lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Science-Fiction (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-science-fiction/)
-   -   [SW] Stracone pokolenie (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-science-fiction/7936-sw-stracone-pokolenie.html)

Gekido 02-10-2009 12:38

Dopiero podczas rozmowy z Mistrzem Kotą i składania raportu odnośnie posiadanego wojska, Tamir zdał sobie sprawę z tego, jak wielkie straty poniósł. Przy życiu pozostała nawet nie połowa żołnierzy, z którymi wyruszał na podbój tego wzgórza. Z całego regimentu pozostało mu zaledwie 700 ludzi! Ogromne straty, a w dodatku na razie mógł tylko pomarzyć o tym, że otrzyma wsparcie.
- Tak... - zawahał się przez moment. Słysząc polecenie Mistrza Koty, chciał odruchowo odpowiedzieć "Tak, sir", ale zawahał się. Oni byli najpierw Jedi, dopiero później żołnierzami. - Tak, Mistrzu. -
Tamir przerwał połączenie i ruszył powoli w kierunku formujących się na wzgórzu jego wojsk. Niewiele ludzi, mało sprzętu i prawdopodobnie zbliżające się oddziały Separatystów, by odbić wzgórze. To pierwsze zadanie przerastało Zabraka. Zdecydowanie wolałby dalej ganiać po Rubieżach za Korelem. Musiał jednak sprostać wyzwaniu i przeszkodzie, jaką Moc w swej nieodgadniętej woli, postawiła przed nim.
Przechadzając się wśród żołnierzy, widział jak klony pomagają sobie wzajemnie. Nie wszyscy zginęli od artylerii droidów. Wśród jego szeregów znajdowali się także ranni, którzy potrzebowali w mniejszym lub większym stopniu pomocy medycznej.
Ech, przydałaby się tu teraz Era... pomyślał Torn, kiedy przyglądał się przez chwilę jak jeden z klonów, pomaga swojemu bratu przy opatrywaniu rany na twarzy. Jedi także chciałby im pomóc, żałować, że nie potrafił za pomocą Mocy koić bólu innym, czy leczyć ich rany. Na razie, mógł tylko wydać rozkazy, z nadzieją, że pozwolą utrzymać wzgórze i zdecydowanie mniej klonów straci tym razem życie. Rozmyślając nad odpowiednią organizacją obrony wzgórza, kątem oka dostrzegł kapitana, któremu polecił zebrać żołnierzy i przygotować obronę. Klon z pewnością dobrze sobie radził, ale mimo wszystko, to Tamir był dowódcą. Powolnym krokiem podszedł do oficera.
- Kapitanie. -
- Tak sir? - zapytał przerywając na chwilę obserwację zbierających się żołnierzy i spojrzał na Jedi.
- Jak przebiega przygotowywanie obrony? -
- Dobrze. Niestety straciliśmy wielu ludzi i przydadzą się posiłki. -
- Niestety, będziemy musieli sobie poradzić na razie bez nich. - powiedział Zabrak - Generał Saa razem z flotą, musiała się wycofać pod naporem wojsk Konfederacji. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że szybko powrócą, a nam nie pozostaje nic innego, jak przygotować się do obrony i liczyć na to, że zwiadowcy nie pomylili się w ocenie liczebności wojsk lądowych. -
- Jakie są zatem rozkazy? -
- Generał Kota rozkazał nam utrzymać wzgórze za wszelką cenę. Tak też zrobimy. - Tamir uśmiechnął się tajemniczo
- Sir? - zapytał niepewnie kapitan
- Mamy do dyspozycji artylerię wroga prawda? - zapytał spoglądając na dwa sprawne działa
- Ale tylko dwa są sprawne. -
- To i tak o dwa więcej niż droidy chciałyby nam pozostawić - młody Jedi spojrzał znów na klona - Prawdopodobnie atak nie nastąpi od tej samej strony, z której myśmy zdobywali wzgórze. Nawet jeżeli, to od strony północnej wciąż znajduje się pole minowe. Niewielki oddział, około 50 klonów do tego trójka snajperów. Przynajmniej wstępnie tak by to wyglądało. Najmocniejszą obronę postawiłbym na zachód. Jedno działo skierować w tamtą stronę, snajperów i kilku żołnierzy z ciężkim sprzętem. Razem powinno się tam znaleźć 300 klonów. Na południe skierować drugie działo i ustawić na razie 200 żołnierzy. No i wschód, setka. Reszta pozostaje w odwodzie, w centrum wzgórze, gdzie będą wysyłani tam, gdzie będą potrzebni najbardziej. Wszystkie cztery strony wzgórza mają być pod stałą obserwacją. Nie możemy dać się zaskoczyć, inaczej nas zdziesiątkują i stracimy wzgórze. -
Tamir uważał, że to był dobry plan, a właściwie to miał taką nadzieję. Przedstawiając go jednak kapitanowi, mówił takim tonem, że nikt nie mógł mieć wątpliwości, co do tego, że Jedi jest absolutnie pewien swoich słów. 700 ludzi. By poczuć się pewniej, Tamir potrzebowałby przynajmniej jeszcze raz tyle.
- Wykonać - powiedział spoglądając na kapitana. Teraz pozostawało już tylko czekać i mieć nadzieję.

Lirymoor 02-10-2009 15:19

Są tacy delikatni. Kiełkująca w głowie myśl naraz wydała się Erze absurdalna. Biorąc pod uwagę to, że wyprostowanemu klonowi sięgała ledwie do nosa, zaś w pancerzu przeciętnego żołnierza spokojnie zmieściłyby się razem z Caprice, Jedi nie miała przesłonek by uważać swoich podkomendnych za istoty bardziej kruche niż ona sama. Jednak gdy patrzy się na pewne rzeczy z perspektywy Mocy wszystko nabierało innego wyrazu.
Przyglądała się drodze zasłanej ciałami. Widziała pancerze naznaczone osmalonymi kleksami, krew znaczącą bury pył. Ślady postrzałów były jak czarne kwiaty na nieskazitelnie białej łące, w swoich sercach miały zaś czerwono-bure spalone tkanki, lub tryskającą szkarłatną ciecz. Rażący kontrast trzech barw napawał dziewczyną grozą i fascynacją. A przecież to był tylko wierzchołek.
Gdy tylko otworzyła się na Moc poczuła też ich ból, a raczej krzywdę zgruchotanych ciał. Żeby czuć ból trzeba było być przytomnym, tymczasem każdy kto był w stanie ustać na nogach opuścił drogę zaraz po pierwszej salwie. W piachu zalegały same przypadki krytyczne. A wśród nich nie było wielu w stanie na tyle dobrym by korzystać ze zmysłów. Większość na swoje szczęście tonęła w pustce nieświadomości.
Era zawsze uważała, że niewiele jest zjawisk równie smutnych jak życie gasnące w zdruzgotanym ciele.
Więc po co się dalej gapię? To było dobre pytanie.
Obejrzała się na klony. Miała ochotę jeszcze raz spytać czy pamiętają co mają robić jednak doszła do wniosku, że traktowanie podwładnych jak idiotów to nie był dobry sposób na budowanie wzajemnego zaufania. Skwitowała więc sprawę jednym słowem.
- Ruszamy

