Gdy Jonathan opuścił bibliotekę, aż zmrużył oczy od słonecznego blasku. Ile to już dni bez przerwy wertował te książki i dokumenty? Kilka z pewnością. A samą bibliotekę odwiedzał od blisko dwóch miesięcy. Bardzo prosty sposób na zmarnowanie mnóstwa czasu. Po co właściwie to robił? Sam nie wiedział. Jedyny cel jaki sobie postawił w życiu był praktycznie nieosiągalny, więc może podświadomie szukał jakiegoś innego. Nie rozmyślał jednak o tym. Zastanawiał się nad podróżą do Dargoru. Czy ruszyć tam już teraz, czy może któregoś dnia przy okazji, będąc w okolicy? Idąc ulicą przeglądał swoje notatki, a wśród nich prowizoryczną mapę. Pogrążony w myślach doszedł na plac, na którym stał wspaniały pomnik upamiętniający słynną bitwę pod Airtower. Jedno z nielicznych świadectw wielkości przodków Jonathana. Ród Edwardsów był kiedyś tak potężny, ale jego ostatni przedstawiciel jest zwykłym kapłanem. Zwykłym? Nie! Jest jedynym prawdziwym kapłanem na tym zepsutym przez pieniądze świecie. Jest w tym coś wielkiego, ale jeżeli chciałby dorównać swoim dziadkom musiałby zrealizować swoje marzenie. Wtedy do uszu Jonathana dotarł głos innego kapłana. Nawoływał on do uczestnictwie w dniu Zbawienia. Wielu było ich dziś w mieście. Młody ksiądz spojrzał tylko na niego z odrazą i znów zwrócił wzrok na kamienną twarz Adelberta Edwardsa. Co on by zrobił na jego miejscu? Młody Edwards ścisnął wiszący mu na szyi amulet, schował do torby swoje notatki i ruszył w stronę podium z księżulkiem i jego obstawą. Kapłan był otoczony przez mały tłum i "nauczał" o tym jak ludzie powinni się wyzbywać bogactw. Oczywiście najlepiej na rzecz kościoła. Jonathan, który miał na sobie płaszcz zakrywający jego szatę, teraz go rozpiął by mówca mógł zobaczyć, że w tłumie jest inny duchowny. |
Skrzypek nie był w dobrym humorze. Mogło mieć to coś wspólnego z nieprzyjemnościami, jakie były skutkiem nadmiernego spożycia trunku, zwanego też chlaniem na umór, ale były żołnierz był już od jakiegoś czasu przyzwyczajony do tego typu dolegliwości. Zamrugał oczami i zaczął powoli podnosić się z ziemi. Czuł że jego głowa zaraz eksploduje. -Nigdy więcej... -wybełkotał sięgając po manierkę. Mimo woli, alkohol szybko znalazł się w jego ustach. Mężczyzna zastanowił się chwilę, po czym wypluł trunek krzywiąc się. Nigdy więcej tak? Zawartość znajdująca się w bukłaku i tak kończyła się już. Wylał kilka kropel jakie zostały po wczorajszej wódce. -No dobra, nie nigdy więcej ale na pewno nie w tej chwili. -mamrotał rozglądając się po uliczce. Miał szczęście. Wyglądało na to że nikt go nie okradł. O ile założyć, że całe pieniądze jakie miał, wydał wczoraj w karczmie. Nie przypominał sobie co tam robił... aha Baade. Skrzypek nie mógł powiedzieć, że chciałby zrezygnować ze sposobu w jaki spędzał ostatnie tygodnie. Przynajmniej nie myślał wtedy o tym co stało się z resztą jego towarzyszy. Ale nie usprawiedliwiało to wypicia czegoś co jest ozdobione kiczowatą palemką. Pośród śmieci walały się jego rzeczy. Nagle krzyknął przerażony! Nigdzie nie widział swojego plecaka, na który chwilę potem prawie nadepnął, cofając się o krok do tyłu. Powinien być bardziej ostrożny. W końcu gdyby ktoś inny dostał się do jego pocisków, możliwość zmiecenia miasteczka z powierzchni ziemi była by aż nadto realna. Weteran podniósł z ziemi swój kapelusz umazany jakąś substancją. Wytarł ją o swoje spodnie. Wolał nie zastanawiać się czym mogła być , ludzie zawsze znajdywali coś obrzydliwego, co można położyć w miejscu gdzie upadnie jego nakrycie głowy. To nie miało jednak teraz żadnego znaczenia, musiał pójść do Amnesii ochrzanić kogoś. O ile tak wcześnie ktokolwiek przebywał w środku. Czy było wcześnie? Nie miał zegarka ale skoro wszedł do środka kiedy się ściemniało to musiał być już nowy dzień. Zbierając najpierw swoje rzeczy, wszedł do przybytku. Jakkolwiek by nie nazywać Pubu to określenie nie będące związane niczym z wyrazem "speluna", byłoby zwyczajnym kłamstwem. Lokal był dosyć ciemny. Być może przez to, iż budynek był stary, zrobiony z drewna pomalowanego na ciemny kolor, tak samo jak reszta mebli. Potrawy podawane tu nie zasługiwały na to by nazywać je potrawami, a trunki były kiepskiej jakości. Jedyną rzeczą jaka trzymała tu skrzypka, były niskie ceny. Poza tym przychodziło tu parę jego znajomych a przyzwyczaił się już do reszty. Tak czy inaczej, w tym momencie Amnesiia świeciła pustkami. Barmana nie było nigdzie widać a przy stołach nie siedział zupełnie nikt, jeśli szczur był zupełnie niczym. Chociaż przy stole rzeczywiście nie było nikogo, szczur siedział na stole... Skrzypek położył plecak na stole i przeszedł przez kontuar. Drzwi położone za nim prowadziły do kuchni. Wyglądało na to, że klienci nie powinni tu wchodzić, ale gdyby saper robił to co powinien to nigdy by się tutaj nie znalazł. Karczmarza nie było i w tym miejscu. Na podłodze, na materacu spała jedna z kelnerek. Całkiem ładna, ale mężczyzna powstrzymał pewne natrętne myśli wchodzące mu do głowy. