30-09-2017, 13:46 | #1 |
Reputacja: 1 | Cyberpunk Superstar
Ostatnio edytowane przez Bounty : 07-10-2017 o 11:26. |
03-10-2017, 14:32 | #2 |
Reputacja: 1 | - Tym razem to pewnie tak na serio - westchnęła z żalem Rosalie. W Alamo może i nie było idealnie, ale zdążyła się już przyzwyczaić do swojego kąta. W kierunku latającego nad nimi drona pokazała środkowy palec uwieńczony długim srebrno-czarnym paznokciem i uśmiechnęła się złośliwie. Oparta o ramię tatuażystki Anastazja podniosła głowę, czując ruch ciała pod sobą i ziewnęła. Mimo imprezowej nocy makijaż na jej twarzy wciąż był perfekcyjny. - No raczej - rzekła, lecz w jej głosie nie było ani grama zmartwienia - Oliver ma zgryza. Powiedziałam, że jak nas wydupią i niczego nie znajdzie na zastępstwo, to nie zamierzam z nim mieszkać. Zachichotała szelmowsko, po czym zaczęła się podnosić. - Dobra, idę pobawić się w śpiącą księżniczkę. Czas na mnie. - Znajdzie ci coś, nawet gdyby miał za to oddać nerkę - stwierdziła. - Ja tu jeszcze chwilę posiedzę- zwróciła się do wstającej koleżanki. Anastazja uśmiechnęła się krzywo. - Zrób mu loda, to i ciebie ujmie w tych planach. - zaśmiała się i ciężko było stwierdzić, czy żartuje, czy mówi serio. Jak to zazwyczaj, gdy chodziło o de Sade. Skrzypaczka zamachała ręką pożegnalnie i skierowała się do swojego grajdołka. Rosalie ostała sama na dachu Alamo, rozmyślając o czekającym ją dziś ostatnim dniu pracy. Tej drugiej pracy. Za tydzień miała dostać podwyżkę w salonie i ze stażystki zostać pełnoprawną pracownicą. Odłożyła już wystarczająco na kaucję na nowe lokum. Tyle, że wciąż nie miała niczego konkretnego na oku. W San Francisco nawet przed trzęsieniem ziemi brakowało tanich mieszkań na wynajem a teraz było z tym jeszcze gorzej. A coś pewnie będzie musiała znaleźć. Wciąż nadająca policyjna szczekaczka odbierała cały urok tej chwili samotności o wschodzie słońca. A po chwili okazało się, że również dron wyposażony był w głośnik. - Hej świnko, zatańcz dla nas! - odezwał się zniekształconym męskim głosem, krążąc dookoła niej. - Tak, pokręć dupą! - dołączył drugi głos. - Jak już cię stąd wyjebiemy to możesz spać u mnie! Hehehe. - Marz dalej, bo tylko tyle możesz - odpowiedziała spokojnie, choć w środku lekko się zagotowała, wciąż nie uodporniła się na takie gadki. Jako, że nie miała już co liczyć na spokojną obserwację budzącego się do życia miasta, zaczęła się leniwie podnosić. - Dawaj, dawaj! - dopingował ją operator drona. - Świruj, świnio, tańcz, świruj jak pojebana - jego kumpel zanucił popularny dyskotekowy kawałek. - Dobry tyłeczek! - Ej, poznaję ten tyłeczek. Ona się buja w Inso! - Łooo! Maleńka, kiedy pracujesz? Odwiedzimy cię tam! - Chyba mnie z kimś pomyliście - odpowiedziała - ale mam wam coś do zaoferowania. Schyliła się powoli eksponując dekolt. Prawą dłonią chwyciła stojącą przy jej bucie pustą butelkę po winie i pionizując się gwałtowanie cisnęła nią z całej siły w kierunku drona. Odwróciła się zgrabnie na pięcie i ruszyła w kierunku zejścia z dachu. Nieoczekiwanie trafiła. Flaszka z brzękiem tłuczonego szkła rozbiła się o drona, uszkadzając jedno ze śmigieł. Stracił sterowność, zatoczył się jak wielka pijana mucha i łupnął o dach Alamo. - Kurwa! - zaklął głośniczek - Ty pindo! - odezwał się drugi głos. - Wpisujemy cię do bazy za niszczenie policyjnego mienia! Lepiej uważaj na ulicach! To mogła nie być czcza groźba. Gliniarze ze wszystkich firm nosili e-glasy z systemami rozpoznawania twarzy. Na szczęście Pacyfikatorzy nie mieli kontraktu na ochronę zbyt wielu dzielnic we Frisco a w każdym razie nie tych, gdzie zwykle przebywała. Dron wyłączył się i zamilkł. - Ha! - wrzasnęła z dziką radością, zawróciła i podeszła do upolowanej przypadkowo zdobyczy. Skoro już znalazł się w zasięgu jej rąk nie mogła go tak po prostu zostawić. Kto wie, może urządzenie zdążyło nagrać jakieś warte zobaczenia materiały. Chwyciła drona pod pachę i ziewając przeciągle udała się do swojego pokoju. Zmęczenie dawało o sobie znać a kilkanaście godzin miała stawić się w pracy w dobrej formie. Musiała odespać.