Nic nie czyniło świata wyraźniejszym niż Moc okraszona adrenaliną.
Puścili się sprintem, Jedi przodem, klon za nią niczym cień. Przez chwile Era miała wrażenie, że cały świat wstrzymał oddech. Pusty plac, otoczony wianuszkiem z pozoru porzuconych domów smętnie udekorowany ekspozycją z okaleczonych ciał. Z każdego kąta wyzierała niepokojąca złowieszcza cisza. Wkraczając na to zdecydowanie wrogie terytorium słyszała tylko stukot własnych kroków zlanych z kolejnymi uderzeniami serca. Nie minęło ich wiele nim dopadli skulonego na ziemi żołnierza.
Był przytomny, czuła napływające fale bólu w rym płytkich ruchów klatki piersiowej rannego, przenikały ją gdy mijała go by zając dogodną pozycję. Kątem oka widziała jak czarny wizjer przesuwa się nieznacznie w ślad za jej sylwetką, ręka uniosła się w stronę nienadbiegającego ratownika.
Napięta do granic możliwości mierzyła się spojrzeniem z zastygłymi w ciszy domami, zaciśnięte rolety wyglądały jak złowieszczo zmrożone oczy. Gdy przez płynące w Mocy fale cierpienia przebiła delikatna nutka otuchy gdy zdrowy klon chwycił w pół brata. Nawet paraliżująca fala bólu gdy ranny został szarpnięciem uniesiony w górę nie zdołała jej przyćmić.
Role się zmieniły. Teraz to ratownik taszczący towarzysza dyktował tempo. Ona cofała się czując znajome drętwienie w zaciśniętej na mieczu dłoni. Wdzięczna za każdą sekundę bez ostrzału jednocześnie pragnąc by wreszcie się zaczął, może wtedy zdoła choć nieznacznie odetchnąć. Byli w pionowe drogi gdy ze stanowisk wroga posypały się pierwsze wiązki. Jak pełne jadu łzy spod ciasno zaciśniętych powiek.
Nie myślała o tym co robi, pozwoliła by trening i Moc przejęły kontrole. Kciuk sam znalazł włącznik, dłoń rozluźniła się rękojeść miękko zmieniła położenie podburzając za ruchem dłoni. Z miarowym buczeniem zbudzonego ze snu drapieżnika srebrzyste ostrze przecięło powietrze posyłając pierwsze wiązki w bok płynnym, pewnym ruchem.
Czułą się jakby wpadła do znajomej rzeki i pozwoliła by niósł ją prąd.
Następny. Nie byłą pewna czy powiedziała to czy tylko pomyślała przystając na sekundę przy kryjówce. Nie miało to wielkiego znaczenia, kolejny ratownik wiedział co ma robić.
Tym razem nie biegli już tak szybko. Wizg nasilał się z każdą chwilą wraz z dziesiątkami świetlnych żądeł mknącym ku nim. Już nie odparowywała ich z niedbałą lekkością ale zaciekle przedzierała się przez huragan. Mając Moc za kompas Era zmierzała do drugiego ogniska bólu, kolejnego przytomnego żołnierza.
Nie widziała czy się ruszał, zbyt zajęta światem który zdawał się ze wszystkich stron walić prosto na jej głowę. A raczej jej miecz. Potworny jazgot wystrzałów ranił słuch, tak ze nie słyszała nawet własnych myśli. Przed oczami miała tylko srebrzysty błysk ostrza. Została zmuszona coraz głębiej otworzyć się na Moc, oddać jej wszelka kontrolę nad własnymi zmysłami.
Z trzecim od początku coś było nie tak. Nie czuła go dość wyraźnie, jego ból rozmywał się gdy ranny dryfował gdzieś na granicy świadomości i omdlenia. Potem ratownik nie mógł go dobrze zbyt wiele śliskiej krwi pokrywało pancerz. Dzięki Mocy „widziała” jak klon zmagał się z ciałem towarzysza usiłując poprawić chwyt i nie zatrzymywać się. Jego nierówny krok wytracał ją z rytmu.
Błąd. Jeden fałszywy krok w misternym tańcu. Ostrze minęło wiązkę o cale centymetry dosięgając uda ratownika gruchocząc kolano. Ranna noga załamała się pod klonem.
- Rusz się! Natychmiast! – krzyknęła odpychając od siebie wyrzuty sumienia. Wysoce wątpiła by zdołała osłonić ratownika jeśli ten się przewróci. Co mu przyjedzie z jej przepraszam gdy będzie konał w pyle?
Nie wiedziała czy to szkolenie, wrodzone opanowanie czy wpojone wraz ze zmienionymi genami posłuszeństwo wobec rozkazów jednak żołnierz przezwyciężył ból. Dźwignął się promieniując w Mocy bóle oraz determinacją i pokonał kilka kroków dzielących ich od kamiennego murku. Ktoś wciągnął go razem z rannym do bezpiecznej kryjówki.
Kruchy i silny zarazem. Pomyszkowała notując w pamięci właśnie dostrzeżoną dwoistość. Nie zaczynasz lubić tych Mandalorian prawda?
Przez chwilę czuła potrzebę by się odwrócić, powiedzieć coś, jakoś się usprawiedliwić. Jednak odłożyła ja na bok razem z wyrzutami sumienia. Zwłoka mogłaby zmarnować cały dotychczas włożony wysiłek. Pole walki nigdy nie było dobrym miejscem na słabość czy wahanie.
- Następny.
Przez jedną krótka chwilę obawiała się, że nikt nie podąży za nią gdy znów ruszyła przed siebie. Jednak po chwili znów podążał za nią cień w białym pancerzu, jeśli się czegoś obawiał musiał się dobrze maskować. Pomimo poprzedniej wpadki zaufał jej. Nie wiedziała czy cieszyć się z tego czy obawiać.
Nagle znów coś się zmieniło. Oślepiająca gra srebrzystego ostrza i lasowych wiązek osłabła, Era
znów widziała rząd domów po drugiej stronie placu. Powrócił niepokój na widok przypominających chytrze zmrużone oczy okien.
Zimny dreszcz przebiegł po plecach Jedi gdy stawała nad czwartym z rannych w pełni otwarta na Moc. Oczekiwała rakiety ale atak okazał się być znacznie bardziej zdradliwy.
Nie rozumiała co się dzieje gdy pierwsze wiązki skupiły się na zwłokach jednego z klonów. Gdy starzały rozrywały mięśnie trupów cofała się właśnie osłaniając tragarza i „ładunek”. Ratownik pojął szybciej niż ona, czuła płynący od niego gniew gdy przyspieszał by zdążyć wykonać jeszcze jakiś kurs. Jedi cofała się zatopiona w Mocy z szeroko otwartymi, pełnymi zdziwienia oczami.
Zrozumiała dopiero gdy strzały dopadły jednego z pozostałych na drodze sześciu żywych klonów. Wiele laserowych wiązek z zajadłością wściekłego psa akk zaczęło szarpać ciało rozrywając je na drobne kawałki. Wtedy na krótką chwilę jego uśpiony przez utratę krwi właściciel odzyskał przytomność.
Było zbyt późno by zrobić cokolwiek, zarówno dla rannego jak i jej samej.
Era wypuściła powietrze w jednym, pełnym bólu westchnieniu w żaden sposób nie mogąc powstrzymać tego co płynęło ku niej przez Moc. Nagle okazało się, że ma dwa ciała.
Jedno zamarłe z uniesionym mieczem tuż przy murku. Drugie zagrzebane w pyle gdzieś na drodze. Emocje i wrażenia zatopiły Jedi porywając ją do chaotycznego tańca. Świat runął w szalonym przeplatańcu.
Suche od przerażenia gardło.
Krew w ustach nieubłaganie wlewająca się do płuc przy nabieraniu powietrza.
Wiotkie od szoku mięśnie, bezwładna dłoń którą ktoś chwycił i pociągnął w bezpieczne miejsce.
Widok ciał zasypywanych gradem wystrzałów.
Błękitne niebo, tak spokojne i odległe. Laserowe wiązki śmigały po nim jak spadające gwiazdy.
Gwałtownie targane spazmami ciało, podskakujące w dzikim tańcu wystrzałów.
Bezsilność.
Pozbawiona konkretnych myśli świadomość darcia, rozpadania się na drobne, zwęglone kawałki. Zamglony przez ciernienie, zatopiony w pierwotnym instynktownym pragnieniu życia umysł.
Duszący swąd pieczonego mięsa.
Kaźń. Słowo przełknęło przez myśl Ery choć nawet ono nie było adekwatne do potwornego bólu i strachu jakie płynęło ku Jedi poprzez Moc.
Apotem ból zniknął, niebo pociemniało zamazało się ustępując wiecznej nocy.
Któryś z droidów przypadkiem trafił w hełm.
Koniec. Uczucie głębokiego żalu i ulgi posłało Erę na kolana. Nagle poczuła się tak żałośnie pusta i słaba.
Mrugnęła nie mogąc uwierzyć, że minęło ledwie kilka uderzeń serca, ten długi ostatni oddech konającego żołnierza wciąż brzmiał gdzieś w niej. Agonia rannych wciąż rozbrzmiewała w Mocy z potworną przytłaczająca siłą. Ale było tam jeszcze coś, życie. Jak wątły kwiat na wypalonym do cna polu.
- Następny! – Jej drżący głos nie miał szans przebicia przez wizg wystrzałów, jednak ruszyła i to był wystarczający sygnał.
Okazało się, że po latach szkolenia pewne rzeczy wpojono jej już na poziomie odruchu. Była uzdrowicielką Jedi. A tam ktoś cierpiał.
Bieg był krótki i na szczęście nie wiązał się z wieloma strzałami do odbicia. Przestali być głównym celem ataku. Te nieliczne marudne wiązki odbijała celnie choć poruszała się zauważalnie wolniej. Miała wrażenie, że świat wokoło tonie w niemym wrzasku zakłóceń w Mocy.
Gdy dotarli do kryjówki niosąc piątego ocalonego żołnierz ostatni z leżących na drodze klonów zginął. Przez chwilę czuła jeszcze jego śmierć pobrzmiewającą wokół wściekłości otaczających ją klonów. Każda kolejna śmierć uderzała z Jedi z siłą huraganu posyłając ją na kolana tuż przy zgromadzonej za niskim murkiem grupie ochotników.
Czas znów ruszył naturalnym biegiem. Jeden z klonów trzymał ją za ramię. Dotykał jej, a mimo to miała wrażenie, że jest gdzieś daleko.
- Sir? – nie usłyszała tego zapytania, jednak dotarło do niej przez Moc razem z intencją.
Pokręciła tylko przecząco głową.