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Kilka szafek, resztki jedzenia, kawałki mięsa wiszące na hakach... znalazł to czego szukał. Pod ścianą stałą beczka. Woda. Czy ktoś normalny podaje w pubie wodę? Zanurzył w tafli dłoń i przystawił ją sobie do ust. -Oh, co ty tu robisz Skrzypek? Były żołnierz odwrócił się patrząc na rudowłosą dziewczynę, która najwyraźniej się obudziła. -Piję. Nie, nie. Nie musisz się kłopotać. Sam się obsłużę. I tak już kończyłem. - odpowiedział napełniając pustą manierkę. -Nie powinieneś tu wchodzić. –westchnęła podnosząc się- Nie myśl, że podejrzewam cię o kradzież czy coś w tym rodzaju, ale skąd mam wiedzieć co robisz w kuchni? Jest jeszcze prawie noc. Ty tu nie pracujesz, jeśli będą jakieś kłopoty Iskar mnie zabije. -Ehe. Zabije, wyrzuci z pracy i popędzi tłumem wściekłych gości. A to będzie tylko kilka pierwszych minut jego złości. -Dlaczego goście mieli by być wściekli? Eh, nie udało mi się tego powiedzieć delikatnie więc… wynoś się stąd! -Właśnie wychodziłem, przecież ja też cię kocham… -Naprawdę? -Nie ale... Saper poczuł uderzenie w głowę, a potem następne. Zasłonił się rękami idąc w stronę tylnich drzwi. -Hej, hej, przecież tylko żartowałem... -Idź już. Mam kupę pracy. Skrzypek wychodząc (czy może raczej wybiegając) z pomieszczenia miał już iść dalej drogą, ale musiał wrócić się po plecak. Nadszedł czas by znaleźć jakąś pracę. Mieszkańcy tego typu miejsc zawsze potrzebowali pomocy kogoś z odpowiednią kwalifikacją. On, w przeciwieństwie do wielu najemników, brał udział w prawdziwych bitwach, a nie byle jakich potyczkach. Nie wielu ludzi mogło samotnie przedrzeć się przez mury miasta robiąc drogę dla reszty. Zanim w życiu żołnierza pojawiły się pociski, formalnie był sabotażystą, ale jego oddział był zbieraniną ludzi z różnych formacji dlatego wykonywał różne funkcje. Może gdyby nie pociski, dołączył by do reszty poległych? W każdym razie nie potrafił tak jak kilku innych ocalałych, zacząć życia od nowa. Przyzwyczaił się do walki i wystarczało mu to, że był najlepszy. Teraz, kiedy nie był w armii nie było w tym większego sensu, za to umiejętności zostały. Znalezienie roboty nie powinno być większym problemem. Mógłby zostać świetną niańką dla bachorów ludzi którzy nie mieli co zrobić z pieniędzmi. Z drugiej strony, pewnie nie było tu wielu takich. |
Wyszedł z domu tuż po południu, chociaż do spotkania miał jeszcze sporo czasu. Przy okazji miał załatwić jedną, czy dwie sprawy. A może, do czego za nic by się nie przyznał - po prostu lubił spacerować i wdychać gęstą, przemysłową atmosferę Dargoru, drugiego co do wielkości miasta w hrabstwie Thanais. Niejako przy okazji odwiedził Luizę, jeszcze zanim wyszła do pracy w Szmaragdowym Naszyjniku, jak zwał się całkiem porządny zamtuz w Dzielnicy Czerwonych Latarni. Po tygodniu nieobecności w mieście, kiedy to przewoził części zamienne dla pewnego rzemieślnika w stolicy regionu, nazwanym po prostu Thanais, wizyta u stęsknionej kochanki wiązała się z niewątpliwymi zaletami chyba, że gorąca, aromatyczna kąpiel z piękną dziewczyną byłaby dla kogoś wadą. Olivier, co oczywiste, nigdy by tak nawet nie pomyślał. Przy tylu przyjemnościach, prawie nie zwrócił uwagi, gdy Luiza gryząc go w ucho wyszeptała, że jutro będzie miała dla niego prezent. * * * Następnie udał się w okolicę portu, do którego zawijały wszelkiej maści i bandery statki z całego Morza Szarego. Miał tam również swój lombard jeden z klientów Dilhama, Henry. Henry zajmował się wszystkim, co tylko udało się kupić i sprzedać, chociaż preferował drobne przedmioty, które było łatwiej ukryć, czy przetransportować. Był paserem, chociaż nie lubił tego określenia. Sam określał się jako kupiec handlujący towarami egzotycznymi. Faktycznie, pomimo kilku irytujących Oliviera cech, mógł u niego