Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 20-02-2021, 11:01   #21
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=vOwrhG7iJww[/MEDIA]
Wspomnienia kłamią. Pamięć upiększa złe i przykre zdarzenia. Albo sprytnie nagina je i dopasowuje do wygodnej wersji historii, tej z już nałożonymi odpowiednimi filtrami, by rzeczywistość stała się znośna. Każda świadoma istota podlega tej zasadzie: pamięć jest świadkiem, na którego zeznaniu nie można polegać. Nastawały jednak chwile przebłysków, gdy wszelkie fasady opadały i rzeczywistość zaczynała charczeć. Dla Doe moment ten nadszedł całkiem szybko, jeszcze tego samego przeklętego dnia, kiedy myjąc dłonie przed lustrem w miniaturowej łazience swojej nowej kanciapy, poczuła nagły skurcz żołądka. Żylastym ciałem zachwiało i ledwo dała radę przytrzymać się umywalki aby nie wyrżnąć o podłogę. Stała chwiejnie na nogach, a bezlitosna pamięć fundowała jej migawki z minionych godzin: widziała dokładnie każdą, martwą twarz osób których nie zdołała ocalić i tych, których sama zabiła. Pojedyncze stop-klatki wypalały się na zwojach mózgowych, ciśnienie krwi huczało w uszach przyprawiając o poczucie, że głowa zaraz eksploduje.
Zabiła ich… zabiła ich wszystkich - bez litości, bez wahania. Nie przebierając w środkach i topiąc w terrorze barwy szybko stygnącego szkarłatu.
Jane nie wierzyła w niebo ani piekło. Nie była nawet pewna, czy wierzy w nieśmiertelność duszy. A jednak stojąc w tej przeklętej łazience gdzieś głęboko pod ziemią, gdy zewsząd taczała ją zimna cisza, a godzina była żadna, czuła aż nazbyt dobitnie co odstawiła. Zakręcony na supeł żołądek zmienił się w bryłę lodu, a chłód momentalnie rozszedł się po całym organizmie, przyprawiając go o delirkę. Oddech zaczął się kobiecie rwać, widziana w lustrze twarz przybrała szkaradną maskę. Równie szkaradną co widok wypalony na rogówce, gdzie kalejdoskop obrazów przypominał wizje szalonego, opętanego szkarłatem psychopaty.
Lękliwi ludzie żyją we własnym piekle. Można powiedzieć, że sami je sobie tworzą… a co tworzyła ona? Czym, do cholery, się stała?

- Sklej…- wychrypiała do swojego odbicia, zaś trawiąca wnętrzności rozpacz została zastąpiona nienawiścią. Obicie jednak nie wyglądało na przekonane, pomogła mu więc.

- Sklej, kurwo, pizdę i do roboty! - zacisnęła dłoń w pięść i posyłała ją prosto w wykrzywioną bólem twarz po drugiej stronie szyby. Huknęło tłuczone szkło.

Głęboką nocą po ciężkim dniu dawne strachy lubiły brać górę nad rozsądkiem. Nagle wszelkie kolory bladły i zostawała jedynie szarość okazjonalnie podbarwiania niekontrolowanymi wybuchami czerwieni. Zapachem prutej otrzewnej i krwi osadzonych na mózgu niczym toksyczny kokon. Pechowo przeszłości nie dało się wymazać. Żyła własnym życiem, przepływając w ludzkim ciele razem z potokami hemoglobiny. Doe musiała pamiętać to co dobre i to co złe, czasem tylko to pozostawało po ważnych ludziach - tych kilka nikłych jak smugi papierosowego dymu strzępków zagrzebanych na samym dnie pamięci, w najdalszych zakamarkach mózgu.
Stare zadry, kolce i ciernie rwące mięsień serca przy najmniejszym poruszeniu ciała odżywały przy każdym, choćby przelotnym spojrzeniu na pamiątki po tych którzy odeszli. Jane nienawidziła się bać, więc zrobiła to co zawsze: strach przemieniła w gniew, dusząc frustrację butem do gleby nim ta wyciśnie z jej gardła pierwsze jękliwe zawodzenie.

Ślepa od furii miotała się po pokoju, podłoga pod jej nogami znikała pod coraz większą ilością rozbitego szkła, armatury i drewnianych drzazg. W powietrzu, wraz z nieprzerwanym potokiem klątw, odgłosów łamania mebli, unosiły się drobinki tynku oraz piór wybebeszonych poduszek, lecz kobiecie ciągle było mało. Tańczyła z własnymi demonami, a przygrywała im szyderczo orkiestra paranoi. Ból odniesionych zeszłego dnia ran zblakł, drżące mięśnie spięły się tym razem rwąc do działania. Wyblakła rozpacz, z oczu zniknęły piekące okruchy tęsknoty niemożliwej do ukojenia. Nie było powrotu do tego co minione, martwych nie dało się ożywić. Ani nie dało się udawać, że to bez znaczenia. Porwana obłędem nie czuła niczego prócz wściekłości, a tę wyładowywała na otoczeniu. Gdzieś obok puszczała świergot interkomu zawieszonego na ścianie przy drzwiach, skupiając się chwilowo na dewastacji stołu kopniętego w mur przy rozpieprzonym łóżku. Mebel był twardy, wytrzymał zderzenie z płaską powierzchnią czym jeszcze mocniej Jane podkurwił. Skoczyła na niego, butami atakując nogi aby po kolei je wyłamać, a blatem finalnie miotnąć przez całą długość klitki. Wtedy zorientowała sie, że głosy słyszane do tej pory nie dochodzą z cmentarzyska szarych komórek wewnątrz głowy, lecz mają jak najbardziej zewnętrzne źródło. Potrząsnęła krótko karkiem, niczym pies otrząsający się po kąpieli.
- Czego kurwo brzęczysz?! - wypluła jadowicie, na moment zastygając z wyłamaną, metalową nogą stołu podniesioną wysoko nad głowę tę sekundę przed zadaniem kolejnego ciosu materii nieożywionej.

W pewnym momencie brzęczenie ustało. Doe dalej robiła demolkę, aż w pewnym momencie interkom znów się odezwał. Tym razem był to lekko zaniepokojony, męski głos. Mocno ochrypły. Rozpoznała w nim tego podporucznika, Jake’a McKinleya.

- Pani Doe? Co się dzieje?

Odpowiedzą był głuchy, wibrujący warkot bardziej przypominający zwierzęcy niż ludzki głos. Jeszcze tego kasztana w trepowym gajerze brakowało. Gówniaka z mlekiem starego pod nosem i sromem samicy morsa na mordzie. Blondynka wygięła tułów w bok, ramiona układając niczym zawodowy pałkarz bejsbolowy drużyny smutnych przegrywów. W dłoniach dzierżyła wypruty ze ściany kawał metalowej rury, do czynionej przez nią kakofonii dochodziły subtelny szmer wody lejącej gdzieś z łazienki.
- Wykurwiaj na śmietnik! - warknęła ni to do interkomu ni chuj wie do kogo, a potem nagłym zrywem wyprostowała się i przyładowała improwizowanym kijem prosto w ciekłokrystaliczny ekran, wyświetlający do tej pory irytująco idylliczną łączkę pośrodku jakiegoś gównianego lasu czy cholera raczyła wiedzieć co to miało być. Delikatna tafla zajęczała ze skargą, by w jednej chwili pokryć pajęczyną pęknięć, a potem posypać drobinami wielkości ziarna ryżu prosto na podłogę.

Jakieś dwie minuty później usłyszała kroki na korytarzu i pukanie do drzwi. Ostrożne. Z odejściem o dwa kroki.

- Pani Doe? To ja...pphr… - chrypnął, ochrząknął i powiedział cienkim głosikiem - McKinley…

Gdzieś w całym szale Jane zapaliła się jakaś lampka we łbie. Wyglądała jak kontrolka od czegoś ważnego, chociaż w tej chwili myślenie przyczynowo-skutkowe pozostawało daleko poza jej możliwościami. Zrobiła więc to, co każdy kierowca jakiejkolwiek maszyny zrobił przynajmniej raz w życiu: zignorowała, naklejając mentalnie kawałek taśmy żeby lampeczka nie raziła po gałach.
Tym razem zamiast odpowiedzieć kopnęła kawałek umywalki, celując nim prosto w drzwi. Huknęło, skrzydłem zatrzęsło, a blacha zaś wgniotła się odrobinę.

- Pani Doe? Wszystko w porządku, coś się stało? Słychać panią w pół bazy. - inny głos, czystszy, bardziej szorstki. I charkanie gdzieś obok. Miała wrażenie, że słyszała też ochrypłe: “nigdy więcej w helikopterze, zamknij kurwa ryj”.

“Coś się stało”? Blondynką aż zatrzęsło, warknęła i jeszcze raz przyładowała w drzwi pierwszym lepszym kawałem złomu jaki miał tego pecha nawinąć się pod buty. Nic się, kurwa, nie stało. Leżeli pizdami do góry na tropikalnej plaży, a dziwki w strojach lucharodów nosiły im drinki z kałem i palemką. Po czymś co było kiedyś kawałkiem szafki w drzwi poleciała kopniakiem połamana metalowa lampka, deska od sedesu i niezidentyfikowany kawał gruzu wyciągnięty cholera wie skąd, ale chyba z okolic prysznica.

- Masz klucz szkieletowy? - usłyszała cichszy ton tego szorstkiego.

- Mhaam. - chrypnął podpor.

- No to otwieraj.

- Taaa- kaszel - I ci przydzwoni cholera wie czym, może klozetem.

- Pierdolisz. Zdemoluje cały pokój i na dyżurnego spadnie. Znaczy się, na nas. Otwieraj.

- Już zdemolowała. Twój pogrzeb, Neyman…

Usłyszała jakieś szuranie, szelesty i przejazd karty kodowej po czytniku.

Dysząc ciężko czuła się jakby ktoś ją postawił pod ścianą. Wróg stał u bram, jej trzęsły się ręce. Zemszcząc pod nosem ciąg bezeceństw wymieszanych z bluzgami, cofnęła cielsko parę kroków w tył, wykopując butem większy kawał ceramiki sanitarnej. Jebańcy nie wiedzieli, że już się przygotowała. Dla niepoznaki posłała na trasę but-drzwi jeszcze kawałek ramy od łóżka i stękając podniosła pocisk większych gabarytów. Ponura gęba z wyszczerzonymi jak u wściekłego psa zębami gapiła się wprost na wejście, czekając na odpowiednią okazję. Dla lepszego efektu nie stanęła na środku jak kutas w polu, a przeszła pod wywalone przejście do łazienki, by ją choć odrobinę skryło przed ewentualnym ostrzałem gumowymi kulami, czy czym przeciwnik dysponował. Że też, do kurwy nędzy, musieli się wpierdalać niezapraszani - to dobitnie pokazywało ile ma tak naprawdę wolności w całym podziemnym pierdolniku.

Drzwi syknęły, wsuwając się do wnęki w ścianie - popularnie zwanej szparą. Do środka wpadł pewien chojrak, trochę napakowany, całkiem łysy. Rozejrzał się.

- Kurwa, co za demolka. Gdzie ona?

Z tyłu jakiś piskliwy charkot. To chyba miało być “uważaj”, ale średnio wyszło…

Mrok od strony pomieszczenia sanitarnego zafalował, tym razem nie tylko kroplami wody strzelającymi ze zniszczonych rur. Ciemność wypluła z obrzydzeniem wysoką, bladą jak trup sylwetkę. Wpierw pojawiła się biała niczym sama Kostucha gęba zakończona od góry czarną czapką i spoglądająca nienawistnie prosto na łysy cel… a potem poszło już błyskawicznie. W odmiennej do ostatnich wiązanek ciszy Doe cisnęła z całej siły trzymanym nad głową, ukruszonym kiblem mając całkowicie w dupie czy trafi, nie trafi, zabije, rani. Kawał jasnej porcelany poszybował w powietrzu, widziała jego lot w zwolnionym tempie, tak jak wokoło dźwięki okrzyków i nawoływań przeszły w niskie, basowe buczenie rozciągnięte w czasie oraz przestrzeni. Ledwo zaś zwolniła pokancerowane ręce, od razu wyciągnęła je ku czekającemu przy futrynie stalowemu kijowi.

Porcelana srodze jebnęła w ramię byczka i posłała go na ścianę. Odbił się od niej, zaraz oberwał kijem w twarz. Na szczęście nie było to uderzenie z pełną siłą - cios błyskawicznie wypchnął go z pokoju i z metalicznym brzękiem rura zatrzymała się o framugę drzwi.

- Gurwaaaajjj! - ryknął łysol, wylatując na podłogę. Obok stał McKinley, który się rozkaszlał jakby go gruźlica męczyła. Wolną dłonią pokazywał w stronę drzwi “stop”.

Blondynka ruszyła w jego stronę, a w jej oczach żądzą mordu osiągnęła apogeum. Sapała podobna pedofilowi wpatrującemu się w przedszkolny ogródek zabaw. Zlana potem, mokra od wody i uwalana tynkiem, krwią oraz niezidentyfikowanym brudem pochodzenia różnego ciągnęła poprzez zgliszcza aż nie stanęła w wyjściu. Tam zaparła łapy o framugę, wychylając szczerzącą się mordę prosto do oficerka.
- Czego ty, kurwa, ode mnie bakłażanie chcesz? - wysyczała mu prosto w twarz, zawisając nią tuż przed jego gębą - Nie dzwoniłam po dziwki, więc kiego chuja się tu przyturlałeś i jeszcze wbijasz mi w środku remontu? Mam ci gałę z połykiem opierdolić, czy ki chuj? Od takich zabaw masz kumpli. Bierz ich ze sobą i wypierdalaj mi z serca i oczu.

Przez chwilę obydwaj patrzyli na nią w milczeniu. Neyman przestał ryczeć, jeno zamarł. McKinley wiedział, że byłby następny w kolejce. Odchrząknął, uśmiechnął się blado i odpowiedział:

- Może lepiej niech pani tej gały nie robi, bo odgryzie.

Ledwo skończył mówić, ledwo skleił sromy pod nosem, gdy Jane przypuściła kontrę. Tym razem nie słowną, sycząc ze złością chwyciła trepa za chabety, zaciskając ufajdane dłonie na klapie bluzy i byłoby pięknie gdyby tak skończyła. Ale nie skończyła.
Kłapiąc szczękami pchnęła ich oboje do przodu, jako podbicia używając cholernej framugi o którą zaparła się butem. Lot zakończył się na ścianie po drugiej stronie, gdy kobieta uniosła oficera do góry aż obute w prawilne trepy nogi zaczęły mu wesoło dyndać. Kobieta patrzyła na niego martwym wzrokiem jaszczurki przez dwa czy trzy porządne oddechy.
- Byle gówna nie tykam - odpowiedziała chrypiąco, a kąciki bladych ust wygięły się ku górze - Mam cię sama wypierdolić na śmietnik bakłażanie, czy znajdziesz drogę? Na chuj brzęczysz? - powtórzyła pierwsze pytanie sprzed, zdawałoby, całego millenium. Po kolejnym oddechu parsknęła.

- Znajdę. - wysilił się na żarcik, choć raczej mu nie było do śmiechu - Brzęczałem, bo... spojrzał na nią - W sumie nieważne. Yyy… będzie pani dysponowana rano? I przysłać kogoś by to… ogarnął?

Zerknął na Neymana i przez ułamek sekundy Doe miała wrażenie, że uniósł mu się kącik ust.

Nie marnowała czasu, aby się oglądać za plecy i sprawdzać czy trepowy łach coś kombinuje, bo na pewno kombinował. Raczej nie chodziło o jedzenie mandarynek. Obaj od samego początku się jej nie podobali, po prostu czuła że coś tu musi pierdolnąć - za łatwo szło.
Zamiast dawać się dalej zajmować rozmową padła na ziemię, ciągnąć podporucznika za sobą aby krył jej front. Zderzenie z podłogą zabolało jak sam skurwysyn, kobieta stęknęła. Drugie stęknięcie poszło, kiedy kontynuowała manewr i prostowała nogi jednocześnie wykonując początek przewrotu. Trzymając klapy przeciwnika, balansowała nim na przygiętej do piersi nodze, a potem z wrzaskiem nienawiści wyprostowała kopyto, odrzucając w kierunku wejścia do pokoju.

Poleciał z zaskoczoną miną prosto na równie zaskoczonego Neymana. Poturlali się pół metra po podłodze i uderzyli w ścianę. Gramolili się tak przez chwilę. Neyman chciał się zerwać, ale McKinley go przytrzymał otwartą dłonią.

- Powiedziałem coś nie tak?

- To wariatka. Po co…

- Neyman, ty od gadania nie jesteś, poskąpili ci punktów w charyzmę.

Łysol zamrugał i spojrzał na niego w stylu “co on pierdoli”.

- I w mądrość też. Pani Doe, proszę, niech się pani uspokoi. Całą bazę pani pobudzi i wszyscy będą warczeli na siebie przy porannej kawie. - kolejny suchar.

Od strony rozwalonej na glebie blondyny doszło głuche prychnięcie.
- W mosznie to mam i koło dzyndzla mi lata - mruknęła podejrzanie spokojnie. Może się wyżyła, a może miało to coś wspólnego z faktem, że przy próbie wstania błyskawicznie przygniotło ją z powrotem do gleby. Leżała na niej starając nie poruszać, póki drętwienie mięśni i najgorszy ból nie przejdą. Wyjątkiem była lewa ręka - ta sięgnęła powoli do kieszeni spodni po paczkę fajek w komplecie z zapalniczką.
- Jebłam to jebłam, na chuj drążysz temat? - rzuciła w pustkę, wsadzając pogiętego papierosa do ust. Sztywne paluchy odpaliły zapalniczkę za drugim razem.

Jake zgramolił się z podłogi i podał rękę Neymanowi. Poklepał go po plecach w stylu “dzięki, zgarnąłeś za całą drużynę.”

- Pozwoli pani. - sam wyjął paczkę fajek. Z kieszeni Neymana.

- Ej! - łysol się oburzył.

- Ja nie palę, a ty się sam wpakowałeś do pokoju pani Doe. To w ramach przeprosin.

Mruknął coś, łypnął spode łba na niego, potem na nią, ale nic nie powiedział. Szlug powędrował do Doe ze stosownej paczki. Zaraz potem Neyman wzruszył ramionami, sam wyjął i zapalił. Zaśmiał się pod nosem i powiedział:

- No i co tam?

- Jak chcesz żebym ci naprawdę zajebała to nadal mnie nazywaj panią - Jane fajka przyjęła, przyjmując minę z gatunku pozytywnie zaskoczonych. - Żadna ze mnie pani. Obok “pani”, to ja kurwa w życiu nawet nie stałam. Pierdolą mnie te wyssane z fiuta konwenanse… Doe. Nie Jane, tak mi mówią tylko… Doe, kurwa. Ogarniecie, skoro ogarniacie że się nie sra tam gdzie żre - sycząc usiadła pod przeciwległą do trepów ścianą, popalając powoli papierosa dla kupienia czasu potrzebnego na sklejenie pizdy.
- Czego? - spytała uprzejmie, spoglądając w górę na McKinleya. - Remont robię, nie widać? Na chuj mi brzęczysz, czego kurwa chcesz?

Ten popatrzył na nią. Zmarszczył nieco brwi, przekrzywił głowę… i wypalił:

- Bo twoi koledzy i koleżanki spać przez ciebie nie mogą, po taki chuj brzęczę. A co, nie podoba się? To zmień lokal. Tu mamy dozór przez sąsiadów.

Neyman zachichotał pod nosem. Szlug to jedno, ale skądś wyciągnął… mandarynkę, i zaczął ją obierać & jeść.

Kobieta prychnęła dymem gdzieś do góry i powoli rozpoczęła proces wstawania, kątem oka obserwując jak łysy zjeb agresywnie rzuca się na żarcie.
- Zesraj się lepiej, bo gówno ci z mordy leci - warknęła lodowato, prostując z trudem plecy chociaż udawała że wszystko gra. Teraz, gdy furia przeminęła, przestawało być tak kolorowo. Nic już nie tłumiło kontuzji, inteligentnie Doe dorzuciła kilka nowych.
- Pierdolą mnie wasze lambadziarskie problemy wyssane z dupy, możecie tu wszyscy zdechnąć - skrzywiła się, stękając głucho bo przy ruchu prawym ramieniem coś głośno w nim strzeliło.
- Świetnie, przydaj się w końcu bakłażanie i pokaż gdzie się stąd… a chuj, sama znajdę - machnęła drugim ramieniem, tym które nie rwało jak diabli przy najdrobniejszym poruszeniu. Odbiła od ściany, ruszając korytarzem przed siebie na poszukiwanie mapy z planem ewakuacyjnym - Wypierdalam stąd, możecie zatrzymać moja kurtkę i się nią podetrzeć.

Spojrzeli po sobie. Potem na nią.

- Pa… Doe. Zaczekaj. - podbiegł do niej, ale trzymał się na boku, nie za nią. Kiwnął na Neymana by został - Przylecieliśmy tutaj po coś. Zostań, potrzebujemy ciebie. To jakiś tajny rządowy czy wojskowy projekt.

Starał się nadrobić kroku.

- Ściągnęli wszystkich pilotów mechów z Newport, jakich dało radę wydostać z matni. I podporucznik Asagao. To coś znaczy, potrzebujemy was. Do cholery, chyba chcesz się zemścić za to, co te kutasy zrobiły z naszą stolicą? Z waszymi domami? Jeśli nie tutaj, to nigdzie.

- Ja nie mam domu - odparowała zanim pomyślała i zaraz tego mocno pożałowała. Wyszło źle, za dużo zdradzało. Zaciągnęła się aby zamaskować niepotrzebne emocje - Zapłacą za to, w ten czy inny sposób. Zawsze jest alternatywa, a wy macie Julesa, Hada i Victora. I tę rudą ze SHWAT. Ja tu nie jestem potrzebna, zresztą - wzruszyła jednym ramieniem nie zwalniając kroku - Nie mam zamiaru słuchać pierdolenia odnośnie moich metod, ani po wszystkim trafić… - zamknęła się, przepalając gorycz - Nie chcecie mnie tu, więc wydupiam latającym zestawem póki jeszcze nie chcemy się wzajemnie wymordować.