Rannych zgromadzono w jednym z pomieszczeń na pietrze zdobytego budynku. Ledwie zarejestrowała wchodzenie po schodach, była zbyt zajęta panowaniem and swoim żołądkiem. Jeden z żołnierzy okazał się na tyle uprzejmy by pomóc jej utrzymać się w pionie, nie ładniej byłoby teraz na niego zwymiotować.
„Wygłuszyła” Moc na tyle na ile była w stanie jednak wciąż czuła echo tragedii jaka rozegrała się na placu. Docierało nawet poprzez wszechobecną w budynku wściekłość. Ściany zdawały się niemal oddychać gniewem klonów. Musiała niechętnie przyznać, że uczucie było ożywcze, zwłaszcza, że nie byli wściekli na nią lecz na droidy.
- Mówiłam, że nic mi nie jest muszę tylko na chwile usiąść. – stwierdziła gdy klon wprowadził ją do prowizorycznego ambulatorium. Cóż, gdzie indziej można zawlec dowódce który leje ci się przez ręce? - Dziękuję – powiedziała puszczając swojego pomocnika po czym opadła na ławę gdzie lżej ranni czekali na opatrzenie.
Nie zwracając większej uwagi na otoczenie zgięła się w pół kryjąc głowę w ramionach. Wzięła kilka głęboki oddechów usiłując oczyścić umysł. Jednak gdy tylko uspokoiła oddech do oczu napłynęły jej łzy. Odegnała je zniecierpliwiona, były luksusem którego wolała nie dzielić z tłumkiem poranionych klonów. Miała wrażenie, że zdeptało ją powożone przez pijanego Jawe ronto.
Musiała zebrać się w sobie. Wpadła na to gdzieś w połowie drogi powrotnej gdy znów zaczęła jasno myśleć. To nie było dobry moment na użalanie się. Miała zbyt wiele do zrobienia.
Gdzieś głęboko w niej wciąż kołatało się niedowierzanie, poczucie winy i zaskoczenie. Nie przewidziała takiego obrotu sytuacji. Po prostu do głowy jej nie przyszło, że można zrobić coś tak potwornego. I to był jej błąd. Przegrana której już nie zmieni. Pozostało jakoś przełknąć gorycz i iść dalej. Jak powiedział jej jeden z mistrzów gdy była jeszcze młodzikiem. Dla Jedi czasem nie ma „nie mogę”.
- Jest pani ranna Sir? – pytanie dotarło do niej z boku.
Zestawienie słów „pani” i „Sir” sprawiło że mimowolnie uśmiechnęła się. Słowa wydawały się być na pierwszy rzut oka dostatecznie przeciwstawne by wzbudzić w Erze uczucie sympatii.
- Nie, nie jestem... – odparła podnosząc wzrok. - Przynajmniej nie fizycznie.
Poznała go, a raczej postrzał w kolano na opatrzenie którego czekał. Jeden z postrzelonych ochotników. Nie krył już twarzy za czarnym wizjerem. Patrzyła w parę brązowych, nawet ładnych oczu.
- Nie fizycznie?
Zdziwiła się, że w ogóle zadał kolejne pytanie. Jak dotąd jego bracia nie byli zbyt przyjacielscy.
- Przez Moc... – skrzywiła się nieznacznie. - ... mój nauczyciel mawiał kiedyś, że to potężny sojusznik, ale nigdy nikogo nie niańczy.
Pokiwał głową wpatrując się w nią w sposób trudny do jednoznacznej interpretacji. Chwilowo nie chciała sięgać po Moc pozostało, Jedi pozostało więc tylko zastanawiać się co mógł myśleć.
- Czy mogę zadać pytanie sir?
- Jeśli czujesz taką potrzebę.
- Skoro Moc to sojusznik Sir czemu panią zraniła?
- Bo nieumiejętnie się z nią obeszłam.
- Jak to?
Chłodny, wyraz twarzy i zdystansowane spojrzenie kontrastowało z ciekawskimi pytaniami wzbudzając zainteresowanie Ery.
- Kiedy szukałam wśród ciał na drodze ocalałych otworzyłam się na Moc. Pozwalała mi dostrzec tlące się w rannych życie ale potem przekazała też ich śmierć
- Zawsze czuje pani śmierć na polu walki sir?
- Tak ale zazwyczaj jestem bardziej osłonięta, przygotowana. To trochę tak jak w walce niekiedy by wykonać jakiś bardziej skomplikowany manewr musisz opuścić gardę. Jeśli w tym czasie przeciwnik zrobi coś czego się po nim nie spodziewałeś możesz się okazać bezbronny wobec ataku. Tym razem oberwałam. - Patrząc w ciemne oczy klona zastanawiała się czy dobrze dobrała przykład.
- A kiedy ma pani uniesiona gardę takie odczucie nie boli.
- Zawsze boli, ale radze sobie z tym.
- Jak?
Uśmiechnęła się. Tyle pytań zadał jej ostatnim razem pięcioletni młodzik. Mistrz Yoda zawsze mówił, że nikt tak jak dzieci nie umie trafiać w sedno. Może nie myliła się i klony miały w sobie coś z dziesięciolatków, przecież tyle lat właściwie mieli, prawda? Z drugiej strony sądząc po ukradkowych spojrzeniach innych żołnierzy, taka ciekawość nie była chyba typowa.
Jednak jakikolwiek nie byłby powód zainteresowania rannego pytania które zadawał pomagały jej, z każdą kolejną odpowiedzią konfrontowała się z tym co właśnie zaszło i wstawiała na właściwe miejsce kolejne kawałki rozedrganych emocji.
- Na wiele sposobów, między innymi poprzez moją pracę... – przeniosła wzrok na okręcone kawałkiem szmaty kolano. - ...jako uzdrowiciela. Mogę zobaczyć?
- Tak sir.
Ostrożnie odgarnęła prowizoryczny opatrunek nakryła ranę dłonią i nieśmiało sięgnęła po Moc. Strzał połamał rzepkę, uszkodził chrząstki i naruszył torebkę stawową. Na szczęście nie było to nic z czym współczesna medycyna nie mogła sobie poradzić. W czasach bakty niemal wszystko było uleczalne.
- Nie jest najgorzej ale trzeba będzie operować. Niedługo znowu będziesz skakał. – uśmiechnięta się zawiązując ponownie chustę. Przy żałosnych zasobach medycznych jakie mieli nawet nie miała czym go dobrze opatrzyć. - Mam nadzieję, że nie masz mi za złe tego co się stało, ostrzał był silniejszy niż sądziłam.
- Nie sir. – Zdawał się być szczery, choć przez stłumioną Moc nie mogła być pewna. W końcu zaufał jej a ona zawiodła.
- Będziesz zdrowy. A teraz wybacz mam obowiązki – dźwignęła się z ławy by odkryć że jej nogi przestały stropić fochy po czym ruszyła w głąb pomieszczenia.
Trzydziestu pięciu unieruchomionych rannych, ośmiu w stanie krytycznym. W tym dwa przypadki oderwanych strzałem rąk. Rany szrapnelowe brzucha i kilka urwanych paców po tym jak strzał wroga rozsadził karabin w dłoniach żołnierza. Poprzerywane tętnice u jednego szyjna u innego z kolei udowa. Poważny uraz głowy, jeden rzut oka wystarczył by Era nabrała pewności, że ranny starci oboje oczu. No i galeria różnorodnych postrzałów. Chyba nie było części ciała w którą ktoś z jej podkomendnych by nie oberwał.
Przekonała się przy okazji, że wyszkolone w pierwszej pomocy klony faktycznie wiedziały co robią.
Uklękła przy żołnierzu z odłamkami karabinu wbitymi w ciało. Kładąc mu dłoń na piersi sięgnęła poprzez Moc szukając uszkodzeń. Serce pozostało nietkniete ale osłabiała je utrata krwi, wątroba nadawała się do wymiany i jedno z płuc było już zapadnięte. Trzeba było operować i to szybko.
Przez chwile patrzyła na blada twarz nieprzytomnego mężczyzny czując jak bezsilność ściska jej gardło.
Jeśli zacznę ich teraz leczyć nie wyjdę stad szybko. Miała co do tego całkowita pewność. Ale czy to byłoby takie złe? Budynek jest zabezpieczony, gdy przyjdzie komandor odbije resztę wioski i po krzyku. Zrobiłam co mogłam, teraz zostanę tam gdzie moje miejsce.
Potrząsnęła głową by pozbyć się natrętnych wątpliwości i wstała.
Jestem dowódcą. Odpowiadam za nich. I to nie prawda, że już po wszystkim, ale niedługo będzie. A potem nie wyjdę stąd póki każdy z nich nie będzie przynajmniej stabilny. Obiecała w duchu.
- Potrzebna nam krew. Popytaj u lżej rannych, może będą chcieli oddać, ale tylko tych unieruchomionych. każdy zdolny do walki ma być gotowy. – Nie musiała się odwracać by wiedzieć, że jeden z opiekujących się rannymi klonów stoi tuż za nią. - W apteczce powinny być jakieś torebki, rurki i strzykawki, może dacie rade pobrać coś za ich pomocą. Nie mamy antykoagulantów więc trzeba będzie się spieszyć z podaniem krwi rannemu. Dowiedz się też na zapas ilu byłoby chętnych na krwiodawców. Być może będzie trzeba operować zanim przyjdzie kompania medyczna, ale bez krwi nie da rady.
Nie powiedziała tego głośno ale cieszyła się, że nie musi się martwić zgodnością antygenów grupowych.
- Tak sir.
- Wrócę gdy zabezpieczę wieś – powiedziała ruszając do drzwi, w połowie drogi odwróciła się jeszcze. - Dobra robota.
Schodząc po schodach liczyła, że kapitan ma jakieś wieści o wysłanej na rozeznanie grupie.

Col Frost 10-10-2009 22:49

Nejl & Lira

Jedi mieli sporo szczęścia, chociaż sami nie zdawali sobie z tego sprawy. Nie mogli wiedzieć, że droidy zaczęły skanowanie terenu akurat od pozycji przeciwnej do pozycji rycerzy. To pozwoliło im oddalić się na pewną odległość, by potem puścić się biegiem.

Po kilkuset metrach zwolnili. Nie dochodziły ich odgłosy przewracanych drzew, strzałów blasterów, czy komend wypowiadanych elektonicznym głosem. Czyżby to oznaczało, że wymknęli się blaszakom? Z pewnością jednak pozostawał problem dżungli.

Wielka, zielona dzicz rozciągała sie po horyzont. Co prawda Lira dostrzegła z wysokiego punktu coś o niezbyt naturalnym kształcie, co mogło być oznaką cywilizacji, ale trzeba się tam było najpierw dostać.

Ruszyli więc przed siebie bez znajomości terenu, bez map, bez pożywienia, a ich jedynym sojusznikiem miała być Moc...


Tamir

- Tak jest, sir - odrzekł klon prawie bez emocji, jednak młodemu Jedi coś nie pasowało w zachowaniu kapitana.

BR-5521 natychmiast odwrócił się na pięcie i ruszył do swoich żołnierzy by wydać im odpowiednie rozkazy. Sam był tylko wojakiem i musiał wykonywać polecenia wyższych rangą, nawet jeżeli mu sie to nie podobało. Nie miał wielkiego doświadczenia, jak zresztą cała armia Republiki, jednak odbył stosowne szkolenie i jego plan wydawał mu się słuszny. Teraz na polecenie żółtodzioba-Jedi musiał go zmienić. Nie mógł być zachwycony tym faktem.