spieniężyć niemal wszystko, co udało mu się znaleźć w czasie swoich wypraw. Im dziwniejsze, tym lepsze. Skąd Henry znajdował klientow na taki asortyment, było dla Oliviera tajemnicą. Ważne było, że płacił żywą gotówką. Niskie, dębowe drzwi z lepiącą się od brudu szybką zaskrzypiały, gdy nacisnął ozdobną klamkę i pchnął, czemu zawsze towarzyszył irytujący dźwięk dzwoneczka zawieszonego zaraz przy wejściu. Gdyby tego było mało, drzwi były tak niskie, że musiał zdejmować swój cylinder. - Witam mojego ulubionego pozyskiwacza - Henry zaczął swoją zwykłą tyradę powitalną. - Cóż to sprowadza tak młodą, utalentowaną i energiczną osobę w moje skromne progi - rozwlekła mowa pasera była właśnie jedną z tych irytujących cech. - Chyba nie... - niedokończone pytanie zawisło w powietrzu. - Nie. Nie mam nic nowego - Olivier rozwiał wątpliwości handlarza. - Przecież to ty miałeś do mnie sprawę... - mimo niewątpliwego talentu do robienia pieniędzy, Henry cierpiał na coś, co Olivier określał jako "bałagan i kompletny brak organizacji". - Racja, racja - paser spojrzał przez swoje jubilerskie binokle na młodego pozyskiwacza, jakby go oceniał. - Będzie dla ciebie mała robótka. Nic trudnego, a zarobek przyzwoity... - dodał. * * * Wnętrze baru, do którego skierował go Henry, świeciło pustkami. Nieliczni klienci odzwierciedlali stan tego miejsca. Wszystko się rozpadało, rdzewiało i poskrzypiwało. Na szczęście nie musiał próbować tutejszych trunków. Wyglądający jednocześnie na lokaja i ochroniarza, dobrze zbudowany mężczyzna zaprosił go na zaplecze. Henry musiał go dobrze opisać, skoro nie musiał okazywać kartki z zaproszeniem na rozmowę. Albo jego potencjalny pracodawca już zasięgnął na jego temat języka. Pierwsze oznaczało, że Henry ma za długi język. Drugie, że sprawa może okazać się całkiem interesująca. Lekko siwiejący mężczyzna idący przed nim, uchylił metalowe odrzwia i wskazał ramieniem wnętrze, zachowując przy tym milczenie. Olivier wszedł do środka. Pomieszczenie okazało się nieco zagraconym, nawet bez leżących wszędzie ksiąg, pudeł i zwyklych rupieci i tak ciasnym gabinetem. Za masywnym biurkiem, którego blat oprawiono bawolą skórą przymocowaną do drewna mosiężnymi gwoździami, siedział mężczyzna w kapturze. Światło rzucane przez naftową lampę sprawiało, że twarz nieznajomego mężczyzny była częściowo skryta w cieniu. To co Olivier zdołał dostrzec, zanim mężczyzna przemówił cichym, szeleszczącym niczym piasek w klepsydrze głosem, to podkrążone oczy przewiercające go na wylot. Coś w tych oczach sprawiało, że zjeżyły mu się włosy na karku. Z pewnością jego rozmówca nie był zwykłym zleceniodawcą. - Panie Dilham - zaczął nieznajomy, którego Olivier już zdążył nazwać w myślach "Mnichem" - Moje nazwisko nie ma zupełnie znaczenia, tym bardziej, że reprezentuję nie siebie, a pewną bardzo wpływową organizację... |
Inkwizycja... Wygłodniałe psy ogarnięte rządzą mordu, zabijają każdego, kogo mogą, a zabić mogą każdego. Że niby w imię Boga. Psychopaci. Co teraz? Znowu będziemy uciekać. A może by się postawić... Albo zaatakować te pomioty diabła. Przecież wiesz, że możemy zebrać wielu ludzi... George nie możemy ciągle się chować... Pomyśl. Wygramy i uwolnimy świat od tej choroby powoli niszczącej naszą rzeczywistość w imię większego "dobra". Może masz rację Tuk, ale gdzie zacząć. Tutaj? Co możemy zrobić? Obchody tego święta kończą się za dwa tygodnie, a chyba nie będziemy spiskować pod samym nosem zakonu. To głupie... Kto tutaj mógłby nam pomóc? Nikt się nie odważy powstać przeciw inkwizycji. Hmm... A gdyby spróbować w tym pubie. Tam inkwizycja ma zakaz wstępu, od kiedy połamali jakiegoś pijaczka proszącego o jałmużnę i parę osób, które potem chciały mu pomóc. Z pewnością wielu ludzi będzie się chciało odegrać po tym, co im zrobili. Mam nawet pomysł jak to zrobić. Na wargach ciała Tuk’a i George’a zatańczył uśmiech, który przyprawiłby o dreszcze każdego, kto by na nich teraz spojrzał. Wiem, o czym myślisz… To może się udać. Mam nadzieję, że to przemyślałeś, bo możemy z tego nie wyjść cali. George’a zaskoczyła łatwość, z jaką przyszło mu podjęcie tej decyzji. Decyzji, która miała zmienić całe jego życie. Już teraz… I pobiegli do domu Othela. O północy drzwi jednego z mieszkań w dzielnicy portowej zaskrzypiały. Potem szczęknął zamek. George Othel powoli szedł w stronę jednego z pubów. |