- Jeśli już będziemy kogoś zabijać, to tamtych terrorystów. Chcemy ciebie tutaj, Doe, potrzebujemy, zostań. Pan Ishida, szef tej placówki, ma plan. Przynajmniej zaczekaj do jutra i go wysłuchaj, ok?

- Pod jednym warunkiem - obróciła głowę w stronę upierdliwego łacha - No dobra, pod dwoma. Po pierwsze skołujesz mi dwie ramy szlugów i nową zapalniczkę. Po drugie w mordzie mi zaschło, a jak mam do jutra przeżyć potrzebuję to zmienić. Pchają cię tu wszędzie i wszędzie latasz, do tego wyszczekany pelikan z ciebie. Skołowanie wódy i paru browarów cie nie przerasta, co młody?

Udał, że się zastanawia.

- Skołuję. Dyżurny mi pomoże, prawda Neyman? - głośniej powiedział za ramę. Doe widziała, jak łysol pociera nasadę nosa. A oficerek przeniósł wzrok na nią. - Stoi?

Jane wymownie zjechała spojrzeniem poniżej jego paska od spodni.
- Nie, impotent - parsknęła nawet całkiem sympatycznie jak na nią. Wróciła do wiercenia spojrzeniem oczu oponenta - Cała nadzieja w twoim kumplu, akurat masz go z tyłu.

- Poradzimy. Będzie dobrze. A teraz dobranoc Doe. - kiwnął na łysola i sobie poszli - W kanciapie dyżurnych będziemy, jeśli potrzeba. To drugie drzwi w korytarzu po lewej. - wskazał skrzyżowanie, do którego właśnie zdążali.

- Ej, młody - usłyszał zza swoich pleców kobiecy głos.

Stanęli w miejscu. McKinley bez słowa przekrzywił głowę w stronę swojego ramienia.

Zobaczył że Doe się uśmiecha połowicznie, przekrzywiając kark. Gapiła się na niego oceniającym wzrokiem.
- Macie karty?

Spojrzeli po sobie, uśmiechnęli półgębkiem.

- Dyżurni jesteśmy i jeszcze pytasz?

Jane pokiwała łbem z aprobatą.
- I teraz wreszcie szczekacie prawie po ludzku…
Ta noc jednak nie zapowiadała się aż tak źle jak z początku wyglądało. Do rana pozostało pewnie parę godzin, ona wątpiła że uśnie. Zresztą nie chciała spać. Śniąc sama wystawiała się na koszmary, a ich miała dziś dość.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 20-02-2021 o 11:04.
Zombianna jest offline  
Stary 20-02-2021, 15:35   #22
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację
Julian otumaniony przez alkohol, niewyspanie i zmęczenie starał się skupić na tym co mówił porucznik McKinley. Gdy wszystko wyjaśnił Julian odpłynął pomimo hałasu silnika. Obudzony na postoju wytoczył się, skorzystał z kibla po czym wrócił z powrotem do maszyny. Chciał spać dalej, a obolały łeb domagał się tego coraz bardziej. Nie mówiąc już o tym że sen przynosił ukojenie, choć nie śnił o niczym przyjemnym. Pojawienie się w górach go trochę ożywiło, ale jazda po serpentynach podziałała znów usypiająco. Julian tak miał że gdy nie był za kółkiem sen go po prostu możył choć miał wrażenie że nie może się ułożyć wygodnie. Skończyło się tak że z odchyloną głową opartą o ramię Jane spał na tylnym siedzeniu przytrzymywany pasami chrapiąc przy tym niemiłosiernie.

***

Ale i chwile odpoczynku narzucone przez ewenementy ludzkiej fizjonomii i fizjologii w końcu musiały zostać odegnane bo dotarli do celu ich podróży. Julian poprawił okulary i wysiadł trzęsąc się przemarznięty. Dłonie i stopy szybko mu zlodowaciały, bardzo się starał nie pokazać po sobie jak mu zimno, ale każdy kto mógł chociaż dotknąć jego dłoni czuł jakby dotknął go trup lub sama Śmiertka. Dopiero w objęciach skał trochę się rozgrzał, a na widok czeluści kompleksu do jakiego zeszli serce szybciej mu zabiło.

Czyżby Jane naprawdę miała rację?

***

Na stołówce podano grochówkę. Julian patrzył tępo w miskę i jadł. Zdołał odnotować że sypnięto do zupy garść przednich składników w tym garść kminku, zapewnić na dobre trawienie. Muszą mieć dobrego kucharza. Pokrzepiony posiłkiem odzyskał trochę werwy i zaczął znów żywiej rozglądać się gdy szedł korytarzami. Pokazano im kwatery które miały teraz do nich należeć. Mała skromna namiastka prywatności. Julian kiwnął głową. Gdyby miał tylko swoje rzeczy z pokoju poczułby się jak za studenckich czasów. Okazało się jednak że czasu na kontemplację nie dano mu za wiele. Wojskowi zabrali ich na badania i przepędzili przez szereg testów sprawnościowych, psychologicznych i takich tam. Juliana to ucieszyło - byle coś robić i nie mieć czasu na rozmyślanie.
Zdjął ciuchy świecąc szczupłym, trochę wysuszony i umiarkowanie wysportowanym ciałem. Zawsze miał minimalne zapasy tłuszczu, lecz pilotowanie DMa w którym było po prostu gorąco, było jak codzienna sauna. Przebrał się w sportowe gacie, koszulkę i cichobiegi.
Wojskowi lekarze zupełnie jak na komisji wojskowej obejrzeli go, zważyli, zmierzyli, osłuchali, pobrali trochę krwi, dali jakieś środki, kazali zapierdalać po bieżni w oddycharce i kablami przypiętymi do piersi. Z bieganiem i testami wytrzymałościowymi poszło mu całkiem dobrze, a i refleks i gibkość miał całkiem niezłe, to typowo siłowe testy poszły słabiej. Próbował spostrzec na twarzach łapiduchów jaki mogli mieć też na to komentarz, ale nic nie zdołał konkretnego wyczytać. Podczas tego wszystkiego patrzył na Kane i Asagao, które biły ich wszystkich na głowę na polu sprawności fizycznej. Złapał się na tym że po prostu się na nie bezczelnie gapi, jednak nie z zazdrością, zawiścią czy zażenowaniem na punkcie własnych wyników. Gapił się z prawdziwym podziwem.

Z pewną satysfakcją zauważył też że skoro był w stanie myśleć o dziewczynach znaczyło że nie było z nim aż tak źle. Lecz wraz z ruszeniem kopca myśli posypały się też te ponure. Po zakończeniu testów dostali środki nasenne i stymulanty, a Julian z markotną miną ruszył do swojego pokoju by znów wpaść w senne odmęty.

***

Drzwi do kwatery Juliana rozsunęły się. Młody doktor inżynier wyglądał na wciąż przygnębionego, lecz gdy zobaczył znajome twarze uśmiechnął się szeroko. Wyszedł, odruchowo pochylając głowę w przejściu by nią nie zawadzić i podał na przywitanie dłoń policjantce. Tak jak i ona górował wzrostem nad porucznikiem spokojnie sięgając dwóch metrów, był jednak szczupły, a jego twarz pociągła.

- Sarah Kane, prawda? Przepraszam że się wczoraj nie przywitałem, byłem mocno niedysponowany. Julian Jackson. Miło w końcu poznać osobę na podobnym poziomie. - zarzucił sucharem na dzień dobry po czym uścisnął dłoń wojskowemu - Dzień dobry poruczniku McKinley. Już lepiej z pana gardłem?

- Trochę lepiej - wciąż lekko chrypiał - Przepraszam państwa, muszę pozbierać pozostałych, czas nagli. - jak powiedział, tak zrobił, dając im chwilę.

- Tak… Kane. Sarah - Dziewczyna przywitała się kiwnięciem głowy, a uśmiech zburzył na krótko maskę powagi na jej twarzy. Była młodsza od drugiego pilota o dobre kilka lat i niższa, a to już miła odmiana od średniej.
- Znam pana, każdy pilot SHWAT pana zna. Prawdziwe spotkanie na szczycie, prawda? - palnęła własnym sucharem, łapiąc inżyniera za rękę i mocno ją ścisnęła. Tym razem nie musiała się schylać, ani gimnastykować z garbieniem pleców.
- Nie ma za co przepraszać, mnie również nie sprowadzono w… najlepszej formie - dodała przez moment markotniejąc, a potem nagle w jej twarzy coś drgnęło i wróciła powaga.

- Czuję się wyróżniona mogąc uściskać dłoń człowieka, który opracował program symulacji treningowej na którym się szkolimy. Bez niego cały proces trwałby nieporównywalnie dłużej, tym bardziej chciałam panu podziękować, panie Jackson. - zwolniła uścisk i wycofała dwa kroki do tyłu, stając z dłońmi za plecami - Mimo wysoce niesprzyjających warunków cieszę się mogąc pana poznać.

Miłe słowa wyraźnie podniosły Juliana na duchu, a uśmiech dotąd trochę wymuszony stał się dużo bardziej naturalny i jeszcze szerszy. Pokiwał głową na żartobliwą odpowiedź i wyrazy uznania.

- Bardzo dziękuję. Starałem się jak mogłem najlepiej. - powiedział krótko, choć w głosie słychać było wielkie wzruszenie - Widziałem wraz z rodzicami jak walczyliście z tym Workmenem i co było potem. Wyrazy współczucia…

Głos mu się powoli zaczął załamywać na wspomnienie rodziców. Podniósł okulary, pomasował oczy by odgonić łzy. Przez chwilę ciężko mu było pozostać w swojej zwyczajowej roli. Po chwili mu przeszło.

- Przepraszam... Pilota Workmenów zdołałem rozsmarować po kokpicie kruszarką do kamieni, więc ta kwestia jest załatwiona. Oferuję swoją skromną pomoc w zaserwowaniu podobnych atrakcji tym którzy wbili pani nóż w plecy.

Jego samego zdziwiło z jaką łatwością przeszło mu przez gardło pochwalenie się tym że kogoś zabił i że chętnie pomoże zrobić to z kolejnymi ludźmi. Wyrzuty sumienia szybko jednak zostały zdławione przez pamięć rechotu gnojów pilnujących ich celi.

Kane pobladła, przed oczami stanął jej moment zdradzieckiego ataku. Czy ktoś z oddziału przeżył?
- Przykro mi że musiał pan na to patrzeć - ku swojej uldze udało się jej odpowiedzieć spokojnie, regulaminowo - I przykro mi, że zmuszono pana do mierzenia z konsekwencjami naszej nieudolności. Jako jednostka specjalna policji mieliśmy na celu działania prewencyjne i waszą ochronę. Zawiedliśmy. - przełknęła nerwowo ślinę - Ja zawiodłam, nie wywiązałam z obowiązków za co mogę jedynie przeprosić i obiecać, że gdy to się skończy zgłoszę się sama pod sąd. Do tego czasu zrobię wszystko, aby się… - mięśnie twarzy pod bandażami zadrgały, biały odcień skóry przeszedł w niezdrową zieleń - Aby się zrehabilitować. Wszystko co będzie konieczne.

Julian natomiast spojrzał w twarz Kane i aż się skrzywił. Jednak poczucie oburzenia zdołało przytłumić kłębek emocji jaki miał w głowie.

- Popierdoliło cię kobieto? O czym ty mówisz? - syknął, zmieszanie jakie przed chwilą jeszcze było w jego oczach ustąpiło - Nie waż się mówić takich rzeczy. Nigdy.

Odsapnął, by trochę spuścić pary. Porucznik się oddalił, więc mówił cicho, ale z naciskiem. Choć sam się rozklejał, gdy widział innych w kiepskim stanie znajdował w sobie niesamowite pokłady siły.

- Nie przepraszaj za coś na co nie masz wpływu. Wiedziałaś co się stanie? Nie. Zaglądałaś do łbów tych kutasów ze swojego oddziału? Nie. Widziałaś plany wroga przed inwazją? Nie. Może masz jeszcze odpowiadać za tornada, gradobicia i koklusz? - znów odsapnął i dodał z goryczą - Dupy dali decyzyjni, dowództwo, politycy… Nie dawaj sobie wmówić że jest inaczej. Te chuje, zawsze się wypierają odpowiedzialności, gdy coś się zesra, a jeżeli będziesz zginać przed nimi grzbiet to chętnie zrzucą na ciebie wszystko. Zapamiętaj to.

Gniew pięknie przesunął ponure myśli na dalszy plan, co Juliana w sumie ucieszyło.

- Walczyłaś do końca. Nie masz się czego wstydzić. Jeżeli ktoś ci ma to za złe to jest pierdolonym tępym chujem i wazeliniarskim karierowiczem dupowłazem.

Po korytarzu poniósł się dźwięk przełykania śliny, a sierżant uciekła wzrokiem w bok. Zgarbiła plecy i nagle wydawała się mniejsza od McKinley'a.
-To moja wina, powinnam zauważyć... zawsze są symptomy poprzedzające zdradę. Byłam ślepa, albo chciałam być ślepa. Przecież dowódcy trzeba ufać, kapitan Birma jest... był -szybko się poprawiła - wzorem do naśladowania dla nas wszystkich w oddziale. Zignorowałam… dałam dupy i przez to zginęli niewinni ludzie. Nie wiem, czy reszta chłopaków przeżyła. Im też nie pomogłam - zgrzytnęła zębami - Nie ma usprawiedliwienia, niewypełnienie obowiązków na polu walki… pod...czas wojny to ściana. I pluton. - opuściła głowę żeby Jackson nie widział jej miny i mokrych oczu.
-Gdyby był tam mój brat, dałby radę. Niestety nie jestem nim i…- zatrzęsła się, wypluwając za dużo. Pociągnęła nosem, aby dumnie wyprostować plecy.
- Dziękuję za dobre słowo. Nie zasłużyłam na nie, ale dziękuję. Postaram się przynajmniej pana nie rozczarować. Proszę jednak, jeśli mogę o to prosić, by nie obrażał pan… - zamemlała rozbitymi wargami i zaskoczył odpowiedni protokół - Mój ojciec jest szanowanym i doświadczonym dowódcą Border Patrol, odznaczonym za honor, bohaterstwo i zasługi na polu walki. Ma prawo wymagać, aby jego dzieci godnie reprezentowały spuściznę i być niezadowolony, jeśli któreś z nich - mówiła szybko, a w głowie głos brata podpowiedział "jest Wysrywem". Zacisnęła pieści - Przynosi wstyd nazwisku, rodzinie, mundurowi i społeczeństwu któremu służy.

Taktownie Julian stanął między dziewczyną a resztą korytarza zasłaniając ją. Pogrzebał w kieszeni spodnie, wyjął paczkę chusteczek i podał jedną. Uderz w stół… pomyślał.

- Dla mnie ty jesteś bohaterką. Dzięki tobie żywi opuściliśmy tamten plac. I nie widziałem by twój brat czy ojciec zdołali to wszystko powstrzymać. Nie widziałem też by któryś został wyznaczony do pilotowania mecha. Więc, z całym szacunkiem panno Kane, panią podziwiam, a pani ojcu chętnie bym zadał pytanie na co poszły pieniądze z moich podatków które dostał do dyspozycji, bo chyba nie na obronę skoro Newport płonie. - wcisnął jej chustkę do dłoni - Otrzyj oczy i nos, by reszta nie widziała. Nie zginaj się przed nami. Nie przepraszaj. Teraz jesteś jedną z nas, ale nie wszyscy są tak mili jak ja.

Obejrzał się za siebie. Pozostali zaczęli wychodzić ze swoich kwater.

- A poza tym. Przestałem wierzyć w pierdololo o nazwisku, rodzinie i takich tam od kiedy widziałem na imprezie zamkniętej dziekana uczelni biegającego po pijaku na czworaka, gonionego przez zataczających się podpułkownika i prezesa spółki telekomunikacyjnej. Pierwszy wskoczył na dziekana i ujeżdżał go jak świnię, a drugi wypierdolił się na czyimś bełcie. Im ktoś głośniej jodłuje na temat reputacji czy wstydu tym więcej ma zwykle za uszami.

Kane wybałuszyła oczy, próbując to sobie wyobrazić, jednak poziom upodlenia potrzebny do znalezienia się w takim stanie umykał policyjnej wyobraźni
- P...an pułkownik jest abstynentem i zaciekłym wrogiem wszelkich używek. Uważa że każdy środek zaburzający percepcję jaki z własnej woli i dla próżnej przyjemności wprowadza się do organizmu jest dobitną oznaką słabości, co z miejsca dyskwalifikuje daną osobę jako działającą z premedytacją na szkodę własną oraz pełnionej funkcji… dla niego każdy kto pije, pali albo ćpa to śmieć zasługujący na karcer, a potem dyscyplinarne zwolnienie ze służby z odpowiednią adnotacją w papierach… w tej łagodnej wersji - odpowiedziała cicho, gniotąc w palcach podarowaną chustkę i stała jak ta sierota nie wiedząc co zrobić. Jackson wyprowadził ją z równowagi, wziął zamach i wykopał poza znany schemat przez co nie dawała rady się odnaleźć. Nie chciała mówić, że dla jej rodziny bycie krawężnikiem samo w sobie było ujmą na rodzinnym honorze.
- Dziękuję - odpowiedziała po prostu i pod pretekstem poprawy opatrunków na głowie, dyskretnie przetarła oczy i nos. Siorbnęła nim na próbę, a że nic nie wyleciało, uznała że wystarczy.
- Cywil który w mieście ogarniętym zamieszkami dał radę przedrzeć się ulicami po mecha… pan jest bohaterem, nie ja i… - zacięła się na chwilę po czym potrząsnęła głową na otrzeźwienie. Uśmiechnęła się blado - Nikt nigdy nie nazwał… bohater to ostatnie co ze mną kojarzono. Jeśli w wolnej chwili zechce mi pan udzielić paru lekcji pilotażu może naprawdę zasłużę na to miano. Byłoby - ponownie na sekundę czy dwie się przycięła.
- Byłoby super, panie Jackson.

- Mów mi Julian. - mruknął poprawiając okulary, samemu się lekko uśmiechając już z dużo łagodniejszym wyrazem twarzy i lekko zarumienionymi policzkami - Zawsze chętnie służę pomocą.

- Sarah - odpowiedziała, wytrącając resztki zielonych odcieni na twarzy. Raz jeszcze pociągnęła nosem, ogniskując uwagę na memłanej w palcach chustce.
- Dobry z pana człowie… dobry z ciebie człowiek. - przemogła się żeby mu popatrzeć w twarz - Najbliższe miesiące nie będą łatwe, ale - zacięła się na sekundę, nim nie podjęła szeptem - Każdemu z nas coś zabrali, nie daj sobie odebrać człowieczeństwa. Jakbyś chciał pogadać, albo… się przejść, lub po prostu posiedzieć i pomilczeć to zapraszam. - skończyła mało wdzięcznie.

W samą porę, gdyż właśnie przyszedł McKinley z resztą ekipy i zaczął prowadzić do sali odpraw.

Julian przez całą drogę zerkał na policjantkę, a za każdym razem jego kąciki ust wędrowały lekko do góry. Czuł wobec niej niesamowitą wdzięczność bowiem ta krótka rozmowa natchnęła go siłą i energią, której mu po prostu brakowało od momentu śmierci matki. Zawsze niemoc towarzyszy pchała go do działania, do bycia podporą dla innych. Przez całe życie wyrywało go to z marazmów i przygnębień. Zerkając na wysoką dziewczynę zdał sobie sprawę że jego oczy zawisają nie tylko na jej twarzy. Z każdą chwilą nabierał wobec niej większego podziwu. Ile ona musiała znieść i przejść by znaleźć się tam gdzie się znalazła. Ile siły woli kosztował ją opór przed tytaniczną presją i praca nad sobą by prześcignąć typowo męskie środowisko by móc awansować do elitarnego SHWAT. A jednocześnie pod skorupą profesjonalizmu i sztywnej etykiety była chyba po prostu… nieśmiała. Zupełnie jak Julian jeszcze kilka lat temu.
Wdzięczność, podziw i sympatia. Miał szczerą nadzieję, że zdarzy im się wspólnie pomilczeć potrenować lub pospacerować. I to nie jeden raz.
Doszli w końcu na miejsce, a Jackson zacisnął szczęki i zmusił się by przestać zerkać na sierżant Kane.
Oto bowiem w końcu zostanie jasno powiedziane po co tutaj są i jaki los ich czeka w najbliższym czasie.

Zdał sobie sprawę też z jeszcze jednej rzeczy z której wynikało jego zachowanie podczas rozmowy z Kane. Gdy nikt nie patrzył uśmiechnął się sam do siebie i do swoich myśli.

Dziękuję, pomyślał pod adresem swoich rodziców, dziękuję wam za wszystko, nie zawiodę was.
Musiał zdjąć okulary i przetrzeć oczy by mu się nie zeszkliły ze wzruszenia.
 

Ostatnio edytowane przez Stalowy : 20-02-2021 o 15:39.
Stalowy jest offline  
Stary 20-02-2021, 17:21   #23
 
Arvelus's Avatar
 
Reputacja: 1 Arvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputację
Podróż dla Victora była wyjątkowo parszywa. Ledwie mieścił się w siedzeniach przeznaczonych dla młodych, wysportowanych żołnierzy przyzwyczajonych do niewygody. Nie starszego, bardziej okrągłego mieszczucha który nie jeździł zimą samochodami bez podgrzewanych siedzeń. Do tego rana się odzywała i element podparcia non stop na nią naciskał.

- Wszystko w porządku, doktorze Heisenberg? - zapytał podporucznik gdy staruszek jęknął przy jednym z mocniejszych wstrząsów, gdy ten element wbił mu się w tłuszczyk o dwa cele od szwów.
- Tak, tak… - stęknął starając się jak mógł przyjąć neutralny wyraz twarzy…
- Doktorze Heisenberg, jeśli szwy się otworzyły…
- Nie, nie… to nie to.

- Doktorze? - podporucznik pogonił Victora który przedłużał milczenie
- Macie tu jakieś stymulanty? Albo chociaż środki przeciwbólowe? Postrzał zaczyna dawać się we znaki
- Znajdzie się coś.

