lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Science-Fiction (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-science-fiction/)
-   -   [CyberPunk 2020] Old Chicago (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-science-fiction/8365-cyberpunk-2020-old-chicago.html)

Ouzaru 10-12-2009 22:46

[CyberPunk 2020] Old Chicago
 
CyberPunk2020
Old Chicago – Episode I




The city looks so pretty,
Do you wanna burn it with me?
Till the skies bleed ashes
And the fuckin' sky line crashes

We make ashes just with matches
To ignite the flame
And all the hopes of a youth deemed
Fuckin' insane, they say:

(It's the end of the world)
All my battles have been won
But the war has just begun!
- Hollywood Undead – “City”



Godzina 01:13 AM, dwa dni do Sylwestra.

Szary śnieg zasypywał ciemne ulice Old Chicago, sporadycznie rozświetlane kolorowymi, krzykliwymi neonami i latarniami. Ciężkie, ołowiane chmury wisiały nad ponurymi budynkami, zasłaniając całe niebo i sprawiając wrażenie, jakby zaraz się miały oderwać z jego fragmentem i runąć na ziemię. Zbliżał się Sylwester i jak co roku wszystkie kluby w mieście prześcigały się w najciekawszych ofertach, gdyż nawet tej nocy obowiązywała godzina policyjna. O północy 31 grudnia jaskrawe światła tradycyjnie oświetlą Cytadelę, a mieszkańcy będę mogli to podziwiać z okien domów lub na ekranach swych odbiorników świętując nadejście nowego roku wraz z Ann Rossborough. Wciąż jednak w mieście było grono tych, którzy mieli w planach własne fajerwerki, o wiele zabawniejsze, niż te organizowane przez Panią Prezydent.


Pogoda była paskudna – wszechobecny mróz i sypiący nieustannie śnieg sprawiały, że mało kto myślał w taką noc o wyjściu z domu w poszukiwaniu „szczęścia”. Nie oznaczało to jednak, że tak się nie stanie, bowiem, gdy zmrok obejmował Old Chicago swymi mroźnymi ramionami, przy okazji budził do życia ćpunów, dziwki, dealerów i wszystkich innych typów spod ciemnej gwiazdy, należących do tak zwanego Podziemia, z którym Pani Prezydent walczyła od dłuższego czasu. Praktycznie od samego początku założenia miasta. Kobieta nie chciała sama przed sobą przyznać, że obie frakcje – Cytadela i Podziemie – żyły w swoistej symbiozie i jedno napędzało drugie. Niemniej nie podobało się jej, że nie ma tam żadnej władzy i ludzi, którzy mogliby to ogarniać dla niej.

Zza każdego zakrętu wyłaniał się kolejny, kilkuosobowy patrol policji, jednak nikt nie zatrzymywał czarnego Maybacha Exelero i nie legitymował podróżujących nim ludzi. Radary z daleka pokazywały, iż właśnie jadą ludzie Pani Prezydent i nie należy zakłócać ich spokoju. Dla Melissy był to swoisty komfort - mogła bowiem spokojnie podróżować po mieście nocą nie będąc niepokojoną przez nikogo. Na dobrą sprawę nawet nie wiedziała, gdzie był zamontowany ten czujnik, wysyłający i odbierający sygnały na szyfrowanej częstotliwości, ale spisywał się znakomicie. Mała mapka na desce rozdzielczej pokazywała ich położenie i punkt docelowy, a komputer co chwilę informował o zakrętach.
- Następna przecznica, światło czerwone. - odezwał się metaliczny, głos.
- Zmień. – rzekła swym chłodnym, nie znoszącym sprzeciwu tonem Melissa.
Mapka zamigotała na chwilę i na całej trasie światła zmieniły swój kolor na zielony.
- Sprytne. - mruknął Lance i dyskretnie przetarł zmęczone oczy. Melissa jedynie uśmiechnęła się wyniośle.


Efektowna blondynka przed trzydziestką wbiła wzrok w mieniące się wszystkimi kolorami tęczy neony i pogrążyła w milczeniu, gdy mijali kolejne ulice, ronda i zakręty. Nie tutaj miała być tego wieczoru, ale Prezydentowej przecież się nie odmawia. Chyba, że masz ochotę zapoznać się z trumną, albo skończyć jeszcze gorzej. Wcześniej przeglądała akta Travisa Grady'ego – mężczyzna ją nawet zaintrygował. Były policjant, sporo wyróżnień i ta skaza na karierze... W obecnym świecie takie zagrania były na porządku dziennym – byłeś za dobry, szybko znalazł się ktoś, kto posyłał cię na dno. Sama niejednokrotnie tak robiła. Cel uświęca środki, zawsze i wszędzie...

- Dojeżdżamy, proszę pani. – usłyszała po raz kolejny syntetyczny głos.
- Bardzo dobrze, zaparkuj najbliżej miejsca docelowego. – rzuciła zimno. Poprawiła swoje ubranie i czekała, aż samochód się zatrzyma. Lance’em zupełnie się nie przejmowała. Przecież mówił, że sam ma jakieś sprawy związane z Grady'm.