Klony, które zajęły już swoje pozycje, teraz je zmieniały, te które dopiero zdążały na swoje miejsca, musiały zmienić kierunek marszu. Przez krótką chwilę zapanował prawdziwy chaos, ale po kilku minutach wszystko wróciło do normy. Większość żołnierzy znalazła się tam gdzie być powinna, według Tamira, a nieliczni maruderzy pałętali się jeszcze po wzgórzu. Wtedy nastąpiło coś nieoczekiwanego.

Jedno z dział podczas obrotu, by skierować sie na zachód, zawyło głośno i stanęło. Mimo wszelkich starań inżynierów nie ruszyło się już więcej, pozostając wycelowane na północny-zachód. Zresztą nie było pewnym czy w ogóle można będzie z niego bezpiecznie strzelać. Jednak najgorsze miało dopiero nadejść.

- Komandorze! - dotarł krzyk do uszu młodego Jedi.

Stanął przed nim jakiś sierżant i wskazując na południowy-zachód powiedział:

- Hieny! Całe mnóstwo!

Tamir spojrzał w tamtą stronę, ale nie było mu potrzebne żadne urządzenie. Droidy było widać jak na dłoni. Bombowce klasy Hiena zbliżały się w stronę wzgórza.




Era

Jedi w końcu postanowiła powierzyć los rannych klonów w ręce sanitariuszy, a sama ruszyła by zająć się kwestią dowodzenia. Pomiędzy dwoma zdobytymi budynkami odnalazła kapitana.

- Jak się pani czuje? - przywitał ją. - Zwiad nawiązał kontakt. Odnaleźli drugą grupę ukrywającą się w tamtych budynkach. Niestety major AR-8422 nie żyje. Zastąpił go kapitan JH-9631. Żadnych śladów cywilów. Wygląda na to, że zostali stąd wypędzeni bądź zgładzeni. Osobiście stwierdzam, że wioska została przygotowana jako pułapka już dawno. Dostałem też wiadomość od komandora. Na razie posuwają się bez problemów, są jakieś pół godziny drogi od nas. Z dachów tych budynków pewnie byśmy byli w stanie ich dojrzeć.

Erze wydało się to dobrymi wiadomościami, ale ton głosu BH-8426 wskazywał na coś innego. Zamiast pochwalić oficera zapytała:

- Coś się stało?

- Są też złe wiadomości. Flota wycofała się. Pierwsza fala została na planecie. Jesteśmy odcięci. Nie mamy zapasów żywności, medykamentów, ciężkiego sprzętu, ani wsparcia powietrznego.

Gekido 17-10-2009 17:53

Oczywiście nic nie mogło pójść tak, jak chciałby tego młody Jedi. Reakcja kapitana wskazywała na to, że rozkazy jakie wydał i cały jego plan obrony wzgórza, nie były najlepsze z taktycznego punktu widzenia. Tamir poczuł nagle ogromne zmęczenie. To była jego pierwsza misja w tej wojnie, a on już chciał, by była ostatnią, by działania wojenny się zakończyły, a pokój wrócił do Galaktyki. Jednak od jego chęci, do rzeczywistego zakończenia walk, było bardzo daleko. Obserwując przemieszczające się klony, zdał sobie sprawę, jak wielkim błędem było przekazanie dowodzenia niedoświadczonym Jedi. Przez myśl przeszło mu, że o wiele łatwiej by było, gdyby to on mógł wykonywać polecenia BR-5521, niż mu je wydawać.

- Komandorze! -

Tamir zareagował natychmiast, odwracając głowę ku nadbiegającemu klonowi, by zaraz później, odwrócić ją w kierunku nieboskłonu, na którym unosiły się Hieny. Widok ten sprawił, iż Zabrak ściągnął brwi marszcząc czoło. Nie przewidział powietrznego ataku ze strony Separatystów. Mistrzyni Saa także nic nie wspominała o tym, że wojska Konfederacji miały w swoim arsenale bombowce typu Hiena. Ta misja komplikowała się z każdą chwilą.

- Kapitanie, przejmujesz dowodzenie! - krzyknął w stronę BR-5521

Torn doszedł do wniosku, że nadeszła najwyższa pora, by przekazać dowodzenie komuś bardziej odpowiedzialnemu, kiedy on będzie robił to, co do Rycerza Jedi należy. Zamknął oczy wypuszczając powoli powietrze. Miał znacznie potężniejsza broń niż blastery, czy działa odebrane droidom. Jego sprzymierzeńcem była Moc, a jak mawiali jego Mistrzowie, ona jest najpotężniejszym ze sprzymierzeńców. Tamir był przede wszystkim Jedi, Yoda mówił by nie zapominać o tym, kim się jest, by tego nie zatracić. Młody Rycerz nie miał takiego zamiaru. Poczuł Moc wokół siebie. Czuł ją w otaczających go roślinach, kamieniach, klonach, a nawet w powietrzu. Fala Mocy napłynęła do jego ciała obmywając je. Spłukała z niego strach, niepewność, wyrzuty sumienia, pozostawiając umysł młodego Jedi czystym i jasnym. Tamir otworzył oczy i wyprostował nagle ręce skierowane ku nadlatującym Hienom. Uniesione telekinetycznie kamienie, szczątki droidów i ich blastery, pomknęły w kierunku bombowców. On jednak wiedział, że to było za mało, by pozbyć się takiej ilości przeciwników, którzy z każdą chwilą byli coraz bliżej wzgórza. Musiał działać. Wspomagając się Mocą, w kilku susach przebiegł odległość między miejscem, w którym stał, a działem skierowanym na zachód. Pęd jego biegu sprawił, iż płaszcz znajdujący się do tej pory na barkach młodego Strażnika Pokoju, sfrunął lądując na ziemi. Tamir wskoczył na działo, ruszając w kierunku wylotowi lufy. Rękojeść jego miecza znalazła się w dłoni Zabraka w chwili, gdy ten wybijał się w kierunku nadlatujących Hien. Samą siłą swoich mięśni nie byłby w stanie skoczyć tak daleko, ale Moc była jego sprzymierzeńcem, zawierzył jej całkowicie. Jej i swoim umiejętnościom. Ostrze błysnęło, kiedy Tamir znalazł się blisko pierwszego bombowca. Chciał strącić go, odcinając jedne skrzydła, a następnie skoczyć ku następnemu. Nie wiedział ile maszyn zdoła strącić, ile tylko uszkodzić i co zrobią klony. On musiał jednak zrobić wszystko, by obronić swoich podkomendnych i utrzymać wzgórze.