__________________ "You may say that I'm a dreamer But I'm not the only one" Ostatnio edytowane przez Vivianne : 03-10-2017 o 20:57. |
03-10-2017, 14:37 | #3 |
Reputacja: 1 | JJ i Howl
Ostatnio edytowane przez Selyuna : 03-10-2017 o 21:32. |
03-10-2017, 18:49 | #4 |
Reputacja: 1 |
__________________ "Soft kitty, warm kitty, little ball of fur... Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur." "za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!" Ostatnio edytowane przez Leoncoeur : 03-10-2017 o 18:52. |
03-10-2017, 22:22 | #5 |
Reputacja: 1 | Wizytę miała na dziesiątą, ale wyszła z domu dużo wcześniej, żeby nie dojechać cała spocona. I tak było już gorąco. Opony aut zostawiały ślady na asfalcie, tam gdzie ktoś przystanął na dłużej zostawał odcisk podeszwy. Po chwili Liz wyjechała na główną ulicę i włączyła się w rwący potok rowerów, riksz, skuterów, aut i motocykli. W wypchanych do granic możliwości busikach tłoczyli się przyklejeni do szyb ludzie, próbując łapać powietrze jak wyrzucone na brzeg ryby. Większość miasta leżała na wzgórzach. Na szczęście większość drogi do centrum z Mission District była płaska, a nawet trochę z górki. Dopiero potem musiała podjechać pod Russian Hill. Tu przydawał się napędzany dynamo elektryczny silniczek roweru. Nie wyciągał może oszałamiających prędkości, na płaskim maksimum 30 km/h, ale dawał radę. Jednoślad wykonany z tworzyw sztucznych był w dodatku leciutki i Liz mogła bez trudu podnieść go jedną ręką. Pokluczyła jeszcze między strefami korporacyjnymi, mijając zamknięte szlabanami i pilnowane przez strażników boczne ulice, i za pięć dziesiąta przypięła rower przez nowoczesnym trzypiętrowym budynkiem. Po wejściu do klimatyzowanego wnętrza Liz odczuła lekki szok termiczny. Otyła recepcjonistka przywitała ją zwyczajowym uśmiechem, doprawionym mieszanką współczucia i zazdrości. Po chwili Liz mościła się już na kozetce w gabinecie a doktor Cindy Kreidler zasiadła w fotelu, zakładając nogę na nogę. Gabinet wyglądał jak zwyczajny pokój a Kreidler zawsze witała Liz tak jakby wpadła do niej na plotki przyjaciółka i niemal nie było w tym czuć sztuczności. Doktor Kreidler nalegała przy tym, by mówić jej po imieniu. Domowej atmosfery dopełniały kawa i ciasteczka. Kreidler wyjęła notes i długopis. Jak wyjaśniła Liz przy pierwszym spotkaniu, notowanie na komputerze dehumanizuje i uprzedmiotawia pacjentów, sprawiając, że czują się jak w urzędzie. Długopis miał logo Amuse Entertainment - megakorporacji z branży medialnej i rozrywkowej. Zamieniły kilka słów o pogodzie, po czym Kreidler zapytała swobodnym tonem: - Więc, Liz, jak ci minął tydzień? Delayne pomyślała o broni odkrytej u Johna i o mordercy z wiadomości. Oraz o tym, że kariera zespołu utknęła w martwym punkcie. Owszem, po raz pierwszy w życiu była w stanie utrzymać się z muzyki i to było cudowne, ale propozycji koncertów było coraz mniej. W ciągu ostatnich miesięcy grali już niemal w każdym klubie San Francisco i większości miast NoCal oraz sporo koncertów w VR. Jednak zorganizować dużej trasy po całych Stanach póki co się nie udawało. Pracowali nad nowym materiałem, od którego będzie zależeć dalszy los zespołu i Liz wiedziała jedno: że po prostu nie może teraz tego zawalić. - Tydzień? - umościła się wgodnie w fotelu wpychając do ust maślane ciasteczko. Nie zdążyła zjeść śniadania i zwyczajowo skorzystała z okazji darmowej wyżerki. - Tydzień przeleciał szybko i intensywnie, jak rocker napaloną gruppie. Przez chwilę szczerzyła białe zęby, ale widząc, że unik w postaci dowcipu nie podziałał na Cindy, spoważniała i wbiła spojrzenie w sufit. - Myślę dużo o tym nożowniku z wiadomości. Że to może być ktoś kogo znam. Właściwie to jesteśmy związani z tą samą branżą, nie? - Zaśmiała się nerwowo, przygryzła rant wylakierowanego na czerń paznokcia. - Czasem mam wrażenie, że mnie obserwuje. Wiesz, stoi gdzieś w cieniu i się gapi. - Rozumiem co czujesz - westchnęła Kreidler. - Sama czułabym się nieswojo, gdyby w mieście grasował świr mordujący psychiatrów. Ale obracasz się wśród muzyków i fanów zespołu, prawda? - zapytała retorycznie. - A nawet fanów twojej osoby. - Tak, pewnie tak - Liz wzruszyła obojętnie ramionami. - Jesteśmy pasożytami. Żerujemy na ludziach. Na ich emocjach. Na ich uwielbieniu. Zależymy od nich. - Nie określiłabym tego żerowaniem - doktor pokręciła głową. - Dajecie im przecież tyle od siebie. Sama nie wyobrażam sobie życia bez kilku swoich ulubionych muzyków. Tak czy inaczej… z tego co mówiłaś o swoich znajomych, żaden nie wydaje się pasować do profilu seryjnego mordercy. Nie o wszystkich rzecz jasna wiem wystarczająco wiele. Ale ten cały Meloman to chyba ktoś kto nienawidzi muzyków w ogóle, raczej nie znasz takich ludzi. Zostawia dużo śladów, chce coś przekazać światu. Tacy szybko wpadają. Dopóki go nie złapią po prostu staraj się nie przebywać sama z obcymi mężczyznami i nie włóczyć sama po nocy. - Wiesz co jest zabawnego w seryjnych mordercach? Że koniec końców okazują się uprzejmymi sąsiadami i ugodowymi pracownikami. To kameleony. Nie wypatrzysz takiego dopóki nie zrzuci maski i nie pozwoli ci siebie dostrzec. - Tak, to prawda. Cichy księgowy. Miły sąsiad. Ale myśląc w ten sposób zaczniesz podejrzewać każdego. W tym mieście mieszka milion ludzi i szansa, że go znasz jest mikroskopijna. Nie kuś losu, tak jak ci mówiłam i nie myśl o tym za dużo, ok? Liz spróbowała sobie przypomnieć czy John lubi muzykę. Właściwie tego nie wiedziała. Puszczała mu kawałki Mass Æffect i mówił, że mu się podobają, ale może przez grzeczność. W jego mieszkaniu brzęczało czasem radio, lecz wydawał się