Gdy samochód zaparkował, wysiadła i narzuciła na siebie ciepły płaszcz. Pogoda nie napawała optymizmem – śnieg sypał od czterech dni, a mocny mróz wgryzał się w policzki i nozdrza. Melissa nigdy nie lubiła zimy, ale nie to było najważniejsze w tym momencie – miała do wykonania zadanie, które według jej intuicji było zaledwie wierzchołkiem WIELKIEJ góry... Popatrzyła ze wzgardą na obleśną, pogrążoną w półmroku kamienicę i zmarszczyła czoło.

- Ann chyba zwariowała. – rzuciła do stojącego obok Lance’a, gdy odszukała wzrokiem lekką poświatę światła, bijącą z okiennicy na pierwszym piętrze. Musiała tam iść, wiedziała, co oznacza niesubordynacja wobec Prezydentowej. Zwłaszcza, że tak wiele jej zawdzięczała.

- Pora odwiedzić detektywa Grady'ego, prawda, Lance? Chyba jeszcze pracuje. – poprawiła kołnierz płaszcza, zerkając ponownie na światło w oknie. – Powiesz mi, jakie masz koneksje z panem Grady? – zezowała na niego i nie czekając na odpowiedź – której i tak by nie otrzymała – ruszyła w kierunku oblodzonych schodów prowadzących w głąb budynku.

* * *


Stara, rozpadająca się kamienica znajdująca się na Fleetwood Street już sama w sobie była odpychająca, ale jej otoczenie zniechęcało jeszcze bardziej. Ciemne podwórko usłane stertą śmieci i gruzu, tylko chwilami było oświetlane przez migoczącą snopem iskier latarnię. Wąska uliczka prowadząca do biura detektywistycznego Travisa Grady’ego śmierdziała fekaliami i tanim alkoholem, jednak mężczyzna nie mógł narzekać na złe usytuowanie swej firmy, gdyż ostatnio miał pełne ręce roboty. Ciche bzyczenie i trzeszczenie uszkodzonej lampy doprowadzało do szaleństwa, jednak Travis spędzał tu wystarczająco dużo czasu, by zupełnie nie zwracać na to uwagi. Gdyby nie lekko zatarty napis nad drzwiami, nikt nie domyśliłby się, że jest tu jakieś biuro. Tym bardziej detektywistyczne.

Sfatygowany rzutnik wyświetlał na ścianie pokoju projekcję akwarium pełnego kolorowych rybek, niestety maszyna była stara i nie odtwarzała żadnych dźwięków. A szkoda, swego czasu lubił to ciche pluskanie wirtualnych bąbelków.

Detektyw kolejny raz przerzucił kilka stron akt ostatniej sprawy i westchnął cicho, sięgając po szklankę. Gdy tylko uniósł ją do ust, nienaturalna lekkość podpowiedziała mu, że jest pusta. Zaschnięte gardło wydobyło z siebie ciche przekleństwo, gdy powolnym krokiem ruszył do lodówki. Przeglądając pustą, chłodzoną przestrzeń kilku półek, ciągle miał w głowie zdjęcie tamtej młodej dziewczyny.

* * *


Old Chicago, okolice „Wollensky Club Cafe”, 01:15 AM

- Mówiłem ci, że ten wszczep to dobry pomysł.
- Ta... mówiłeś - kobieta mruknęła w odpowiedzi i wytarła ręce z krwi. - Ciekawe, czego od nas chcieli?
- Nie mam pojęcia, siostro, ale raczej się już tego nie dowiemy - odparł, turlając nogą walającą się po chodniku głowę. - Trzeba się rozejrzeć.
- Będą nas szukać...
- Ha! Nowość! - zaśmiał się i poderwał do góry. Był o ponad głowę wyższy od swej siostry, a także ze dwa razy szerszy w barach. Powoli podwinął rękaw długiego płaszcza i zaczął odkręcać sobie prawą dłoń.
- Bracie, co robisz?
- Nie możemy iść nieuzbrojeni, prawda? - odpowiedział, uśmiechając się szeroko. Schował dłoń do kieszeni i pokazał kobiecie wystającą z przedramienia lufę.
- Ueee... to obrzydliwe... – skrzywiła się. – Nie widziałam tego – zauważyła.
- Bo to nowa zabawka – wyjaśnił mężczyzna, poprawiając płaszcz na ramionach. – Mam swojego człowieka, który mi robi takie cudeńka na zamówienie. Kiedyś może go z tobą poznam, co, siostrzyczko?
- Wolę nie – odparła. – Pewnie ma kupę żelastwa zamiast mózgu.
- Tak jak ja? – zapytał, uśmiechając się szeroko.
- Zaczynam się nad tym zastanawiać, bracie.
Mężczyzna zaśmiał się cicho, a niska kobieta tylko mocniej otuliła płaszczem. Klepnęła brata w plecy, by się pospieszył i spojrzała na swoją rękawiczkę. Kilkanaście długich, czarnych włosów zostało na jej dłoni. Zmarszczyła brwi, pewnie to od tego całego złomu, który w sobie nosił.