Lirymoor 17-10-2009 18:22

Powiew wiatru na twarzy był ożywczy, zaś głęboki wdech świeżego powietrza pozwalał opanować marudny żołądek. Mimo to Era przy każdym kroku miała wrażenie, że mózg obija się jej o czaszkę.
Klony kręciły się zarówno bo budynku jak i przestrzeni wokół uznanej za bezpieczną dając iluzję pracowitej kolonii owadów. Zaś ona sama wcale nie czuła się jak królowa, raczej jak intruz. Miała wrażenie, że stoi gdzieś z boku tej żywej gromady, jest kimś kogo z konieczności tolerują. Co może i czyniło sytuacje łatwiejszą jednak dla dziewczyny było nie do przyjęcia. Pełna uprzejmości rezerwa klonów przeszkadzała Erze na równi z jej własną nieufnością. Zaś świadomość, że każdy żołnierz w okolicy najpewniej wie trzy razy lepiej niż ona sama co teraz należy zrobić bynajmniej nie pomagał.
Przez chwilę rozglądała się za jakimś oficerem nim mignął jej charakterystyczny, czerwony wzór na pancerzu. Jak dla niej takie oznaczanie rangi miało tyle samo sensu co malowanie im na hełmach tarczy strzelniczej. No ale była uzdrowicielką i się podobno nie znała.
- Kapitanie! – zawołała ruszając w jego stronę na tyle szybko na ile pozwalał zbuntowany żołądek. Po drodze usiłowała sobie przypomnieć jak nazywał się ten konkretny klon. Przed zapakowaniem do kanonierki przedstawiono jej wszystkich oficerów a raczej wyrecytowano ciągi cyfr i liter jakie się na ich imiona składały. Choć Moc pozwalała dziewczynie od biedy odróżnić jednego żołnierza od drugiego, to już z zapamiętywaniem numerów było gorzej.
Jednak ten konkretny klon wydawał się nadzwyczaj znajomy.
No tak, skoro wisiałam mu na szyi dobre dziesięć minut wstyd byłoby go teraz nie poznać. Pomyślała.
- Jak się pani czuje? - przywitał ją tonem odrobinę odbiegającym od tego jakiego miała okazje się już nasłuchać.
Troska! Nawykłej do obojętnej uprzejmości żołnierzy Erze różnica wydała się na tyle kolosalna, że niemal potknęła się po drodze. Na szczęście szybko powróciła do równowagi. Trzeba było dbać o pozory.
- Miał pan kapitan kiedyś kaca po całonocnej imprezie w Czerwonym Sektorze na Nar Shaddaa?... A oberwałeś w skroń od wymachującego wibromłotem gamorreanina?.... Cóż większość życiowych atrakcji przed panem jak widać. Tak czy inaczej sensacja jest łudząco podobna do dwóch wyżej wymienionych, ale mój mózg przestał przynajmniej grozić, że wypłynie nosem – odparła starając się by słowa brzmiały na tyle lekko by zrównoważyć to jak wyglądała. Nie miała co prawda pod ręką lustra ale była niemal pewna, że jej bladość może swobodnie konkurować z kolorem uniformów żołnierzy. - Tak czy inaczej jeszcze raz dziękuje za użyczenie ramienia. Czy coś mnie ominęło przez tą niefortunną niedyspozycje?
- Zwiad nawiązał kontakt. Odnaleźli drugą grupę ukrywającą się w tamtych budynkach. Niestety major AR-8422 nie żyje. Zastąpił go kapitan JH-9631...
Na wszystkie czarne dziury szlaku na Kessel co on tam w ogóle robił? Chyba wyraźnie kazałam mu siedzieć w budynku i czekać na komandora. I oni niby są posłuszni, tak? Ślicznie, po prostu ślicznie. Westchnęła ciężko nie mogąc powstrzymać grymasu zmartwienia. Za dużo trupów padło i Erze trudno było się pozbyć nieprzyjemnego ukucia odpowiedzialności za każde z tych żyć. Zwłaszcza po tym co stało się z rannymi na drodze. Wiesz, że nie ocalisz ich wszystkich prawda? Spytała siebie samą. Cóż po wydarzeniach na drodze trudno było mieć wątpliwości.
- ...Żadnych śladów cywilów. Wygląda na to, że zostali stąd wypędzeni bądź zgładzeni. Osobiście stwierdzam, że wioska została przygotowana jako pułapka już dawno. Dostałem też wiadomość od komandora. Na razie posuwają się bez problemów, są jakieś pół godziny drogi od nas. Z dachów tych budynków pewnie byśmy byli w stanie ich dojrzeć.
Dobrze. Im bliżej byli tym mniejsza szansa, że szlak ich po drodze trafi a ona zostanie z tym całym bajzlem sama.
Podczas gdy Jedi odetchnęła z ulgą klon nie wydawał się bynajmniej uszczęśliwiony. A zdaje się powinien.
- Coś się stało? – Nie miał pojęcia czy chce to wiedzieć ale ze swoją pozycją nie miała chyba większego wyboru.
- Są też złe wiadomości. Flota wycofała się. Pierwsza fala została na planecie. Jesteśmy odcięci. Nie mamy zapasów żywności, medykamentów, ciężkiego sprzętu, ani wsparcia powietrznego.
Przez chwile dusiła wiązankę przekleństw po czym przełknęła ją z wyrazem wściekłości na twarzy.
- Cóż, widocznie musieli. Niedługo wrócą – odparła na tyle pewnie na ile była w stanie poprzez dusząca ją złość. Usiłowała sobie przypomnieć ile sprzętu dostali z pierwszym zrzutem. Jeśli jej kompania medyczna nie miała przy sobie choć głupich pół antyseptycznych, podstawowych leków i pojemników z łatami czarno widziała szanse przeżycia ciężej rannych. Przydałyby się też droidy i komory do klonowania organów, o bakcie w tej sytuacji nie miała co marzyć.
Spojrzała na kapitana chcąc spytać czy ma makrolornetkę i w tej chwili w końcu przypominała sobie jak się nazywał.
- BH-8426 czy nikt nie dawał wam imion? Macie tylko numery seryjne? – spytała. - Rzecz jasna jeśli uważasz, że to nie moja sprawa czuj się upoważniony kazać mi pilnować własnego nosa.
- To są nasze imiona proszę pani – odparł zażenowany, choć nie wiedziała czym. Jej pytaniem czy tez późniejszą uwagą.
Brawo Era, zniechęcaj pierwszego który był dla ciebie miły. Zganiła samą siebie.
- Odpowiadają wam?
- Tak.
- Więc to faktycznie nie mój interes. Ma pan kapitan może makrolornetkę?
Gdy przedmiot znalazł się w dłoniach Jedi skierowała go po raz kolejny ku zajętym przez droidy budynkom po drugiej stronie placu. Tak jakby następne oględziny mogły jakoś znacząco zmienić sytuację.
- Zamierzam przekraść się do pańskich zaległych po drugiej stronie drogi kolegów i zakatować pozycje wroga według tego samego schematu co poprzednio. Będą silniej bronione ale odległość do przebiegnięcia pod ostrzałem jest mniejsza i na dobrą sprawę też nie zdołają nas atakować z więcej niż jednego budynku. Myślę, że mamy realną szansę zdobyć przynajmniej dwa budynki. – powiedziała na głos po czym dodała w myśli. A jak się mylę komandor jest dość blisko by przyjść i posprzątać ten cały bajzel. Złożyła makrolornetke i oddała ją właścicielowi wpatrując się w czarną otchłań w kształcie litery T.
- Co pan o tym sądzi?
Zwracanie się do klona per „Pan Kapitan” nie bardzo się jej podobało, jednak BH-8426 miało jakiś nieludzki, uprzedmiotawiający wydźwięk. Tak więc póki nie wymyśli czegoś innego z konieczności byli na pan/pani.
- Zrobię co pani rozkaże.
Przewróciła oczami.
- W to, to ja nawet przez chwile nie wątpiłam. Nie pytam co pan zrobi ale co pan sądzi.
Przez chwilę cisza była tak gęsta że nawet mieczem świetlnym kroiłoby się ją z trudem.
- Dyskutowanie z poleceniami przełożonych zakrawa o niesubordynację – odparł w końcu.
- Przecież pana kapitana nie rozstrzelam.... skoro nas tu zostawili trzeba oszczędzać amunicje.
Płynące klona osłupienie sprawiło że uśmiechnęła się szelmowsko.
- To był żart, wypowiedź nie do końca poważna mająca pana rozśmieszyć. Radze się zaznajomić z tego typu umiejętnościami, czynią życie trzy razy łatwiejszym – stwierdziła czując jak napięcie klona opada nieznacznie. - A teraz czemu nie podoba się panu mój plan?
Poza tym, że jest jak na mój gust zbyt ryzykowny. Pomyślała. Nie miała problemu z nadstawianiem własnego karku, ale gdy przychodziło do narażania innych czuła się nieswojo.
- Nie powiedziałem, że mi się nie podoba.
- Wiec się panu podoba?
- Tego też nie powiedziałem.
Coś jest poważnie nie tak z twoimi zdolnościami negocjacyjnymi skoro nie umiesz przegadać kogoś kto ledwie tydzień temu wyszedł z niemal całkowitej izolacji. Z drugiej strony to, że są niedoświadczeni nie znaczy, że są głupi. miała ochotę westchnąć ale uznała, że chyba robiła to już zbyt często. Ostatnie czego potrzebowała to opinia depresantki.
- Wiec nie powie mi pan co o tym sądzi bo jestem wyższa stopniem.
- Chyba, że pani rozkaże.
- Tyle, że mnie nie interesuje co ma pan do powiedzenia pod przymusem ale to co pan chce powiedzieć... – wolno sięgnęła do kieszeni po komunikator. - ...i obawiam się że tym razem jest to coś w stylu „to nie jest pani interes co myślę”.
Klon wpatrywał się w nią zakłopotany i zaciekawiony jednocześnie. Właśnie ta ciekawość sprawiała, że Era uśmiechnęła się pod nosem. Może przy następnej okazji nie będzie takim milczkiem. Zawsze lubiła wyzwania.
Uruchomiła komunikator i wywołała odpowiedzialnego za zdobyte budynki kapitana JH-9631.
- Musze pana na chwile zostawić. Ma pan za zadanie utrzymać zdobyte budynki i udzielić potrzebnej pomocy zwiadowcom. Proszę otrzymywać łączność z komandorem AD-7453, posiłki dla mnie wysyłać tylko jeśli poproszę. W razie gdyby wróg wyszedł z budynków będziecie nas osłaniać ostrzałem. Pański priorytet to nie stracić tego co już mamy. O szczegóły proszę pytać kapitana... – na usta cisnęło się jej Milczka. - ...BH-8426.
Schowała komunikator po czym uśmiechnęła się do towarzyszącego jej klona.
- Jeszcze raz dziękuje za rycerskość w kwestii taszczenia marudnych przełożonych do punktu sanitarnego. Do zobaczenia panie kapitanie... mam nadzieję.
Gdy uszła parę kroków poczuła się trochę pewniej. Po niepewności procesu decyzyjnego sama sfera działania napawała Erę energią. Jeśli miała się należycie zająć rannymi musiała ugruntować pozycje wojsk w wiosce. Obecna sytuacja sprawiała, że ani nie miała warunków do operacji, ani kilku godzin spokoju niezbędnych by użyć Mocy do leczenia. Więc musiała to sobie wywalczyć.
Plan był niemal wierną kopią poprzedniego. Okrążyć budynek i zaatakować z pozycji gdzie tylko jeden z zajętych domów będzie w stanie ich ostrzeliwać.
Odległość jest mniejsza ale straty niestety będą chyba większe. Gdybym poczekała na komandora... To co? Droidy nagle rzucą na jego widok broń, wezmą się za ręce i zaczną śpiewać o pokoju? Cokolwiek nie zrobię dzisiaj wielu z nich jeszcze umrze. Minęła dymiące szczątki rozszarpanych ostrzałem rannych. Nie ocalisz ich wszystkich. Dlaczego dotąd ta myśl nie była aż tak bolesna?
Wzięła głęboki oddech by rozluźnić zaciśnięte przez żal struny głosowe i wywołała dowódcę ponad dwustu klonów które w czasie pierwszej strzelaniny utknęły po przeciwnej stronie drogi.
- Zbierać się panowie. Idę do was. Jak dotrę szykujemy się do szturmu. – powiedziała krótko.

Col Frost 30-10-2009 16:47

Tamir
Kapitan zdołał tylko wykrztusić krótkie "Sir?", ale Jedi zostawił go samego. W młodym umyśle BR-5521 nie znalazło się miejsce dla myśli, że jego dowódca może go kiedyś opuścić w samym środku bitwy, ale teraz zdawało się, że taka chwila nadeszła. Klon nie dowierzał sam sobie, ale rycerz tylko usiadł na trawie i znieruchomiał. BR nie wiedział co ma o tym myśleć. Czyżby zwariował?