Świat, świat dziwów. Wielkie maszyny, dziwni ludzie, urządzenia naśladujące człowieka. Gigantyczny pociąg właśnie wjeżdżał na stację Wasserdampf. Nic by nie było w tym dziwnego, gdyby nie fakt że jednym z pasażerów jest ktoś kto nie jest z tego miasta, nie z tego państwa, nie z tego świata, nie z tego układu. Daleki zagubiony przybysz szukający drogi do domu. Posiadający coś o czym nikt by nie pomyślał, nawet w tym dziwacznym świecie. Coś co ma wielką moc. Chociaż może to urządzenie z tego świata? Jakiś szalony wynalazca zaprzedał duszę diabłu i stworzył małą rzecz posiadającą tajemnicze właściwości. Vasilij, tak też zwie się tajemniczy jegomość. Zagubiony, wystraszony, bojący się. Sam wśród obcych, a raczej to on był obcym. Nikt mu nie ufał, nikt na niego nie czekał, nikogo nie znał. Aż dziwne że mógł się porozumieć w najpopularniejszych językach z jego świata. Problemem był jego charakter. Pociąg stanął, głośny pisk kół i lekkie trzęsienie. Na zewnątrz stało wielu ludzi, cieszących się, płaczących, wiwatujących. Pociągiem jechało trochę żołnierzy. W szykownych mundurach, z dumnymi twarzami wychodzili. Żony, dzieci rzucały im się w ramiona. Nawet na jakiś starców ktoś czekał, tylko nie na Wasiliego. Pierwszą myślą jaka mu przyszła po wyjściu była "Muszę się dostać do hotelu". Niestety wiązało się to z pewnymi kosztami, a Wasilij nie miał czego zbytnio zaproponować. Musiał liczyć na dobrą duszę właściciela. Tylko jaki właściciel ma dobrą duszę? Tylko myślą o zbieraniu pieniędzy czy czy się tutaj handluje. Cholerny brudny świat, nawet za Stalina takiego brudu nie było. - pomyślał. Usiadł w dziwnej rikszy. Kierowca zapytał się gdzie ma jechać. - Do najbliższego hotelu - kierowca już chciał ruszyć, ale Wasilij jeszcze przerwał. - do najtańszego. |
Jonathan Edwards [media]http://www.youtube.com/watch?v=lWfqSzzCuzw[/media] -... Albowiem z tego powodu właśnie Pan nasz w Roku Początku poświęcił się dla nas na krzyżu! I dlatego po dniach siedmiu z krzyża zszedł z płonącym mieczem w jednej dłoni i mieszkiem złota w drugiej karząc heretyków i odszczepieńców, a nagradzając ludzi sprawiedliwych! I czy nie rzekł wtedy do tych którzy szli z nim... Widząc przepychającego się przez ciżmę w stronę podium Jonathana draby ruszyły w jego stronę. W zacienionej alejce błysnęło światło na krawędzi kastetu który jeden z kapłańskich pachołków założył na przypominającą bochen chleba łapę, już z jego gardzieli zaczął dobywać się groźny, niemalże zwierzęcy warkot gdy Edwards rozpiął swój płaszcz odsłaniając szaty duchownego. Zaskoczeni drągale odstąpili z szacunkiem przepuszczając przybysza między sobą, ba! jeden nawet był na tyle bystry by przynieść zza podium drabinkę po której Jonathan z łatwością mógł wspiąć się na podwyższenie. -... I właśnie dlatego pamiętajcie bracia i siostry! Co ofiarujecie kościołom w Dniu Zbawienia, księża, Wasi umiłowani słudzy przekażą Panu! A co panu zostanie przekazane dostaniecie i wy po tysiąckroć podczas wiecznego śnienia! Pamiętajcie również że każdy kto ofiarę godną przekaże Sacrum Officium w dniach tych, ten na wieki zbawiony będzie, a jego grzechy odkupione i przez miłosiernego Pana zapomniane!- Przemawiający kapłan w końcu zakończył swoją przemowę, z dumą rozejrzał się po grupce wiernych słuchających jego słów gdy spostrzegł Jonathana zmierzającego na mównicę. Uśmiechnął się z triumfem i zwrócił się do nowo przybyłego. -Czyż nie mam racji bracie? Skrzypek Odchodząc wąską uliczką Skrzypek słyszał gniewny głos Iskara który najwyraźniej zauważył go wychodzącego z Amnesii i teraz robił awanturę Irminie. -Durny, stary cap- mruknął sam do siebie myśląc o jednookim właścicielu tej podłej speluny. Najwyższy czas rozejrzeć się za jakąś robotą. Pomywacz, wykidajło, kelner w barze dla bogatych snobów, drug queen - wszystkie te oferty odrzucił z miejsca. Co mu zostało? Mechanik - gildie cały czas potrzebowały mechaników ale on znał się co najwyżej na niszczeniu rzeczy, a nie konstruowaniu ich. Gwardia pałacowa? Obiecująca oferta, szczególnie że od kiedy odnowiono pałac królewski w Airtower posada gwardzisty wiązała się z pilnowaniem setek pustych pomieszczeń. Strażnik miejski - dach nad głową, ciepły posiłek trzy razy dziennie, darmowa służba zdrowia w postaci domorosłego felczera i garść złociszy dziennie. No i jeszcze pozostawała praca jako lokaj na statku powietrznym ale z postawy rekrutanta od razu wyczytał że nie obyłoby się