~ * ~

Podróż w samochodach Victor spędził… śpiąc. Był wykończony tym wszystkim. Bezwiednie z czasem oparł głowę o ramię Hadriana i tak spał. Dano mu, bo czemu nie? A potrzebował tego.

 
Arvelus jest offline  
Stary 20-02-2021, 21:12   #24
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Pilot był niezły. Pilotował maszynę z gracją, leciał szybko jednak umiejętnie unikał przeciążeń i niepotrzebnych gwałtownych manewrów. MacKinley był pierwszą osobą, która potrafiła przybliżyć sytuację na frontach, przynajmniej według swojego stanu wiedzy. W maszynie siedziała jeszcze jedna osoba, policjantka ze SHWAT. Iroshizuku przedstawiła się jej, kiedy zajmowała miejsce i zapinała pasy.
Lot skończył się i musieli się przesiąść do terenówek. Podczas opuszczania maszyny, Iroshizuku klepnęła pilota w ramię. -Niezły lot, kolego! - krzyknęła, starając się być głośniejsza do huczących łopat wirnika.

W ukrytej bazie zaczęli od kolejnej obdukcji lekarskiej. Asagao podała lekarzowi wypis ze szpitala w Newport. Rzucił okiem, następnie skierował spojrzenie na pilot, potem znowu na kobietę. - I już chodzisz po czymś takim? Następnie wyjął małą latarkę i błysnął w oczy Iroshizuku. - No tak. Powinienem był się domyślić. Ręce przed siebie. Zamknij oczy i wytrzymaj w tej pozycji. - lekarz zaczął badanie neurologiczne.
Po wizycie u lekarza micha, doprowadzenie na kwatery a potem były… testy wydolnościowe. Dla Iroshizuku nieco okrojone, z powodu szwów i połamanych żeber, ale i tak wymagające. Stymulanty bojowe wciąż trzymały, więc z niczym nie miała problemu.
Na zakończenie porcja prochów i spać.

Iroshizuku obudził ból. Ostry, kłujący w podbrzuszu i tępy w płucach, nasilający się przy każdym oddechu. Z trudem zsunęła się z pryczy i leżąc na podłodze starała się zapanować nad obolałym ciałem. Zeszło jej dobrą chwilę, zanim wojskowa dyscyplina wzięła górę i przekonała samą siebie, że czuje się wystarczająco dobrze, żeby kontynuować zadanie. Założyła mundur polowy, wojskowe buty. Na nic innego nie miała czasu, gdyż rozbrzmiał alarm, wzywający ją do sali odpraw.

+++

Wspólny doc.
Scena: pierwsze spotkanie z Ishidą w sali odpraw.


- To zaszczyt móc pana poznać Panie Ishida. - wyrwało się Julianowi.

By nie robić dziwnej gimnastyki z powodu niedyspozycyjności starego człowieka skłonił lekko głowę przykładając dłoń do piersi. Sekundę ciszy przerwał po chwili.

- Pewnie pan już wie o nas wszystko, ale by uprzejmości stało się zadość… jestem Julian Jackson, a to Iroshizuku Asagao, Sarah Kane, Jane Doe, Victor Heisenberg i Hadrian Spencer. - mówił kiwając głową do każdego z ich grupy - Panie Ishida… czy może nam pan powiedzieć po co tutaj nas sprowadzono?

- Miło mi Pana poznać - wtrącił tylko Hadrian słysząc swoje imię próbując przy tym wykonać ukłon wygrzebując technikę wykonania go z ktòrejś lekcji dobrego wychowania.

Iroshizuku nic nie powiedziała, ale kiedy Julian ją przedstawił wystąpiła krok naprzód i wykonała sztywny, formalny ukłon.

Heisenberg też nic nie powiedział, tylko skinął głową Ishidzie na przywitanie.

Kane wyprostowała się, strzelając obcasami i stanęła na baczność. Zabolało, bo skrzywiła się, ale trzymała przepisową, poważną minę. Nie znała starszego jegomościa, kojarzył się jednoznacznie i przez to krew odeszła jej z twarzy.
- Sir - wypowiedziała zduszonym głosem.

- Powiedz, kurwa, że macie jakikolwiek pomysł - Doe zachrypiała, trzymając na gębie ponurą minę. Stała z założonymi na piersi rękami, wpatrując się w wózkowego dziada spode łba i bębniąc palcami o przedramię. Nie wyglądała na nastrojoną do savoir vivre, tudzież spijania sobie z dzióbków.
- Sensowny pomysł - doprecyzowała kwaśno.

Ishida przez chwilę wpatrywał się w Doe, po czym powiedział, zachowując ciągle tą samą poważną, grobową wręcz minę.

- Oczywiście. Mamy BattleMechy należące kiedyś do Minutemanów. Mój i moich braci i sióstr, tych bushi, którzy walczyli o tą planetę. Nadszedł czas, by je odkurzyć i raz jeszcze posłać w bój. A wy będziecie je pilotować.

Pozwolił sobie na lekki uśmiech.

- Macie już podstawowe przeszkolenie i umiejętności pilotażu mechów przemysłowych i policyjnych. Jesteście jedynymi kandydatami na tej skale zdolnymi siąść za sterami starych samurajskich maszyn. Musimy was owszem doszkolić, ale mamy nawet do tego specjalną metodę. Nie spodoba się wam, więc każde z was podejmie indywidualną decyzję. Implant pamięciowy. LosTech z czasów, kiedy jeszcze funkcjonowala Gwiezdna Liga, a konkretnie wielka wojna domowa. Potrzeba było pilotów, więc wymyślono taki wynalazek. Zawierał imprinty pomagające szybciej załapać, a raczej “przypomnieć” mózgowi i mięśniom, co mają robić.

Westchnął.

- Szkolenie z takim implantem jest bardzo krótkie, ale silnie stresujące. Trzeba mieć do tego wcale nie słabe ciało czy psychikę. Ale możemy też spróbować przez te kilka dni próbować was bardzo intensywnie szkolić w sposób tradycyjny, bez implantu. Podejmę się tego osobiście.

- Panie Ishida - wtrącił podporucznik, który przerwał pracę jak tylko starzec wspomniał o BattleMechach, a potem przy wzmiance o implancie zerknął z pewnym przejęciem ekipę, a dokładniej na jedną osobę - Czy oni to wytrzymają? Niektórzy są mocno poobijani.

- Zawsze mogą zrezygnować, zaszyć się w dżungli i patrzeć, jak nasza cywilizacja zostaje podbita przez barbarzyńców. - stwierdził lekkim, nieco szyderczym tonem starzec - Albo mogą pokazać, że Nowy Vermont to nie Rzym za Wandalów.

Spojrzał na Asagao.

- Młoda krajanko, zastanawiasz się pewnie, czemu tu jesteś. Nie była szkolona w pilotażu BattleMecha, nie masz nawet podstaw, moglibyśmy ciebie wytrenować dopiero w dwa miesiące co najmniej. Nie zasiądziesz więc za sterami mecha. Nie, twoje ogniwo jest równie ważne, jeśli nawet nie ważniejsze od twoich towarzyszy. Będziesz pilotować Leoparda i dowodzić jego załogą.

Uśmiechnął się garniturem dobrze utrzymanego uzębienia, jak na ten wiek.

- Ktoś musi tych narwańców i ich zabawki wozić po świecie… i wspierać lotniczo. W Leopardzie mamy bowiem dla ciebie jeszcze jedną, małą niespodziankę.

Popatrzył po wszystkich. McKinley przetarł twarz dłonią i też to zrobił, ogniskując na końcu wzrok na Kane.

Victor szczerze się zdziwił i… bardzo zaniepokoił gdy usłyszał, że to ONI są tu główną linią obrony. To zła wiadomość, to bardzo zła wiadomość… liczył, że będą jakimiś konsultantami. Ich rola ograniczy się do doradzania “co zrobić jak w mechu kolano dziwnie strzyka podczas kroku w tył?” i jakiś pełnoprawny pilot będzie się tym zajmował.

- W jaki sposób są stresujące te chipy? - zapytał w końcu - Zostałem postrzelony po drodze i młody już nie jestem. To mnie dyskwalifikuje? I ważniejsze… z kim mam rozmawiać w sprawie informacji o mojej rodzinie? To jest kluczowa sprawa i w znacznej mierze determinuje moja gotowość do… dedykacji temu spektakularnemu samobójstwu które nam tu proponujecie...

- W skrajnych przypadkach powodują stres ogólnoustrojowy i skracają życie o pięć lat maksimum. Jeśli się zdecydujesz, to otrzymasz odpowiednie stymulanty, tak samo reszta. Kiedy nabierzecie wprawy, znowu traficie na zabieg i wyjmiemy wam implanty. Ale najpierw sytuacja musi się uspokoić. Za waszym udziałem.

Na pytanie o rodzinie kiwnął głową uspokajająco.

- Wasze rodziny, wy, byliście monitorowani od czasu kiedy siedliście za sterami IndustrialMechów. Udało nam, to jest naszym przyjaciołom z policji, wyłuskać wasze rodziny i ewakuować wraz z priorytetowymi transportami do Vergennes. Pracujemy nad ustanowieniem kontaktu telefonicznego i powinniśmy go mieć jutro w południe.

Znów przybrał twardy wyraz twarzy.

- Do tego czasu dostaniecie wstępne materiały szkoleniowe i obejrzycie sobie swoje maszyny. Od momentu jak skończymy tą odprawę aż do późnej nocy, z przerwami na jedzenie.

Iroshizuku z zadowoleniem przyjęła swoją rolę w przedsięwzięciu. Miała być pilotem i nie musiała instalować sobie żadnych chipów pamięciowych. Była tylko jedna kwestia, którą chciała poruszyć i jedna drobnostka do doprecyzowania.
- Ishida-sama, kto zawiódł i w jaki sposób wrogowie przeniknęli do struktur wojskowych i policyjnych? Czy to wywiad niedostatecznie lustrował kandydatów, czy decyzjami politycznymi złagodzono procedury dostępu do stanowisk dla miejscowych? - chciała wiedzieć, komu będzie mogła ufać podczas wojny a na kogo uważać. Pomimo tego, że wróg już się ujawnił, zawsze trzeba było uważać na zdradę.
- Chciałabym też wiedzieć co to za usprawnienie znajduje się w Leopardzie?

Dla Kane propozycja Ishidy była niczym wybawienie: światełko na końcu długiego tunelu wypełnionego mrokiem. Wpierw nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. Nowy mech mimo straty poprzedniego. Szansa na rehabilitację i zmycie hańby…
Drgnęła, bo przypomniała sobie ostatnią rozmowę ze stojącym dwa metry dalej Jacksonem i to co próbował jej wbić do głowy. Odetchnęła jakoś tak lżej.
Oczywiście, że musieli dać z siebie wszystko i nie wahać przed niedogodnościami. Nie tylko starzec na wózku na nich liczył. Słuchała z powagą jego słów i starała się na niego patrzeć, bez okazywania zbędnych emocji mimo że prawie kipiały jej uszami. Nie została skreślona, jeszcze lepiej! Wróci do walki, odpłaci tym wszystkim skurwysynom zmieniającym właśnie ich dom w perymetr piekła.
Pozwolą jej służyć dalej, była potrzebna. Przynajmniej póki się nie zakończy się wojna… do tego czasu wszystko jeszcze mogło się zdarzyć.

Gdy podporucznik wtrącał swoje trzy grosze, już bez podejrzeń i zbędnej sensacji mogła go obserwować. Dziwił ją ten widok. Jake wyglądał na zmartwionego, chyba zdarzyło mu się łypnąć na sierżant. Wtedy ona też na niego patrzyła, zachodząc w głowę czym się martwi. Pięć lat ujęte z życia to i tak więcej niż po masakrze na placu Fundacji pozwoliliby jej przeżyć najbliżsi. W tej perspektywie i perspektywie zbrojnego konfliktu we wnętrzu którego właśnie się znajdowali, pięć lat wyglądało banalnie. A dzięki temu implantowi ma szansę zrobić coś dobrego, komuś pomóc. Choć odrobinę ulżyć społeczności Amerigo, a zwłaszcza ludności cywilnej. Nawet nerwobóle nie były tak straszne, istniały przecież tabletki wygłuszające niepotrzebne cierpienie aby żołnierz mógł się skupić na zadaniu i zbędny dyskomfort nie rozpraszał jego uwagi. A że siądą nerki, serce, lub wątroba? Skracając życie do tych paru lat odpadał problem długofalowego dbania o organizm - to pozwalało śrubować wyniki i siebie.
- W gotowości, sir - szczeknęła, zaciskając mocno dłonie za plecami żeby się nie
trzęsły - Proszę o ustalenie terminu zabiegu i dalsze instrukcje.

-[i] Również godzę się na przeprowadzenie zabiegu.[/]- wydukał dziwnie Hadrian. Widać, iż dogłębnie nad czymś rozmyślał.

Dla blondyny w czarnej, uwalanej drobinami tynku czapce sprawa wyglądała jasno.
- Chyba was tu, do chuja, wszystkich trzymają na ostrym kwasie. Jeśli myślicie że dam sobie bardziej grzebać we łbie ot tak, łykając wasze ssanie z dupy, to do reszty straciliście kontakt z bazą - zmrużyła oczy, gdy gapiła się bez mrugania na starego Azjatę. Lewa brew podjechała jej na pozycję krytyczną u góry czoła, praktycznie znikając pod czarną bawełną - Udostępniacie badania poprzedniej grupy królików doświadczalnych, na pewno monitorowaliście cały proces. Jak prócz tego gówna o którym mówisz nie przejdziemy na weganizm i nie zaczniemy się ciąć w rytm reggae, to nie macie co ukrywać. Typa znającego tajniki medycyny dorzucacie w gratisie, aby nam to wyjaśnił prosto i bez zbędnego pierdolenia, językiem zrozumiałym dla przeciętnego wpierdalacza ryżu czy kartofli. - zrobiła krótką przerwę aby wyciągnac skądś papierosa i go odpalić. Dwa sztachnięcia później kontynuowała.
- Nie pakuję się w nic w ciemno, zanim cokolwiek ode mnie dostaniecie chcę porozmawiać z kumplem. AT nas rozdzieliło. Ma być cały, zdrowy, bezpieczny i chodzić wolno. Inaczej od razu możecie mnie wyjebać na śmietnik bo nie będziemy mieć o czym gadać.

Julian czekał aż wypowiedzą się wszyscy i podejmą decyzję. Gdy przyszła jego kolej skierował wzrok na wiekowego wojownika, wystąpił krok do przodu.

- Honor szermierza nie pozwala mi iść łatwą ścieżką. Przyjmę ofertę nauki pod waszym okiem… sensei. - wypowiedział z wielkim szacunkiem skłaniając się przed Ishidą, przykładająć pięść do piersi.

Starzec cierpliwie słuchał wywodów swoich gości. Na słowa Juliana nieco zbystrzał, potem jakby… odleciał. Zalewały go wspomnienia. Wreszcie zogniskował na nim wzrok i skinął lekko głową… z szacunkiem? Zaraz potem spojrzał na Asagao i westchnął ciężko.

- Przede wszystkim punkt drugi, Asagao-san. Nowy Vermont nigdy nie miał specjalnej troski dla kwestii wywiadowczych. Polegaliśmy na naszej izolacji i wspólnocie poglądów. Akademia wywiadu wojskowego to w zasadzie spychany na margines kierunek studiów oficerskich. Ciepła posadka. Był, bo ci idioci nawet nie traktowali serio prikazów bezpieki, aby się nie zbierać całą kupą w jednym miejscu. Podobnie policyjni, ale ich zadania były inne i nikt ich nie szkolił do prowadzenia wojny, więc są… minimalnie mniej winni.

Na pytanie o niespodziankę na Leopardzie uśmiechnął się półgębkiem.

- Później, Asagao-san. Najpierw odprawa. Pani Kane, panie Spencer, zabieg odbędzie się jutro po południu, jak zakończycie rozmowy ze swoimi rodzinami i innymi wybranymi osobami. Mam nadzieję, że taka odpowiedź panią też satysfakcjonuje, pani Doe. Dotrzemy do pani kolegi i porozmawia z nim pani jutro. A teraz przejdźmy do rzeczy.
 

Ostatnio edytowane przez Micas : 21-02-2021 o 10:10. Powód: wrzut pierwszej połowy doca
Azrael1022 jest offline  
Stary 21-02-2021, 09:32   #25
 
Lynx Lynx's Avatar
 
Reputacja: 1 Lynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputację
Ciąg dalszy wspólny doc.
Ishida kiwał głową, słuchając decyzji swoich gości. Spojrzał na podporucznika.

- Proszę wyświetlić SITREP.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=klE6VqLGNP0[/MEDIA]

Jak powiedział, tak zrobił. Burzowa chmura holograficzna zmieniła się w obraz Amerigo, zaraz potem przeszła w mapę rejonu Ziaren. A chwilę później rozjaśniła się czerwonymi punktami. Mniejszymi… i większymi. Na styku Ziaren i Pogranicza była prawie nieprzerwana, krwista linia. W paru miejscach zaczęła zapuszczać małe macki wgłąb terytorium Nowego Vermontu. Szczególnie na przedpola portowego, małego miasta Bennington (też opatrzonego błyskającą literą E, podobnie jak Montpelier i Hartford). Co ciekawe (i niepokojące), Williston przy Grand Lake też miało deszczyk mniejszych czerwonych kropek - od strony wody, plaż i flank miasta.
W głębi kraju mniej paskudnie, ale jednak. Masa drobnych kropek na polach wokół miast Essex i Milton, parę przy Fort Ticonderoga, ale przekreślonych.
Póki co Vergennes, Hartford i Montpelier nietknięte. I, co ciekawe, Burlington przy Lake Long też.
Newport natomiast było prawie całe czerwone i obok była migająca żółta litera E. Droga do Middlebury i jego przedmieścia także czerwone.

Ishida dał im wszystkim chwilę na przetrawienie mapy.

- Sytuacja będzie się naturalnie zmieniać. Oczywiście na gorsze, acz nie wszędzie. Odległości robią swoje, nieprzyjacielskie maszyny lądowe w większości mają silniki typu ICE i potrzebują stałych dostaw paliw ciekłych. Z grabieży dużo nie będzie, przynajmniej na froncie i póki co. Kiedy już skończycie szkolenie, to przewidujemy co najmniej kilka punktów zapalnych, gdzie będzie trzeba was wysyłać.

Wskazał dłonią na rejon przygraniczny.

- Generalna ofensywa Bandytów… tej Armii Czerwonej Wstęgi, przerwała front w kilku miejscach. Border Patrol cofa się na całej długości linii frontu i próbuje wyrywać się z tworzących kotłów. Sami nie dadzą rady. Siły z Hartford powinny im pomóc, ale dużo zależy od decyzyjnych. Tu możemy skierować was. Przytępić i przystopować nawałnicę, by wojsko mogło się cofnąć do Hartford i ustanowić drugą linię obrony. Tutaj natomiast mamy Bennington. Tamtejsi Ochotnicy i wycofujący się tam Rangersi stawią opór, ale to będzie co najwyżej bój opóźniający, miasto jest stracone. Chociaż można by tam ich nieco wykrwawić. Raporty z Williston natomiast są o tyle niepokojące, co… zabawne. Wróg ma w posiadaniu garść łodzi bojowych i transportowych, którymi desantuje pewne ilości Bandytów w okolicy. Trwają już walki w porcie i na obrzeżach, ale nic wielkiego - jak na skalę tej wojny. Niemniej jednak wasza interwencja tamże i zniszczenie tej flotylli powinna zamknąć temat. Definitywnie.

Przeniósł dłoń na interior. Po chwili zmarszczył gniewnie brwi.

- Potencjalna długofalowa katastrofa. Piraci i ich koleżkowie są szybko przerzucani latadłami to tu, to tam. Są okazyjne potyczki z tamtejszymi garnizonami, które dwoją się i troją by zatrzymać dywersję, ale są zbyt mało mobilne. Rozmawiamy bowiem o paleniu pól uprawnych, zabijaniu stad bydła i niszczeniu silosów ze zbożem. A przypominam, że zbiory w tym sezonie suchym nie zostały jeszcze dokończone przed nadejściem pory mokrej.

Mlasnął z niesmakiem, mrucząc coś o złamaniu świętego kodeksu bushido.

- Fort Ticonderoga jest podgryzany na zasadzie hit & run. Tamtejsze siły NVDF są zbyt duże aby wróg mógł w tej chwili coś na to poradzić, więc starają się je sparaliżować. Natomiast tu - wskazał na Middlebury, Newport i drogę pomiędzy nimi… i zmienił ton na lodowaty - jest najciężej. Trzy lance mechów, bombardowania, zamach któryście przeżyli… trochę za dużo. Mamy powody sądzić, że większa część 2nd Capitol MI RCT została rozbita. Podobnie General Command Staff.

McKinley nabrał powietrza i chorobliwie pobladł. Na twarzy tańczyły mu refleksy białoniebieskiego, holograficznego światła. Ishida kontynuował:

- To oznacza, że póki co łańcuch dowodzenia się… hmm. Rozsypał. - uśmiechnął się jak z dobrego żartu - Newport jest stracone. Policja, Ochotnicy, to, co zostało z 2nd RCT starają się osłaniać masową ewakuację cywilów do interioru i na wyspy. Możecie sobie wyobrazić, co się tam wyczynia. A, i żeby nie było. Zdrajcy czy inni przekupni postarali się, by wywiad i kontrwywiad policyjny oraz wojskowy zmiotło w tych detonacjach. Ale nawiązaliśmy współpracę z tymi, co ocalali i będą dla nas pracować. Stąd między innymi mamy sporą część tych danych. Tak czy inaczej, już poszło uderzenie osłonowe w stronę Middlebury, bo tamtejszy garnizon jest najbliżej aby coś wskórać, poza tym chcą zablokować tą drogę odwrotu - ku naszym. Bo im dalej na południe, tym bliżej do Bennington, które zaraz padnie, i bezkresnych sawann interioru. Między polami, słonym morzem i siłami wroga, ci ludzie mogą zostać wybici albo wzięci w jasyr.