Nie było jednak czasu, by się nad tym zastanawiać. Żołnierz otrząsnął się i ruszył ku poszczególnym stanowiskom, by wydać polecenia oficerom, lub zastępującym ich sierżantom.

Regiment był w kiepskim stanie. Porządnie przerzedzony przez droidy i z niskimi moralami nie nadawał się do trudnej walki, która zdawała się zbliżać. Wielu zaczynało wątpić w Jedi, którzy teraz nimi dowodzili, ale nikt nie ośmielił się powiedzieć tego na głos. Pozostawało faktem, że jeżeli jeszcze się nie załamali, to wkrótce może to nastąpić.

Sierżant ZV-2451 wraz z trójką szeregowców starał się zrobić dobry użytek z działa pozostawionego przez blaszaki, kiedy to ich oczom ukazał się niezwykły widok. Oto komandor Torn wskoczył na lufę i najwidoczniej na coś czekał. Niestety uniemożliwiło to ostrzał wrogich myśliwców. Sierżanta całkowicie zatkało. Co Jedi chce przez to uzyskać? Postanowił działać.

- Sir...

Nie było mu jednak dane dokończyć, gdyż w tej samej chwili Tamir skoczył. Odłamki rzucone w stronę Hien nie wyrządziły im wielkiej krzywdy. Jedi chciał sprawdzić, czy z mieczem świetlnym też sobie poradzą. Wznosił się i wznosił, aż wreszcie znalazł się na wysokości nadlatujących bombowców...

Bombardowanie już się rozpoczęło. Klony twardo trzymały się swoich pozycji, co dla wielu z nich skończyło się tragicznie. Szeregowy JH-2542 biegał od okopu do okopu i starał się zrobić co tylko się da. Był medykiem i próbował przynajmniej ulżyć swoim braciom w cierpieniu. W życiu nie widział tylu oderwanych kończyn, tyle flaków wylewających się z martwych ciał, tyle krwi. Ale najgorszy był fakt, że gdy ściągał hełm z głowy rannego widział własną, wykrzywioną w grymasie bólu, twarz. Niby wiedział, że to nie jego oblicze, ale myśl, że on lada chwila może wyglądać identycznie, potęgowała odczucie, które normalny człowiek nazwałby strachem. JH wiedział jednak, że to nie strach. Został stworzony tak by się nie bać. To musiało być coś innego. Może współczucie?

Tymczasem Tamir wbijał świetlistą klingę swojego miecza w jeden z bombowców. Ciął pozostawiając na pancerzu czerwoną krechę. Nie przewidział jednego. Droid zamiast zwyczajnie spaść wpadł w ruch wirowy, widocznie starając się zabić natrętnego pasażera zanim sam nada się już tylko na złom.

Na szczęście Jedi złapał się jakichś przewodów, które wyłoniły się z, powstałej przez jego broń, szczeliny. Ledwo się trzymał, ale nie spadał a to było najważniejsze. Niestety Hiena oddaliła się w tym czasie od pozostałych co uniemożliwiało przeskoczenie na sąsiada. Dodatkowo cały czas opadała, zwiększając kąt toru jej lotu do powierzchni planety. Nie wyglądało to różowo.

W tej samej chwili szeregowiec VG-8743 oddał celny strzał ze swojego karabinu snajperskiego, dzięki czemu jeden z blaszaków spotkał się z glebą. Właśnie podnosił prawe ramię do góry z okrzykiem "Tak!" na ustach, gdy dojrzał jak inny bombowiec pikuje w dół, dodatkowo lotem wirowym. Może mu się zdawało, ale chyba coś znajdowało się na jego pancerzu.

"Teraz albo nigdy! Tamir puścił kable i został wystrzelony parę metrów w górę, po czym zaczął opadać. Widział szybko zbliżającą się ziemię. Liczył tylko na jedno: że w jakiś sposób przeżyje ten upadek. Czas zdawał się zwolnić i młody rycerz wciąż leciał. Jakby opór powietrza stał się kilkakrotnie większy niż zwykle, choć jeszcze nie na tyle duży by po nim chodzić. Po chwilach, które zdawały się być wiecznością, trawa zbliżyła się niebezpiecznie blisko, po czym zmieniła się w czarną nicość. Jedi był pewny, że usłyszał jeszcze jakąś eksplozję. Jakby statek się rozbił...

* * * * *

Ciemność rozmyła się odrobinę, choć wciąż zdawała się pokrywać świat. Po paru minutach do Zabraka dotarło. Jest już noc. Spokojnie, wciąż nie zdając sobie sprawy, czego świadkiem był niedawno, rozejrzał się dookoła. Zdawało się, że siedział w jakiejś jaskini. Nie, raczej jamie. Pośrodku płonęło ognisko a przy nim siedziało kilka postaci.

Tamir spróbował się ruszyć, ale nie mógł. Zasyczał z bólu. To zwróciło uwagę jego towarzyszy. Osobniki w białych zbrojach zbliżyły się do Jedi.

- Sir? Był pan nieprzytomny przez osiem godzin. Jak się pan czuje? - spytał kapitan.

- Proszę nic nie mówić, sir - ostrzegł drugi z klonów. - Jest pan nieźle potłuczony. Lewa noga jest złamana w dwóch miejscach i możliwy jest wstrząs mózgu. Lepiej się nie przemęczać.

- To szeregowy JH-2542, medyk. Lepiej go posłuchać, sir - poinformował BR-5521, a widząc pytające spojrzenie Jedi, wyjaśnił całą sytuację. - Sir, straciliśmy wzgórze. Po ostrym bombardowaniu, w którym oba działa oberwały, blaszki przystąpiły do szturmu i... to była rzeź, sir. Niewielu ocalało. Teraz droga na nasze tyły jest otwarta, a my jesteśmy odcięci. Potrzebujemy planu i to dobrego.

Tamir rozejrzał się raz jeszcze. Otaczała go czwórka klonów. Prócz kapitana i sanitariusza, był tam jeszcze jakiś sierżant i snajper. Wszystko co zostało z regimentu.

- Sir, jeszcze jedno - zaczął oficer. - Nie znaleźliśmy pańskiego miecza.



Era

Era bez żadnych problemów dotarła na drugą stronę ulicy, tak jak wcześniej zrobiła to grupka klonów wysłanych przez BH-8426. Sytuacja wyglądała niemal identycznie jak w miejscu, które dopiero co opuściła, z tą różnicą, że nie zorganizowano tu punktu medycznego z prawdziwego zdarzenia. Tylko kilku sanitariuszy biegało pomiędzy rannymi. Niemal natychmiast u boku Jedi pojawił się kapitan:

- Kapitan JH-9631 melduje grupę szturmową w pełnej gotowości!

Zapytany o obecny stan rzeczy odpowiedział krótko:

- Nie mieliśmy tu ani lekarzy, ani medykamentów. Polegamy jedynie na sanitariuszach, ale sprzętu mają niewiele, a osobiste apteczki żołnierzy też na wiele nie starczą. Moim zdaniem wielu z tych chłopców nie dożyje zmierzchu - wyjaśnił bez zbędnych emocji. - Ale reszta z nas jest do pani dyspozycji.

Następnie oficer zaczął wyjaśniać dokładne położenie jego oddziału. Z około dwustu żołnierzy, dwudziestu było rannych, w tym kilku poważnie. Kapitan przygotował setkę żołnierzy, która miała zaatakować według planu Ery. Prócz tego kilkadziesiąt klonów miało posłużyć za dywersantów, pozorując atak od strony ulicy. Pozostali zajmą się osłoną z okien zdobytego budynku.

- Czy jest pani zadowolona?

enneid 05-11-2009 19:52

Rycerz ruszył w końcu wraz z Lirą, by jak najszybciej oddalić się od niebezpiecznie dużej koncentracji blaszaków w okolicy. Nie było to wcale takie łatwe. Przemieszczanie się przez zarośla i paprocie okalające całą ziemie przypominało nieco spacer przez dolne poziomy Courscant, gdzie ciągle trzeba było zmieniać kierunek ruchu, by nie wpaść na przechodniów... No i tam nie było pnączy, o które łatwo było się potknąć.
Wiedział, że im dalej pójdą tym powinni być bezpieczniejsi... przynajmniej na razie, ale czasem po prostu lepiej było się nie martwic na zapas. "Tylko jedną katastrofą naraz się zajmuj"- jak to mawiał jego mentor. A niestety było o co się martwić. Byli w środku dżungli, z prawdopodobnym pościgiem blaszaków. Co więcej te droidy mogły świadczyć o tym, że Rodia już dokonała wyboru, po której stronie się opowiedzieć, a co by za tym szło, ich misja już się skończyła... oczywiście niepowodzeniem. Nie wspominając już o ty jak przeżyć w tych lasach. Ale na razie tylko kwestia ucieczki...
Niemniej po pewnym czasie stało się jasne, że gdyby ich wykryli, to pewno słyszeliby już pościg. Skanery powinny ich już wykryć, a przecież tego typu urządzenia przestawały być skuteczne na większą odległość. Po za tym wiry mocy, które Nejl ciągle bacznie obserwował nie wskazywały by groziło im jakieś bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Przystanął na chwilę i obejrzał się do tyłu. Można chyba było sobie pozwolić, tak jak wzięciem głębszego wdechu parnego powietrza i zamienieniu kilku słów:
-Chyba na razie tymi robotami nie musimy się przejmować... W tej gęstwinie chyba już jesteśmy poza zasięgiem ich skanerów. Jak daleko może być ten budynek przypominający bąbel? Nie może to chyba być zbyt daleko, jeśli te oddziały tak szybko tu dotarły... o ile nie leżeliśmy tam zbyt długo- A gdy Lira odpowiedziała, młody jedi dodał: Skoro ten komitet powitalny przybył od strony tych osiedli można iść śladem połamanych drzew, przez AAT-sy. To raczej będzie bardziej skuteczna nawigacja niż wspinaczka co jakiś czas na drzewa
Oczywiście to był dopiero początek. Prowiantu mieli bardzo mało, a nie był do końca pewien ile może zająć im dojście do osiedli. Trzeba było wiec poszukać jakiś roślin, w miarę jadalnych, czy też coś upolować (choć nie był jeszcze pewien jak to właściwie zrobić)... Nagle zaczął żałować, że w przeciwieństwie do Xaliusa nie maił wielu misji w "błocku", takie doświadczenia mogły być teraz niezwykle cenne... "Cuż, kiedyś trzeba zacząć zdobywać doświadczenie"- pomyślał przekąsem, gdy ruszyli dalej mniej więcej w stronę celu.

