesjańskiej, Inkwizytorzy Ordo Hereticus Sayl Serraf i Ramirez Windscar, oraz ocalali członkowie Kabały Tyrantyńskiej (zajmującej się sprawą Gwiazdy Tyrana). Ostatecznie Monodominanci... kiwnęli głowami. Matryce Apostazji odebrano i zniszczono, a konta Kadry Sejana zostały oficjalnie oczyszczone... acz Libricarzy nie byli tym zachwyceni. Nie mogli jednak z tym nic zrobić... na razie.

Barabbas wyjawił przed Konklawe wieść, która tylko bardziej pogrążyła "Aegulta Constantinidesa Caidina" w oczach Purytanów. Otóż niedawny Mówca Konklawe posiadał jedyną kopię badań i zapisków Inkwizytor Heleyny Nephren, nieżyjącej już Istvaanianki. Pierwszej, która odkryła i opisała Mechanizmy Hyades. Zbadała temat dokładnie. Po jej śmierci Caidinowcy dorwali się do tych badań. Odnaleźli jeden z Mechanizmów - ten, do którego potem dobrała się Amaros.

To był *ostatni* Hyades. Wszystkie inny zostały zniszczone podczas Wojny z Chaosem.

"Caidin" zorganizował Operację "Starscream" i całe to polowanie na "ostatniego Hyadesa" jako wabik na Rathbone. Nie był to jednak jego pomysł. Nephren skonstruowała replikę Hyadesa, ukryła go w atmosferze Kantana, a następnie rozpuściła tu i tam plotki oraz dość informacji, by jej rywale mogli próbować go namierzyć. "Caidin" tylko te informacje podsunął Rathbone, dając jej je skraść z Pałacu Tricorn. To był plan B, jeśli Rathbone uciekłaby z Tricorn - co jej się udało. "Caidin" obawiał się, że ucieknie do Ekspansji Koronus albo na Front Spinward, gdzie jej wytropienie mogłoby być... kłopotliwe. Ale połknęła haczyk. Poleciała na Farcast i zaczęła angażować różne grupy celem uzyskania współrzędnych ukrytego "Hyadesa", oraz wzmacniać istvaniański uścisk na tej znękanej planecie. Zaślepiona żądzą zemsty, nie pojęła, że obecność Hyadesa na "jej" terytorium i posiadanie możliwości jego łatwego pochwycenia była zbyt... dogodna.

Po wyjaśnieniu tych spraw, Konklawe zajęło się rozpracowywaniem zaszyfrowanych nośników danych pozyskanych od Rathbone. Wkrótce złamano szyfry i pozyskano mnóstwo danych.

Dzięki nim Operacja "Starscream" trwała jeszcze blisko pół roku 834.M41. Kadra Sejana miała wciąż pełne ręce roboty, tym razem wsparta przez inne frakcje. Istvaaniańscy Inkwizytorzy nie żyli, ale trzeba było jeszcze zamieść ich śmieci, nim te mogły zgnić... i rozsiać wokół zarazę.

Reszta Ianuariusa upłynęła na akcji na świecie kopców Archaos, tak zwanej "Planecie Filozofów", w trzewiach której Istvy ukryły laboratoria i manufaktury do produkcji Matryc Apostazji i innych tech-herezji - w tym częściowo zrekonstruowanego emitera Plagi Apostazji. Czas od Februariusa aż po Maius upłynął na niszczeniu innych pozostałości po tych Radykałach, a w samym Maiusie Inkwizycja zniszczyła ukrytą na agri-świecie Tephaine Minor w Systemie Tephaine hodowlę Cruoriańskich Bestii Wojennych - paskudnych, morderczych xeno-zwierząt używanych przez Istvy do destabilizacji kluczowych agri-światów Calixis. Bez ciągłego strumienia nowych xenobestii, te już rozsiane po planetach dało się wytrzebić do ostatka, uwalniając Calixis od ich plagi... oraz głodu.



Niestety, jeszcze pod koniec Februariusa, prawie cztery miesięce przed ostatecznym wymazaniem istvaniańskiej padliny, doszło do okropnej tragedii. Martwa ręka Istvaanian zadała prawowiernym... ba, całemu Imperium, okropny cios. Nieludzką zbrodnię.

Komus, Gwiazda Tyrana, nawiedziła Scintillę.

Starszy Astropata Zao, mistrz Adeptus Astra Telepathica na Sektor Calixis, doznał wizji, które mogły zwiastować tylko jedno - zagładę planety. Przekazał tą wiedzę Gubernatorowi i Inkwizycji. W Pałacu Tricorn akurat urzędował Barabbas, który nieskory był do odrzucania tak poważnego fatum.