Spojrzał na nich.

- Możecie oczywiście polecieć do Middlebury, złamać ten atak i udrożnić lepszą drogę ewakuacji, ocalić dziesiątki tysięcy… może nawet setki tysięcy istnień, oraz nie dopuścić do całkowitego rozpadu 2nd RCT, jednej trzeciej naszych wojsk operacyjnych. Możecie osłaniać konwoje ewakuacyjne. Możecie nawet spróbować kontratakować cholerne miasto i rzucić się na trzy lance BattleMechów. Jednak to może być… trudne, szczególnie dla was zieleniaków.

Uśmiechnął się.

- Panie McKinley, proszę przywołać plan Rho-Delta-3.

Jak powiedział, tak zrobił. Mapa przesunęła się znacznie dalej na południe, nawet poza Pogranicze. Na wielkie pustynie Bariery. Tam odbiła lekko na zachód i zatrzymała się na jednym punkcie, zaczynając przybliżać. Widzieli obrys silnej i rozległej bazy militarnej oraz rozpościerające się przed nią osady z prefabrykatów i infrastrukturę.

- Jak już rozmawiamy o rzeczach niewykonalnych dla was, to możemy rozmawiać też o tym. To HQ Workmenów. Mamy powody sądzić, że większość kompanii najemników już została rozlokowana w Ziarnach i na Pograniczu. Obsada bazy powinna być relatywnie lekka, ale będzie tam sporo solidnych wieżyczek obronnych z mocnym uzbrojeniem. Dla szturmowej lancy mechów pilotowanych przez regularsów, żaden przesadny problem. Dla was? Wyzwanie. Ale gdybyście dali radę, to zabolałoby to tych roninów, i to mocno.

Przeciągnął po nich wzrokiem. Przez dłuższą chwilę milczał. Już mieli coś odpowiedzieć, kiedy podjął tonem, który wydawał się brzmieć gdzieś z głębi Hadesu.

- To wszystko dzieje się na raz. Jesteście potrzebni wszędzie. Nie zazdroszczę wam, młodzi. Za moich czasów było łatwiej. A wy… wy przekraczacie wrota białego koszmaru. Spójrzcie na te mapy i zdecydujcie się…

Popatrzył każdemu w oczy. Jego wzrok był jakby pusty.

- ...kto będzie żyć, a kto umrze.

Słuchając Victor tylko coraz bardziej bladł, aż można by się zacząć martwić czy szwy mu nie puściły i się nie wykrwawiał.
- Co? Jakim cudem to nasza decyzja? Kto ma najwyższy stopień?! Mogę iść, walczyć i zginąć - zadeklarował, ale w ostatnim słowie pobrzmiał brak przekonania - jeśli to uratuje moją rodzinę, ale nie wezmę na barki odpowiedzialności za setki tysięcy żyć… jestem cywilem. Większość z nas jest. Nie znam się na taktyce ani tym bardziej strategii.

Julian patrzył ponuro na obraz. Nie miał takich rozterek jak doktor Heisenberg. Wojsko było osrane. Liderzy wojskowi dając się podejść pokazali całemu Nowemu Vermontowi środkowy palec idąc do piachu. W ogóle wszyscy przywódcy czy polityczni czy wojskowi którzy się paśli na kolonii gryźli glebę. Pocieszające.

- To nasza decyzja bo nie ma nikogo nad nami. Wszyscy ludzie którym jako podatnicy płaciliśmy by w takiej chwili działali pokazali nam środkowy palec idąc do piachu lub spierdalając w podskokach do szczurzych nor. A my jesteśmy jedynymi osobami które mogą wykorzystać najpotężniejsze maszyny bojowe dostępne kolonii… Poza tym… Minutemani nie byli wojskowymi dowódcami. To byli ochotnicy. Ludzie czynu.

Wskazał mapę

- Middlebury. Ocalenie konwojów i wojska pozwoli zwiększyć siłę naszych lojalistów, a kontratak na Newport złamać najmocniejszy atut wroga, ale żaden mech nie wyjdzie z takiego starcia bez szwanku, naprawy uziemią nas na dłużej. - pokazał kolejny punkt - Siedziba Workmenów też ma priorytet. Muszą gdzieś wyklepywać te swoje mechy samoróbki. Brak bazy osłabi ich na dłuższą metę. Jeżeli będziemy zwlekać z atakiem, ufortyfikują się albo cofną część sił do jej obrony. Szczególnie że teraz będziemy mieli element zaskoczenia, po jednej lub dwóch akcjach stracimy go. - potem wskazał pozostałe - Korzyść z pozbycia się dywersantów to oddalenie głodu, ale też możliwość zniszczenia sił lotniczych wroga. Potrzebowalibyśmy jednak dobrego rekonesansu by nie latać za uciekającym wrogiem marnując czas. Uwalnianie wojska z poszczególnych stref też będzie korzystne dla nas.

- Tyle rzeczy do zrobienia… tak mało lanc. - mruknął niczym strateg pochylający się nad stołem wojennym.

- Jestem za tym, żeby jako priorytet obrać ochronę cywili uchodzących z Newport. Mieszkańcy stolicy dość już wycierpieli w pierwszych godzinach wojny, Zresztą, po to jest armia, żeby chronić ludność cywilną - Iroshizuku wyraziła opinię.

- Zgadzam się z panią Asagao - Kane kiwnęła Azjatce głową - Przede wszystkim powinniśmy skupić się na zabezpieczeniu i poprawie warunków tych którym ochrona należy się priorytetowo. We wszystkich wojnach ludnośc cywilna ponosi zawsze największe straty. Zminimalizujemy je, a potem odetnijmy wroga od zapasów. Jeśli uda się nam ustabilizować zaplecze dla uchodźców będzie gdzie przesyłać przejęte zapasy.

- Nie...niee. Nie możemy tego zrobić- powiedział młody Spencer zimnym głosem. Gołym okiem było widać iż przestał się zastanawiać i podjął decyzje.
- Jeśli chcemy ratować cywili trzeba jak najszybciej zakończyć tą wojne. Ruszając bohatersko na ratunek uciekinierom wypełnimy plany nieprzyjaciela. Tam są ich mechy, ich najlepsze jednostki i to oni przygotowali cały ten chaos atakując nie tylko wojsko i rząd, ale też nawalajac po niewinnych. Chcą byśmy tracili siły i środki na ochronę ludzi i przyjęli pozycję defensywną. Może i uratujemy setki, a może nawet tysiące, ale skażemy Republikę na zatracenie bawiąc się w idealistów. Trzeba atakować. Trzeba odebrać inicjatywę przeciwnikowi.- mówiąc głosem dość zimnym zbliżał się do wojennego stołu, aby przyjrzeć się pozycjom zanim rozpoczął mowę na nowo.
-Tu… baza Workmenów. To powinien być obecnie nasz priorytet, pokaz siły i test bojowy, czy nadajemy się na bohaterów Amerigo. Niszcząc ich osiedle zadamy wrogowi mocny cios. Osobiście proponuję przyjrzeć się linii frontu. Znaleźć sojusznicze siły będące w okolicy osiedla najemników wspomóc ich w odparciu nawały barbarzyństwa, banitów i całej tej hołoty jaka na nich naciera. Będzie to dobra rozgrzewka i pozwoli nam sprawdzić maszyny w miarę bezpieczny sposób. Następnie licząc, że uratowane przez nas siły odwdzięczą się i wspomogą nas ruszyć na HQ wroga i rozpieprzyć je w drobny mak!- końcówke mówił coraz głośniej, a jako wykrzyknik walnął dłonią w stół. Po wszystkim spojrzał na swoich rozmówców.

Ciszę po wypowiedzi Hada przerwała Jane, mrucząc pod nosem coś brzmiącego jak “kurwa mać”. Poziom skwaszenia na twarzy skoczył o trzy poziomy do góry i dało się odnieśc wrażenie, że kobieta zaraz zacznie się pocić kwasem. Albo nim pluć.
- Sarin, fosgen, bromocyjan, arsenowodór, chlorocyjan, fenylodichloroarsyna, iperyt siarkowy, chlorosiarczan etylu, tabun, soman, cyklosarin, VX, czynnik pomarańczowy, mieszanka fioletowa. Jak z tym stoicie? Stoimy, kurwa - popatrzyła na podporucznika, potem na Ishidę i znowu na McKinleya. Prychnęła dymem gdzieś do góry.

- Skoro rozpierdalają silosy ze zbożem, niszczą wszystko to pól nie oszczędzą i wszystko co tam dojrzewa idzie się jebać. Ostatnia deska ratunku to rezerwy narodowe, jeśli już ich nie przejęli. Jak to zrobili cywili możemy sobie darować bo i tak w większości zdechną. - wzruszyła jednym ramieniem - Najpierw zdziesiątkuje ich wróg, potem swoje dołożą obrażenia i choroby. Dyzenteria, dur brzuszny, salmonella, malaria. Następnie epidemie braku higieny, trupi jad z niepochowanych zwłok przedostający do wód gruntowych. Po drodze PTSD, depresje i inne gówna, więc i liczba samobójstw wzrośnie. W międzyczasie dojedzie ich głód. Wszyscy będziemy głodować - pokiwała powoli głową, a jej spojrzenie wróciło do miejscowych harceczyków - Nie pytam o zestaw małego piromana tak z dupy. Wszystkie te związki są związkami wysoce toksycznymi, o właściwościach fizycznych i chemicznych umożliwiających militarne zastosowanie. Ich charakterystyczną cechą jest śmiertelne bądź szkodliwe działanie na organizmy żywe - ludzi, rośliny i zwierzęta. - mówiła spokojnie jakby sprzedawała przepis na drinka, łypiąc na resztę ekipy pilotów i przede wszystkim im to tłumacząc:
- Same w sobie są bronią chemiczną lub jej podstawowymi składnikami, zaś celem ich użycia jest skażenie atmosfery, terenu, obiektów przemysłowych, pojazdów, infrastruktury wojskowej lub upraw czy zbiorników wodnych. W zależności od użytych czynników wywołujemy zaburzenia poszczególnych procesów biochemicznych: porażenie układu nerwowego… paraliż, krwotok wewnętrzny, upośledzenie pracy pęcherzyków płucnych i w efekcie uduszenie, halucynacje, zawroty głowy. Poparzenia zewnętrznych powłok... skóry, głębsze poparzenia układu oddechowego, bądź poparzenia niszczące tkankę aż do kości. Podrażnienie śluzówek, trwałe lub czasowe uszkodzenie delikatnej struktury jaką jest gałka oczna. Utratę przytomności, śpiączkę. Uniemożliwiamy organizmom żywym przekazywanie impulsów w przywspółczulnym układzie nerwowym i wszystko kontrolujemy od początkowej fazy testów po rozpylenie. Możliwości jest cała masa, w zależności czego na danym terenie będziemy potrzebować. Damy radę to dobierać i modyfikować w zależności od klienta i okoliczności, a skoro pierdolone brudasy chcą brudnej wojny - twarz Doe przeciął paskudny uśmiech, a stojąca długość ramienia w prawo Kane zamrugała wybałuszonymi oczami i jakby zrobiła krok w przeciwną stronę. Jane nadal mówiła - To im dajmy brudną wojnę. Jebiąc ich na dwa albo więcej batów kupimy czas. Poza tym osłabionego wroga łatwiej dojeżdżać. - popatrzyła na mapę - Na początek zapierdolmy im trochę zapasów, a resztę spuśćmy w klopie. Wojny są długie, nie?

Jej rozmówcy stali skonsternowani. Ishida nie był skonsternowany, on siedział. McKinley się odezwał pierwszy:

- Pani… Doe, mówisz o popełnianiu zbrodni wojennych. Nie możemy stoczyć się do ich poziomu i jeszcze pobić metrem mułu. To jest dokładnie ten syf od którego uciekali nasi dziadowie. Od Wojen o Sukcesję i ich broni masowego rażenia.

- Ona może mieć rację. - stwierdził Ishida tonem, jakby stwierdzał, że jutro może świecić słońce.

- Panie Ishida?

- Rozważymy pani sugestię, pani Doe. Być może właśnie tak trzeba będzie w pewnym momencie postąpić.

- To niehumanitarne!

- Z pewnością. Mogli nas nie atakować. To nie będzie dla nich ani humanitarne, ani rozsądne. Niemniej jednak być może obejdziemy się bez tak… mało finezyjnych narzędzi.

Ishida powiódł wzrokiem po ekipie.

- W takim razie gdzie chcecie lecieć na pierwszą misję? Pod taką zbierzemy pełnię dostępnych nam natenczas materiałów wywiadowczych. Pani McKinley, powtórzy pan co nasi przyjaciele rozważają?

Oficer chrząknął.

- Padło rozbicie ataku na Middlebury i uratowanie cywilów z Newport, atak na bazę Workmenów i… w zasadzie to na razie tyle. - powiódł wzrokiem po Victorze, Julianie i Jane, którzy jeszcze nie dali jasnych sugestii co do pierwszej misji.

- Najlepiej byłoby zacząć od wyrwania chwasta z naszego terenu - Doe mruczała pod nosem, wiercąc spojrzeniem punkt oznaczający bazę wroga i popalała w zadumie - To by nam sporo dało, resztę się opierdoli na oriencie. Ale - dokończyła papierosa i rzuciła go na podłogę, dusząc podeszwą buta. Zaraz też wyjęła następnego.
- Zawsze jest jebane w dupę “ale” - odpaliła szluga, pociagając zdrowo i dmuchnęła dymem ku górze - Może Juls ogarnie w pełni swoją zabawkę pod presją, a jest nas jeszcze czwórka. Aby to miało, kurwa, ręce i nogi trzeba nam się zgrać. Wyczuć maszyny. Porwiemy się do jebania a się okaże że nas kurew nie dość że zarazi syfem, to wypierdoli z floty do zera, na koniec wyrzucając przez okno na asfalt. Workmenów zaatakujmy jako drugich. Na pierwszy ogień weźmy coś lżejszego. Nie chcę potem słuchać pierdolenia że straciliśmy mechy od razu na starcie - rzuciła kwaśnym spojrzeniem w wózkarza - Middlebury. Cywili jebać, ale mówicie że są też tam w odwodzie jednostki sprzymierzone. Jeżeli pójdą na szrot ich sprzęt przejmie wróg co mu pozwoli skuteczniej dziobać tym patykiem z gównem kolejne miasta. Do czasu ataku na ich bazę skołujcie szajs o którym wspomniałam - mówiąc to uśmiechnęła się krzywo do Azjaty, lecz z całą pewnością był to uśmiech. Wbrew pozorom koleś miał łeb na karku.
- A ty młody sklej pochwę - przeniosła uwagę na podporucznika - Cokolwiek się nie stanie historię piszą zwycięzcy. Ten kto wygra wysra swoją rację na podręczniki do historii i tak to poleci dalej. Do tego od czegoś macie skillsy w propagandzie, nie? Odpalasz odpowiednią tubę, a ludzie łykają jak pelikany. Może jedno pokolenie będzie mieć sapy, drugie już sobie wychowasz. Trzecie nie zapamięta.

- Proszę mu dać spokój - Kane nie wytrzymała. Odkąd starsza blondynka wsiadła na ich oficera łącznikowego zgrzytała zębami, próbując trzymać fason, ale nie udało się, a gdy już palnęła jedno nie mogła się wycofać. Chrząknęła.
- Niczym sobie na to nie zasłużył - dodała patrząc na tę najbardziej przerażającą w tym pomieszczeniu - Wszyscy mamy wartości które powinno się pielęgnować i ich trzymać. Człowiek bez wartości nie różni… znaczy - chrząknęła, żeby dokończyć z zaciśniętymi pięściami - Są ideały jakich nie wolno deptać bez względu na okoliczności. Czy szpitale też mamy atakować? Zabijać dzieci?

Doe zmrużyła oczy, odrywając uwagę od mapy i słuchała, pykając fajkę aż policjantka skończyła w spokoju. Wtedy też przekrzywiła kark aż chrupnęło w kręgach szyjnych. Wymownym wzrokiem popatrzyła na rudzielca, potem przeskoczyła na oficerka, by finalnie wrócić do obserwacji tej pierwszej. Wystawiła też kciuk, wskazując bakłażana w moro.
- Ruchasz go że ci tak zależy? - spytała pro forma, akcentując pytanie krytycznym uniesieniem prawej brwi - Dzieci i tak w większości będą już martwe, albo skazane na śmierć. Zrobimy to co trzeba, aby wygrać. Oni nas nie pytali czy może podobają się nam nasze kaszojady w Newport. Nie wyskakuj z ekstremami jak kutas poboszcza z ministranta, wartości sobie popielęgnujemy po wojnie.

W jednej sekundzie sierżant zrobiła się czerwona, jakby ją ktoś oblał farbą. Policzki paliły z gorąca, w ustach zaschło. Wciągnęła powietrze z sykiem, mrugając i poruszając niemo ustami, a jej oczy skoczyły w przerażeniu do McKinleya czy aby to usłyszał, ale nie było opcji żeby nie usłyszał. Wszyscy słyszeli, widziała to po ich twarzach, nim nie wbiła wzroku w ziemię.
- Nie… - zaczęła i na tym miała skończyć. Uniosła jednak wzrok z powrotem na Doe - Nie… nie pani interes. Ale nie ma opcji, nawet cienia szansy, że… cokolwiek by się nie działo nie będę mordować dzieci, ani cywili.

-Doe-san, używanie takiego słownictwa nie jest konieczne - zwróciła uwagę Iroshizuku, zachowując całkowity spokój.

McKinleya zatkało, słychać było nawet ciche wciągnięcie powietrza. Ale zaraz się ogarnął.

- Doe, daruj sobie. Nie ru... - chrząknął - Nie rozumiesz. Nie po to budowaliśmy tą kolonię by ją potem tak traktować.

Ishida popatrzył na niego długim, nieodgadnionym spojrzeniem. Zwrócił się do Victora i Juliana.

- A wy? Gdzie chcecie lecieć?

- Middlebury. Potem od razu na bazę Workmenów. - stwierdził Julian bez zastanowienia, po czym wskazał na mapę mówiąc poważnie - Uratujemy dużo wojska i cywilów, ocalimy trochę zasobów. Uderzając zaraz potem na bazę Workmenów nie damy im czasu na przygotowanie obrony i zadamy dwa potężne ciosy, wzmacniając morale Vermontczyków. Zastrzeżenie: pancerz ablatywny wymienia się bez problemów, prosta reparacja. Uszkodzenia struktury to co innego. Jeżeli ktoś da się uszkodzić pod Middlebury będzie musiał iść z tym na akcję do Roboli.

Starał się myśleć analitycznie w tej kwestii.Jeżeli skupimy się tylko na atakowaniu - siły już będące na naszym terenie zrujnują kolonię. Pyrrusowe zwycięstwo. Będziemy bronić tylko cywili i zasobów - wróg nas wymanewruje, zniszczy wojsko, nie będziemy mogli być wszędzie na raz. Przegrana. Luzowanie samego wojska - masakra cywili, zniszczenie zaplecza kolonii. Wojna totalna? Ten dżin raz wypuszczony z butelki nie da się do niej zagnać z powrotem. Jak powiedział podporucznik - skończy się to zostaniemy mini-kopią Stanów Sukcesorskich.

Ishida po raz drugi kiwnął głową Julianowi z czymś na wzór rodzącego się szacunku.

- Ma to dużo sensu. Będziemy gotowi, aby w pełni i na szybko zreperować pancerz ablatywny oraz wymienić amunicję. Zaraz potem polecicie do bazy. Jeśli będzie trzeba, dostaniecie dodatkowe stymulanty. Potem odchorujecie. Teraz… ten tydzień będzie dla was bardzo ciężki. Obiecuję to wam. Ale wyjdziecie z niego silniejsi. New Minutemen.

Powiódł wzrokiem po wszystkich raz jeszcze.

- Koniec odprawy. Pan McKinley przekaże wam materiały do nauki. A teraz pójdźcie. Chcę wam coś pokazać. - drugi raz tego poranka twarz pękła mu w uśmiechu.

Gdy Victor słuchał dyskusji czuł tylko narastającą… słabość. Aż w pewnym momencie nie mógł już ustać na swoich nogach. To było za dużo… za dużo, za dużo za dużozadużo… “Po pierwsze, nie szkodzić” taką przysięgę składał, a teraz… teraz przekonywano go, że słusznym jest używanie broni chemicznej. Zaraz sięgną po gaz musztardowy. Teraz, po dziesięciu latach z dala od szpitali sam by nie potrafił wymienić takiej litanii jak Doe, kim ona jest?!

Usiadł… nie brał udziału w dyskusji. Tylko słuchał, bo nie wiedział czy da radę z zaciśniętego gardła wydobyć jakikolwiek męski dźwięk w tym momencie. Rana paliła go jakby przed chwilą ją otrzymał. Absurd, absurd… Jasna cholera, ale chciało się mu jarać. Zwolnić myśli. Wyłączyć się na kilka godzin aby umysł mógł odpocząć.

“Macie złego człowieka. Ja się do tego nie nadaję…” - prawie powiedział, ale tylko usta poruszyły mu się bezgłośnie. Nie był w stanie wydać z siebie dźwięku.
 

Ostatnio edytowane przez Micas : 21-02-2021 o 10:14. Powód: korekta muzyki
Lynx Lynx jest offline  
Stary 21-02-2021, 10:15   #26
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Odprawa została zakończona. Ishida ruszył wózkiem (który okazał się mieć własny, elektryczny napęd). McKinley wykonał zapraszający gest, puszczając pozostałych przodem, a sam wyłączył elektronikę stołu i zamknął pochód. Udali się korytarzami do jednej z wind, która prowadziła do rozległej przestrzeni.

Do hangaru.

Zapalono główne światła, które z głośnym trzaskiem po kolei iluminowały poszczególne boksy, wysuwane rusztowania, kraty podłogi, wzmacniane ściany, sufity z metalu, kładki dla pieszych, schody, windy towarowe, wózki widłowe, całą masę przeróżnej maszynerii. W sekcji dla mechaników, pod catwalks były stoły narzędziowe.

A we wnękach, w boksach, one.