* * *

Zapowiadała się kolejna, kurewsko nudna noc. Już trzecia z rządu (pomijając małą rozwałkę z Golemem w porcie, ale tamci to byli leszcze i nawet się przy tym nie spocił). John westchnął ciężko, zerkając w niemal opróżnioną szklankę. Skinął na swoją znajomą barmankę, by mu dolała i obdarzył ją nieznacznym uśmiechem. Jego kumpel, Golem, spóźniał się jak zawsze, ale zaczynał się do tego przyzwyczajać. Pewnie zatrzymały go WAŻNIEJSZE sprawy. A nic tak nie poprawiało humoru, jak sprzedać komuś kulkę w łeb. Chociaż to już się robiło ciut nudne i zastanawiał się nad jakąś kolejną dużą akcją. Postanowił sobie, że jutro zadzwoni do Travisa, może on będzie miał coś dla nich?
- Te, lalunia! – usłyszał gdzieś z boku podpity głos. – Masz może kilka wolnych chwil? Chłopaki i ja mielibyśmy specjalne zamówienie!
- Czego? – zapytała blondynka, zerkając tylko w stronę natręta.
Gunman uczynił leniwie to samo i zobaczył jakiegoś wysranego z dupy chuja w towarzystwie pięciu rechoczących kumpli. Najwidoczniej dobrze się bawili, bo wstawiony laluś kontynuował swoją gadkę. John niechętnie przyznał przed sobą, że właśnie na to czekał.
- Zastanawiamy się, czy taka miła dziwka.. dziewka, nie zrobiłaby dla nas jakieś yummy blowjob! – zaśmiał się, wylewając na siebie trochę niebieskiego płynu z butelki.
Odgłos odkładanej na blat szklanki był zapewne ostatnim dźwiękiem, który usłyszy tego wieczora. John podniósł się do pionu i uśmiechnął pod nosem. Tego mu trzeba było. Wpierdolić jakiemuś leszczowi, zaczepiającemu jego kobietę.

* * *

Kolejną noc surfował, zbierając dane na temat Melissy Amandy Wade dla jakiegoś azjatyckiego biznesmana. Zastanawiał się, co jakiś niemal czterdziestoletni koleś z Night City może od niej chcieć, ale wolał się w to nie zagłębiać. Swoją drogą Pan Akira wywoływał w Hashu dziwne uczucie niepokoju. Może to przez te oczy? Wielokrotnie netrunnerowi wydawało się, że mężczyzna nie jest tym, za kogo się podaje. Niemal wszyscy tak robili w tych czasach, a skoro płacił, to nie miał zamiaru wtykać nosa w nieswoje sprawy. Dziwne było to, że mężczyzna spotkał się z nim kilkakrotnie twarzą w twarz…


Spakował pliki i wysłał na adres, który podał mu Pan Akira. Wylogował się, przeciągnął nieznacznie i sięgnął po stygnącą obok porcję Chow Maina. Mało się nie zakrztusił, gdy usłyszał ciężkie, natarczywe pukanie do drzwi.
- Kogo… ? – nie zdążył dokończyć, gdy pukanie powtórzyło się.
W pośpiechu wrzucił swój sprzęt do plecaka i cicho zakradł się do małego wyświetlacza koło drzwi. Niebieski obraz z kamerki umieszczonej nad drzwiami nieco zacinał, ale dokładnie pokazywał dwóch łysych, dobrze zbudowanych mężczyzn w czarnych okularach, czarnych garniturach i ze słuchawkami w uszach.
„Oj?” – pomyślał Hash.
Pukanie powtórzyło się, po chwili zza drzwi dobiegł do niego stłumiony męski głos.
- Panie Hash, wiemy, że pan tam jest. Proszę otworzyć, nim sami sobie otworzymy. Mamy do pana sprawę.
Chłopak odruchowo spojrzał w kierunku okna i zauważył dwa Spy-Eye, latające nisko nad ulicą. Najwidoczniej nie byli amatorami i odrobili pracę domową, przygotowując się już na jego ewentualną ucieczkę.

Serge 11-12-2009 00:22

Spowijający niewielki pokój mrok rozświetlała jedynie lampka w stylu retro, stojąca na biurku pod oknem. Za nim, skupiony nad jakimiś papierami, siedział dość dobrze zbudowany mężczyzna w sile wieku, ubrany w staromodny garnitur, zupełnie nie pasujący do obecnych czasów. Co jakiś czas przejeżdżał dłonią po trzydniowym zaroście studiując dokumenty i zerkając w stronę drzwi, za którymi stara Agnes, którą wynajmował za psie pieniądze do sprzątania klatki schodowej prowadzącej do jego biura, podśpiewywała sobie jakąś piosenkę. Czasami kobieta przeszkadzała mu w pracy tymi swoimi przyśpiewkami, dzisiejszego wieczora jednak miał na to wyjebane. Dzień był bardzo intensywny, a Travis miał już dosyć roboty. Uporządkował papiery w aktówce i schował ją do szuflady. Przetarł zmęczone oczy, po czym włączył staromodnego winampa – słabo znał się na komputerach, ale ten program potrafił uruchomić. Z głośników sączył się cicho „Black Eye”, utwór grupy Millencolin z lat 90-tych.