Zorganizowano coś niebywałego: planetarną ewakuację ludzi i niezbędnych sprzętów. Niestety, zabrakło czasu by ocalić miażdżącą większość pozostałej populacji Scintilli. Planety, która w ostatnich dekadach była już trzykrotnie raniona przez wielkie nieszczęścia. A teraz czwarte ją dobiło.

Na dni i tygodnie przed nadejściem Komusa sytuacja na planecie pogarszała się. Leciała w dół na łeb, na szyję. Koszmary, wizje, szaleństwo nawiedzające praktycznie wszystkich ludzi na i wokół Scintilli. Plaga mutacji. Spontaniczne przebudzanie się mocy psychicznych. Ataki duchów z Osnowy, opętania. Inne incydenty związane z Osnową. Nieład, zamieszki, fala przestępstw, mordów, kultów wieszczących zagładę. Reinkarnacja plugawych sekt Chaosu. Ewakuację wstrzymano. Zbyt wielu ludzi zostało już dotkniętych Skazą. Nie można było dopuścić do rozprzestrzenienia się ich po innych planetach. Ostatnie, podejrzane statki i promy strącono. Wprowadzono stan wojenny. Chowano zapasy, kosztowności, maszyny i urządzenia. Inkwizycja zamknęła wszystkie krypty, więzienia i biblioteki w Pałacu Tricorn i Bastionie Serpentis oraz stanęła na głowie, aby wszystkie te miejsca były okryte polami stazy i znakami heksagramowymi.

Wtem, nadeszło Zaćmienie.

To był najstraszliwszy Świt Czarnego Słońca jaki do tej pory nawiedził znękany Sektor Calixis. To, co się wydarzyło na Scintilli jest zbyt strasznym, aby to opisać. Minuty, godziny, dni - cały tydzień, w trakcie którego cała planeta i jej okolica wydawały się zostać strącone do Piekła. Prawdziwego Piekła. Nieopisanego, niemożliwego, niepojętego miejsca, gdzie było tylko Zło. Prawdziwe Zło. Obce. Wykręcające umysł i duszę. Niedające się opisać. Wywołujące ciągły strumień grozy, szaleństwa i cierpienia nawiedzającego umysły śmiertelników.

I wtedy, ósmego dnia, nad Scintillą zaświtało jej "zwyczajowe" słońce. Komus odszedł, jak zawsze. A po sobie pozostawił cień niegdyś najwspanialszego świata w Calixis, byłą stolicę, klejnot w koronie, chlubę Świętego Drususa. Cień usłany ruinami, trupami, szaleńcami, mutantami, demonami, pęknięciami bądź naruszeniami Zasłony. Jedynie czwarta część populacji planety, jej stacji orbitalnych i księżyców, w tym ci, którzy zdążyli się ewakuować, ocalała. Ale co to było za dalsze życie? Ujrzeć coś takiego i nie umrzeć... To była ostatnia zadra, ostatnia tortura, ostatni cierń pozostawiony przez Komusa. Śmierć byłaby łaską. Zbytkiem łaski, jak widać.

Pałac Tricorn i Bastion Serpentis ocalały. Ich zbiory również. Udało się to tylko dzięki działaniu i poświęceniu takich ludzi jak Gubernator, Zhao czy Barabbas. Oni wszyscy też zakończyli swą służbę i już grzali się w blasku Boga-Imperatora.

Późniejsze śledztwo wykazało, iż manipulacja, jaką Amaros odwaliła przy ostatnim Hyadesie tam w hangarze Tricorn, w trakcie zamachu, była skuteczna. To Hyades... to Amaros sprowadziła na ten świat Gwiazdę Tyrana. Dopięła swego.

Czystki, polowania, rekonsekracja, łatanie dziur w Zasłonie, wypalanie Skazy i inne działania Adeptus Ministorum, Inkwizycji oraz imperialnych sił zbrojnych miały potrwać bite kilka lat. Sam zaś proces odbudowy dawnej stolicy do dawnego poziomu mógł potrwać wiek, dwa, albo nawet dłużej. A i tak nigdy już ta planeta nie zaleczyłaby do końca takiej... blizny.

Mimo to, trzeba było tak uczynić. Oczyścić planetę ze Skazy. Odbudować dość, by móc kontynuować istnienie Calixis. Istnienie Imperium. Istnienie Ludzkości. Ruszyć na inne fronty walk z wrogami. Zawsze był następny wróg.

Taki już był los Ludzkości w tych mrocznych czasach. W czterdziestym pierwszym milenium pozostała już tylko wojna.

Próżno szukać było pokoju między gwiazdami.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=H-6dKVNt1C4[/MEDIA]









+++ Koniec Operacji "Starscream" +++
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 01-10-2017 o 03:07. Powód: Korekta
Micas jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:42.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172