nie zwracać na nie zbytniej uwagi. Nie podśpiewywał, nie przytupywał, nie gwizdał. Lubił ją, tego była pewna. Czy mógłby… dla niej… eliminować konkurencję? Ale po co wówczas wycinałby te teksty utworów? Nie, to nie mógł być John. Na pewno nie. Niemniej ta myśl wydała się Liz tak absurdalna, że aż zabawna. Romantyczne, kurwa, pobudki do zarzynania ludzi nożem. Zaśmiała się w głos. Na krótko, jakby zdała sobie sprawę, że to jednak nie na miejscu. - Masz rację, nie mogę być takim fatalistą. Sięgnęła po kawę, zagryzła jeszcze jednym ciasteczkiem. - Muszę się teraz skupić na zespole zamiast rozdrapywać swój mózg. To jest chyba ten moment, kiedy wszystko się wyjaśni. Wiesz, nasze wielkie być albo nie być. Wszyscy na mnie liczą. To spora presja. Liz schowała twarz w dłoniach i potarła policzki. - Mogę… no wiesz, nie podołać. - Bzdura! - zaprzeczyła kategorycznie Kreidler. - Masz cudowny głos i wyczucie muzyki. I jesteś cholernym scenicznym zwierzęciem, kochanie. Wiem co mówię, widziałam nagranie jednego z waszych koncertów. - mrugnęła do Liz okiem. - Masz szczęście, w przeciwieństwie do większości ludzi żyjesz ze swojej pasji. Po prostu skup się na tym co robisz najlepiej, czyli śpiewaniu. Nie możesz ciągle rozmyślać w kategorii sukcesu - porażki. Nie na wszystko masz wpływ. Nie mniej jednak, sukcesowi można trochę pomóc. Mam wrażenie, że jesteście trochę niedoceniani. Nie znam się na tym za dobrze, ale myślę, że żadnemu zespołowi nie zaszkodziła jeszcze odrobina promocji. - Muzyka to nie chrupki śniadaniowe a promocja kojarzy mi się z hostessą w przykrótkiej spódniczce próbującej wcisnąć mi bubel - prychnęła Liz i mocniej odchyliła się w fotelu. Wypuściła ze świstem haust powietrza. - Zresztą, chyba nie o tym mamy gadać, ty i ja? Zespół to najmniejszy z moich problemów. Jakoś się kręci. Pani doktor zapisała parę zdań w notatniku. - Dobrze to słyszeć, Liz. Zgoda. Więc co teraz nazwałabyś swoim największym problemem? - No, wiesz… Problemy te same co zwykle. - Liz skubnęła paznokciem skórzane oparcie fotela. - Plus John. Myślę, że on trochę świruje. - Świruje? - Kreidler się zaniepokoiła. Odkąd Liz opowiedziała jej o relacji z Johnem, psychiatrzyca była wobec tego związku delikatnie sceptyczna. Nie mówiła tego wprost, starała się nie oceniać, ale delikatnie dawała do zrozumienia, że to niekoniecznie najlepszy pomysł. - Mówię ci to w zaufaniu - podkreśliła. Jeszcze chwile sie wahała czy brnąc w temat. - On ma broń. - I uprzedzając jej dalsze pytania, bo przecież w Stanach posiadanie broni to jeszcze nic nadzwyczajnego, dodała - kureeeewsko dużo broni. Poukrywane w dziwacznych miejscach w całym domu. Jakby chciał się ubezpieczyć, żeby w każdym momencie móc sięgnąć po klamkę. To lekko… pojechane. Mina pani doktor świadczyła, że się z nią zgadza. - I bardzo niepokojące - dodała. - Oraz pasujące do jego diagnozy. Liz, wiesz, że obowiązuje mnie tajemnica lekarska. Johnowi też nie zdradziłabym niczego z twoich zwierzeń. Jeśli nadal chodziłby na terapię, a nie zrezygnował po dwóch obowiązkowych wizytach kontrolnych. Spędził pół roku w szpitalu, brał leki, związał się z tobą. Myślałam, że mu się poprawiło… Pół roku, pomyślała Liz. Niedofinansowany szpital nie był przyjemnym miejscem. Główny efekt terapeutyczny przebywania w nim był taki, że chorzy po wyjściu starali się panować nad sobą, żeby tylko nie trafić tam z powrotem. Nie miała pojęcia, że John był tam aż tak długo. Przy jej trzech tygodniach to wieczność. - Czy masz jakiekolwiek pojęcie czym on się zajmuje? - zapytała Kreidler. Liz wbiła wzrok w okno jak gdyby fakt, że zignoruje pytanie doktor Kreidler sprawi, że się ono rozejdzie po kościach. Czując jednak palący wzrok na swojej twarzy wypaliła nerwowo. - Nie mam, kurwa, pojęcia. Może jest ochroniarzem? To wyjaśnienie raczej nie mprzekonało doktorki, bo uniosła wątpiąco brwi. Ale Liz zaraz dorzuciła kolejne pytanie: - I jak to pasuje do jego diagnozy? Co mu właściwie było, ze przymknęliście go aż na pół roku? Cindy westchnęła. - Zaraz złamię swoje zasady, ale zrobię to dla twojego dobra. Musisz mi obiecać, że nie zdradzisz się przed nim, że ci powiedziałam. Po tym co powiedziałaś o tej całej broni… rozumiesz. Trochę się boję. O ciebie. I o siebie, jeśli to by wyszło na jaw. - Ok, ok, obiecuje - zapewniła błyskawicznie Liz. - A teraz powiedz co jest na rzeczy. - John trafił do szpitala prosto z Alcatraz - zaczęła Kreidler. Każdy znał tą nazwę. Jeszcze do niedawna najsłynniejsze na świecie więzienie było tylko atrakcją turystyczną. Ale po trzęsieniu ziemi, gdy wiele więzień w całym stanie legło w gruzach a solidne stare mury Alcatraz przerwały niemal bez szwanku, na wyspie w zatoce znów osadzono skazańców. Ponieważ więziennictwo było już od dawna sprywatyzowane, firma zarządzająca więzieniem postanowiła połączyć obie funkcje - i odtąd turyści mogli zwiedzać więzienie z więźniami. - John w napadzie szału zabił tam współwięźnia - podjęła doktor. - Osadzonego szefa gangu, faceta który rządził zza krat całym miejscem i próbował go przycisnąć. Do Alcatraz z kolei trafił za pobicie. Miał sporo szczęścia, bo ofiara jest tylko w śpiączce, więc nie zostało to zakwalifikowane jako zabójstwo. Wiem o sprawie tyle, że John nie wyraził skruchy i odmówił zeznań. W szpitalu zdiagnozowano u niego silną paranoję i psychozę, ale terapia i leki wyprowadziły go na prostą. Albo dobrze udawał. Liz przypomniała sobie jedną z nielicznych chwil, kiedy John coś o sobie mówił. Nawet nie minął się do końca z prawdą. Nie powiedział rzecz jasna o bezpośrednich powodach, przez które znalazł się w szpitalu, ani o psychozie, ale