Mizuichi 05-11-2009 20:31

Kastar wysłuchał uważnie całej konwersacji która odbyła się na mostku. Szesnaście godzin to o wiele za dużo. Odziały na planecie pozostały pozostały bez zaopatrzenia i wsparcia. Mogły nie wytrzymać do przybycia wsparcia. Jedi przez chwilę zastanawiał się co powinien zrobić. On sam stracił dwóch ludzi w tej walce. Jednak gdzieś tam ginęli następni. Myśl ta była niemalże nie do zniesienia. Opuścił mostek i znalazł pomieszczenie gdzie nikogo nie było. Musiał wszystko przemyśleć.
"Tak wygląda wojna, wiedziałem że ludzie będą ginąć, ale to... to straszne. musi być jakiś sposób żeby się tam dostać. Mógłbym im pomóc, nie chcę siedzieć tu bezczynnie kiedy mógłbym przydać się gdzie indziej".
Po chwili ruszył z powrotem na mostek.
- Mistrzu - zwrócił się do generała - Gdybyście pozwolili mi polecieć na planetę mógłbym pomóc w walce. Mógłbym dostarczyć leki. Muszę coś zrobić. Proszę pozwolić mi tam lecieć. Jeśli mi się nie uda to i tak niczego nie zmieni. Jednak jeśli dam radę przedrzeć się przez przez siły wroga, może to ocalić kilka kilka istnień. na pewno też przydam się na polu bitwy. Dlatego Mistrzu - ukłonił się delikatnie - błagam proszę zezwolić mi na start
Wyprostował się i spojrzał w oczy Generała. Nie wiedział czego może spodziewać się w odpowiedzi. Wątpił czy jego prośba zostanie rozpatrzona na jego korzyść. Jednak nie potrafił się powstrzymać, chciał działać, chciał zrobić wszystko co w jego mocy bo ocalić jak najwięcej żołnierzy. Nie miało znaczenia że są oni klonami. Wszyscy przecież żyli, czuli. Szanse że mu się uda były niewielkie. Jednak uważał że warto jest zaryzykować życie, jeśli ocali to czyjeś. Stojąc tak przed mistrzem czuł dziwne napięcie. Nie wiedział co to za uczucie, przynajmniej z początku. Jednak po chwili uświadomił sobie. Bał się, bał się tego że nie pozwolą mu lecieć, że zostanie wyśmiany. Co będzie jeśli Generał wyczuje w nim lęk. Ze wszystkich sił starał się skupić. jednak różne myśli chaotycznie przepływały w jego głowie.

Gekido 06-11-2009 23:02

- Auć! - z gardła młodego Zabraka wydał się jęk bólu, po spotkaniu z podłogą.
Sala treningowa wypełniona była adeptami, którzy dopiero poznawali tajniki Mocy i opiekującym się nimi K'Khrukiem. Rosły Whipid pochylił się nad leżącym na ziemi i masującym swoją głowę Tamirem. To była ich pierwsza lekcji wykorzystania Mocy do zwiększania pokonywanych odległości w powietrzu. Oczywiście ambitny Torn chciał od razu wykonać sztuczkę akrobatyczną, by zaimponować innym adeptom. Efekt był taki, że chłopak gruchnął na ziemię, na szczęście z niewielkiej wysokości. Poczuł natomiast na własnej skórze, że nie opłaca się próbować imponować czymś, czego próbuje się pierwszy raz. Po pierwsze, może się to okazać bolesne. Po drugie, zamiast obiektem podziwu, stać się pośmiewiskiem.

- Nierozważne kroki zazwyczaj przypłacamy upadkiem - rzekł Jedi spoglądając na niezadowolonego Zabraka

- Czy wiesz dlaczego upadamy, młody Tamirze - zapytał z zainteresowaniem

Torn ściągnął brwi przyglądając się z uwagą w twarz Whipida. Zauważył, że śmiech wśród innych adeptów najpierw zmalał, a później zniknął całkowicie, kiedy głos zabrał rosły Jedi. Zabrak wiedział, że Mistrz K'Khruk, jest mądrym i doświadczonym Rycerzem i zastanawiał się, jaka też głęboka sentencja może kryć się w słowach Whipida.

- Siła grawitacji? - zapytał unosząc jedną brew, z zawadiackim uśmiechem

- Słuszna uwaga chłopcze. - powiedział zachowując swój dobry humor - Sęk w tym, że upadamy, żeby się móc się podnieść. -

****

Tamir otwarł powoli oczy. Było ciemno. Zbyt ciemno, jak na porę dnia, w której toczył walkę o obronę wzgórza. Nie znajdował się też w pod gołym niebem, a źródłem światła było ognisko. To zdecydowanie nie była sala treningowa, w której znajdował się przed chwilą. Uświadomił go o tym ból, jaki poczuł przy próbie poruszenia się i siedzące przy ognisku klony. Do Zabraka powoli wszystko docierało i rozchodziło się po jego ciele, wraz z pierwszą falą bólu, która towarzyszyła poruszeniu obolałym ciałem. Mistrzyni Yalare miała rację, wojna nie jest dla niego. Miał teraz tego dowód. Stracił cały regiment. Ponad tysiąc istnień stało się jednością z Mocą, z powodu jego braku doświadczenia i błędnych decyzji. Przy życiu pozostało czterech żołnierzy i on, ranny Jedi bez miecza. Sytuacja była kiepska, delikatnie mówiąc. Tak na prawdę, była fatalna, o ile nie jeszcze gorsza. Plan. Taa, od planowania była zawsze Mistrzyni Yalare, on działał spontanicznie, słuchając instynktów. Ale nie, kiedy miał dowodzić innymi, stawiając czoła niezliczonym ilościom droidów.
- Generał Kota wie? - zapytał ignorując polecenia medyka - Komandor D'an także powinna wiedzieć. Jaki mamy zapas broni? -
Młody Jedi doskonale zdawał sobie sprawę, że on nie wiele pomoże już klonom. Bez miecza potrafiłby ich wesprzeć jeszcze Mocą i umiejętnościami, ale potrzebowałby do tego sprawnej nogi. Pozostawało więc wierzyć w ekwipunek klonów i w to, że mały oddział ma większe szanse przedostania się gdziekolwiek i przeżycia, niż cały regiment.