bez niemałej łapówki. Olivier Dilham Zanim Mnich zaczął mówić machnął dłonią na mężczyznę który wprowadził Oliviera do tego pomieszczenia. Ten bez słowa zaryglował drzwi którymi przed chwilą tu weszli i stanął w rogu pomieszczenie z założonymi rękoma. - Panie Dilham - zaczął nieznajomy, którego Olivier już zdążył nazwać w myślach "Mnichem" - Moje nazwisko nie ma zupełnie znaczenia, tym bardziej, że reprezentuję nie siebie, a pewną bardzo wpływową organizację... Przerwał na moment, odchrząknął swym suchym jak pieprz głosem i spojrzał wyczekująco na swego sługę. Już po chwili na stole pojawiła się oszroniona karafka pełna bursztynowej whiskey z wyśmienitych lateńskich gorzelni oraz dwie szklanice o szerokim dnie. - Będę mówił krótko, obaj jesteśmy ludźmi interesu i na pewno zdaje Pan sobie sprawę że czas to pieniądz. - Przerwał na chwilę by nalać alkoholu sobie i Dilhamowi - Słyszałem że jest Pan jednym z najlepszych w tym czym się Pan zajmuje, a my gromadzimy właśnie najlepszych. Olivier nie czuł się swobodnie w towarzystwie tego mężczyzny i miał nadzieję że ten jak najszybciej skończy tą tanią mowę motywacyjną i przejdzie do konkretów. "Organizacja"? "Mnich"? Niegdyś już dawno posłałby tego człowieka w diabły ale do swoich planów potrzebował pieniędzy, i to w znacznie większej ilości niż był w stanie zapewnić pazerny Henry. - W hrabstwie Chulainn, jakieś dwa dni drogi na północ od Wasserdampfu znajduje się samotne wzgórze. Na pewno dostrzeże je Pan z daleka. Uda się Pan tam, odnajdzie pewien punkt i przyniesie mi jeden konkretny przedmiot - wszystko poza nim co Pan tam znajdzie należeć będzie do Pana. Podobnie jak czterysta anu które dostanie Pan za włożony wysiłek. Olivier zamarł ze zdumienia - czterysta anu, według aktualnego kursu będzie to ponad tysiąc złociszy - prawdopodobnie wystarczająco żeby kupić Szmaragdowy Naszyjnik lub dowolną inną knajpę w Dargorze. Mnich wyciągnął z szuflady biurka ciężką od monet sakiewkę i popchnął ją po śliskim blacie tak że spadła na kolana oszołomionego pozyskiwacza. - Oto pierwsza rata - dwieście anu. Będą Pańskie jeśli tylko wysłucha Pan mojej propozycji i przyjmie moje warunki... Vasilij Puszkow Rikszarz spojrzał na podróżnika taksującym wzrokiem. -Jest Pan pewien że chce Pan jechać do najtańszego hotelu? - Spytał z powątpiewaniem. Vasilij przez chwilę miał wątpliwości ale w końcu skinął głową i dał znak kierowcy by ten po prostu jechał. -Jeśli nie zależy Panu na wygodach to najtańsze hotele są w dokach, oczywiście nie tych tam...- machnął ręką w stronę potężnego hangaru, jednego z kilku budynków które wyraźnie górowały nad miastem. -Ale w starych dobrych dokach dla okrętów. Mój ojciec, ha! to był dopiero potężny chłop! Był marynarzem, kilka miesięcy na morzu, zwiedzanie świata, niezłe pieniądze... To były czasy. Ale nie, teraz wszyscy chcą tylko podróżować tymi paskudztwami. - Najwyraźniej miał na myśli zeppeliny i statki powietrzne których dziesiątki kłębiły się nad miastem. Vasilij zawsze był pod wrażeniem wszystkiego rodzaju dorożkarzy, kierowców czy fryzjerów - zdawało że gdzieś w procesie przyuczania do zawodu zdobywali umiejętność nieprzerwanego gadania o nawet najbłahszych sprawach. -Czy nie powinien Pan... -Ee, srał to pies - mruknął kierowca gdy spod kół rikszy wystrzeliła fala wody mocząc od stóp do głowy przypadkowego przechodnia. George Othel Tuk warknął z wściekłości gdy George został ochlapany przez przejeżdżającą rikszę. -Zabiję gnoja! Roszarpie na strzępy, zamienię miejscami jego jaja i jego oczy, a potem nakarmię go własnymi flakami!- Ryczał w amoku podczas gdy Othel walczył z całych sił aby utrzymać Tuka w ryzach. Udało się. Atak był silniejszy niż kiedykolwiek dotąd, George klęczał na ziemi dysząc głośno. Spocone czoło przyciskał do chłodnych kamieni którymi wybrukowana była ulica, a spod paznokci jego dłoni wąską stróżką ciekła krew barwiąc rękaw śnieżnobiałej koszuli na szkarłatno. - Plosię pana. Nic sie panu nie stalo? - Podczas gdy dorośli odsuwali się w obawie mrucząc pod nosami przekleństwa w stronę wariata jedyną osobą jaka zainteresowała się losem wynalazcy była mała dziewczynka. Raptem pięcio czy sześcioletnie jeszcze dziecko. -Nie... Wszystko w porządku. - Odparł George i uniósł głowę próbując zogniskować wzrok na dziecku -Wszytko w po...