Muzak

Sześć maszyn. Żywa legenda Amerigo. Nr 1 – Warhammer. Nr 2 – Marauder. Nr 3 – Crab. Nr 4 – Spider. Nr 5 – Commando. Nr 6 – Jenner. Dwa ciężkie, jeden średni, trzy lekkie. Sześćdziesiąt lat temu ta wzmocniona lanca BattleMechów wywalczyła dla kolonistów przyszłość. Dzisiaj miała posłużyć do jej obronienia.

Na środku hangaru, w podłodze, były potężne, rozsuwane pod skosem podwójne wrota. Właśnie się otwierały, błyskając żółtymi kogutami i szczekając alarmem. Z wnętrza wychynęła winda na masywny pojazd. DropShip klasy Leopard. W standardowej konfiguracji cztery wrota z boxami dla mechów i dwa małe hangary (dosłownie, bo maszyny tam były podwieszone) dla myśliwców aerospace. Jeden mocno przerobiony, jeden pozostawiony w stanie oryginalnym.

Korytarz – a raczej jebitny, nieco spłaszczony, heksagonalny tunel pojawił się przed Leopardem kiedy otworzyły się kolejne wrota (w zasadzie to cała ściana, tak to wyglądało). W mroku cyklicznie błyskały ścieżki pomarańczowych świateł pozycyjnych, kończących się na zewnętrznych wrotach. Tędy będą wylatywać na misje.

Oni. Na misje. W tych machinach.

Kiedy już częściowo otrząsnęli się z podziwu dla rozpościerającej się przed nimi sceny, Ishida przemówił:

- Na podstawie przeprowadzanych obserwacji, testów medycznych i psychologicznych, przydzieliliśmy wam stosowne maszyny. Panie Spencer, zasiądzie pan za sterami Spidera. Jest to jeden z najszybszych mechów w całej Sferze Wewnętrznej i ma unikatowe dysze skokowe oraz rozbudowany system komputerowy. W sam raz dla pana ogarnięcia w technologicznych nowalijkach i szybkim kombinowaniu. Pani Kane, pani zasiądzie za sterami drugiego mecha lekkiego, Commando. Idealnie nadaje się do szybkich, precyzyjnie wymierzonych ataków typu uderz i uciekaj, eliminacji zwiadu i lekkich maszyn, oraz do wykrywania i namierzania wrogów dzięki topowym systemom. Pani Doe, dla pani przypadł Crab. Myślę, że spodoba się pani ten przydział. Jest to jeden z najsilniej opancerzonych mechów w tej klasie, wyposażony w całości w broń laserową oraz dysponujący sporą ilością miejsca w kokpicie, w sam raz aby umieścić tam dodatkowe zapasy. Razem tworzy to mecha, który mądrze prowadzony będzie mógł pozostawać na polu bitwy prawie bez końca. Panie Heisenberg, panu przypadł jeden z naszych mechów ciężkich, Marauder. Jest to jedna z najlepszych tego typu maszyn w Sferze, doskonała tak do szturmów, jak i pojedynków czy precyzyjnego ostrzału na dalszym zasięgu, a w tym wariancie ma wyłącznie uzbrojenie energetyczne, więc mądry pilot może walczyć nim bardzo długo. Natomiast pan, panie Jackson, otrzyma Warhammera. To sztandarowy ciężki mech, służący w swych wielu wariantach praktycznie wszystkim w Sferze, o bardzo wyważonych osiągach i sprawdzonych systemach, dobry do walki na każdy dystans i z większością przeciwników. Asagao-san, przypadnie pani zaszczyt dowodzenia i pilotażu Leoparda... a także, kiedy będą ku temu chęci lub potrzeby, pilotażu myśliwca aerospace Lightning, który skrywa się wewnątrz DropShipa.

Skończył. Nabrał sił do kolejnych słów. Może i był wciąż jary i miał parę w tych płucach, ale wiek swoje robił. Wykorzystał to podporucznik.

- A ostatni mech? Czyżby...

- Swojego nie oddam. – prychnął stary – Jeszcze czego. Poza tym, nie masz ani krzty przeszkolenia w temacie, panie McKinley. Ale będziecie w załodze Leoparda jako strzelec i oficer łącznikowy. A teraz proszę za mną. Obejrzycie sobie wasze maszyny... i rozpoczniecie naukę.

Jak powiedział, tak uczynili. Zeszli (a w jego przypadku zjechali na towarowej windzie) na dół i skierowali do swoich mechów. W samą porę, do hangaru zdążał personel techniczny w ochronnym odblaskowym ubiorze, prowadzący ich do BattleMechów i DropShipa. Następne godziny były czymś zarazem pouczającym, jak i magicznym. Oswajali swoje przyszłe, bojowe rumaki. Albo to one oswajały ich. Jak to głosiła gorzka sentencja z czasów Wojen o Sukcesję: save the metal, leave the meat. Dzisiaj, tu, na Amerigo, nie miała zastosowania. Obydwie połowy musiały współgrać i zachować istnienie. Nie było alternatyw.

Przyszli MechWarriorzy obadali swoje maszyny od zewnątrz. Zaznajomili się z ich parametrami, uzbrojeniem, osiągami, krótką historią (acz był to dopiero początek pracy pamięciowej z danymi – choć jakże namacalnymi, nie tylko papierowymi). Potem odwiedzili ich kokpity i po kolei przeprowadzali symulacje rozruchu.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ImHhBSmpxWs[/MEDIA]

Pilotka Aerospace natomiast miała zgoła inne miejsce do obadania, razem z McKinleyem. Obejrzeli sobie wnętrze ponad sześćdziesięciometrowej długości DropShipa, spotkali także pozostałych załogantów – dwóch pozostałych strzelców, pięciu inżynierów i sześciu techników maszyn bojowych. Ludzie tak jak oni – z przeróżnych miejsc, różnych ścieżek życiowych, w różnym wieku i z różnym doświadczeniem, ale już po pełnym szkoleniu na prawdziwym sprzęcie. Większość to cywile, ale każdy z nich był ochotnikiem.

Prawdziwa niespodzianka jednak czekała na Iroshizuku w mini-hangarze Leoparda. Był to myśliwiec aero-astro. Lightning, owszem, bardzo dobra maszyna. Ale dopiero po chwili zorientowała się, że jest cholernie stara, wielokrotnie łatana, ale wychuchana na glanc. Bo to nie był 'standardowy' model 'Błyskawicy LTN-5G, tylko... wariant 'b'. Royal. Działający przykład LosTechu, i to nie byle jakiego, bo z elitarnych „królewskich” formacji Star League Defence Force, dawniej wchodzących w skład sił zbrojnych Hegemonii Terrańskiej. Większość tego typu maszyn zniknęła w czasie Exodusu, albo okalających go wieloletnich wojen domowych. Obejrzała go z nabożną czcią, a technicy (z szerokimi uśmiechami na gębach) zaprosili do środka. Nawet kokpit był zupełnie inny niż w standardach. Kiedy przeprowadziła symulację rozruchu wryło ją w fotel, jakby już leciała na pełnym ciągu – ale nie od inercji, tylko zamurowania.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=fr_FZ-iwjAk[/MEDIA]

Całą resztę dnia spędzili na rzeczach teoretycznych. Dostali posiłek, stymulanty, medykamenty. I siedzieli. Wojskowi, w tym McKinley i Ishida, dawali im wykłady z taktyki i operacji. Inżynierowie i technicy tłumaczyli na temat maszyn oraz przedstawiali profile tych nieprzyjacielskich, których obecność na Amerigo potwierdzono. Przemówienia te miały też czas pytań, kwadransowe przerwy oraz dłuższe na posiłek w mesie. Później były materiały pisemne do studiowania i nocny odpoczynek.

Następny dzień był niewiele mniej wielki aniżeli ostatni. Śniadanie, poranne wykłady, wreszcie dłuższa przerwa w okolicach południa. Udało się ustanowić kontakt z Vergennes. Każdy kto chciał (a w niektórych przypadkach i te osoby, które niekoniecznie chciały), miały kwadransową pogadankę. O czym rozmawiali? To była kwestia indywidualna. I w samą porę, bo o pierwszej miało być wielkie wydarzenie – Hadrian Spencer oraz Sarah Kane zostali przygotowani do zabiegu i spędzili następne kilka godzin na stole operacyjnym, a resztę nocy i następnej doby w lazaretowych łożach, pogrążeni we śnie.

W tym czasie pozostali już działali. W pocie czoła wykuwano właśnie drużynę New Minutemen.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ECFY6AnPA_g[/MEDIA]
The Minutemen Theme

Stawiali pierwsze kroki w hangarach. Ishida ich osobiście uczył, choć dla jego starczego ciała taki wysiłek i ciągła jazda na stymulantach oraz zwyczajowych medykamentach była prawie ponad siły. Słynna draconisjańska szkoła. A cisnął ich wręcz niemożebnie, w szaleńczym tempie. Surowo, ale bez słów gniewu. Jeszcze raz. Jeszcze raz. Źle, jeszcze raz. Dobrze. Przechodzisz krok dalej. Dobrze, ale cofnij, jeszcze raz.

Hale i inne przestrzenie wokół praktycznie opustoszałej Wielkiej Góry Zielonej grzmiały sykiem laserów i elektrycznym trzaskiem PPC, obydwu o mocy zmniejszonej do minimum, oraz łomotem ćwiczebnych rakiet. Tąpnięciami nóg – i tytanicznymi wstrząsami upadków potykających się machin. Klekotem szczypców Craba, otwierających się i zamykających, skrywających wewnątrz ciężkie lasery. Drapieżnymi, zwrotnymi ruchami Maraudera. Statecznym krokiem Warhammera. Ciągłym szumem, rykiem, sonic boom na przemian to Lightninga, to Leoparda, startujących, lądujących, latających, symulujących ataki. A w tym wszystkim Ishida, który wewnątrz swojego Jennera (którego sterowanie zostało specjalnie przerobione pod niepełnosprawność) śmigał tu i ówdzie, skakał na swoich dyszach rakietowych... i ogrywał swoich podopiecznych jak szmaty.

Maurice Sakon Ishida był elitarnym MechWarriorem. W trakcie szkoleń powiedział im, że nie będzie się z nimi udawał na misje. Ktoś musiał bronić bazy. A z takim gwardianem, niestrach było wracać do domu.

Ledwo reszta się wybudziła, a już zagnano ich do roboty. Było to dla nich ciężkie – rekonwalescencja powinna być co najmniej kilkudniowa. Ale byli młodzi i u szczytu sił. Wytrzymali. A w szkoleniach, mimo ich surrealistycznego przebiegu (implanty były... dziwne), błyskawicznie nadrabiali zaległości. Do koncertu dołączył ryk imponujących skoków Spidera i szybkie, zborne ruchy Commando, który był z wyglądu i zachowania prawie jak wielki cyborg.

Sielanka nie trwała jednak długo. Do bazy dotarł komunikat ze strony kontaktów w Middlebury. Obrona autostrady się załamała, sypało się nie tylko 2nd RCT, ale też 21st Armored Battalion z Middlebury i jednostki przysłane na odsiecz z Fort Ticonderoga. To już nie była próba odcięcia Middlebury od Newport, tylko ofensywa na to pierwsze. Trzeba było działać natychmiast i dać trepom szansę na przegrupowanie się, inaczej padnie drugie miasto.

A była godzina 4:20 czasu terrańskiego, do którego amerygański był z grubsza zbliżony. Obliczyli, że gdy nadlecą na miejsce, będzie już świt. Jakie to eposowe.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 21-02-2021 o 10:20.
Micas jest offline  
Stary 21-02-2021, 21:01   #27
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację
Julian zasiadł przy stanowisku telekomunikacyjnym. Poprosił o telefon do ojca. Spełniono jego życzenie bez mrugnięcia okiem. Wykorzystał kwadrans który mu dano do oporu.
Jak się okazało rzeczywiście zapewnili jego ojcu schronienie… ale i towarzystwo. Julian bardzo się zdziwił kiedy usłyszał w słuchawce miauknięcie. Jeden z SWATowców sprawdzał ich dom i odnalazł Winstona przyczajonego za kanapą koło zapasu butelek z wysokoprocentowymi wyrobami. Załadował do torby zwierzaka i butelki, jako nagrodę za uratowanie zwierzaka. Sytuacja była absurdalna w obliczu wojny, ale Jonathan prawie popłakał się z radości kiedy zobaczył futrzaka o którym mówił że “mogę co najwyżej mu kopa sprzedać”. Kot straumowany tym co się działo chodził za ojcem non stop. Gdyby nie kot zapewne pomilczeliby przez piętnaście minut wymienijąc się jakimiś frazesami. Julian nie poruszał tematów zakazanych przez obsługę bazy, dlatego głównie dopytywał się ojca jak ten się czuje. Jonathan po pierwszym szoku jak zwykle gdy działo się coś niedobrego mówił, by Julian martwił się o siebie, że jemu nic nie jest. Że radzi sobie. I tak dalej. Minęło zaledwie kilka dni, chłopak wiedział że jego rodzic próbuje ukryć jak mu ciężko. Tym bardziej się cieszył że ktoś się zlitował i dostarczył mu Winstona. Ojciec będzie miał się kim opiekować. Prawie już pod koniec rozmowy Jonathan poinformował że próbował się skontaktować z resztą rodziny. Julian całkiem o nich zapomniał. Wujek Thomas przepadł bez wieści. Dziadkowie od strony ojca też zostali zgarnięci w Newport i mieli niedługo do niego dołączyć. Nie był pewien co z rodzicami matki, powinni być dalej w Middlebury. Julian zdał sobie sprawę, że oto ma kolejny powód by złamać bandziorów zmierzających na to miasto.
Czas się kończył. Nagle głos ojca stał się bardzo ponury.

- Julian. Czy wiesz co robisz? - zapytał.

Chłopak milczał przez moment. Nie wiedział ile wie ojciec. To pytanie zwykłe się pojawiało kiedy Julian miał dziwne pomysły lub chciał zrealizować coś szalonego. Było jak nagana i kubeł zimnej wody. O ile mama zawsze go wspierała to tata zawsze ściągał go na ziemię.

- Tak, tato. Wiem co robię. Chyba bardziej niż kiedykolwiek. - odpowiedział z pewnością Julian.

Chyba po raz pierwszy brzmiał naprawdę przekonująco w starciu z “czy wiesz co robisz?”.
Oczami wyobraźni widział jak ojciec posępnie pokiwał głową po drugiej stronie linii. Zawsze chciał by synowie nie musieli iść do wojska. By mieli lepiej w życiu niż on. Nawet ciągłe narzekania na nich i przykre uwagi które potrafiły ranić do żywego, miały ich uświadamiać że powinni być mądrzejsi. Pewien dystans, problemy z przyznawaniem się do własnych błędów i nagany wobec synów miały chyba pomóc w zachowaniu autorytetu rodzicielskiego. Jednak pomimo tego ojciec okazywał im miłość w drobnych gestach - przytulając ich po długich rozstaniach, bez mrugnięcia okiem zgadzając się na pomoc im w błahych i niebłahych sprawach.

- To dobrze. Fajnie że zadzwoniłeś. Nie przynieś nam wstydu. - rzekł ojciec już spokojniej.

- Nie przyniosę, tato. Postaram się dzwonić jak najczęściej. Trzymaj się.

- No, ty też się trzym.


Czas rozmowy dobiegł końca. Julian odłożył słuchawkę, po czym siedział na stanowisku jeszcze chwilę w milczeniu.
Przypomniała mu się wczorajsza rozmowa z Kane. Wstyd. Nagana. Strach. Zdziwiło go że dziewczyna która tyle przeszła i była taka twarda po prostu się rozklejała, ale teraz jak pomyślał to Jonathan Jackson też non stop ganił go, sprowadzał na ziemię i mówił o wstydzie i zachowywaniu się. Ale była zasadnicza różnica… ojciec nigdy nie wymagał od niego więcej niż Julian był w stanie udźwignąć i okazywał wobec niego rodzicielską miłość i opiekuńczość. Julian przypomniał sobie jojczenie ojca kiedy Julian uczył się parkować samochód tyłem i krzywo stawał w liniach.
“Źle. Krzywo. Popraw. Nie tak. A może zrób to inaczej?”.
Teraz zmień te słowa, dodaj przekleństwa, rozkazujący ton głosu z jakiego słynęli wojskowi i wymaganie zrobienia tego pod linijkę - idealnie. Potem ponury wyraz twarzy, brak nawet skinienia jako aprobatę, tylko jadowite słowa w ramach “nareszcie”. Julian przestał się dziwić Sarze że była tak roztrzęsiona, pomimo tego co osiągnęła. Przypomniał sobie opowieści mamy o tym jakie dzieci i jacy rodzice przewijali się przez szkoły i przedszkola. Ile cierpliwości, ile empatii, ale także ile hardości było potrzebne by pomóc - w odpowiedniej chwili pocieszyć, doradzić albo postawić granicę. Pokręcił głową skonsternowany swoimi przemyśleniami.
Matka. Najukochańsza, najczulsza i bezwarunkowo go wspierająca.
Tęsknił za nią.
Wstał i odszedł od stanowiska. Musiał wracać do ćwiczeń.

***

Gdy Ishida powiedział że Jacksonowi przypadł warhammer Julianowi serce zaczęło bić mocno, a oczy błyszczeć z zachwytu. To był warhammer z plakatu który miał na ścianie w pokoju. Jeden z najbardziej rozpowszechnionych i wszechstronnych mechów w Sferach. Jedni z największych mechwarriorów pilotowało właśnie warhammery.
Od pierwszej chwili gdy zasiadł w maszynie czuł się jak w bajce. Jak we śnie. Dotykał przyrządów z ostrożnością jakby gładził nowego domowego zwierzaka. Wielkiego i groźnego domowego zwierzaka.
Ale na ostrożność nie mógł sobie pozwolić.
Zdał sobie z tego uwagę już po pierwszym dniu treningów, kiedy Ishida systematycznie pchał ich do przodu przez kolejne godziny praktyki. Pamiętał jak przerabiał to samo w trakcie treningów szermierki na studiach.

Miesiąc zajęło mu zgranie kroków, postawy i zadawania ciosów zanim zaczął to robić “znośnie”.

A oni mieli zaledwie tydzień albo i mniej na to by opanować nowe dla nich maszyny. Gdy tylko nauczyli się chodzić, Ishida pchnął ich do treningów walki. Oczywiście nie było lepszego niż walka, w której Ishida bił ich na głowę.
Julian ani razu nie zgrzytnął zębami, ani razu się nie skrzywił i ani razu nie przeklął starego Minutemana. Zarzekł się na honor że będzie się od niego uczył. Mechy były jego pasją. Skonstruował symulator.
Myślał że wcześniej wspiął się na szczyt swoich marzeń.
Szczyt marzeń osiągał właśnie teraz, choć cena za tą możliwość była wielka.
Zawsze za siłę należy zapłacić - pracą, poświęceniem, odmówieniem sobie czegoś lub utratą. Jeżeli się nie zapłaci prędzej czy później los ześle na zachłannego człowieka zgubę. Było to pewne prawidło w które Julian wierzył, choć też zdawał sobie sprawę że ktoś bardziej cyniczny uzna je za “pocieszenie dla biedaków, ruchanych przez bogatych”.
Cóż. We własnej drużynie miał przykłady że jednak ta zasada działa. Doe, Heisenberg, Kane… nie wiedział jak było ze Spencerem ale biorąc pod uwagę że z “syna prezesa” został pilotem budowlanym, a i przemawiał z mównicy i robił masę rzeczy poza obowiązkami zawodowymi to pewnie też czuł ostre ciśnienie na swoją osobę ze strony rodziny. O Asagao nie mógł nic powiedzieć ale sam fakt że musiała zostawić całe przeszłe życie za sobą już o czymś mówił.
A on sam? Też się tego mogło trochę uzbierać.

***

Callsign.

Julian zawiesił nad klawiaturą palce.
Przez głowę leciała mu cała litania pseudo, od całkiem głupich po poważne i górnolotne (czyli w sumie głupie). Problem polegał na tym że każde brzmiało… dziwnie. Tak jest z przezwiskami że te nadane samemu sobie brzmią źle. Te głupio brzmiące nadane przez kogoś innego przestają być głupie.
Zwykle wołali go po prostu Jackson. Tylko raz dostał przezwisko i było to dość traumatyczne przeżycie w czasie obozu skautów. Z drugiej strony…
Przypomniał sobie wierszyk który kiedyś wyczytał w książce.
W sumie?

Wklepując litery na klawiaturze cicho mruczał słowa rymowanki.

I Pallas Cat
I brave and smol
I hide to hunt
In weather cold

I have to say
Enuff’s enuff
I’m NOT a chonk!
Just very fluff!

I thin and fierce
I weight 9 pounds
Don’t need ur snark
Or mocking sounds

Let’s see YOU wait
In snowy showers
Without a coat
For many hours

If you were me
You would say “burrr!”
But I do not
I like my fur


“Manul”

Na planecie o klimacie gorącym pewnie nikt nie miał zielonego pojęcia co to za zwierze, ale to nie szkodziło. Manul wymawiało się szybko, bez łamania języka. Poza tym był to bardzo sympatyczny zwierzak…

Bardzo sympatyczny zwierzak który zmuszony do walki pomimo bycia dość małym potrafił się rzucić człowiekowi do gardła i je przegryźć.

***

Gdy pojawiło się wezwanie do walki - alarm i komunikat o krytycznej sytuacji w Middlebury, Julian czuł że nie jest gotów… ale i że bardziej gotów nie będzie. Chrzest bojowy, a zaraz potem poważna misja zniszczenia kwatery głównej Roboli.
Teraz od tego jak się sprawi zależało życie cywili, żołnierzy, towarzyszy i jego dziadków.
Świadomość ta ciążyła mu, ale z drugiej strony.
To był dobry ciężar.
Ciężar bycia bohaterem.
 