- Kolejny kurewsko nudny wieczór... trzeba było wziąć jakąś dziewczynę od Madame Loo na noc. Jak zwykle nie myślisz, idioto... – jego twarz wykrzywił sardoniczny grymas.

Powolnym krokiem poczłapał zza biurka i zerknął do stojącej pod południową ścianą lodówki. W swoim fachu musiał posiadać taki strategiczny element w swoim biurze, zresztą, w mieście rządzonym przez Ann mało kto przyznawał, że nie był alkoholikiem. Zlustrował zawartość zamrażarki i niezadowolony trzasnął drzwiczkami. Chwilę później przypomniał sobie, że flaszka nowego Smirnoffa chłodziła się na parapecie za oknem i leniwie ruszył, by ją stamtąd zabrać. Gdy tylko otworzył okno, do pomieszczenia wdarło się mroźne powietrze, a także kilka płatków szarego śniegu, które szybko zakończyły swe 'życie'. Specyficzny, industrialny zapach powietrza wbijał się w nozdrza detektywa, a Travis nie pamiętał, by kiedykolwiek był inny. W oddali górowała majestatyczna Cytadela, w niektórych kręgach uważana za największy cierń na sercu miasta.


Ale tylko w niektórych, bo większość mieszkańców obawiających się wpływów Pani Prezydent, nie przyznawało się nawet przed znajomymi że mają jej dosyć. Szczali pod siebie na samą myśl, że ludzie Syntetycznej Ann, jak ją nazywali ludzie z podziemia, mogli by wtargnąć do ich wspaniałych, ułożonych domów i zakłócić spokój. Travis miał to w dupie, robił tylko to, co do niego należy, nie wpieprzając się w żadne układy i niuanse. Tak go nauczyły ostatnie lata jego życia – po co komuś pomagać, skoro i tak dostaniesz po dupie? Ponoć jednak będąc detektywem w tym szarym, brudnym, zakłamanym mieście nie można było pozostać neutralnym. Ponoć. Ekonomia, jak to zwykł mówić Tony Sixta, mogła zmienić to nastawienie. Znał zdanie na swój temat - wielu nazywało go jedynie muchą na szybie rzeczywistości, a zwłaszcza Gibson, z którym swego czasu jego relacje uległy ochłodzeniu.

Zupełnie się temu nie dziwił, skoro ten niegdyś normalny człowiek – z którym dało się porozmawiać na sporo tematów, a jeszcze więcej załatwić pod ladą baru „Broken Dreams” na High Street – zmienił się w pierdolonego sprzedawczyka Prezydentowej. Ciach temat, nie było o czym gadać. Grady zmarszczył brwi zastanawiając się, ilu porządnych niegdyś ludzi sprzedało się za marną kasę Ann.

Staromodny detektyw nie pamiętał, czy stało się to, gdy komendant wszedł do głębokiej kieszeni Ann Rossborough, czy wtedy, gdy jego człowiek postanowił wrobić Travisa. Zresztą, nie interesowało go to w tym momencie – każdy kręcił hajs jak tylko mógł – takie było prawo ulicy i prawo życia w tym mieście. Nie byłeś na fali, to byłeś w dupie – wiedzieli to dobrze wszyscy, którzy niczym wszy na grzbiecie kundla zapełniali po zmroku ulice Old Chicago. Grady zerknął z grymasem na wielki budynek w oddali, po czym zaciągnął się mroźnym, zanieczyszczonym powietrzem. Sięgnął po zimną butelkę i zamierzał schować swój niewyjściowy łeb do środka, gdy ulicę na którą miał widok przecięły dwa radiowozy na syrenach. „Ktoś ma dzisiaj pecha”, pomyślał i zamknął okno, rozsiadając się po chwili w swoim wygodnym, choć trzeszczącym już ze starości fotelu. Nastrój miał co najmniej paskudny. Przejechał palcem wskazującym po policzku swej córki, która uśmiechała się do niego ze zdjęcia stojącego na biurku i pociągnął z butelki. Alkohol parzył go w usta.