- Głos ugrzęzł mu w gardle gdy ponad jej głową ujrzał zmierzający w jego stronę patrol w barwach świętego oficjum. Ten sam czas, zupełnie inne miejsce Kap Kap Kap Głęboko, wiele mil pod powierzchnią ziemi spadające krople wody stale, od wieków wybijały ten sam rytm. Rytm tych małych, niepozornych cząstek. Niewielkich, kulistych obiektów które od setek lat drążyły tunele i skalne komnaty pod stopami niczego nie świadomych ludzi. Kropel które płynęły samotnie, co jakiś czas łącząc się z innymi, podobnymi sobie. Łącząc się cienkie strużki, niemrawe strumienie, powolne potoki, aż wreszcie w potężne rzeki. Szaleńczy i niepowstrzymany żywioł, żywioł który co jakiś czas wyrywał się na powierzchnię pędząc przed siebie obłąkańczo po to tylko by znaleźć ujście i znowu dołączyć do potężnych pływów w mroku w którym się narodziły. Pędząc zabierając ze sobą dziesiątki istnień, gasząc ogniki ich żywota niczym guwernantka gasząca ulotny płomyk świecy przy wezgłowi łóżka dziecka zaraz po przeczytaniu mu bajki na dobranoc. Podziemny świat w którym żadna istota nie była zdolna do życia. Albo przynajmniej tak się wydawało... Ogromna podziemna sala... Prawdopodobnie właśnie w tym miejscu Stwórca uderzył mieczem o skałę uwalniając uwięzioną w niej wodę by niosła życie światu który był jego dziełem, podziemna sala w mroku której gromadziły się sylwetki. Początkowo pojawiali się pojedynczo, może, rzadziej, dwójkami czy trójkami. Pojawiali się i każdy stawał w milczeniu w wyznaczonym mu miejscu. Gromadzili się, liczni, a jednak samotni pośród odwiecznego mroku. Pod koniec dnia na środku sali zapłonęło światło wyłaniając z mroku ogromny kamienny stół, przypominający na wpół ołtarz, na wpół potęrzną planszę do gry. Istoty z zadowoleniem skinęły sobie głowami. W końcu pojawili się wszyscy gracze, niemalże wszystkie figury zostały ustawione na planszy. Nareszcie mogli zacząć to, na co tak bardzo czekali. |
- ... Albowiem z tego powodu właśnie Pan nasz w Roku Początku poświęcił się dla nas na krzyżu! I dlatego po dniach siedmiu z krzyża zszedł z płonącym mieczem w jednej dłoni i mieszkiem złota w drugiej karząc heretyków i odszczepieńców, a nagradzając ludzi sprawiedliwych! I czy nie rzekł wtedy do tych którzy szli z nim... Kapłan wciąż grzmiał, podobno, proroczymi słowami nad tłumem. Ton jego głosu przypominał jednak bardziej groźby niż głoszenie miłości. Czy tak powinien zachowywać się prawdziwy sługa boży? To tylko utwierdzało Jonathana w tym co zamierzał zrobić. Przyszła pora na postawienie kolejnego kroku na drodze do nieosiągalnego celu. Początkowo goryle księżulka chciały rzucić się na, wydawałoby się, bezbronnego mieszczucha przedzierającego się przez tłum w kierunku podium. Jednak, gdy tylko zauważyli kapłańską szatę, zwątpili i zrezygnowali ze swego zamiaru. Ba, nawet umożliwili mu dołączenie do przemawiającego duchownego. Tego chciał Edwards. Wszystko poszło tak dobrze, że lepiej już nie mogło. Młody ksiądz ledwie powstrzymał się od uśmiechu, ale śmiał się w duszy. Śmiał się do rozpuku z tych głupców, którzy wielokrotnie umożliwiali mu to i mimo przykrych dla nich konsekwencji wciąż nabierali się na ten stary numer. - ... I właśnie dlatego pamiętajcie bracia i siostry! Co ofiarujecie kościołom w Dniu Zbawienia, księża, Wasi umiłowani słudzy przekażą Panu! A co panu zostanie przekazane dostaniecie i wy po tysiąckroć podczas wiecznego śnienia! Pamiętajcie również że każdy kto ofiarę godną przekaże Sacrum Officium w dniach tych, ten na wieki zbawiony będzie, a jego grzechy odkupione i przez miłosiernego Pana zapomniane! Jonathan wdrapał się na podstawionej drabince, na podwyższenie na którym kończył właśnie przemówienie ten pionek w czarnej sutannie. Ten śmieć ogłaszający się wysłannikiem bożym. Ten stracony już głupiec, którego los za chwilę zostanie przypieczętowany. - Czyż nie mam racji bracie? - spytał Edwardsa. - Ależ oczywiście, bracie - odpowiedział ściszonym tonem, a za chwilę zaczął krzyczeć, by każda ze zgromadzonych osób mogła go usłyszeć. - Masz absolutną rację! Musimy ofiarowywać Panu co tylko możemy. I nie mówię tu wyłącznie o bogactwach tego świata, które naszemu Ojcu na wysokościach nie są niezbędne! Są jednak konieczne do szerzenia jedynej prawdy po świecie i powiększania królestwa bożego! Pozwólcie więc bracia i siostry, że i ja, skromny kapłan z prowincji, przekażę wam nieco prawdy! Zamilkł na chwilę, nabrał głęboko powietrza i kontynuował: - Prócz bogactw musimy ofiarować Panu naszemu