Stalowy jest offline  
Stary 24-02-2021, 11:05   #28
 
Arvelus's Avatar
 
Reputacja: 1 Arvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputację
Victor w czasie szkolenia nie socjalizował się mocno z resztą. Trenował, jadł, srał i spał. A spał dużo. On był w wieku gdy pomimo, że nikt mu nie zabraniał siedzieć do późna to koło 22-23ciej miał zjazd energetyczny i zwykle z nim nie próbował walczyć. Teraz, gdy pracował ciężej i więcej niż kiedykolwiek (z wyjątkiem studiów medycznych i sytuacji awaryjnych w szpitalu) czuł potrzebę odpowiednio długiego snu. Poza tym… spędzanie czasu w mechu sprawiało mu frajdę… już wcześniej, gdy latał w mechu budowlanym dawało mu to poczucie mocy, wielkości… oderwania od przyziemności, a teraz? Gdy jeszcze otrzymał tak straszliwą moc niszczącą? Momentami, w czasie ćwiczeń, wręcz zapominał, że to nie jest dla jego przyjemności na krótkie chwile.

~ * ~


Spotkanie z rodziną… odkładał. Znajdował coraz to nowe wymówki. Coraz to nowe powody. To co z trudem przed sobą przyznawał to to, że bał się. Bał się jak jasna cholera tego co usłyszy. Ilu z nich przeżyło… To czego przed sobą nie przyznawał… to co wyparł i nieświadomie walczył z całych sił aby pozostało wyparte to to, że dzieciak którego zostawił na posterunku to był jego wnuk… i gdzieś tam doskonale wiedział, że Thomas go o niego zapyta… a wtedy już nie będzie mógł się oszukiwać. Wtedy wyparcie zostanie złamane, mur dobrowolnej niewiedzy zostanie zdruzgotany, a z mocą tsunami zaleje go fala demonów które uwięził za nim. Nie był na to gotowy.

Więc odkładał to. Każda wymówka była dobra, nawet taka, że koszulę musiał wyprasować, zęby umyć. Nie chciał aby w pokoju obok ktoś był… nie chciał tego, to było nie tak.... aż w końcu okno się zamknęło i już rozmowa nie była możliwa.
- Cholera… już byłem gotów - warknął sam do siebie, teraz gdy ta deklaracja już nic nie oznaczała, ale pomagała podtrzymać maskaradę.

Syrena wyła gdy on biegł do hangaru. Walka z wrogiem była mu znacznie milsza niż rozmowa z rodziną.
 

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 01-03-2021 o 22:31. Powód: wstawienie części doca na prośbę MG
Arvelus jest offline  
Stary 25-02-2021, 02:09   #29
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=O2qLY4KHCYE[/MEDIA]

Obserwując współczesne wydarzenia, można było wyciągnąć wniosek, że cokolwiek stanie się na świecie, opinia publiczna jest natychmiast o tym informowana. Niemniej jednak informacja, która dociera do społeczeństwa, nie jest dokładnym odzwierciedleniem rzeczywistości, lecz jedynie jej interpretacją, która wykorzystywana jest do stworzenia odpowiedniej reakcji jej odbiorców. Informacja, bo ona ma tutaj największe znaczenie, to narzędzie polityki wykorzystywane zarówno na poziomie lokalnym, jak i globalnym. Przekazy informacyjne, zarówno współczesne jak i na przestrzeni wieków, są elementem szeroko pojmowanej walki politycznej, walki informacyjnej, w ujęciu militarnym i nie-militarnym; a także propagandy stanowiącej ich nieodzowny element. Jej oblicze jest niezwykle zmienne i ma odzwierciedlenie w środowisku, w którym jest ona realizowana. Informacja zaś jest podstawą do budowania każdego systemu wiedzy, warunkuje sukces. Można zauważyć, że informacja nabiera ogromnego znaczenia w każdej dziedzinie działalności człowieka, a w szczególności w takich sferach, jak: społeczna, gospodarcza, zarządzania, polityczna, kulturowo-religijna, bezpieczeństwa. Właśnie z tego powodu z całej praktycznie nieskończonej puli potencjalnych nazw drużyny skautek Amerigo padło na “New Minutemen”. Ludzie zostali nakarmieni słowami. Zniknął czas, wiedzieli tylko tyle, ile potrzebowali wiedzieć. Zostali zahipnotyzowani. Następnie ofiarowano im nowe symbole i wszyscy byli uszczęśliwieni, napompowani nadzieją fałszywych skojarzeń. Całe ludzkie zachowanie zasadzało się głownie na tym, iż nie było nakierowane na przeżycie, tylko na jakiś system symboli, w który wierzą wszyscy ludzie. Długie włosy, krótkie włosy, ryba w piątek, żadnej wieprzowiny, wstawanie, kiedy sędzia wchodzi do sali, oddział legendarnych mechów które już raz uratowały Amerigo, wszystko to są symbole, symbole i jeszcze raz symbole.

Być może działo się tak, bo każda rzecz, każde miejsce, każde wydarzenie ma swoje znaczenie psychiczne ponad tym pozornym; każdemu obrazowi zewnętrznemu odpowiada wewnętrzny, który przywołuje w mózgu rzeczywistość dużo bardziej prawdziwą i głęboką od przeżywanej przez zmysły. Taki jest zapewne sens symboli, mitów i legend: pomagają wyjść poza, dostrzec to, co niewidoczne. Taka jest również wartość owego kapitału bajek i opowieści, jaki gromadzi się w dzieciństwie i do którego sięga w trudnych momentach życia, kiedy potrzeba drogowskazu albo pocieszenia.

Jest więc bardzo prawdopodobne, że sugestywny symbol, odpowiadający sytuacji człowieka, może do tego stopnia poruszyć siły nieświadomości, że nawet system nerwowy ulegnie jego wpływowi, ciało zaś zacznie normalnie funkcjonować mimo obrażeń zwykle dyskwalifikujących daną jednostkę z aktywnego życia na długie dni, jeśli nie tygodnie. Oni nie mieli przywileju czasu, odebrano im go zastępując mitycznymi symbolami oraz mamiąc obietnicami, choć nie do końca samymi obietnicami.

Stojąc w hangarze naprzeciwko CRB-20 Doe przez krótki moment uwierzyła, że cały ten syf być może ma wyższy sens, a oni szansę na naprawę tego, co politycy tak koncertowo spierdolili. Przez parę pięknych minut w głębi kamiennego serca wbrew prawom fizyki zakiełkował nikły pęd nadziei, wystawiając drżące liście do słońca. Na szczęście Jane szybko wzięła go pod but, rozsmarowując po twardej powierzchni racjonalizmu. Mieli przejebane, wciąż i niezmiennie.
Jedyne co się zmieniło to ciężar złożony na ich barki równy gabarytom metalowym tytanom wygrzebanym z otchłani samego Tartaru. Znała je co do jednego, każdy żyjący na Amerigo inteligenty dwunóg ocierał się co krok o propagandę sukcesu dawnych czasów, pięknie opakowane w sreberko kultywowania tradycji i inne bzdury.
- Chyba ich pojebało - mruknęła pod nosem, a ponury głos mimo wszystko zabrzmiał podziwem, bo czego by nie mówić, lanca mechów robiła piorunujące wrażenie.

Czas mijał. Mechy były obadane. Technicy tłumaczyli co i jak. Nawet nikt chyba nie zauważył, że Stary Ishida się zwinął gdzieś w pierwszej ćwierci “pokazu”. Nikt oprócz Doe, wiecznie dźwigającej żółwią skorupę paranoi. Kiedy ogarnęła, co miała ogarnąć, udała się na poszukiwania starego - wiedziona niezdrową ciekawością oraz czymś na wzór oportunistycznej chęci dalszego korzystania z “jego szczodrości”. Jak to mawiają “daj komuś dłoń, a zabiorą całą rękę.”

Wiedziona przez zagadniętego ciecia, znalazła jego kwatery na tym samym poziomie, gdzie oni mieli swoje klitki - podobnie zresztą, jak praktycznie cała reszta obsady bazy.

Drzwi były zamknięte, a domofon opatrzony wyświetlonym napisem “nie przeszkadzać”. Ze środka dochodziły jakieś dźwięki. Muzyka, śpiew?

Oczyma wyobraźni widziała, jak stary pokurw za zamkniętymi drzwiami wstaje ze swojego fotela i nakruwia breakdance’a na wysmarowanej fekaliami podłodze, a dookoła niego tlą się chińskie kadzidełka z bazaru. Jeszcze się okaże, że te wrotki są dla niepoznaki, on zaś w zaciszu domowych pieleszy popyla po parkiecie w męskiej wersji porno-szpilek na obcasie tak wysokim, że samym widokiem wybijał oczy.
- Ja pierdolę - westchnęła cierpiętniczo, unosząc oczy ku sufitowi jakby go brała na świadka własnej niedoli. Czas, niestety, nie był z gumy. Należało działać, miast stać bezczynnie i marnować kolekcję sekund jakich wszak odzyskać się nie dało.
Musiała działać, ruszyć z miejsca po przełamaniu stuporu. Nabrała więc powietrza, poprawiła czapkę i subtelnie zastukała pięścią w metalowe skrzydło drzwi.

Przez dłuższą, nerwową chwilę nikt nie odpowiadał. Zerknęła na nią tylko kamerka przy domofonie. Już miała zamiar jej coś pokazać obcesowego, albo walnąć pięścią w drzwi, kiedy ciekłokrystaliczny wyświetlacz cyfrowy zamrugał zielenią. “Otwarte”. Nacisnęła przycisk, drzwi wsunęły się z cichym sykiem i westchnięciem pneumatyki w szparę w ścianie.

Pierwsze co ją uderzyło to charakterystyczny zapach kadzidła. Nie przesadnie ciężkiego, jakie cechowały czasem te rodziny amerygańskie, które kultywowały tradycje przodków - arabskie, induskie czy chińskie. Ten zapach przywodził na myśl trawę cytrynową. Potem zobaczyła wnętrze, urządzone w klasycznym stylu draconisjańskim (albo starojapońskim, co kto woli). Maty, bambus, papier, niski stolik, lakierowane drewno, zastawa do picia herbaty w tradycyjny sposób, takie tam. Jak na obrazku.

Cholernie czysto. I bardzo spartańsko. W tle medytacyjna muzyka-mantra.

- Proszę wejść, pani Doe. - usłyszała starego - Tylko jakbym mógł prosić… o zdjęcie butów i zamknięcie za sobą drzwi.

Nie był to głos rozkazujący. Raczej wyjaśniający, jakby do kogoś, kto mógł nie znać pewnych kulturowych naleciałości.

Kobieta uniosła krytycznie brew, spuszczając wzrok w dół -tam, gdzie para ubłoconych, ciężkich butów okutych blachą na podrapanych noskach. Zamerdała wewnątrz palcami, zaś jej gębę przeciął cyniczny uśmieszek na całe trzy sekundy.
- Twój pogrzeb - mruknęła ze standardowym ponuractwem, schylając się aby rozwiązać sznurówki. Uwinęła się dość szybko, ściągnęła trepy z nóg i w samych skarpetkach przestąpiła próg, rozglądając po wnętrzu. Bywała w podobnych, mieli niezłą mordownię pięć przecznic od jej dawnego domu. Dobrze tam karmili, a w mordę szło komuś dać dla zdrowotności.
- Sprawę mam - zakomunikowała, bo nie przyszła przecież rekreacyjnie, ani podziwiać architekturę, czy wsłuchiwać się w monotonne beaty lejące się gdzieś spod ściany.

- Tu jestem. - powiedział miękko. Doe skierowała się do drugiego pokoju. Stary miał nieco więcej miejsca w swoim “apartamencie”. Była to relatywnie mała klitka. Wózek był zostawiony przed nią. On siedział na prostym krześle przed… czymś na wzór małej komody? Nie. Ołtarzyk. Jakiś sekciarski wymysł, czy coś. Zapalał właśnie wysokie, żółte, grube kadzidło od tlącej się, bambusowej wity. Już miała się cynicznie uśmiechnąć czy rzucić kąśliwy komentarz, kiedy zobaczyła, że centrum ołtarzyka stanowiło zdjęcie. Czarno białe, dość stare, ale dobrze zachowane. Na nim odziana w tradycyjny strój draconisjański kobieta. Eurazjatyckie rysy. Obłędnie wręcz piękna. A przed nim, a bokiem do Doe, siedział Stary Ishida, wpatrując się w żarzący się punkt na kadzidle. Muzyka akurat się skończyła.

-Przez chwilę myślałam, że ruchasz tu dzieci. Lubię nie mieć racji - mruknęła zamyślonym tonem i zaraz potrząsnęła po psiemu karkiem - Nie zajmę długo, streszczę się. Chcę dostęp do broni, karabin, policyjna pompka. Swoje zostawiłam w mieście, długa historia - wzruszyła ramionami, stając pod ścianą. Oparła o nią plecy prawie nie krzywiąc się z bólu - Nie mam też ochoty tłumaczyć się z każdego pierdnięcia, ani co chwila obracać przez ramię aby rzucać kurwami w śledzącego mnie bakłażana w moro, albo innego lambadziarza któremu się uwidzi zabawa w przedszkolankę. Zastanów się nad środkami o jakich mówiłam na odprawie, te kurwy mają gdzieś człowieczeństwo. Widziałam co zrobili z cywilami na paradzie, dopiero kiedy to im wypruwało się flaki zaczynali wykazywać ludzkie odruchy. - prychnęła - Rychło w czas.

Pokiwał głową. Spojrzał gdzieś w górę, jakby przypominając sobie kilka rzeczy.

- Hmm. “Zabiłbym, i zamordowałbym, i wojnę bym rozpętał, jeśli to ku pokojowi by mnie o krok chociaż przywiodło.” Tak to chyba szło…

Zgasił bambusowego wita i spojrzał na nią.

- O gazie pamiętam. A broń… w CRB-20 jest dość miejsca na broń długą, ale materiałów wybuchowych nie dostaniesz i nie zrobisz. Nie do kokpitu. Rozumiesz?

Doe skrzywiła się kwaśno, patrząc na starucha bez mrugania.
- Nie wpierdole materiałów wybuchowych do kokpitu kabaryny smażącej laserem, gdzie temperatura skacze jak kibol po wiacie przystanku. Szanujmy się - wzruszyła jednym ramieniem - To co zrobię zostanie tu, na wszelki wypadek. Chcę mieć do czego wracać. Chwilowo -mruknęła i zrobiła przerwę gapiąc się na portret w ramce. Żona, albo córka. Pewnie żona… czyli Ishida albo kiedyś sam był niezłą dupą, albo był odpowiednio dziany, bądź z dzianej rodziny. Chyba że podobna laska poleciała na jego poczucie humoru. Doe parsknęła krótko.
- Karabin wystarczy. W Krabie jest dość miejsca żeby wyprostować kopyta, więc tam się bunkruję. Powiedz to tym swoim lemingom, aby mi dupy nie zawracali niepotrzebnie, ani nie zeszli na zawał gdy w nocy się wyjdę wyszczać. Albo mnie, kurwa, nie zastrzelili.

- W mechach jest toaleta. Wysuwana. Od teraz i tak sprzątacze mają obowiązek sprawdzać jej stan po każdym powrocie lancy do hangaru po misji.

Spojrzał na nią.

- Redwood, Federated, czy jeden z tych nowych automatów?

- Daj mi się rozejrzeć, wziąć w łapę i sprawdzić co najlepiej leży. W dom… wcześniej miałam replikę TKB-408 na 7,62mm, całkiem niezłą. Przyzwyczaiłam się do niej. Ale strzelało się z różnych rzeczy - zadumała się, krzyżując ramiona na piersi. Szło nadspodziewanie gładko. Tak jak gładko magazynek łukowy wchodził w gniazdo jej starego, ukochanego karabinu. Sapnęła cicho.
- Jak mocno te chipy ryją beret? - zmieniła nagle temat.

- Przed wylotem na pierwszą misję będą wydawane pistolety klasy hold-out. Ty też dostaniesz. Ale przy okazji będziesz miała wstęp do zbrojowni. Strzelba, karabin, standardowa amunicja. Na razie tyle. Nie mamy pełnego ukompletowania dla całego personelu bazy. Pracujemy nad tym. Do tego czasu, jeśli będziemy mieli pecha, to każda lufa się przyda.

Na pytanie o chipach sposępniał.

- Na tyle, że SLDF użyło ich w ostateczności. Nigdy nie wyeliminowano do końca efektów ubocznych. Zawroty głowy, migreny, halucynacje, nie-psychologiczne koszmary, krwotoki z nosa. Okazyjne zaostrzenia objaw chorób psychicznych jeśli operowany takie przechodzi. Obciążenie organizmu, stąd te minus pięć lat życia. W skrajnych przypadkach, kiedy ktoś był zbyt słaby psychicznie, wylew w trakcie intensywnej integracji impulsów, albo zawał serca. Przedłużone używanie implantu powodowało czasem łagodne objawy zbliżone do choroby Alzheimera, a w trakcie integracji objawy manii.

W pokoju zapadła głucha cisza, przerywana raptem odgłosami egzystencji dwóch osób: świstem oddechów, przełykaniem śliny. Trzeszczeniem materaca i skrzypieniem skórzanej kurtki.
- To chujowo - Doe wreszcie się odezwała, wtykając między wargi niezapalonego papierosa. Obróciła kark aby móc pełnoprawnie obserwować Azjatę. Postawił sprawę jasno, lecz co zachował dla siebie wiedział tylko on.
-Dla was wygodniej byłoby, gdybyśmy wszyscy poszli pod nóż i zmienili się w tresowane impulsami technologiczne małpy. Nie ma lekko. Będziesz mnie w takim razie tyrał tradycyjnie, lepiej żebym tego nie miała w głowie.

Spojrzał na nią z kpiącym uśmieszkiem.

- Jeszcze będzie mnie pani przeklinać po nocach, pani Doe. Nie popuszczę żadnemu z was...

-Od tego chyba jesteś, nie? Masz nas przetyrać, nie boję się że mi spuścisz wpierdol albo przeczołgasz po gruzie. Kurwa, typie… tak będzie lepiej - podniosła dłoń i przetarła nia twarz, a fajek powędrował za ucho.
- Mam w głowie kogoś, kto lepiej aby został tam gdzie aktualnie siedzi - spojrzała na niego pustym wzrokiem - Nie wiem kim jest, nie pamiętam. Czasem wychyla mordę zza ściany… nie chcecie go poznać bliżej, a ja wolę jak siedzi zamknięty. Nie bez powodu zrezygnowałam z terapii leczenia amnezji. Za wasz chip też podziękuję. Serio liczę że nas przetyrasz, mamy mało czasu.

Spojrzał na nią poważnie.

- W trakcie tej kampanii być może zdarzy się chwila, że będziesz musiała zachować żelazny spokój. Będziesz w stanie znieść takie poświęcenie?

- Jeśli nie każesz nam brać na mordy potoku gówna z dupy tych spasionych świń z politycznego chlewu i mówić że to deszcz - rozłożyła dłonie - Chcesz nas od razu wyruchać i wydać na pożarcie to mów wprost. Nie zawracajmy sobie wzajemnie pośladów.

Dalej patrzył na nią świdrującym wzrokiem dla którego, Doe czuła, nie istniały te wszystkie słowa, ozdobniki i duża ilość zdań. Trochę niepokojąco wyglądał. Miał w tym lata, pewnie całe dekady praktyki.

- A jeśli tak? Ile jesteś w stanie poświęcić dla tej kolonii, dla tej planety, dla tych ludzi?

- To powiem ci, żebyś się pierdolił młotem udarowym.

- Ile. Jesteś. W stanie. Poświęcić? - wciął się, spokojnym, ale twardym tonem akcentując każde słowo.

Doe skrzywiła usta, podnosząc górną wargę.
- Twoje wroty - powiedziała patrząc mu prosto w twarz -Spalę je, a resztki wysadzę w pizdu. Już nic nie mam, niczego mi nie zabierzecie. Życie? - w jej głos wdarły się nuty ironii -Ja już nie żyję, wykopałam dla siebie grób zaraz obok grobu moich najbliższych. Czeka tam, więc skończ te swoje pierdololo.

- Życie. - mlasnął - Życie jest łatwo poświęcić. A co, jeśli miałabyś poświęcić śmierć? Żyć ze sobą, pomimo tego wszystkiego co się dokonało i dokona? Albo… co się nie dokonało i nie dokona?

- Wyjebane, typie - popatrzyła na niego jakby właśnie stwierdził że lubi zabawę kinder-jajami. Fajek zza ucha znów wrócił do jej ust, lecz tym razem go zapaliła.
- Syfu się nie ominie, nie wymaże korektorem. Jebło to jebło. - zaciągnęła się porządnie i ze świstem wypuściła dym w stronę podłogi.
- Żyję ze sobą od dawna, nie polecam - uniosła lewy kącik w ust uśmiechu po czym go opuściła. Wróciła kwaśna mina - Robotę należy odjebać perfekcyjnie, reszta to detal. Do przepicia, przetrawienia, wyżycia. Tyle. Reset systemu, sklejenie pizdy i lecimy dalej. Had może mieć wątpliwości, z Vikiem trzeba pogadać bo tego potrzebuje. Juls… sobie poradzi, zresztą to Juls. Jeżeli będziesz miał dla nas rozkazy z pizdy, te brudne do odjebania - zaciągnęła się - Zwal to na mnie, zero szans na wyhuśtanie czy wyrzuty sumienia. Po wczorajszym jest mi obojętne. Wszystko.

Pokiwał głową na znak, że przyjął do wiadomości.

- To wszystko, pani Doe?

- Prawie - dmuchnęła dymem do góry - Skołujcie mi fajki, po rozmowie z moim kumplem wezmę się do roboty.

Znów skinął głową. Przez chwilę obydwoje milczeli. Wyglądało na to, że wszystko zostało powiedziane. Atmosfera się zmieniła. Doe ruszyła w stronę wyjścia i już ubierała buty, kiedy usłyszała jeszcze jego głos:

- Zmarła na raka. Dawno temu. - spokojny ton, jakby opowiadający o tym, że kiedyś świeciło słońce - Moja żona.

Dźwięk gaszonego kadzidła.

Na moment Jane zaprzestała wiązania sznurowadeł, zamiast tego rzuciła długim spojrzeniem wgłąb korytarza.
- Czeka na ciebie po drugiej stronie, będzie tam gdy umrzesz. - odpowiedziała, choć nie miała ochoty się odzywać. Zgrzytnęły zęby - Dlatego nie ogarniam jak można bać się śmierci.