raz wspomniał jej zdawkowo o towarzyszącej mu fobii, o wrażeniu, że ktoś go śledzi i obserwuje. - Kurwa - skwitowała Liz dosadnie. Przekleństwu zawtórowało gwizdnięcie, mogące być zarazem wyrazem zszokowana jak i dyskretnego uznania. - Musiał mieć powody. W Alcatraz pewnie przeżył piekło. Nic dziwnego, że w oddziale zamkniętym wreszcie odetchnął. Bądźmy szczerzy, świrów tam nie brakuje ale zagrożenie stanowią bardziej dla siebie niż dla innych. Zaśmiała się krótko, urywanie. - To nawet zabawne. Pewnie byłam najmilszą osobą w jego życiu od dawien dawna. A ja, umówmy się, nie jestem miła. Jestem wrzodem na dupie. - Bywasz - uśmiechnęła się lekko Kreidler, lecz zaraz spoważniała. - Dla niego jednak jesteś miła, prawda? Od razu zaczęłaś go usprawiedliwiać, zauważyłaś? Musisz zdać sobie sprawę, że nie jesteś w jego temacie obiektywna. To niebezpieczny człowiek, Liz. Może mieć kontakty z gangami. Wiele kobiet wmawia sobie, że ocalą kogoś takiego, nawet przed nim samym, i w efekcie wplątują się w coś z czego później ciężko się wyplątać. - Z całym, kurwa, uznaniem dla twoich dobry intencji, Cindy, ale nie odetnę się od niego bo miał przejebaną przeszłość. To by było trochę... niesprawiedliwe. Liz wbiła się głębiej w fotel. Obuta w wyświechtanego glana stopa podrygiwała w rytmie co najmniej żywiołowym. Zgrzytnął nadgryzany paznokieć. - Pogadam z nim, Ok? Musi wyluzować. Spróbuje wyciągnąć go do ludzi. Może na nasz najbliższy koncert? Pozna moich znajomych, strzeli parę kolejek. Pośmieje się. Jakiejś jej sie to jednak wydawało abstrakcyjne. John wpisany w kanwę jej rockandrollowego życia. - Może - pani doktor wzruszyła ramionami. - Na pewno to da ci szansę, żeby dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Tylko z tymi kolejkami ostrożnie. Nie powinien mieszać alkoholu z lekami… o ile jeszcze je bierze. Bo te z recepty ode mnie skończyły mu się raczej dawno temu - westchnęła. - Może spróbuj dyskretnie się jakoś tego dowiedzieć? - Tak zrobię - zapewniła Liz zgarniając z podłogi plecak. - Widzimy się za tydzień. - Do zobaczenia, Liz - Kreidler uśmiechnęła się, wstała i podała jej dłoń na pożegnanie. - Uważaj na siebie. Doktor została w gabinecie a Liz znalazła się na powrót w recepcji. Z recepcjonistką wykłócał się właśnie jakiś facet, wyglądający na roztrzęsionego. - … szę pana, przykro mi, nie świadczymy wizyt na kredyt! - tłumaczyła mu kobieta. - Ale pani nie rozumie, ja naprawdę potrzebuję pomocy! To wróciło! - Proszę się uspokoić, bo wezwę ochronę! Liz najpierw zdębiała. Później rzuciła plecak na kontuar i ignorujac rozgorączkowanego mężczyznę zwróciła się do recepcjonistki. - Eeee, chyba czegoś nie łapię… Nie działacie pro bono, albo, kurwa, sama nie wiem… nie bierzecie przypadków od korpo-glin? Recepcjonistka spojrzała na nią i drgnęła, jakby Liz przestraszyła ją bardziej od awanturującego się mężczyzny. - Od policji? - zacięła się na chwilę. - Nie. Od policji trafiają do szpitala. - A po szpitalu? - wcięła się Liz. - Nie ciągnie się ich terapii nieodpłatnie? - To... zależy. - Sprawdź kto płaci moje rachunki - zażądała ewidentnie już wkurwiona. - Pani wizyty są refundowane - odpowiedziała szybko recepcjonistka. - Przez kogo? - Liz zerknęła jej przez ramię na holoekran. Był na nim otwarty pasjans. - Chcę zobaczyć stosowny druk. Wyświetl mi go. Recepcjonistka zaczęła nerwowo stukać w klawisze. Po chwili drukarka wypluła wydruk. Wykaz regularnych wpłat, co tydzień od wyjścia ze szpitala, 50 Eurodolarów za wizytę. I numer konta, z którego wpływały, nic więcej. Wydruk zniknął w tylnej kieszeni gaci. Liz poderwała na ramię swój rower i ruszyła do wyjścia. Miała w głowie jeszcze większy mętlik niż przed wizytą. Żar uderzył w nią taranem gdy tylko opuściła klimatyzowane pomieszczenie. Od razu pożałowała, że nie wypiła kilku szklanek wody dostępnej dla pacjentów. Wcisnęła w uszy bezprewodowe słuchawki. Miała ochotę na jakiś mocny numer żeby wyładować buzującą gdzieś pod skórą złość. Wiadro miodku wydawało się w sam raz pod parszywy nastrój. Liz uwielbiała surowe garażowe brzmienie Melvins. Kojarzyło jej się z ich pierwszymi muzycznymi eksperymentami w Dead Whore. Dobre czasy. Choć... właściwie czy kiedykolwiek były dobre? Bywały tylko mniej lub bardziej gówniane. W holofon, zwyczajowo noszony na nadgarstku, wstukała wiadomość do Johna. Jedno ledwie zdanie. “Wpaść na noc?” Wskoczyła na rower i zaczęła pedałować do rytmu ciężkich gitar. Bezwiednie kierowała się w stronę mieszkania Rasco. Znów naszło ją to niepokojące wrażenie, że ktoś się na nią gapi. Czai się w zaroślach albo za winklem. - Musisz wyluzować, Liz… - burknęła do siebie i wybrała połączenie aby upewnić się, że kumpel nie jest aby w pracy. Rasco odebrał i oznajmił nawet rześkim głosem, że ma popołudniową zmianę. Świetnie. Jeśli będzie miała szczęście załapie się na kilka zimnych piw. Poza tym w otoczeniu Rasco kręciła się ostatnio ta fixerka. Może ona dowie się co to za numer konta i kto łoży na dobro zdrowia psychicznego Liz Delaney... Ostatnio edytowane przez liliel : 03-10-2017 o 22:25. |
03-10-2017, 22:30 | #6 |