Lirymoor 06-11-2009 23:34

Samotność jak każde z uczuć miała dla Ery dwie twarze. Czasem potrzebowała krótkiej chwili sam na sam ze swoimi myślami by zebrać jakoś otaczający ją chaos. Innym razem poczucie braku zaczepienia w czyimś przyjaznym sercu owocowała poczuciem opuszczenia. Jedi rzadko patrzyła w oba te oblicza jednocześnie. Ale dlaczego nie? Skoro galaktyka i tak już stanęła na głowie, nie należało się zbytnio przywiązywać do jakichkolwiek zasad zdrowego rozsądku.
Dotarłszy na róg budynku obróciła się na chwilę. Wyglądało na to, że jej osobista kolonia białych, pancernych owadów pracuje pełną parą. Oczywiście tak samo skutecznie bez niej jak i z nią. Czy naprawdę jej tu potrzebowali? Czy miecz świetlny był dostateczną rekomendacją by powierzyć Jedi dowództwo? A może lepiej byłoby zostać z rannymi? Wciąż mogła wrócić do szpitaliku i powiedzieć kapitanowy żeby...
Pokręciła głową posyłając krótkie, kołysząc energicznie czarnymi kosmykami włosów.
Jeśli miała posyłać swoich ludzi na śmierć będzie tam przynajmniej z nimi. Caprice Leh nie wychowała tchórza.
BH-8426 wciąż stał w tym samym miejscu gdzie go zostawiła. Centralnie na widoku z czerwonymi znaczeniami na pancerzu wyróżniał się wśród swoich braci. Jak dotąd z niekończącego się morza podkomendnych rozpoznawała tylko jego i ciekawskiego szeregowca który przez jej brak koncentracji czekał na operacje kolana.
Był jeszcze major. Był. Słowo idealnie oddawało sytuację.
Gdy odwracała się by pewnym krokiem zniknąć z widoku Kapitana "Milczka" czuła ciężar smutku.
Miała wokoło tak wielu, identycznych mężczyzn w białych pancerzach. Biegali gdzieś tam posłusznie wykonując to co do nich należało. A zaraz potem znikali wśród wizgu laserów, w pyle wybuchów. I tak jakby nigdy nie istnieli. Bo przecież kogo pamiętała z tych kilkudziesięciu poległych? Majora za to, że był jeden na cały batalion i jakoś się wyróżniał. Reszta zniknęła zanim tak naprawdę się pojawiła. Smutne i jednocześnie tak niesprawiedliwie życiowe, że Era przeciwstawiała się temu całą sobą.
Z głową pełną nieprzyjemnych skojarzeń była wprost idealnym celem dla snajpera maszerując przed siebie z mina zasępionego taranu gotowego zmieść ze swojej drogi każdą przeszkodę.
Nowa grupka podkomendnych gnieździła się przy ścianie jednego ze zdobytych budynków. Dziesiątki identycznych głów skierowały się ku Jedi gdy nadchodziła jak zawsze z wysoko uniesionym podbródkiem i prostymi plecami. Z jednej strony żałowała, że nie umie czytać w czarnych czeluściach hełmowych wizjerów. Z drugiej nie była pewna czy chce wiedzieć co o niej sądzą.
Już miała spytać o dowodzącego oficera gdy nagle wyrósł przed nią jak z podziemi klon w pancerzu z karminowym wzorem. Chodząca tarcza strzelnica w randze oficera.
- Kapitan JH-9631 melduje grupę szturmową w pełnej gotowości! - oświadczył, a raczej należałoby powiedzieć zaterkotał jak karabin, prostując plecy w postawie zasadniczej.
Znudzony bezczynnością czy nadgorliwy? Zastanawiała się zadzierając nieznacznie głowę by pochwycić skryte za wizjerem spojrzenie klona. Cóż w obu wypadkach to dobrze dla mnie. Każda przejaw indywidualności, choćby nawet taki który zazwyczaj budziłby irytacje sprawiał, że czuła się wśród swoich podkomendnych odrobinę pewniej.
- Jaki jest stan oddziału? - spytała ignorując wczepione w nią spojrzenia setki żołnierzy.
- Nie mieliśmy tu ani lekarzy, ani medykamentów. Polegamy jedynie na sanitariuszach, ale sprzętu mają niewiele, a osobiste apteczki żołnierzy też na wiele nie starczą. Moim zdaniem wielu z tych chłopców nie dożyje zmierzchu - wyjaśnił bez zbędnych emocji. - Ale reszta z nas jest do pani dyspozycji.
Drgnęła nieznacznie na wzmiankę o rannych uważniej przyglądając się swojemu rozmówcy. Już się przekonała jak ostrożni byli wobec wyższych stopniem. Nie sądziła by wypomniał jej coś wprost. A może ona sama sobie wypominała?
- Po drugiej stronie drogi i też nie jest wiele lepiej, ot tyle, że mamy dach nad rannymi. - skwitowała - Kompania medyczna jest pół godziny drogi stąd. Ale trudno jej będzie swobodnie działać jeśli nie umocnimy swojej pozycji. Jeśli mamy założyć szpital musimy mieć gdzie. I tym się właśnie mamy teraz zająć. - Musiał już wiedzieć, że sprzętu nie będzie nie chciała się powtarzać. Zdusiła przemożny impuls by zajrzeć od rannych choć na chwilę. Za bardzo bała się, że już od nich zwyczajnie nie wyjdzie. - Jak przygotowania? Kapitan... - nieszczęsny "Milczek" aż sam cisnął się na usta. -...BH-8426 wyjaśnił panu na czym polega plan?
- Tak sir, stuosobowa grupa jest gotowa by uderzyć zgodnie z pani planem z za rogu... - klon kontynuował z tym samym pełnym werwy zacięciem co na początku. - Przygotowaliśmy również odziało mający osłonić natarcie z okien...
Kiwała głową z typowym dla siebie krzywym uśmieszkiem tańczącym na wargach. Widzę, ze pan kapitan "Hej do przodu" nie próżnował. Dobrze, bardzo dobrze. Stwierdziła w myśli.
- ...i małą grupę która w ramach dywersji zaatakuje od ulicy. - zakończył tak samo pewnym siebie tonem jakim jeszcze chwile temu się przedstawiał.
W duchu Era podziękowała Mocy, że chwilowo nie mogła stać się jeszcze bledsza.
Od ulicy? To będzie masakra! Przecież ten pusty plac mógłby równie dobrze być strzelnicą. Wpatrując się w kapitana szeroko otwartymi oczami. Przez chwile była świecie przekonana, że się jej przesłyszało. Przecież nie posyłałby swoich kolegów na pewną śmierć. Może coś przeoczyła?
Zamarła w stanie głębokiego zaskoczenia niemal pożerając klona wzrokiem. Nie mogła powiedzieć, że nie widzi logiki w tym co powiedział, taka akcja mogła znacznie zmniejszyć straty wśród głównej drużyny przez co wzrastała jej skuteczność. Mimo to w jednej chwili pomimo padających z nieba słonecznych promieni Jedi zrobiło się zimno.
Zbyt dobrze pamiętała agonie klona na drodze, wspomnienie należało do tych które prześladowały człowieka zawsze skryte gdzieś pod powiekami. Dobrze wiedziała jak to się skończy. Miała ostateczny głos i tym razem mogła tą rzeź zatrzymać.
Więc co? Poślesz ich wszystkich tą sama drogą? Pytała sama siebie w myśli. Droidy nie są ślepe i durne, widziały jak padł poprzedni budynek. Będą się spodziewały ataku według tego samego schematu. Ta dywersja może dać nam bezcenny atut zaskoczenia, albo choć podzielić walczące droidy.
Mimo to jakaś część Ery nie była w stanie zmusić się do przyzwolenia na ta część planu.
- Czy jest pani zadowolona? - spytał klon.
Jego ton był całkiem niewinny, nie zanotowała by w czymkolwiek odbiegał od prezentowanej wcześniej normy. Nie czuła też by poprzez Moc płynęła od niego jakaś złośliwość.
A mimo to przez chwilę dłoń swędziała ją domagając się uderzenia, jednego mocnego ciosu w policzek, może gdyby strąciła mu ten hełm kapitan wydawałby się choć trochę bardziej ludzki. Gardło ściskała jej wściekłość.
Nie nie jestem zadowolona. Nie podoba mi się, że muszę wybierać pomiędzy lekarskim obowiązkiem opieki nad chorymi a odpowiedzialnością dowódcy za żołnierzy. Bo czegokolwiek nie wybiorę kogoś porzucam. Myślała mrożąc różnokolorowe oczy. Nie podoba mi się to, że niezależnie co zrobię wielu z was umrze. Nie podoba mi się, ta wojna i to, że muszę tu być. A najbardziej nie podoba mi się to jak trudno jest odnaleźć w tym całym szaleństwie to co jest właściwe.
Westchnęła pocierając dłonią czoło by choć na chwilę spuścić wzrok z kapitana.
Nawet nie próbuj się na nim wyżywać! Upomniała sama siebie ostro. Stara się być bardziej niż pomocny i w przeciwieństwie do ciebie ma choć blade pojęcie co robi. Doskonale zdawała sobie sprawę, że nieznośna sytuacja w jakiej się znaleźli wcale nie była winą klona. Tyle, że to niestety nie bardzo pomagało.
- Z tego jak pan przygotował grupę jestem bardzo zadowolona... - odparła zgodnie z prawdą. - ...ale ta nasza obecna sytuacja mnie niepokoi...
Gdy znów podniosła wzrok w jednej chwili dotarło do niej to czego dotąd usiłowała nie widzieć.
Miała wybór. Wciąż mogła się z całej akcji wycofać, iść do rannych albo znaleźć inny pretekst do odworotu. A jeśli zostanie to w jej rękach będzie leżała decyzja jak przeprowadzi cała akcję. Ale konsekwencje poniosą też klony. Ich nikt o zdanie nie pytał. Nie mogli odmówić. Musieli jej zaufać choć w tematyce taktyki poruszała się jak dziecko we mgle. Może to był dobry moment by i ona zaufała im?
I nagle wiedziała już co będzie właściwe.
- Niestety chwilowo i tak nie widzę lepszego wyjścia. Poprowadzi pan główne uderzenie. Ja pójdę z dywersantami. - oznajmiła zdecydowanie. Może niewiele było w tym logiki, ale Erę mało to chwilowo obchodziło. Pan kapitan "Hej do przodu" nie wyglądał na takiego co potrzebuje niani. Nie mogła ocalić ich wszystkich, ale mogła choć dzielić z nimi to co najgorsze. - Droidy musiały widzieć jak przechodzę przez ulicę, jak pan zapewne zauważył wyróżniam się na tle oddziału. Jeśli mnie nie zobaczą mogą nabrać podejrzeń, ale gdy się pojawię łatwiej w ten atak uwierzą.
Z każdym słowem nabierała większej pewności siebie. Ty będziesz się męczył z moimi "genialnymi pomysłami" a ja z twoimi, uczciwa wymiana. uśmiechnęła się do tej myśli.
Po chwili stała z grupą dywersantów czekając na koniec ostatnich przygotowań. W spokoju obserwowała ciemne okna za którymi krył się wróg.
- Zachowajcie gotowość do odwrotu w każdej chwili, nie będziemy tam siedzieć więcej niż to konieczne. Mamy odciągnąć uwagę wroga nie dać się głupio pozabijać. - Dlaczego miała dziwne wrażenie, że i tak wyjdzie na to samo.
Zamknęła oczy zaciskając dłoń na rękojeści miecza. Łagodna, ciepła obecność ukoiła resztki wątpliwości.
Rozluźniła mięśnie kierując wzrok ku czystemu, jasnemu niebu. Jego spokój kontrastował z nerwowym nastrojem nadchodzącej bitwy. Wraz z tłoczoną do krwi adrenaliną zmysły stawały się ostrzejsze, myśli i odruchy szybsze. Zniknęła niepewność zastąpiona twardym zdecydowaniem.
Idź i daj z siebie wszystko. Moc jest z tobą. Co więcej możesz od siebie wymagać?
- Ruszamy - oznajmiła gdy "Hej do przodu" zajął wreszcie pozycje po drugiej stronie budynku. Zrobiła krok przed siebie jak zawsze na czele swoich ludzi.
Niech się dzieje wola Mocy.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:22.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172