Coś mierziło w środku, nie dając mu spokoju. Kolejny raz sięgnął po akta ostatniej sprawy, zerkając odruchowo na leżący na biurku naładowany shotgun – w dzisiejszych czasach trzeba było być ostrożnym nawet w swoim własnym domu. A ten gnat 'otwierał drzwi od stodoły' jak zapewnił go Mirco, niemiecki handlarz bronią, gdy sprzedał mu niedawno to cacko. I to był fakt. Poza tym nigdy nie wiadomo, kto mógł wpaść do biura, o czym Grady się już kiedyś przekonał. Świadczyły o tym pozostałości po serii z karabinu na południowej ścianie gabinetu detektywa, przechodzące przez porter jego idola, Humphray’a Bogarta. Aktor, który w obecnych czasach mógł uchodzić za mitycznego, znaczył dla Travisa bardzo wiele, zwłaszcza za role w „Sokole Maltańskim” i „Aniołach o brudnych twarzach”. Nie pamiętał nawet, kiedy zaczął upodabniać się do Sama Spade’a i myśleć tak jak on. To po prostu działo się samo.

Spojrzał na portret idola, po czym przeniósł wzrok na zdjęcie poszukiwanej dziewczyny. Była nawet ładna, niestety, Travis wątpił, by coś z tej urody pozostało, biorąc pod uwagę fakt, gdzie trafiła. Ale o tym miał zamiar porozmawiać z samym Lance'em. „Kurewski świat”, pomyślał, schował akta do teczki i wziął dwa łyki wódki. Bez popitki - już dawno był zbyt zahartowany, by zwracać uwagę na takie szczegóły. Zegarek wskazywał 1:23, a Lance'a wciąż nie było... Czyżby miał inne zajęcia? Spięć z glinami Travis nawet nie brał pod uwagę, skoro Vicious był korporacyjnym pieskiem Ann. Jako taki, wszędzie miał wstęp, nieważne o której godzinie się pojawiał. Grady’emu jak najbardziej to pasowało. Zresztą, w tym smutnym jak pizda mieście zbyt mało ludzi nie siedziało w kiesie Ann. I to był problem. Nigdy nie wiedziałeś, z kim możesz grać w tę posraną grę zwaną życiem, bo o zaufaniu do kogokolwiek nie było nawet mowy. Większość wpierdalała cię za plecami do kości i byłeś pieprzonym szczęściarzem, jeśli nie dostałeś kulki w potylicę albo między oczy, gdy wychodziłeś na ulice.

W świetle nocnej lampki stojącej na biurku można było dostrzec delikatny ruch twarzy detektywa, coś jakby grymas, gdy przypomniał sobie stare czasy i zerknął na zdjęcie córki...

Czezwy 11-12-2009 02:00

W pokoju panowała ciemność. Nie aksamitna, nie kompletna, nie głęboka, w sumie to powiedzmy sobie mało mroczna. To taka ciemność w stylu obecnych czasów. Światła miast, nawet na tak wysokim piętrze, dają tyle blasku, że nigdy nie będzie już prawdziwej nocy. Robert mógł przyciemnić szyby, ale nie chciał, lubił to. Specjalnie zamówił tak współczesny pokój. Czysty, nieomal sterylny, prosty w formie pełen najnowszych gadżetów. Choćby łóżko, w którym można było utonąć, czy podłoga która potrafiła udawać dowolną fakturę. Ciężki dzień wczoraj miał więc poimprezował, piękną kobietę miał więc poseksił. Efekt tego był taki, że właśnie się obudził.
Godzina wieczorna nie była typową porą wstawania dla niego. Ale cóż takie życie. I co teraz? Wstawać? Budzić ją? Iść na miasto? Spać dalej? Kurde zawsze te pytania fundamentalne. Pogłaskał dziewczynę po policzku. Zamruczała jak kotka obracając się na bok i przytulając twarz do jego dłoni. Biedactwo zmęczone. Nie przyzwyczajona co całonocnych imprez z wysiłkiem fizycznym na końcu, ale w tym szkolnym mundurku wyglądała tak słodko i była taka zagubiona, aż żal było nie pomóc. Delikatnie wysunął dłoń spod jej buźki i wstał. Czas zrobić coś konstruktywnego. Podszedł do stołu otwarł komputer, sprawdzenie maila, i ważnych dla niego stron nie zajęło mu dużo czasu. „To teraz co…”. Niby przyjechał na wakacje, ale zarobić można zawsze, no i trza się zająć… zakupami. Więc po kolei. Pani Prezydent. Trzeba się do niej dostać. Chyba najlepiej byłoby tradycyjnie. Po drugie klinika. Po trzecie… tak jutrzejszy dzień. Chwycił za telefon. Ręka ze słuchawką zamarła w pół drogi. „STOP… wróć baranie”. Siadł do komputera. Klawiatura wydawała z siebie ciche plaśnięcia gdy pisał maile. Pierwsze cztery o tej samej treści do czterech różnych osób. Golema, Travisa, Małej i Mordeczki. Jedna kwestia była w nich poruszona: „Czy coś jest aktualnie do zrobienia”. Kolejny do jego partnera w NC, żeby pozbierał zamówienia może coś trza zrobić na linii Old Chicago-NC. I na koniec do Gunmana. W końcu chodzą słuchy po mieście, że ma jakiegoś komputerowca na usługach, a tego właśnie potrzebuje. „Teraz dalsza zabawa…”. Wykręcił numer centrali, poczekał, aż zgłosi się żywy pracownik, nie przepadał za automatami. Gdy tylko usłyszał uprzejme – Czym mogę służyć – zaczął wydawać polecenia. Że budzenie ma być o 7.00 rano. Że śniadanie na 7.30. Że śniadanie to płatki owsiane z zimnym mlekiem, sok pomarańczowy, kanapki z chudą wędliną, pomidorem i ogórkiem, oraz czarna kawa. Że cokolwiek sobie zażyczy pani śpiąca aktualnie u niego ma to dostać i ma to zostać zapisane do jego rachunku. Że na 10.00 ma przyjść masażystka, że ma być czarna, ewentualnie indianka, bądź hinduska i że miseczka co najmniej duże C. Aha i oczywiście, żeby umówiono go na konsultację w klinice. Tia… a teraz komórka w łapę, szlafrok na grzbiet i na basen trza się rozruszać i na miasto… jak to mówił jego świętej pamięci kumpel „Wyrabiać sobie markę i kontakty, oraz sprawdzać kto nas chce zabić”