Reputacja: 1 | Bywają czasy kiedy liczby mają znaczenie. Nie w tym jednak przypadku. Billy próbował sięgnąć pamięcią wstecz i przypomnieć sobie jak zaczął się ten wieczór… i co ze sobą zabrał. Trudno było zliczyć ile razy… takie rzeczy zdarzały się w zespołach. O dziwo, najwięcej takich było w jego pierwszym zespole. Wtedy się brało każdą fankę, nieważne jak brzydką. Bo fanek było wtedy więcej niż kasy za “koncerty”. - Zajmij… go czymś… zagadaj.- zasugerował cicho uaktywniając e-glasses i włączając REAL-map, by zorientować się gdzie w ogóle przebywa teraz w mieście. Ubrania potrzebował, więc i za tym się rozglądał tak jak i za potencjalnymi kryjówkami. Łóżko i szafa … tylko w ostateczności. Tam ów tatuś będzie szukał jako pierwszy. Z głębi mieszkania rozległy się głośne, energiczne kroki. - Co robisz!? Uciekaj! - Dziewczyna rzuciła się do drzwi pokoju, przesuwając zasuwkę na sekundę przed tym jak jej ojciec pociągnął za klamkę. Drzwi drgnęły. - Susie, otwieraj, bo rozwalę te drzwi! – dobiegł za nich gniewny głos. - Tato, uspokój się, jestem z koleżanką! Bystra dziewczyna. - Macie minutę! I lepiej, żeby to była koleżanka! Zbawienna minuta! To było wystarczająco, żeby zdążył założyć gacie i spodnie. Przy nich nóż w pochwie i portfel. Geolokacja wskazywała na róg Jones i Washington street, na Nob Hill. Jednym słowem centrum. Duże mieszkalne bloczysko. Rzut oka za okno upewnił Billego, że za nim znajduje się wąski balkon, biegnący chyba przez całą długość mieszkania. Szybka śmierć bądź… naprawdę parszywa sytuacja. - Raz się żyje…- skomentował pod nosem Billy ruszając pospiesznie ku balkonowi i mając nadzieję, że stamtąd uda mu się przejść przynajmniej do następnego mieszkania. Musiał wygramolić się przez okno, bo drzwi balkonowe były widocznie w innym pokoju. Kiedy się gramolił Susie jeszcze dopadła do niego i obdarzyła pożegnalnym pocałunkiem. Chyba spisał się w nocy. Na zewnątrz Billego uderzył podmuch wiatru i gorąca. Tak jak kojarzył, czwarte piętro. Balkon wychodził na tyły budynku, w dole wyschnięte krzaki. Na upartego mógł próbować schodzić niżej, ale byłoby to ryzykowne. Dużo łatwiej będzie przejść na któryś z sąsiednich balkonów. Tylko co dalej? - Minuta minęła! - ze środka usłyszał głos ojca dziewczyny. - Ubieramy się, tatko! Balkon, to wybrał Billy...w dół zawsze zdąży zejść. Dlatego przeskoczył na sąsiedni balkon uznając że później pomyśli co dalej. Omal nie spierdolił się dół, bo wciąż trochę kręciło mu się głowie. Kiedy przechodził w pokoju sąsiadującym z pokojem Susie ujrzał barczystą postać wąsatego gliniarza zmierzającego ku drzwiom balkonowym. - Ładna mi koleżanka! - ryknął policjant wypadając na balkon. - O ty chujku, ja ci jaja urwę! Wychylił się przez dzielącą balkony ścianę i sięgnął łapą, ale nie dosięgnął. Nie zdecydował się podążyć za uciekinierem. Warknął tylko wściekle: - Poczekaj, zaraz popieszczę cię prądem! - I zniknął. Pewnie pobiegł po taser. Okna i drzwi balkonowe mieszkania, przy którym Billy się znalazł były zasłonięte roletami i zamknięte. Muzyk znalazł się na grząskim gruncie. W USA wciąż obowiązywała zasada “mój dom, moja twierdza”. Każdy mógł go w tym momencie zastrzelić. Z drugiej strony alternatywą był soczysty wpierdol i może pobyt w areszcie. W ewentualnej sprawie sądowej zeznania gliny zawsze będą mieć pierwszeństwo przed zeznaniami muzyka. Billy nie zamierzał na to czekać i ocenił sytuację… poradzi sobie z zejściem w dół? Chyba tak… był w niezłej formie. Nie było więc czasu czekać. I zaczął schodzić po balkonie obiecując sobie w duchu, że już nigdy nie pójdzie z żadną panienką na pięterko. Odtąd “parter only”. Do parteru na razie było daleko. Przesadził barierkę, ale to była ta łatwiejsza część. Trzymając się jej górnej krawędzi spróbował się opuścić, ale tylko zamachał w próżni bosą stopą. Do barierki piętro niżej został dobry metr. Musiał puścić się jedną ręką, złapać za gładką, betonową podstawę balkonu i na chwilę utrzymać na niej cały swój ciężar. Właśnie się do tego przymierzał, gdy na balkonie Susan pojawił się znów jej ociec, tym razem trzymając w dłoni taser. Zabawka miała jakieś pięć metrów zasięgu, mniej więcej tyle ile ich od siebie dzieliło. - Właź z powrotem, albo cię przysmażę! - zawołał gliniarz. Blefował? Porażenie prądem równało się w tej sytuacji z szybkim lotem w dół. W najlepszym wypadku połamane kończyny. Czy był takim psycholem, by próbować zabić Billego? Czubków i sadystów w policji nie brakowało… - Tatko, pojebało cię!? - Obok pojawiła się jego przerażona córka. - To mój chłopak, tylko się całowaliśmy! - Stul pysk, mała lafiryndo! - ojciec nie przestał celować w Billego, ale odwrócił do niej głowę. Blefował czy nie, Rebel Yell nie zamierzał czekać, by się o tym przekonać. Więc skoczył by wykonać ów plan i desperacko zwiększyć zasięg między nimi. Bujnął się, by wylądować po właściwej stronie barierki, ale i tak boleśnie dupnął tyłkiem o zawieszone na niej doniczki, nogami z kolei lądując na rozłożonej suszarce z praniem. Złożył ją swoim ciężarem, przy okazji rozwalając doniczki i wylądował na siedząco w stercie połamanego plastiku, czyichś ciuchów, ziemi i pelargonii. Przez hałas przedarł się z góry spanikowany pisk dziewczyny: - Billy! Billy, nic ci nie jest!? Jej stary wychylił się przez swój balkon i strzelił z tasera. Muzykowi mignęła w słońcu przewodząca prąd linka z ostrą końcówką mającą wczepić się w jego ciało i poczęstować wysokim napięciem. Na szczęście chybiła, ale dziad wciąż miał zasięg. Drzwi balkonowe mieszkania przy którym wylądował Billy były otwarte na oścież. To znaczyło, że pewnie ktoś był w domu, chociaż w zagraconym salonie Billy nie widział nikogo. - Żyję ! Cały! - krzyknął Billy i oceniając swe szanse zaryzykował. Sprintem pognał przez salon w stronę przedpokoju i drzwi za nimi. Nie zamierzał się zatrzymywać dopóki ich nie dopadnie i nie otworzy. Nie zamierzał przeszkadzać mieszkańcom mieszkania czymkolwiek się zajmowali w tej chwili. Wpadł do przedpokoju jak burza i ocalił go tylko wyćwiczony w barowych i podwórkowych bójkach refleks. Kątem oka dostrzegł rudowłosą babę, w szlafroku i lokówkach, zamierzającą się na niego rurą od odkurzacza. Schylił się i dzięki temu dostał tylko w ramię, wpadając na szafę obok drzwi mieszkania. Baba, wrzeszcząc nieartykułowanie wniebogłosy zamierzała się do kolejnego ciosu. Pomyślał, że ma całkiem niezły sopran. - Przepraszam ja tu tylko spadłem z nieba. Ładny głos… i biust.