nas samych! Nasze dusze i umysły. Nasze uczynki powinny cieszyć Ojca. A jego kapłanom - tu wskazał na księdza, który przed chwila przemawiał. - powinniśmy ofiarowywać... Teraz! Nadeszła ta chwila. Jonathan wiedział, że to właściwie szaleństwo, ale nie obchodziło go to zupełnie. Liczył się czyn, liczyła się zemsta i prawdziwa droga jedynego kapłana. - ... to co mamy najlepsze! Błyskawicznym ruchem sięgnął pod płaszcz i wyciągnął dwa rewolwery. Nim stary kapłan zdążył zorientować się w sytuacji już miał przyłożoną do skroni zimną, metalową lufę. Chwilę potem Edwards nacisnął spust. Huknęło głośno, a z głowy kapłana wyprysła czerwona krew obryzgując sporą część podium. Tak, to było to do czego został powołany! Jego przeznaczenie! Niemal w tym samym czasie drugi rewolwer był wymierzony w jednego z goryli. Momentalnie wypalił. Dla Jonathana nie było jednak ważne czy trafił. Ci ochroniarze to psy. Chłopcy na posyłki. Nie wiadomo czy w ogóle są kapłanami. Najważniejszy cel został zrealizowany. Teraz tylko strzelał na oślep jednocześnie uciekając w stronę ciemnej uliczki znajdującej się niedaleko. |
Gdzieś daleko Kap Kap Kap Łup Czarny pion przewrócił się i potoczył się na krawędź planszy. Pierwsza wykrzywiła usta w grymasie i zastygła z uniesioną ręką. Gra jeszcze na dobre się nie zaczęła, a ona utracił już jedną figurę - do cholery, ona, Morrigan, była aktualnie Pierwszą. Z nienawiścią spojrzała się na przeciwniczkę gdy ta zamieniała się miejscami ze swoją poprzedniczką. Abnoba nieudacznica, Abnoba łaskawa, jeszcze przed chwilą Siódma, teraz zajmowała miejsce Szóstego. W zasadzie nie ma się czemu dziwić: Hus, Ulixes, Cień - Abnoba od dawna rzucała jej wyzwanie, a ona w swoim zadufaniu, jako Pierwsza ignorowała zapędy konkurentki. Teraz jednak miało się to zmienić. Niecierpliwie wyciągnęła rękę poza niewielki okręg światła otaczający planszę oczekując aż sługa poda jej pudełeczko z kości piaskala. Wkrótce już wystawiała dziesiątki nowych figur które otaczały pion Abnoby. I gdzieś bardzo, bardzo blisko Drzwi do gabinetu lorda Halifaxa otworzyły się z hukiem. Dowódca straży Wasserdampfu tylko spojrzał gniewnie na zziajanego przybysza i warknął -Czego chcesz? -Panie...- zniszczone nikotyną płuca sierżanta Wooda zmusiły go do dłuższej przerwy w zdaniu -Panie... Dzwony! Oficjum znowu ogłosiło alarm! -Do diabła... Szybko! Wydać zwołać wszystkich na służbę, wydać ludziom broń! Wysłać ich grupami po kilkunastu niech patrolują całe miasto. Nie pozwolę tu na drugie Melas! - Wood aż wzdrygnął się na dźwięk nazwy miasta w którym kilkanaście miesięcy temu kościelni urządzili nagonkę na heretyków tak potężną że ulicami dosłownie popłynęły rzeki krwi. -Tak jest sir!-Drzwi do gabinetu ponownie zamknęły się, ale dowódca straży nie był wstanie wrócić do przerwanej pracy. Wyszedł na balkon i w milczeniu wsłuchiwał się w ponure bicie czarnych dzwonów. Airtower Nicklaus Sieger nerwowo poprawił okulary które pomału zsuwały mu się z nosa. -Jak Państwo widzą,-mówił wręczając zebranym pliki notatek -Udało nam się wykryć i zlikwidować jedenaście manufaktur na terenie Thanais oraz pięć w Chulainn. Co więcej posterunki raportują znaczny wzrost liczby przelotów niezidentyfikowanych statków powietrznych nad naszymi terytoriami. Gdy połączyć te fakty z informacjami które udało nam się uzyskać w zeszłym tygodniu, proszę zerknąć na stronę siódmą-Czekał cierpliwie aż wszyscy otworzą raporty na podanej stronie -Gdy połączyć te fakty z informacjami uzyskanymi wcześniej można wyraźnie dostrzec że przyszłość przed nami jest ponura. Myślę że możemy obawiać się najgorszego. Na sali zapanowało milczenie. - Ile mamy czasu? - to był lord Sieger. - Myślę że dwa, góra trzy tygodnie. Chociaż nie mamy pełnego obrazu wydarzeń - równie dobrze wszystko może się rozpocząć za kwadrans... |