Plomiennoluski 11-12-2009 02:32

Zabezpieczył schron przed intruzami, może te nowoczesne zamki były super odporne i w ogóle, ale dobrze porozmieszczane nanogaroty i inne niespodzianki chroniły jego miejsce od dawien dawna i nigdy nie musiał sprawdzać czy ktoś był na tyle bystry żeby odblokować zamki. Odpalił motor i ruszył w miasto, musiał przejechać prawie połowę tej parszywej okolicy żeby dostać się ze swojej dziury do speluny gdzie miał się spotkać z Johnem. Nigdy nie mógł zrozumieć tego pociągu do kobiet, ani tym bardziej do mężczyzn, jak mogło się komuś tak popieprzyć w głowie że dla byle dupy robił głupoty które często kończyły się ołowiem w głowie lub sercu. Zdecydowanie wolał się spotykać w swojej knajpie, przynajmniej wiedział ze psiarnia się tam nie zapuszcza, chyba że w ciągu dnia po zgłoszeniu, zwyczajnie za głęboko dla nich. Jego rozmyślania przerwał dość nietypowy widok, nawet jak na tą część miasta gdzie dwie trzecie kamer mających śledzić ruch ulicznych było martwych albo zestrzelonych. Nieoznakowany van stojący na boku drogi niedaleko starej kamieniczki, zupełnie niestrzeżony, z otwartymi drzwiami, na dodatek wyglądał jakby go właśnie wypuścili z fabryki. Normalnemu człowiekowi ciężko byłoby zarejestrować ten drobny fakt w ułamku sekundy który trwało przejechanie obok tej scenki. Gareth jakkolwiek nigdy nie twierdził że jest normalny a od paru lat miał coraz większe wątpliwości podczas nazywania się człowiekiem. Szybko zawrócił żeby zbadać nietypowe zjawisko.

Zaparkował w zaułku i ukrył swojego dwukołowca za stertą worków na śmieci. Po bliższym przyjrzeniu się zwłokom jakie znalazł i vanowi nie miał za dużych wątpliwości. Szybko wybrał szyfrowane połączenie do jednego z przekierowujących botów Małej, nikt rozsądny w tych czasach nie używał bezpośrednich połączeń, chyba że potrafił je zamaskować tak że nigdzie po nich nawet śladu nie zostało.
- Cześć Mała, to ja. - zaczął kiedy tylko usłyszał zmianę sygnału.
- Czego tym razem? - głos fixerki nie należał do najprzyjemniejszych w tym momencie, właściwie można by go niemalże używać jako szlifierki, ale takie już były uroki bezpośrednich połączeń.
- Tak też Cię kocham, mam tu parę trupów, najwyraźniej wszyscy to białasi, ktoś załatwił ich w ładnym stylu i zapomniał posprzątać, nawet furgonetkę zostawili. Jeszcze dobrze nie wystygli więc jak szybko załatwisz jakichś grabarzy to będziesz miała organy pierwsza klasa, może nawet mają jakieś biowszczepy. Ulica Churchilla, niedaleko skrzyżowania z Anny Parkey, czekam maks 45 minut i się zwijam. - powiedział jednostajnym tonem.
- Podeślę zaraz kogoś, dam Ci znak jak będą podjeżdżać. -zrezygnowany ton kobiety mówił sam za siebie że sprawa była zbyt zyskowna i zbyt ciężkostrawna jednocześnie. Rzadko kiedy ludzie Suczej Królowej zapuszczali się na te tereny a jeśli ktoś z miejscowych już ich kropnął to wiedział że musi po sobie dobrze posprzątać.