- rzekł wcale nie zatrzymując się. I kłamiąc. Nie miał bowiem czasu zerkać na jej piersi. Bowiem na oku miał nagrodę… drzwi do tego mieszkania. Liczył jednak na skonfundowanie kobiety. Odruch warunkowy zadziałał. Baba cofnęła się, zerkając czy nie widać jej biustu i poprawiając poły szlafroka. To wystarczyło, żeby Billy zdążył przesunąć zasuwkę, otworzyć drzwi i wypaść na korytarz. Długi, ciągnący się przez cały budynek korytarz. Kawałek po lewej dostrzegł schody a obok nich windę. Klatką schodową poniosło się echo męskiego głosu dobiegającego z piętra wyżej: - Zostań! - a zaraz po nim głośne trzaśnięcie drzwiami. Schody… Billy ostatnie czego potrzebował to stanie w miejscu i poleganie na maszynerii. Jednakże wpierw nacisnął przycisk windy. Nie było jej na piętrze, ale usłyszał jak rusza, wezwana przez niego. Usłyszał też całkiem wyraźne kroki biegnącego piętro wyżej ojca jednonocnej kochanki. Więc pognał w kierunku schodów uaktywniając w e-glasses GPS swego zielonego upiora. A nuż był gdzieś w pobliżu. Nope. Musieli wczoraj przyjechać tu taksą lub na autopilocie wozem dziewczyny. Motocykl stał na podwórku za Warsaw Pub&Bar. Gdyby był bliżej Billy mógłby go przyzwać, ale nie licząc autonomicznych taksówek pojazdy bez kierowcy były we Frisco zabronione ze względów antyterrorystycznych. Dojechałby może do centrum i dezaktywowałyby go gliny, bronią elektromagnetyczną uszkadzając w dodatku elektronikę. Tymczasem głównym zmartwieniem muzyka był wciąż wkurwiony tatuś. Na szczęście nie biegał po schodach równie szybko co on i został trochę w tyle. Zbiegając na parter Billy minął starszą panią z pieskiem, która omal nie dostała zawału na jego widok. Przez chwilę mignęło mu jego odbicie w lustrze w lobby i zrozumiał dlaczego: bosy, utytłany ziemią i zdyszany punk bez koszulki. Podobne wrażenie musiał wywrzeć na ulicy, na którą wypadł z budynku. Ulica była boczna i ruch niewielki. Po lewej, poprzeczną Washington street przejeżdżał podzwaniając charakterystyczny, stylizowany na zabytkowy tramwaj. Billy nie miał jednak zamiaru się zatrzymywać. Zamiast tego szybko zamówił przez holofon taksówkę na swoją pozycję… która ciągle się zmieniała. To nie był duży problem, taksówka powinna powinna aktualizować pozycję, ale gdzieś będzie musiała się zatrzymać. Skręcając za róg budynku Billy obejrzał się za siebie, by dostrzec wypadającego ze środka gliniarza. Ten dostrzegł go również i twardo podjął pościg. Poruszał ustami, ale tym razem nie groził Billemu kastracją, chyba że pod nosem. Albo wzywał przez holo posiłki. Billy zaś nie miał za bardzo wyboru… pędził tak szybko jak był w stanie, szukając miejsca w którym to mógł zgubić pościg… i wypatrując taksówki która mogłaby go stąd zabrać. Zwarta, wielkomiejska zabudowa nie dawała wielu możliwości. Brama lub podwórko mogły się okazać ślepym zaułkiem. Biegł więc po prostu przed siebie. Okazało się jednak, że gliniarz nie zamierza ścigać go przez całe miasto. Gdy dzieliła ich już niemal cała przecznica odpuścił, grożąc tylko muzykowi pięścią. Billy mógł zwolnić i mała, autonomiczna taksówka wreszcie odnalazła go, zatrzymując się na poboczu. Żywy taksiarz w życiu by go w tym stanie nie wpuścił, na szczęście AI nie były wybredne. Po chwili muzyk zasiadł w jednym z trzech zwróconych do siebie przodem foteli. Czwarte miejsce było zamkniętym kratą siedzeniem nieobecnego kierowcy. - Witam - odezwał się głośnik. - Dokąd podrzucić? Billy podał adres pubu w którym mieszkał i dodał.- Śpieszy mi się. Dopłacę jeśli dotrę tam w ciągu godziny. Przede wszystkim liczył, że odjedzie zanim glina zobaczy numery taksówki. - Przewidywany czas dojazdu to trzydzieści osiem minut - powiedziała taksówka. - Opłata za kurs wyniesie czternaście Eurodolarów. Czy akceptuje pan carsharing? Władze municypalne San Francisco oraz korporacja AiCab zachęcają do carsharingu, jako sposobu na obniżenie kosztów podróży i zmniejszenie korków. Billy właśnie położył się w fotelu, bowiem ulicą przejechał radiowóz z logo Dobrych Glin i wypisanym na boku neonowym hasłem reklamowym korporacji: “Dobre Gliny - dobrzy w tym co robimy, źli dla przestępców.” Gliniarze jechali wolno, wystawiając przez otwarte okna zimne łokcie i wyraźnie się za kimś rozglądając. Billemu zaś zamigał holofon. Dzwoniła Janis. - Może następnym razem. - odparł wymijająco Rebel Yell i przelał zapłatę. Po czym uruchomił holofon. - Whazzzup? - zapytał wesoło, podczas gdy taksówka wreszcie ruszyła. - A ty co taki ucieszony z rana? - zdziwiła się fixerka. - Myślałam, że cię obudzę, ale i tak postanowiłam zadzwonić, bo mam grubego niusa. Załatwiłam wam wstępnie koncert w Niewidzialnym Klubie! Jutro. Hajsy i fejm! Mam nadzieję, że nie macie innych planów a jeśli macie to, cholera no, zmieńcie. Nius faktycznie był gruby. Niewidzialny Klub był najbardziej kultowym miejscem we Frisco. Chadzała tam zarówno uliczna drobnica jak i grube ryby czy rekiny showbiznesu. Mass Æffect jeszcze tam nie grali, również dlatego, że klub nie był typowo koncertowym miejscem. Tym bardziej propozycja była wyróżnieniem. - Ktoś cię uprzedził z pobudką. - stwierdził ironicznie Billy. - Gdybyś się tak o pół godziny pospieszyła byłoby jeszcze lepiej. Uruchomił na holofonie plany jego zespołu. Zadziwiająco wiele pustych miejsc.