- A może to nie śmierci powinno się bać, tylko życia, pomimo śmierci innych.

Stęknięcie, kiedy przenosił swe stare kości na wózek.

- Ciekaw jestem co ona by powiedziała. Może się niedługo dowiem. Idź już, Jane. Za kwadrans zaczynamy wykład w sali odpraw.

-Powiedziałaby, żebyś skleił pizdę i nie odkładał łyżki póki nie wyszkolisz zastępcy - uśmiechnęła się pod nosem, wstając do pionu i prawie nie musiała się przytrzymywać ściany.
Krok za krokiem powlokła się przed siebie, zostawiając ślad w postaci dymu i zapachu palonego tytoniu.


Żyć w pełni można ponoć tylko wtedy, kiedy często nie robi się tego, co się zamierzało. Sztuka polega na tym, żeby wybierać właściwe rzeczy do niezrobienia. Ten, kto jest sobie posłuszny, dusi się nie mniej niż ten, kto słucha innych. Nie dusi się tylko niekonsekwentny, wydający sobie rozkazy, których nie wykonuje. Niekiedy w szczególnych okolicznościach nie należy bronić się przed uduszeniem, lecz czy warto? Doe nienawidziła się dusić, irytowała ją konieczność postępowania wbrew sobie, za to według schematów narzuconych przez kogoś, kto teoretycznie wie lepiej, mimo iż jego kompetencji nie dało się obiektywnie ocenić. Z tego też powodu cały wieczór po opuszczeniu pola treningowego mechów gryzła się z myślami równie denerwującymi jak zaschnięty na skórze pot. Pierwszego nie szło wyciąć ze spektrum postrzegania, możliwości usunięcia drugiego pozbawiła się sama. Z każdym wyborem wiążą się konsekwencje. Należało ponosić odpowiedzialność za swoje czyny. Oczywiście dało się iść do dyżurującego po raz kolejny na cieciówce Neymana i wymóc w sposób dyplomatyczny udostępnienie trepowego węzła sanitarnego, jednak sama idea konieczności wchodzenia w bliższe interakcje z kimkolwiek z bazy już jeżyła włosy na spoconym karku. Znając życie zaczęłoby się od gapienia i sfochanego burczenia, poprzez uważną obserwację czy znowu nie ponosi ją remontowa fantazja, aż po niechęć gdyż ostatnim razem łysy kwadrat rozstał się z własnym zapasem kontrabandy, a takich rzeczy łatwo się nie zapominało, o wybaczaniu nie wspominając.

Wobec podobnie niestrawnych alternatyw Jane postawiła na całkowicie odmienny tok rozumowania, zgarniając z wnętrza kokpitu Craba plecak z najpotrzebniejszym wyposażeniem. Zrolowała śpiwór, lecz finalnie został na podłodze za fotelem pilota, a ona z niezapalonym petem przyklejonym do wargi wyczołgała się w przestrzeń hangaru. Mijając bez słowa kręcącą się obsługę techniczną wróciła do części przeznaczonej na kwatery drużyny skautek. Przeszła obok drzwi Vica i Hada, minęła także te od swojej zdemolowanej kanciapy, kończąc szybki marsz na przedostatnich wrotach. W nie też zapukała subtelnie. Pięścią.

Drzwi otworzyły się kilka chwil później. Julian spojrzał na Doe trochę zaskoczony. Nieśmiały uśmiech pojawił się na jego twarzy.

- Charakterystyczne napierdalanie piąchą w drzwi. Witaj Jane, w czym mogę ci pomóc? - zapytał.

Nie zdążył zdjąć jeszcze kombinezonu. Na ramieniu miał zawiązaną czarną wstążkę. Oczy miał lekko zaczerwienione.

Kobieta uśmiechnęła się krzywo, papieros przewędrował z lewego kącika ust do prawego. Przyjrzała się w ciszy okularnikowi, a brwi ściągnęła gdzieś pośrodku czoła.
- Masz chwilę żeby porozmawiać o Jezusie? - spytała i nie czekając na odpowiedź ruszyła do przodu, ni to wpychając lekko ni taranując gospodarza, zgarniając go przy okazji pod ramię.
- Wygląda że masz, ja nie mam ciepłej wody u siebie. Ujebali mi przydział… to co, Jules? - zadarła kark aby łypnąć mu w twarz. Uśmieszek zniknął, jego miejsce zastąpiła powaga - Masz czas porozmawiać niekoniecznie o Jezusie?

Pilot przepuścił koleżankę. W pokoju miał w przeciwieństwie do niej nienaganny porządek, choć zaczął coś już skrobać w zeszycie zostawionym na biurku.

- Rozmowa o Jazusie zawsze na propsie. Jezus cię kocha Jane, inaczej nie dałby nam wysoko procentowego alkoholu i papierosów. - powiedział Jackson natchnionym tonem niczym kaznodzieja.

Wziął głęboki oddech, po czym przyłożył dłoń do ust.

- Czyżbyś… czyżbyś chciała wziąć u mnie prysznic? Ależ Jane… no wiesz! Ja… ja nie jestem gotowy… na takie rzeczy! - obrócił się bokiem niczym zawstydzona pannica, złączył dłonie za plecami, zagryzł wargę, spuścił wzrok i zaczął stopą delikatnie pocierać podłogę.

Jeśli przy pierwszej części Doe skrzywiła się niemiłosiernie, to w dalszej części prawie się uśmiechnęła. Prawie. Zrzuciła plecak na ziemię koło stołu, zamykając notesik bez czytania czegokolwiek. Każdy miał swoje sprawy, myśli i tajemnice, a ona nie zamierzała pakować się Jacksonowi w życie aż tak bezpośrednio.
- Co ty, kurwa, cycków w życiu nie widziałeś? - odpowiedziała, przekrzywiając po psiemu kark, by mrużąc oczy łypać spode łba na rozmówcę - Ja pierdolę, nie mów że mając do wyboru Hada albo tę Asagao wybierzesz Hada. Męska, szorstka przyjaźń, nadziewanie pączków miłością… - skrzywiła kwaśno gębę i jak gdyby nigdy nic ściągnęła kurtkę, rzucając ją na oparcie krzesła.
- Nie rycz, nie będzie bolało. Odwrócisz się tyłem, wciśniesz twarz w ścianę i zaraz będzie po wszystkim… śmierdzę, kurwa - westchnęła - Wkurwia mnie to. Nie bądź pochwa, przynajmniej ty mi dziś nie rób pod górkę.

- Lubisz takie klimaty Jane? - spojrzał nieśmiało na Doe - Szorstka miłość pełna męskości… Mocnych uścisków… Głębokich pchnięć… nienasyconej homoseksualnej żądzy… - z każdym kolejnym słowem jednak nabierał śmiałości, by przy ostatnich warknąć drapieżnie.
Patrzył z żądzą w oczach na Jane przez parę sekund… po czym zacisnął usta i zaczął się trząść, aż wybuchł śmiechem.
- Kurwa mać. Weź mnie nie podpuszczaj. Jeden kolo kiedyś prawie uwierzył że mam na niego chrapkę i zaczął chodzić plecami przy ścianie. Nie gram do tej samej bramki. - wskazał dłonią łazienkę - Częstuj się.

Kobieta wzruszyła ramionami, odpalając papierosa powolnym ruchem. Gapiła się poprzez szkła prosto w oczy inżyniera, a jedna z jej brwi przewędrowała przez czoło tak wysoko, że zniknęła pod czarną czapką.
- Prawie uwierzyłam że twoja dupa nie jest ciasna jak po praniu. W razie wu pamiętaj: raz w dupę to nie pedał, a o północy się zeruje… ale to już wiesz - prychnęła dymem gdzieś w bok, aby popatrzeć w odpowiednio sanitarną stronę mini kawalerki dla harcerzyków od metalowych pajacyków.

- A poza tym powyżej stu kilometrów od domu lub na delegacji się nie liczy. - momentalnie twarz mu spoważniała, a potem przybrała wyraz wyjątkowego zażenowania - A… i gała to nie seks. Nasłuchałem się tego gówna od gości pokroju Hada. - machnął ręką - Nie martw się o mnie. Co godzinę przypominam sobie mamę, czasem ciekną mi łzy, ale po każdym razie jest mi coraz lepiej.

- Kurwa, Juls - blondynka westchnęła, zakładając ramiona na piersi. Kręciła powoli głową, rozsiewając dookoła siwą mgiełkę papierosowego dymu.
- Bez naciąganych bredni, taniego patosu i farmazonów - zrobiła pauzę na porządny wdech nikotyny - Jebać Hada maczetami, w mosznie go mam w tej chwili. Resztę też - puściła smugę z płuc w stronę podłogi.
- Właśnie, do chuja, o ciebie się martwię - przyznała wreszcie i też zrobiła się mniej wyraźna na gębie, choć wzroku nie spuściła - Nie wymagaj od siebie za dużo, to jeszcze potrwa. Trzeba ci czegoś? Nawijaj, rycz, wrzeszcz, klnij, albo chodź coś rozjebać, bądź komuś wpierdolić. Od razu zrobi ci się lepiej - zerknęła wymownie na plecak - Ewentualnie przyniosłam ci wódę.

- Bym sobie ponakurwiał mieczem, ale nie mam z kim. - przewrócił oczami - Dziękuję że chcesz mi pomóc. Wyjmij flachę i słuchaj. I klapnij sobie gdzie ci wygodnie.

- Może mnie kiedyś nauczysz - Doe kucnęła przy torbie by po chwili postawić na stole wyciągniętą od dyżurnego butelkę z wysokoprocentową zawartością.
- Ale nie mam popity, chyba że chcesz walić pod wodę… o ile musisz popijać - mruknęła, wstając z głuchym stęknięciem starej baby. Przeszła pod panel ekranu i zasłoniła go sobą, grzebiąc tam coś.

- Jakbyś mi napluła w twarz to bym się mniej obraził - podszedł, wyrwał jej z plecaka flachę, poklepał denko, otworzył, chlapnął łyka na wydechu, przytrzymał dłoń przy ustach i odetchnął.
- Popita. - mruknął z pogardą - Jak jakiś pedał. Masz tam coś do zagryzienia? - zapytał zaglądając ciekawie do plecaka.

- Kurwa, nie kuś. Jeszcze ta twoja gra wstępna mi się spodoba i wyjdzie tragedia - Doe zaśmiała się chrapliwie, kręcąc głową z rozmysłem. Wciąż stała mordą do ekranu bawiąc się kabelkami. W plecaku za to Jackson znalazł dużą paczkę wojskowych sucharów, kilka puszek konserw, pojedyncze porcje owocowych dżemów pakowane w małe plastikowe pudełeczka, opakowanie chloru do przetykania rur i kawał jakiejś suszonej kiełbasopodobnej padliny zawiniętej w pakowy papier. Gdy dokopał się mniej więcej do dnia, od strony monitora ściennego zaczęła płynąć muzyka.
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=HAQQUDbuudY[/MEDIA]
Jane wróciła pod stół, mając wysoce zadowoloną minę.
- Cholera wie czego was na tych studiach tam uczą. Inżynierki delikatne zwykle, te magistry w denkach od słoików. - popatrzyła na flaszkę i na plecak - Były jeszcze cuksy, ale opierdoliłam. W bocznej kieszeni znajdziesz czekoladę. Nadgryzioną - posadziła tyłek na prześle odchylając się do tyłu aby położyć nogi w butach na blacie stolika. - To co, Jezus nas kocha? Wypijmy za to.

- Po pierwszym się nie zakąsza, a ty masz karniaka do nadrobienia. - rzekł Julian, wziął kolejnego łyka i podał Doe butelkę.

Klapnął sobie na łóżko zagryzając czekoladą z sucharem.

- Jestem Julian, syn Jonathana i Marthy Jacksonów. Urodziłem się w Newport jako ich młodszy syn. Przez całe dzieciństwo nazywano mnie chudzielcem, słabeuszem i pierdołą. Kiedy na studiach nauczyłem się fechtować i zyskałem trochę pewności siebie to z pierdoły, stałem się dziwakiem, wykształciuchem i nerdem. Gdy zostałem pilotem DMa nagle stałem się interesującym i inteligentnym facetem za którym kobiety się oglądały non stop. - wskazał sucharem Jane - Ale wiesz co? Na żadnym etapie życia mnie nie popierdoliło. Nie popierdoliło mnie, bo ktoś mnie zawsze wspierał lub sprowadzał na ziemię. - westchnął - Teraz będzie mi trudniej, ale tak sobie dzisiaj pomyślałem, że jeżeli będę pamiętał o tym wszystkim czego mnie nauczyli to cokolwiek się stanie będą przy mnie. Górnolotne i ckliwe, ale piękne. - łza mu się zakręciła w oku, ale nie chlipał ani nie pociągał nosem, sięgnął znów po flaszkę - Zdrowie mojej mamy. Najwspanialszej matki na świecie! - rzekł i wziął kolejnego łyka, ocierając potem usta - Jak miałem osiemnaście lat i pierwszy raz dali mi wódkę spróbować, a ja sobie nalałem szklankę soku, to właśnie ona spojrzała na mnie ze zdziwieniem i powiedziała że tak się nie robi. Wyjęła z lodówki słoik ogórków i kazała nimi zagryźć.

- Mądra kobieta, do tego pizdy nie wychowała - Doe wstawiła krótki komentarz, nim nie przejęła szkła i nie wypełniła toastu. Przepaliła na zagrychę, po czym oddała butelkę, bo Juls bardziej jej potrzebował.
- To nie jest tak, że jeśli ktoś umiera odchodzi na zawsze - mruknęła nagle, patrząc na czerwony punkcik na końcu papierosa. - Nie znika póki żyje pamięć o nim. Jest w nas każdego dnia: we wspomnieniach o jakich zapamiętanie nawet się nie podejrzewamy. Każdego bliskiego trupa nosimy w sercu - pyknęła dymem do góry - Są przy nas, kiedy robi się chujowo. Wtedy wychodzą z zakamarków i podpowiadają co robić. Albo podtrzymują na duchu. Śmierć to nie koniec, to tylko przejście przez parawan… jak te gówniane suwane drzwi z papieru, wiesz o czym mówię - machnęła zirytowana ręką - Twoi starzy odwalili kawał dobrej roboty, nie zjebali, wręcz przeciwnie. Matulę zawsze będziesz miał obok siebie, jesteś jej synem, nie? - uśmiechnęła się prawie jak człowiek - Nie będę ci wciskać farmazonów że “czas leczy rany” bo to chuja prawda. Ale mogę ci obiecać że kiedyś będzie mniej bolało. Dobre wspomnienia przeważą złe i da się żyć. Taka kolei rzeczy: dzieci chowają rodziców. Może akurat nie w takich okolicznościach, jednak ze wszystkiego wychodzi jakaś zjebana lekcja. Każda tragedia albo nas złamie albo zahartuje. Ty się nie złamiesz, Juls - wycelowała w niego papierosem - Za twardy na to jesteś. Poza tym ci, kurwa, nie pozwolę. Mam robotę to raz. A dwa: załamując się spluniesz matuli w twarz pośmiertnie. - pokręciła głową - Nie o to chodzi.

- O widzisz… tak się składa że to wszystko wiem, bo i oni mi to mówili. Dlatego trochę popłaczę, posmucę się, ale mi przejdzie. - uśmiechnął się Julian - Dziękuję za twoją troskę, Jane. Już się nie boję że rozkurwisz mi łazienkę. - wyszczerzył się.

-Jebłam to jebłam, na chuj drążyć temat. Lepiej aby oberwało się meblom niż komuś kto zacznie płakać i kręcić aferę że mu ranię uczucia. Albo ryj - Doe przewróciła oczami, rozsiadając się wygodniej. Odsunęła krzesło bardziej pod ścianę, przewiesiła jedno ramię przez oparcie, a nogi oparła o blat łydkami zamiast używać pięt w butach.
- Ale ostrzegam lojalnie - czerwony punkcik papierosa po raz drugi wycelował w Jacksona - Jeśli rozpuścisz ploty że załamuję nad kimkolwiek wity to prawe szczypce mojego kraba znajdą się w twojej dupie. Bez wazeliny - parsknęła, wsadzając kiepa między wargi. Paliła przez chwilę w milczeniu.
- Dajesz radę spać normalnie, czy ci trzeba prochy skołować? - spytała krótko, spojrzeniem jeżdżąc od butelki do Julsa. - Nikt ci się, oprócz mnie, nie naprzykrza? Jak widzisz te cyrki z chipami?

- Zasnę normalnie. - machnął ręką - Nie potrzebuję prochów. Wódy też już wystarczy. O cyca się nie będę pytał bo pewno zaproponujesz mi w zamian krabową lewatywę z pokazem laserowym. - znów suszył zęby, ale uspokoił się i odgryzł kawałek suchara -Nie. Raczej każdy stara się w swoim sosie kisić. Martwię się o profesora, on już słabo się trzymał przed tym wszystkim.
Zamilkł na chwilę zastanawiając się głębiej i przeżuwając suchara.
- Czytałem o tych czipach. Solidny kawał techu, choć może ryć banię i tak jak powiedział nasz matuzalemowy samuraj ciało również dostaje w kość. W zamian tak jak w filmie, w krótkim czasie zyskujesz umiejętności solidnie przeszkolonego pilota. - znów się zamyślił - Osobiście, po prostu się boję grzebania w bebechach. Poza tym szybko się uczę, więc nie czuję potrzeby jeszcze tym się wspomagać. - spojrzał bystrzej na Jane - Wiem co ci chodzi po głowie. Tak… to możliwe. To tak jakbym pisał na tablicy przedszkolakom całki. Mogę pisać dowolne bzdety, żaden dzieciak się nie skapnie że robię ich w bambuko.

- Zaproponuję narkozę chemiczną. Nawpierdalam się taco i ryb z konserwy, zagryzę kiszonymi ogórkami i przyjdę się wysrać. Sarin przy tym to będzie pikuś - blondynka zarechotała bez grama powagi. Przejęła za to butelkę, ciągnąc z gwinta zawodowo.
- Vic kiepsko wygląda, fakt. - przyznała, sapiąc ciężko i odstawiła butelkę - Nigdy nie ogarniałam dlaczego się zgłosił, czemu w ogóle go wybrali… ale co innego zapierdalać na budowie nosząc rury i nakurwiając w glebę, niż rżnąć ludzi i do nich strzelać. To doktorek, lekarz. Teoretycznie całe życie ratuje lambadziarzy a nie im żeni kosę pod żebra. Albo rozpruwa flaki - mruknęła jakoś tak bardziej ponuro, patrząc na opróżnione w ¾ szkło.
- Chujowo by było, gdyby nam wgrali w gratisie pedalski kurs gry na ukulele, nie? Albo jeszcze bardziej pojebali we łbie. Ja pierdolę - westchnęła ciężko, jakby jej ktoś położył Craba na barki - Nie ufam im na tyle, żeby dać sobie robić większy pierdolnik między uszami. I tak nie jest lekko… ale jebać to, nie przyszłam się tu żalić - założyła ręce za głowę - Chcę cię o coś prosić Juls. To nie będzie nic pluszowo-gejowskiego, ostrzegam.

- Aha. Wal śmiało. - rzucił krótko Julian
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 25-02-2021 o 02:57.
Zombianna jest offline  
Stary 25-02-2021, 02:24   #30
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
W pozornie wyluzowaną sylwetkę kobiety wdarła się nagła sztywność. Dopaliła szluga i odpaliła nowego od tego na wykończeniu. Milczała, sufitując spojrzeniem wysoko ponad ich głowami. Zbierała myśli, aż wreszcie złapała je wszystkie.
- Nie wiemy jak ten pierdolony syf się skończy, co przyjdzie nam odjebać nim nie zatkniemy prawilnie naszej flagi z powrotem nad Newport i resztą Amerigo. Będzie różnie, dadzą nam różne rozkazy. Wojny jebią niemytym kutasem, nie jest tak pięknie jak pierdział na odprawie tamten oficerek. Humanitaryzm, kurwa - w ostatniej chwili powstrzymała się aby splunąć. Zamiast tego chwyciła butelkę.
-Póki trwa konflikt wszystkie chwyty są dozwolone, ale gdy się skończy nadejdzie pora rozliczeń. Nie będziemy rzygać tęczą, jeśli staniemy przed wyborem zło i większe zło, albo akt łaski kiedy nie można już komuś pomóc, a jedyne co zostaje to skrócić jego cierpienia. - pociągnęła z gwinta i przełknęła - Kurwy z góry jak zwykle umyją ręce, z części wojaków zrobią bohaterów, innych przykładowo wpierdolą w rolę kozłów ofiarnych, chuj w to. Obiecaj mi, że jeśli postanowią mnie postawić na szafot albo zamknąć w pierdlu na w pizdu resztę życia to mnie zabijesz, jeśli sama nie będę mogła. Nie chcę robić za cel do rzutek gównem dla spierdolonej tłuszczy. Albo jeśli oberwę tak, że mnie zwarzywni. Po prostu usuniesz chwasta. Tylko o to cię proszę.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=rY_r3nXUHV8[/MEDIA]

Zapadła niezręczna cisza.
Twarz Juliana powoli traciła wyraz, a spojrzenie stawało się puste. Ta przemiana była tak powolna i płynna że Jane nie mogła sobie zdać sprawy kiedy właściwie nastąpiła. Jackson patrzył się na nią naprawdę długą chwilę, jakby zawieszony. Trawił co usłyszał.
W końcu skinął głową powoli.

Milczenie przedłużało się, mieszając z siwym dymem w nierozerwalną masę. Kobieta odkiwnęła krótko głową, zdejmując czapkę i gniotła ją w palcach aż żar podszedł pod sam ustnik. Dopiero wtedy wydobyła z siebie kwaśne westchnienie.
- Proszę o dużo, wiem Mordko. Gdyby istniała inna droga, skorzystałabym z niej - w końcu popatrzyła na rozmówcę, zaś w jej oczach odbiło się nieludzkie zmęczenie - Ale są dwie osoby którym ufam. Jedna być może kisi wora gdzieś w bezpiecznym schronie, albo już ją zajebali. Druga jest tutaj, w tym pokoju - dopiła flaszkę, kiepa wrzucając do środka - Dziękuję Juls, ze swojej strony obiecuję, że zrobię wszystko abyś nie musiał stawać naprzeciw chujowych wyborów. - odstawiła butelkę na ziemię - Biorę je na siebie, ty wyjdziesz z tego jak najmniej zjebany. Będziesz tym z kogo zrobią bohatera. - sięgnęła po nowego papierosa - Kiedyś.