Ze schowka wyciągnął lekko zmodyfikowaną wersję M-60, na ulicę wypuścił minę pajączka i szybko umiejscowił się na dachu. Miejscowi nawet nie wyściubiali nosów z mieszkań, obrobić ciała to jedno, ale mieszać się w takie gówno nie wróżyło nic dobrego, starczyło że ktoś sprzątnął ludzi pani prezydent pod ich oknami, jutro na pewno padnie wiele nieprzyjemnych pytań. Po kilkunastu minutach dostał sygnał od Małej i przywołał pajączka z powrotem do siebie. Kiedy tak obserwował jak się uwijali z truposzami musiał przyznać że znali się na swojej robocie. Zajęli się tez furgonem, nie był pewien czy pójdzie na części, komuś go opchną po wymontowaniu w jakiejś dziupli wszystkich nadajników, czy zwyczajnie wysadzą w powietrze pod cytadelą z pozdrowieniami od Starego Miasta. Wzruszył tylko ramionami i zeskoczył na chodnik krusząc pod sobą betonowe płyty. Schował karabin i odpalił maszynę, już i tak był spóźniony.

Zaparkował kawałek od knajpki w której miał się spotkać z Johnym, miał nadzieję że tamten jeszcze tam siedział, nie chciało mu się dzwonić i sprawdzać. Lekko się zdziwił kiedy pod Wollensky Club Cafe zobaczył radiowozy. Zniknął szybko w jednym z zaułków niestety w okolicy nie było niczego niższego od jakichś pieprzonych kilkunastopiętrowych wieżowców mieszkalnych. Przynajmniej światła nie działały więc nie było go widać jak wyglądał zza węgła żeby obserwować sytuację.

Aschaar 11-12-2009 03:15

Problem. Zawsze pojawiał się w najmniej oczekiwanych i oczywiście najbardziej zasranych momentach. Tym razem też tak było. Problem miał na nazwisko Akira i składał się z dwu części: miał kasę i wiedział za dużo. Zwłaszcza jak na gościa, który przysiada się jakby nigdy nic i zaczyna swoją nawijkę zawierającą dużo: „słyszałem, mówiono mi, podobno”. Sranie w banie. Ktoś coś wypuścił i... bajty się rozsypały. Zresztą sam Akira też był tak samo fikcyjny jak całe jego story. Nadziany, prawie czterdziestoletni Azjata z Night City, o nazwisku/imieniu/ksywie Akira – super; jedna z TYCH baz danych splątała się sama w sobie:
>> Zapytanie wygenerowało więcej niż 65535 odpowiedzi. Zawęź wzorzec poszukiwania.


Qpa. Dupa i kilo gwoździ. Taki problem można było rozwiązać tylko w jeden sposób – zrobić robotę, zainkasować kredyty i mieć nadzieję, że problem się już więcej nie pojawi. Zwykle się nie pojawiał.

Melissa Amanda Wade. Nazwisko jakich wiele, na pierwszy rzut oka. Na drugi już nie. Dobrze schowane, nieźle spreparowane... Całkiem niezła zabawa... tyle że cholernie żmudna... Kolejne klocki jednak znajdowały się na swoim miejscu i pani Dwu Imion Wade zaczynała nabierać informacyjnych kształtów. Mało atrakcyjnych, ale... każdy problem generował co najmniej jeden kolejny problem... Wade niewątpliwie należała do kategorii: potencjalny duży problem. Działał więc ostrożnie, co dodatkowo pochłaniało czas i nerwy. Zwłaszcza biorąc pod uwagę sąsiednie klubiszcze, które przed końcem roku grało głośniej i jeszcze gorzej niż przed świętami... Choć już wtedy wydawało się, że „Jingle Bells” (speedy version) zmiksowane z „Mikołaj już tu jest” (erotic punk version) okraszone trashowo-deathcorową wersją „Cichej Nocy” jest... jest... jest... szczytem możliwości Didżeja tego imprezówka... Okazało się jednak, że chyba dostał jakiś lepszy crack...

Cholera! Musiał zrobić sobie dłuższą przerwę...

Jednak jak mawiano w pewnych kręgach – dupę ma się jedną i dbać o nią należy. Wrócił do roboty i po kolejnych kilkunastu godzinach rzucił do łóżka. Spać też trzeba. Po południu wyszedł kupić coś do żarcia i jak przeważnie stanęło na chińszczyźnie. Jakby teraz dali mu łyżkę do jedzenia to chyba by się tym sprzętem pokaleczył... Koło właścicielki tego całego burdelu na kółkach, w którym mieszkał, nie udało się przejść niezauważenie i przez dwadzieścia minut wysłuchiwał jej tyrady o wszystkim i niczym... Po czym skorzystał z okazji, że ta lala spod 36B pojawiła się w zasięgu wzroku pani Carter i właścicielka przestała go świdrować wzrokiem... Ta zmierzła baba musiała mieć „ciotę” przez 365 dni w roku...