Wóz sunął niezwykle wolno, ale Julianowi to nie przeszkadzało, tak długo jak miał pod sobą miękkie siano i nie musiał nic robić, fura mogła nawet stać w miejscu. Z drugiej strony miał taką straszną ochotę zapalić, a palenie nie jest najlepszym pomysłem gdy leży się na sianie. Westchnął i chwycił swoją gitarę, która leżała na nim przewieszona na skórzanym pasku przez jego ramię. Przejechał palcami po strunach, wbudowany w ciężką gitarę głośnik wydał cichy lecz nieprzyjemny odgłos. Muzyk skrzywił się i przekręcił jedno z pokręteł na korpusie instrumentu, po czym przymykając oczy zaczął grać spokojną, prostą melodię. Z nawpół zamkniętymi oczyma skierowanymi w niebo rozmyślał nad swoją nową drogą życia. Prawdopodobnie za dwa, trzy lata wszystko miało wrócić do normy, ale teraz... Teraz odkrywał świat na nowo. Uświadamiał sobie powoli jaką małą, odizolowaną cząstką świata było jego rodzinne miasto, które rzadko dotąd opuszczał. Żałował tylko, że odkrywał ten świat samotnie. - Hej, rudy! - usłyszał krzyk dziewczynki siedzącej bardziej z przodu wozu "A może nie tak całkiem samotnie..." pomyślał. Zawsze w końcu znajdował się ktoś życzliwy, z kim mógł podzielić się swoim czasem. - Co jest, młoda? - odpowiedział - Nie zasypiaj tam, już prawie jesteśmy na miejscu. - Już?! Zerwał się z miejsca szybko, zapominając o ciężkiej gitarze przerzuconej przez ramię, przez co prawie powrócił do pozycji leżącej. Dziewczynka odwrócona w jego stronę zachichotała widząc jego zryw. Odpiął pasek przypięty do instrumentu, wstał i odwrócił się aby spojrzeć w kierunku jazdy furmanki. Wyraźnie widział już mury Wasserdampf, zeppeliny płynące powoli przez kłęby dymu unoszącego się nad miastem i tłumy ludzi przy bramie. * * * Julian dalej leżał wygodnie na miękkim sianie, jednak wóz sunął jeszcze wolniej niż wcześniej z powodu większej ilości ludzi na drodze. Nic dziwnego, byli już pod samymi murami miasta. Jadąc tak powoli mijał przeróżnych ludzi, którym ze swojej ciekawskiej natury dokładnie się przyglądał. Handlarze, paru żołnierzy, rzemieślnicy wszelkiej maści, chłopi, jakiś chłopak wyglądający mu na złodziejaszka, prostytutka która puściła do niego oko, kilku żebraków... Inkwizytorzy. Byli oni jedną z niewielu rzeczy które psuły Julianowi wizję jego nowego świata. W Danawald, jego rodzinnym mieście, kościół nie miał wielkich wpływów, a ludzie nie byli zbyt religijni, więc i inkwizycji raczej się nie widywało. W dodatku ci tutaj krzywo patrzyli na jego gitarę. Chyba nie przepadali za technologią i uczonymi. "Nic dziwnego, ciemnotą łatwiej kierować" pomyślał. Chociaż jakby na to nie patrzeć, jemu nauka też wchodziła w drogę... To właśnie pogoń za wiedzą odciągnęła od niego jego ukochaną. Ewka, jak mu jej było brak. Sięgnął do kieszeni po zegarek, otworzył go i zamarł na chwilę w tej pozycji. Nie sprawdzał jednak godziny, lecz wpatrywał się w zdjęcie wprawione w klapkę zegarka. Schował go i zapatrzył się w niebo. Palce muzyka same, bez jego wiedzy zaczęły szarpać struny gitary wygrywając prostą melodię „Thanais znajduje się jakieś 130 mil na południe… gdyby tak zdobyć pieniądze na zeppelina?” Uśmiechnął się na myśl o spotkaniu z ukochaną. „Gdyby tak najął się w jakiejś…” Rozmyślania przerwał mu pisk jakiejś przerażonej dziewki tuż za nim. Odwrócił się spięty i zobaczył, jak zaraz obok jego wozu stał kolejny inkwizytor trzymając młodą dziewczynę, czy też „niegodziwą wiedźmę” jak ogłaszał wszystkim wkoło, jedną ręką za włosy a drugą mocno ściskając jej ramię. Prawił swoje formułki na temat herezji i odprawiania czarów, a ludzie tłumili się wokół. Pospólstwo najwyraźniej lubiło rozrywkę z inkwizycją w roli głównej. Julian szybko wstał, wziął swoje rzeczy i zeskoczył z furmanki żegnając się wcześniej krótko z jej właścicielem i jego córką. Dołączył do tłumu gapiów stając za plecami inkwizytora i wyjął z kieszeni zapalniczkę. To co chciał zrobić było co najmniej głupie, ale stał niedaleko bramy do miasta, więc mógł zawsze tam uciec. Stał zaraz za plecami tego krzykacza w czerwonych szatach inkwizycji. Przykucnął i rozejrzał się, wydawało się, że tylko ludzie stojący zaraz obok niego zwracają na niego jakąkolwiek uwagę. Nie łudził się, że nikt go nie zauważy, ale im więcej osób było skupionych na inkwizytorze tym lepiej. Chociaż z drugiej strony, kto w tym tłumie odmówiłby sobie okazji zobaczenie płonącego inkwizytora? Szybkim ruchem odpalił zapalniczkę i przystawił ją do czerwonej szaty po czym od razu cofnął się w głąb tłumu. Inkwizytor dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, skąd czuje dym i czemu ludzie wokół niego tak dziwnie się zachowują. Okazało się, że jednak inkwizytorzy nie przepadają zbytnio za ogniem którym tak chętnie oczyszczają innych. Julian właśnie przeciskał się przez furtę prowadzącą do miasta, kiedy inkwizytor zaczął miotać się i wrzeszczeć. |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:43. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0