- Nie mamy żadnych. Jakie masz namiary na ten Niewidzialny Klub? - Namiary - zaśmiała się. - Prześlę ci zaraz numer do przedstawiciela tego interesu, to obgadacie warunki. A gdzie będzie impreza to nawet ja jeszcze nawet nie wiem. Na pewno dadzą wam znać na tyle wcześnie, żebyście mieli czas na rozstawienie sprzętu. - Facet chce być anonimowy, czy ma jakieś imię? - zapytał Billy. - Będzie w wizytówce. Billy dostał wizytówkę po chwili. Było na niej imię “Dale” i numer. - Ok… a poza tym, co tam u ciebie? Wszystko w porządku?- zapytał Billy zapisując w holofonie wizytówkę. - Nawet bardzo - odparła zadowolonym tonem. - Poznałam kogoś. I może wpadnę z nim na wasz koncert jutro? - Nie ma sprawy… prześlę ci wejściówki, jak jakieś dostaniemy. - odparł Billy uśmiechając się. - Coś o nim powinienem wiedzieć? - Bo ja wiem - zachichotała - Pewnie go znasz. To przyjaciel waszej wokalistki, Rasco. Tak, Billy go znał. Rasco bywał na koncertach i imprezach po nich. Co ciekawe, wydawał się być dla Liz kimś w rodzaju kimś w rodzaju przyszywanego brata, podobnie jak Janis dla niego. - Acha… no tak… a skąd go znasz? - zapytał Billy, który wszak Janis nikomu z zespołu nie przedstawiał. Dla nich dotąd była głosem bez twarzy w jego holofonie. - Pfff, a odkąd ty musisz wszystko wiedzieć? - był pewien, że gdyby to była wideorozmowa to pokazałaby mu język. - Od wiedzenia to ja jestem, co nie? Pogadamy jutro, teraz lepiej pomyśl nad koncertem. - Ok… to na razie.- odparł Rebel Yell kończąc rozmowę. Muzyk ułożył się wygodnie w taksówce i zamyślił. Sytuacja była ciekawa… udział w takiej imprezie miał swoją wagę. Gorzej że nie mieli żadnego nowego kawałka, ale na tym się pomyśli jak już będzie wiadomo gdzie grają i kiedy. I ile czasu zostało. Na razie Billy zamierzał wrócić do domu, umyć się i przebrać. Po czym zebrać całą ekipę i obwieścić im dobrą nowinę. A potem alleluja i do przodu. Przyda się zrobić małą próbę przed koncertem, ale to detal. Mieli występ, a to było najważniejsze.
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. |
05-10-2017, 10:48 | #7 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Dron przeleciał nad nią raz jeszcze kiedy szła do zejścia z dachu. Klatka schodowa była tradycyjnie zawalona butelkami i petami a na półpiętrze spał jakiś zaćpany koleś.
__________________ Konto zawieszone. |
06-10-2017, 12:41 | #8 |
Reputacja: 1 | Przez dłuższy czas wpatrywał się w wizytówkę, przekazaną mu przez Howl. Jego holozegarek pokazywał zdjęcie i numer telefonu niejakiego Feedmana. Siedział spokojnie na krześle w samych bokserkach, kawa powoli stygła, a on nie mógł zebrać w sobie myśli. Co ten człowiek może mieć na myśli mówiąc o Joshu. Skąd mógł go znać? I jakim cudem odnalazł mnie? Spojrzał na Howl krzątającą się po kuchni. - Myślisz, że powinienem się do niego odezwać? Milton był moim dobrym przyjacielem. Głos mu się załamał. To był pierwszy raz, kiedy Howl mogła zobaczyć w jego oczach smutek. - Josh... on nie żyje od kilku lat. Nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi. Howl zatrzymała się na chwilę w takim bezruchu, jaki zdarzał jej się rzadko. - Czekaj. - Przystawiła sobie krzesło i ustawiła je tyłem naprzód. Usiadła okrakiem, zaplotła ręce na oparciu. - Po pierwsze. JJ, oszczędzaj wodę. To mówię póki nie zapomnę. Po drugie. Spokojnie. Po kolei. O co może chodzić? Ten Milton, jak zginął i co wspólnego z nim może mieć jakaś intratna oferta? Na razie nic nie myślę, ale może warto tego Feedmana jakoś sprawdzić, podpytać. Jak się uda dziś próbę zorganizować, to może ktoś od nas będzie w stanie cokolwiek ustalić. Nie warto ryzykować, nie? To niebezpieczny świat, wiesz jak jest. Wszyscy ci pomogą jakby coś się działo. - Zazwyczaj Howl była właśnie taka bezpośrednia, mówiła gdy tylko coś pomyślała, ale teraz wyglądała jakby gdzieś zniknął jej luz i beztroska. Spojrzał jej prosto w oczy i powiedział. - Josh... on umarł, bo miał słabe serce. - Krótka pauza. - Tym bardziej dziwi mnie jakaś oferta. Masz absolutną rację, lepiej najpierw sprawdzić tego szemranego typa. Smutek ustąpił miejsca złości. Jego ręce zaczęły powoli drgać. - Śmierdzi mi to na milę, tak spróbujmy się czegoś więcej dowiedzieć. Zacznijmy od przejrzenia sieci - mówił to już jakby bardziej do siebie aniżeli do Howl. Odpalił swój holozegarek, w wyszukiwarce wpisał dane Freedmana, a na jego twarzy pojawił się dziwny złowrogi uśmiech. - Upewnię się - znasz takie powiedzenie, że ciekawość zabiła kota? Zresztą chyba był taki kawałek… - Howl przechyliła głowę i zmrużyła oczy, jakby próbowała sobie coś przypomnieć. Zanuciła kilka taktów, niepewnie. - Tak jakoś? Nie, chyba nie. No, nieważne. A czym twój kumpel Milton się zajmował? Ma jakąś rodzinę? Wiesz, to by jeszcze nie było takie dziwne, gdyby nie to że auto tego kolesia stało niedaleko już kiedy wychodziłam z tego kurwidołka. Chyba nie poszedł się odlać, co? Marty Feedman nie był trudny do odnalezienia w sieci. Wręcz przeciwnie, włożył trochę wysiłku, by odróżnić się od ewentualnych innych Martych Feedmanów. Na jego krzykliwej stronie internetowej bił w oczy krzykliwy baner: “Marty Feedman. Adwokat - prywatny detektyw.” Ta druga specjalizacja wyjaśniała poniekąd jak znalazł JJ-a. Przeglądał stronę Freedmana z zaciekawieniem. - Hmm nie dość że to papuga, to i prywatny detektyw. Ciekawie się zapowiada. Szczerze powiedziawszy to myślę że już najwyższy czas, by dowiedzieć się, czego ta łachudra chce. Spojrzał w stronę Howl i przycisnął na holozegarku małą zieloną słuchaweczkę. - Marty Feedman, słucham? - facet odebrał niemal natychmiast a gdy JJ się przedstawił, przeszedł do rzeczy energicznym tonem: - Pan