Julian nie powiedział nic. Zamknął oczy. Odetchnął mocniej, powoli. Otworzył oczy. Miał je wyprane ze wcześniejszej wesołości. Patrzył na Jane i milczał.

Ta przekrzywiła głowę, przymrużając jedno oko. Paliła w tej pozycji gdzieś do połowy papierosa.
- Mam cię, kurwa, przytulić czy co?

Julian dalej wlepiał wzrok w Jane, odetchnął znów po czym odezwał się niegłośno.

- Mógłbym po prostu pokiwać głową i uwierzyć że to nigdy się nie stanie. - przerwał na chwilę - Mogę się uśmiechać, być oparciem dla innych, mogę też być niepoprawnym optymistą i idealistą… tylko że zbyt dobrze znam życie i wiem że to jak najbardziej możliwe. Biorę tą deklarancję... na poważnie.

- I bardzo kurwa dobrze - Doe wyglądała na zadowoloną, a nawet jakby mniej ponurą. Stękając opuściła nogi, wstając zaraz z krzesła.
- Bo rzadko o cokolwiek proszę, a wiem że nie dasz dupy. Nie ty, więc łeb do góry. Życie boli, to nie bajka i często wieje spierdoleniem - przeszła przez pokój i opuściwszy łóżko, usiadła na nim. Oparła plecy o ścianę - Do tej chwili zwal to w hasiok, da się. Znajdź sobie kogoś tutaj, wyżyj się, spuść ciśnienie. Pierdol konwenanse - pyknęła dymem pod sufit - Reszta będzie potrzebować oparcia, tego cholernego optymizmu. Słuchania, wspierania. Wszyscy czasem upadamy ryjąc ryjem o śmietnik. Ważne kto wtedy nam pomoże. Ja się do tego nie nadaję, Vic sam ledwo się trzyma. Had ma gadane, ale czy da radę ogarnąć pierdolnik tak różny od korposzczurowni: chuj wie. Tej Asagao nie znam, wyjdzie w praniu. Kane? - podrapała się po głowie i założyła czapkę - To szczyl, służbistka. Pies, nie? Wykona rozkaz i też wyjdzie w praniu. Na razie ty tu fiuta wozisz na paleciaku bo bez tego nie dałbyś rady jajec dźwignąć ze sobą… i nie martw się - skrzywiła usta w cynicznym uśmieszku - Jeden pokurw z pewnością nie będzie ci smarkał w rękaw, tyle wygrać. Jeżeli zacznie cię gnieść będę pewnie w Crabie. Całkiem sporo tam miejsca, śpiwór i manele się mieszczą.

Julian uśmiechnął się niewesoło.

- Jane… jakbym cię nie znał powiedziałbym że mi matkujesz... Dziękuję za miłe słowa. - zaśmiał się cicho, pocierając kciukiem brodę - Póki co skupię się na treningu… może gdy będziemy mieli więcej wolnego to poszukam jakiś kijów do nakurwiania.

Doe teatralnie rozłożyła ramiona, przy okazji wrzucając kiepa do butelki.
- Mówiłam ci, ojebali mi przydział na gorzałkę i srajtaśmę. Dbam o swoje interesy - wstała zrywem na równe nogi, przeciągając aż strzeliły kości.
- Nie jesteś sam, Mordko - mruknęła przechodząc obok i poklepała go po ramieniu. Wzrok zatrzymała na chwilę przy czarnej wstążce, jednak darowała sobie komentarze. Każdy przechodził żałobę na swój sposób. Miast trzepać ozorem po próżnicy, ruszyła szturmować łazienkę.
- W razie wu nogi od stołu całkiem nieźle nakurwiają - rzuciła pogodnie, otwierając drzwi.

- Są za krótkie, lepsze są kije od mopa. Chyba że będziesz mi chciała udowodnić że to nieprawda? - rzekł Julian zaczepnie, rzucając okiem na Jane - Może w wolnej chwili sprawdzę czy może nie mają jakiegoś ostrza w zbrojowni. A jeżeli nie mają to skołuję coś w warsztacie.

- To trzeba udowadniać, że trawa jest zielona, a gówno śmierdzi? - kobieta zmrużyła oczy, stając w progu - W tym podziemnym pierdolniku mają nam klajstrować mechy asap. - zdjęła czapkę i rzuciła nią w Juliana - Czyli sprzęt jest. Tokarki chociażby. Rozrysuj jak ten twój szit ma wyglądać, a ci go wyrychtuję. - wzruszyła ramionami - I tak, kurwa, nie będę spać. Skończę i pojedziemy solo na gołe klaty. Had dostanie pompony, wciśnie się go w strój z mini i wydekoltowaną koszulką. Od biedy ten swój koniowalski kapelutek sobie zachowa. - pochyliła się żeby ściągnąć buty - Vicowi darujemy, swoje już odpierdolił w życiu. Zrobi za wsparcie duchowo-medyczne.

- Mmmmmmm! Na gołe klaty! - Julian wydał z siebie rozochocony pomruk - Chcesz jakieś konkretne ostrze dla siebie? Nóż survivalowy? Maczetę? Jakiś kawał żelastwa ci się konkretnie podoba? - Julian zgarnął notes i długopis z biurka.

- Jedziesz Mordeczko, ściągaj łachy! - Tym razem Doe rzuciła w niego butem, rechocząc pod nosem.
- Kojarzysz noże wojskowo-myśliwskie? - spytała, podrzucając w dłoni drugi but -Solidne, stabilne ostrze z ostrym szpicem. Od góry ząbkowane i prawilnie wyważone. Albo coś do rzucania… nie wiedziałam, że umiesz w takie rzeczy.

Julian próbował się uchylić, ale słabo mu to wyszło w pozycji siedzącej. Podniósł się, ściągnął na raz bluzę i koszulę. Przyklęknął i napiął swoje chude ciało jak kulturysta na bieda-diecie.
- Panno Doe… jeszcze panna nie wie wielu rzeczy o mnie. - rzekł teatralnie amancim głosem - Kojarzę. Co to za doktor inżynier który nie interesuje się budową rzeczy którymi uwielbia wymachiwać na lewo i prawo?

W twarzy Jane zaszła zmiana z szerokiego wyszczerzu po przesadnie przerysowaną zadumę. Bez skrępowania obcięła okularnika powłóczystym spojrzeniem.
- Weź mi listę walorów wyślij pocztą. Bo ci tu jeszcze pierdolnę na zawał, a z trupa się nie wytłumaczysz - parsknęła, opierając się o framugę. Drugi but wylądował grzecznie na podłodze, a kobieta zaczęła majstrować przy zapięciu i pasku od spodni - Stad zamiłowanie do wielkich luf? Masz pod łóżkiem kolekcję czarnych strap-onów? Weź jeden pożycz, noce tu takie smętne jak smętny chuj - skończyła skwaszonym tonem i tylko oczy jej lśniły jakby za szklistą powierzchnią zamknąć dwa wredne kurwiki.

- Obawiam się że zapłacę fortunę za tak wielką przesyłkę. - Julian zmienił pozę kontynuując mały festiwal samozachwytu - Ani nie jestem fanem bolcowania pierścienia, ani nie uważam że muszę sobie coś rekompensować. Lubię po prostu mocne, solidne pierdolnięcie. Jak przywalić to raz, a porządnie.

Odwrócił się do Jane plecami, podniósł ręce. Widać było Julianowi żebra, ale plecy po napięciu się okazały się nieźle wyrzeźbione. Rzucił kobiecie śmiałe spojrzenie i poruszył brwiami.

Festiwal samopałowania trwał w najlepsze, od strony Doe co chwila dobiegały ironiczne albo rozbawione parsknięcia. W pewnym momencie zmrużyła ślepia, a pod czarną czapką zwoje mózgowe poczęły się skręcać i rozwijać, by w końcu poplątać dokumentnie.
- Zobaczymy. Pierdolić kocopoły każdy potrafi, w praktyce okazuje się pierdoletami bez pokrycia- skwitowała cały taniec godowy dla upośledzonych zdjęciem spodni razem z bielizną. Zwinęła materiał w kulę, rzucając na łóżko.
- Możesz mi rzucić manele z plecaka - parsknęła, obracając na pięcie i znikając za progiem łazienki.

- Hah! Przecież to tradycja! - rzekł wesoło Julian - Najpierw się pozachwycać samym sobą, potem obiecać kobiecie złote góry, by na koniec pierdolnąć niewypałem.

Chwycił plecak, położył go na progu, otworzył szeroko. Zajrzał do środka, bez krępacji stojąc w progu.

- Chujowy jestem w te gierki. Głównie z obiecywania złotych gór. Uważam to za jeden z moich największych atutów. - rzekł wesoło.

- Nie masz predyspozycji do polityki, nie musisz nikomu ssać fiuta i kurwić języka, byle ci posmarowali. - odpowiedziała Jane, pozbywając się podkoszulki. Skądś skombinowała nóż i ostrożnie, po kolei, rozcinała bandaże na żebrach, ramionach i brzuchu.

- Jezu… Wpierdolisz sobie tą kosę w żebro. - Julian zostawił plecak, podszedł do Jane i wyjął nóż z jej dłoni - Ja to zrobię. - rzucił stanowczo i zaczął rozcinać bandaże Doe.

Rzuciła mu krótkie, zimne spojrzenie. Spięła się też, gotując do odparcia ataku. Ten jednak nie nadszedł, mięśnie powoli wytracały sztywność, aż wreszcie burknęła coś na kształt “dzięki”, nim nie znieruchomiała aby to on jej nie pociął.
- Wszyscy dookoła kłamią, pierdolą farmazony… najgorsze, że ludzie chyba do tego przywykli. Czasami naprawdę mam wrażenie, że tylko ja ich już kurwa nienawidzę - syknęła krótko, ostatni biały płat opatrunku opadł na ziemię. Wtedy dopiero weszła pod prysznic, zaczynając się bawić w ustawianie temperatury wody.

- Całe życie z debilami, co? Nic tylko zamknąć się w chacie na zadupiu. - mruknął oglądając dokładnie Jane.

Odłożył nóż i opatrunki na bok.

- Za to jak w końcu gdzieś się pojawi szczery człowiek, to gównem go obrzucają za mówienie prawdy. Albo na dzień dobry nazywają go pojebem. Cóż… w sumie ładne podsumowanie pracy w biurze.

-Albo przykruwią ostracyzmem tak srogim, że albo się złamie i dołączy do głównego nurtu rzeczki gówna przez łączkę chujni, albo go zaszczują i sam się usunie z planszy - mruknięcie Doe zlało się w jego z cichym szumem lejącej się spod sufitu wody. Sprawdziła temperaturę dłonią, a że była zadowalająca, zrobiła krok do przodu i zaraz w łazience rozeszło się echo siarczystej “kurwy”, po którym nastąpiło westchnienie ulgi. Ciepła woda działa kojąco na zbite tkanki, rany i otarcia po pierwszym kontakcie zaczynały namiękać; strupy odzyskiwały elastyczność przestając ciągnąć w każdym możliwym kierunku.
- Ale srać na nich, wszystkich po kolei- dorzuciła opierając czoło o ścianę, a woda lała się jej na kark.

Julian patrzył na Jane jakby nigdy nic przez dłuższy czas.
- Nie ma za co. - rzekł wesoło - Przestań myśleć o skurwielach. Pomyśl o czymś przyjemniejszym. Na przykład nakurwianiu szczypcami Kraba w dupy skurwielów. Albo o tym jak będziesz nakurwiać ostre kawałki stali. Albo o ważeniu bomby z domestosa i kostki do klopa.

Od strony prysznica rozszedł się gardłowy rechot, blondynka zamknęła oczy. Tak, to była piękna alternatywa.
- Szkoda że nie widziałeś jak się czołgali próbując wpakować sobie flaki z powrotem w bebechy. Trudne zadanie gdy część z nich przywiązałeś do latarni - poobijanym ciałem zatrząsł śmiech, lewa ręka sięgnęła ku półce z kosmetykami, macając na ślepo - W mechu nie odstawi się takiej akcji, ale otwierają się inne możliwości. Z bombami poczekam do jutra i na spokojnie zacznę zbierać graty. Zdziwiłbyś się z czego idzie ukręcić IED, większość składników kupujesz do domu nawet się nad tym nie zastanawiając… nie sięgnę pleców. Skoro już napinamy mięśnie i stroszymy pióra sięgnij po szczotkę do klopa i czyń honory. Tylko bez domestosa, jasne? Ten fetysz zostawimy na następny raz.

Julian bez słowa podniósł się, ściągnął spodnie wraz z gaciami i wbił się bez gadania pod prysznic (o bezczelności raczej nie można było mówić, wszak to jego łazienka). Położył opuszki palców na ramionach Jane nachylając się do niej.

- Lubię rozmowy z tobą Jane. Wyjątkowo poszerzają słownik i perspektywę na niektóre sprawy. - mruknął.

Po czym nacisnął paznokciami na jej skórę i zaczął powoli przesuwać dłonie w dół jej pleców drapiąc ją przy tym lekko.

- Rób notatki, kto wie kiedy się przyda dobry pocisk po jakimś leszczu - odpowiedziała, aby zaraz westchnąć cicho. Gdzieś w głębi gardła zawibrował niski pomruk aprobaty. Definitywnie była to przyjemniejsza alternatywa od drapania szczotką do klopa.
- Mogę udawać faceta jak cię to jara - zarechotała nagle, odwracając się frontem do oponenta i mrużąc oczy w strugach lejącej się spod sufitu wody, patrzyła mu w twarz. Z wrednym uśmieszkiem zdjęła mu okulary - Widzisz mnie, nie widzisz.
Jak się okazało widział, nie potrzebował okularów aby pod ciasnym, niewielkim prysznicem znaleźć jedną wredną wkładkę do kąpieli, która wbrew sobie skleiła japę póki nie skończył.
Cuda się jednak zdarzały.


Ludzie, którzy tracą sens życia, mają często uczucie, że są jak odpadki zaśmiecające środowisko. Wydaje im się, iż zajmują zbyt dużo miejsca. I dlatego chcą być jak najmniejsi. Ewentualnie zgniatały ich wyrzuty sumienia. Z któregoś z powyższych powodów siadając na krześle przy telekomie Doe kurczyła się w sobie, wyłamując nerwowo palce, póki po drugiej stronie w słuchawce nie odezwał się znajomy, lekko ochrypły baryton podbity nosowym sapaniem przy wypowiadaniu samogłosek.
- Szczęść Boże cipo - rozległo się tuż przy jej uchu, spięta gęba błyskawicznie się rozpogodziła.

- Na wieki wieków, chujku - mruknęła, poprawiając nierozłączną czapkę - Obciągnąłeś już wszystkim kolegom w fikuśnych mundurkach, czy jeszcze ci zostały ci jakieś kiełbasy do ojebania?

Po drugiej stronie rozległ się rechot.
- Muszę jakoś zabić ten niesmak po tobie, robię co mogę. Ale żaden nawet buzi po wszystkim nie dał, takie kurewstwo niewdzięczne.

Jane przymknęła oczy, z ulgą wydychając powietrze nosem. Winters nie brzmiał jakby go tam katowali starym terrańskim disco, albo trzymali na muszce o pustym ryju. Wydawał się wyluzowany, upierdliwy jak zawsze i gdyby stał obok najpierw sprzedałaby mu kopa, a potem wyściskała ile sił w ramionach.

- Miałem przekazać, że chłopaki z AT cię pozdrawiają. Zwłaszcza Craig, ciągle o tobie gada - Winters przerwał ciszę, która zapadła po jego ostatnich słowach, a Jane wybudziła się z letargu.

- Czego ten frajer chce? - zmarszczyła brwi, próbując przywołać z pamięci obraz ze spotkania z oddziałem spod Forzy. Dla niej byli klonami kopiuj-wklej w kominiarkach na mordach i całym trepowym oporządzeniu - Nie znam typa, niech wykurwia.

- Znasz, znasz -
dałaby sobie rękę uciąć, że po swojej stronie Brian szczerzył się szyderczo - Postrzeliłaś go w kolano. Pyta czy dasz się wyciągnąć na piwo jakoś przy okazji.

- Aaaaa, ten!
- zwoje pod bawełnianą czapką zaskrzypiały i jeden z puzzli wskoczył na właściwe miejsce. - Niech spierdala. Prędzej się kurwa zarażę wenerą przez telefon niż z nimi wyskoczę na browca. Lepiej nawijaj co u ciebie, jebańcu. Bawisz się jak na rocznicy rozwodu Lilly dwa lata temu? - spytała pozornie wesołym tonem. Dłoń którą podpalała papierosa zatrzęsła się.

Usłyszała jak Brian wzdycha ciężko i mruczy pod nosem coś mało cenzuralnego. Dwa lata temu po wspomnianej imprezie trafili na dwie doby do pierdla, uprzednio zaliczając przepisowy wpierdol od policji.
- Raczej jak po naszym ostatnim wypadzie do Forzy - mruknął, a ona wbrew sobie uśmiechnęła się odrobinę - Wszystko w porządku, nie mam tu źle. Z tego co słyszałem u ciebie też nie jest tragicznie. Jak się trzymasz?

Teraz to Doe zaklęła cicho pod nosem.
- Ogarniam. Dali mi broń i nie wpakowali do karceru. Wymuszam na naszym bakłażanie dyżurnym fajki. Jutro zacznę kołować od nowa zapasy do IED. Od chuja się tu wala różnego badziewia, a ja… nie za dobrze śpię.

- Ma cię kto pilnować?
- padło krótkie pytanie.

- Tak.

- Ufasz mu?
- drugie pytanie, tym razem zabarwione niepokojem.

Kobieta przewróciła oczami, choć Winters nie mógł tego zobaczyć. Pusty, symboliczny gest. Pomagał.
- To Juls - prychnęła w słuchawkę.

- Dobrze, bardzo dobrze. - w głosie goryla pojawiła się ulga - Trzymaj się go, ale nie tyraj mu łba, jasne?

- Jasne. Dzięki Brian, za wszystko. Postaram się żebyś w razie czego nie dostał rykoszetem -
chciała powiedzieć coś jeszcze, ale jej przerwał.

- Nie dostanę, martw się o siebie - miała wrażenie, że się uśmiecha gdzieś po drugiej stronie - Zobaczę na co tu się przydam, przecież nie będę wysiadywał jaj podczas gdy ty się bawisz w mechaniczną cwelebrytkę. I nie żegnaj się, kurwa, bo co powiem Hansonowi jak się obudzi?

- Rob przeżył?
- wciągnęła ze świstem powietrze, zamierając z papierosem przy ustach, a ktoś zdjął z jej barków parę ciężkich kamieni.

- Tak, zgarnęli go - Brian potwierdził zanim zaczęła myśleć, że się przesłyszała - Nieźle typa przecwelowali, stracił nogę i przypomina niedopieczonego stejka, ale lekarze mówią, że sie wyliże. Wpadł w krzyżowy ogień, odcięli mu drogę ucieczki więc rozszczelnił instalację gazową i wszystko wypierdolił w powietrze.

Znów zapanowało milczenie, bo milczeli oboje. Potem, słowo po słowie wrócili do rozmowy nie poruszając już ciężkich tematów aż dany im kwadrans minął nie wiadomo kiedy. Wychodząc z centrali część napięcia Jane pozostawiła za sobą. Z uczuciem lekkiej głowy dotarła prosto do hangaru. Skoro Ishida nie kłamał i zapewnił bezpieczeństwo Wintersowi, zostało wywiązać się z danego słowa. O wiele łatwiej przychodziło skupienie na morderczym treningu, w poobijane ciało wróciła motywacja. Zaciskając zęby Doe parła do przodu, dając z siebie przysłowiowe trzysta procent, czy to dostając od wózkarza wycisk w Crabie, czy na wykładach, gdzie skrupulatnie zapisywała wszelkie ważne informacje, sprzedawane przez kadrę szkoleniową by potem podczas bezsennych nocy czytać je do urzygu, aż zmęczenie brało górę i zasypiała z mordą na pokrytych chmarą atramentowych znaczków kartkach.

Azjata nie żartował, nie raz i nie sto blondynka przeklęła w myślach jego żyłowanie skautek w metalowych pajacykach, lecz na głos ani razu nie wyraziła oburzenia, wręcz przeciwnie. Była wdzięczna za każdy rozkaz, każdą po kolei radę i pokaz. Łapała się na tym, że nawet podczas posiłków powtarza w głowie jego rady i polecenia, zastanawiając się jak następnym razem poprowadzić mecha, by wykonać je idealnie. Żarła w przysłowiowym locie, niwelując ilość krwi w kofeinie wlewanymi na hejnał kubkami kawy i biegiem wracała do hangaru, albo do sali konferencyjnej, gdzie lekcje zaczynały się od nowa. Kiedy zaś przyszedł sygnał mobilizacji czuła całą sobą jak mocno nie są gotowi. Wciąż tyle pozostało do wyuczenia, poprawienia. Skorygowania i optymalizacji… jednak wybór, podobnie jak czas, został im odebrany. Zapinając napy kombinezonu wpatrywała się w pysk Craba, a Crab wpatrywał się w nią. Obszar pod czarną czapką kobiety wypełniła ponura determinacja. Cokolwiek przyniosą najbliższe godziny wiedziała jedno. Dla skurwysynów którzy zmienili jej dom w pełne trupów ruiny będzie jak najgorszą z klątw, jak największy sztorm i powietrzna trąba. Póki trwała wojna, Jane Doe była potrzebna.

Zrobi co trzeba i niech ją po wszystkim osądzą, byle innym pilotom odpuścili.

Chuje.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 25-02-2021 o 02:37.
Zombianna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:13.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172