Gonzales, cieszę się, że pan zadzwonił. Jak wspomniałem pana koleżance, mam dla pana nietypową, ale zyskowną propozycję. Jednak wolałbym ją przedstawić osobiście. Proszę tylko podać czas i miejsce. - Zyskowną ? Proszę mi tu nie owijać w bawełnę, ma pan dla mnie propozycję to niechże ją pan pokrótce przedstawi, ja natomiast rozważę czy ją przyjąć. Nie mam czasu na gierki, bo jeśli zawraca mi pan saksofon tylko dlatego, że lubi się pan spotykać z młodymi facetami to żeś kurewsko źle pan trafił. Cała sentencja została wypowiedziana za jednym zamachem, także czekając na odpowiedź papugi, JJ łapał głęboki oddech. Howl, gdy tylko zorientowała się że JJ dzwoni, strzeliła facepalma. Potem podniosła się i odeszła kawałek dalej, tak żeby móc przysłuchiwać się rozmowie. Napisała też szybko wiadomość do matki z pytaniem czy kojarzy takiego gościa jak Marty Feedman, podobno prawnik. W końcu to było małe środowisko w którym zawsze należało znać konkurencję. Matka odpisała po chwili: “Ten nieudacznik? Był tak złym adwokatem, że musiał zacząć dorabiać śledząc ludzi przy sprawach rozwodowych i tym podobne. Krążą plotki, że zdarza mu się fabrykować dowody czy podstawiać do spraw przekupionych świadków. Ale ma swoją klientelę, głównie podobnych cwaniaczków. Czemu o niego pytasz? Lucy, czy ty masz jakieś kłopoty z prawem?” “Nie nie, to dla kolegi. Się mu narzucił albo próbuje. Dzięki Alicio.” Zwracanie się do matki imieniem było i może życzeniem śmierci, ale Howl nie mogła sobie darować takiej drobnej docinki. Zresztą zaraz udała się do JJa żeby pokazać mu wiadomość, nie musiał wiedzieć z kim pisała. Feedman roześmiał się na sugestię JJ-a. - Bez obaw, ja nie z tych. Ale ok, twój czas jest pewnie cenny. Dalej masz saksofon, który wcześniej należał do pana Miltona, prawda? Wielki artysta, choć niedoceniony. Otóż reprezentuję jego córkę, panią Abigail Richards. Pani Richards zbiera pamiątki po ojcu i chciałaby go od ciebie odkupić. Ile kosztuje nowy saksofon, tysiaka? Zapłaci ci dwa. Kupisz sobie instrument z najwyższej półki i jeszcze ci zostanie. To jak? JJ rzucił okiem na to, co podsunęła mu Howl, poczekał aż Freedman skończy swój monolog i odpowiedział. - Widzi pan, ten saksofon nie jest na sprzedaż, nawet jakbym miał przymierać głodem, i żreć trawę z kamieniami i popijać słoną wodą z morza to nadal byłby nie na sprzedaż. Także proszę przekazać szanownej pani, ażeby wsadziła sobie te piniędze w dupę, tudzież gdzieś indziej, byle by jej to sprawiło przyjemność. Musi pan wiedzieć, że ten saksofon to był prezent od Josha na moje 18 -letnie urodziny i jest dla mnie cenniejszy niż całe złoto Frisco. Aha jakbyście wpadli na jakiś debilny pomysł zgłoszenia kradzieży, to musicie wiedzieć, że ciągle posiadam kartkę urodzinową z życzeniami, którą dostałem od Josha i w której życzy mi, aby ten saks doprowadził mnie muzycznie tam, gdzie nawet i on nie dotarł. A jakbyście wpadli na jeszcze głupszy pomysł kradzieży owej pocztówki w celu zatarcia śladów, to proszę mi wierzyć, jest ukryta w bezpiecznym miejscu, razem z innymi pamiątkami, które mi po nim zostały. W tym momencie Marty Feedman próbował coś wtrącić, ale JJ nie dał mu nawet na to szansy. - Proszę mi nie przerywać, to jeszcze nie koniec. Chciałbym, aby pan wiedział, że córunia Abigail jest ostatnią osobą na świecie, która ma jakiekolwiek prawa do posiadania czegokolwiek, co pozostawił po sobie Josh. Ta suka wyparła się go, gdy ten nie miał już pieniędzy, by finansować jej zachcianki, zostawiła go samotnego na dnie. Nawet, wtedy gdy sama wyszła za mąż za jakiegoś bogatego frajera, miała wywalone na to, co się działo z jej ojcem. Na tyle że nie pojawiła się nawet na jego pogrzebie. Ton głosu JJ'a stawał się z sekundy na sekundę coraz bardziej agresywny. - Także, niech mi pan nie składa więcej żadnych propozycji ani teraz, ani w przyszłości. Na ten moment nasza rozmowa dobiegła końca, żegnam, nie pozdrawiam. JJ, rozłączył się dosłownie chwilę później, spojrzał na Howl i rzekł. - Pieprzony pendejo, myślę, że to dopiero początek całej tej hecy, ciekawe co te szumowiny wymyślą, by odzyskać ten saksofon. Howl w trakcie tyrady JJa wykonała kilka gestów i zrobiła kilka min które stanowiły szybki komentarz do tego co słyszała. Deklaracja niesprzedania saksa spotkała się z dwoma kciukami wyciągniętymi w górę, był też gest symbolicznego podrzynania gardła i spiralny ruch dłonią sugerujący że ktoś tu chyba zwariował. - Myślisz? Że dopiero początek? - Przygryzła palce. - Nie, stary, to jest po prostu złe. Tak się nie robi. Pewnie i tak nie zrozumieją, to nie tacy ludzie… jak my, chociaż to może nie zabrzmiało dobrze. Ale co, myślisz, jest w tym coś więcej? Nostalgia i pamiątka? Czy też co, jakaś mapa prowadząca do góry złota albo dragów? - Howl zamrugała, jakby naprawdę taki scenariusz był dla niej realny. To było dobre pytanie. JJ nigdy specjalnie nie zastanawiał się nad inną niż sentymentalna wartością swojego saksofonu. Jedynym co wyróżniało instrument było kilka wygrawerowanych na nim obok siebie liter: „JC”, „WS” oraz „JM”. Zapytany kiedyś o grawerunki Joshua jedynie uśmiechnął się i odpowiedział zdawkowo: „To dedykacje od przyjaciół”. Właściwie, jak JJ sobie przypomniał, to „JM” pojawiło się tam później, w okolicy jego osiemnastych urodzin. |
06-10-2017, 17:18 | #9 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Bounty : 06-10-2017 o 18:46. |
08-10-2017, 15:10 | #10 | |
Reputacja: 1 |
__________________ "Soft kitty, warm kitty, little ball of fur... Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur." "za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!" | |