Zamknął drzwi mieszkania i spojrzał w połowę starego lustra wiszącą na ścianie. Zawsze starał się jakoś siebie sobie opisać, ale jedyne co przychodziło mu na myśl – to kombinacja: niski, szczupły, nijaki. Wyglądał jak setki czy tysiące innych młodych niby zbuntowanych przedstawicieli zdegradowanego do zer motłochu wypełniającego ulice... Na dodatek – upośledzonego motłochu... Wielu narkomanów po „zielonym ptaku” miało problemy z nerwami, co objawiało się głównie nerwowymi tikami palców... On miał często podobnie jak oni powiązane palce...

Pogrzebał pałeczkami w żarciu, jakby wcale nie był głodny i wypił trochę czegoś, co z powodzeniem nadawało by się do odkażania kibla. To wszystko jednak przestało istnieć kilka chwil później, kiedy jego umysł zatopił się w nienamacalnej pajęczynie interkonektów. Dziś wystarczyło tylko odpytać kilka serwerów, zedytować trochę tekstu, zapakować wszystko w profesjonalną paczkę i wyekspediować w kierunku pana Akiry aka Problem.

Poszło.


Ten moment kiedy wypinał się z sieci... zawsze był taki... dziwny. Jakby jego część wtedy umierała... Wszystkie okienka zgasły praktycznie jednocześnie i ekran laptopa pokazywała jakąś tapetę z cyklu „Pancur i jego grajdołek”...

Kiedy rozległo się walenie do drzwi prawie zakrztusił się... „co to niby miało być???” - pomyślał, a walenie powtórzyło się - „Oj? Auć? Cholera. Nie... no, spokojnie – to nie idzie o to co właśnie się nie wydarzyło... Za szybko i za mało energicznie. Spokojnie.”

Jasne. My mamy sprawę... Ten Problem z kolei miał czarne garnitury i latające gówna za oknem...

- Kto tam i o co chodzi? Jest już późno, to niebezpieczna okolica i w ogóle... - odparł w kierunku drzwi. „Z naciskiem na: i w ogóle, do diabła” - pomyślał rozglądając się po pomieszczeniu... Sensowny sprzęt wylądował w plecaku... Laptop był włączony, ale to była na tyle stara jednostka, że żaden szanujący się netrunner by jej nie użył... Chińczyzna – spoko, niby kolacja...

Cholera. Cholera! Cholera!!!

Mężczyźni za drzwiami spojrzeli po sobie i dopiero po chwili jeden z nich odpowiedział.
- Chcemy porozmawiać o osobie znanej pod pseudonimem "Mała". Ponoć ta kobieta ma powiązania z pewnym gangiem. Krążą plotki, że szykują coś dużego, a Pani Prezydent sobie tego nie życzy. Do ciebie nic nie mamy, otwieraj, a zaraz sobie pójdziemy. Ann Rossborough ma dla ciebie ofertę, leszczu.
Drzwi otworzyły się wolno i po chwili wszyscy zainteresowani znaleźli się w obskurnym pokoiku:
- Zamieniam się w słuch. Co to za oferta? Oczywiście jeżeli tylko będę mógł to pomogę...
"Kłamstwo. Wszyscy kłamiemy. Ale skoro wyskoczyliście z wielkim nazwiskiem to..." - pomyślał z zainteresowaniem spoglądając na agentów.
- Sprawa jest prosta - zaczął dryblas stojący po prawej stronie - kontaktujesz się z panną, umawiasz we wskazanym przez nas miejscu i nigdy się tam nie pojawiasz. A jeśli piśniesz komuś cokolwiek, już więcej nie zobaczysz swojej mordy w lustrze. Kapujesz?
Pytanie brzmiało absurdalnie, ale Hash i tak wolał przytaknąć.
- Więc jak? - zapytał ten drugi, a jego głos brzmiał identycznie, jak tego pierwszego. Byli też cholernie do siebie podobni.
- Gdzie i kiedy? Nie kontaktujemy się ze sobą zbyt często - jeżeli w ogóle chodzi o tą samą Małą...
- Jutro o 20.00 w starym porcie. Magazyn numer 15. I lepiej nie nawal... Skontaktujemy się z tobą jutro koło 17 i mądrze by było z twojej strony, gdybyś miał dla nas dobre wieści.
- Spokojnie. Jestem przyzwyczajony do swojej mordki... Może ja do was zadzwonię? Jakby się udało to ustawić wcześniej... Spróbuję moją Małą namierzyć jeszcze dziś wieczorem... Coś jeszcze? - pytanie było równie nieszczere jak całe spotkanie, ale "dupę trzeba chronić"...
- Nie to wszystko - rzucił koleś, po czym spojrzał się na swego towarzysza. Tamten bez pytania wyjął telefon z wewnętrznej kieszeni i podał Hashowi. - My się z tobą skontaktujemy.
Rozejrzeli się jeszcze po pokoju, po czym opuścili mieszkanie. Od razu zrobiło się jakby luźniej w pokoju...

Zrobiło się zdecydowanie luźniej w pokoju. Cholera. Najgorsze, że tej mendzie zapłaciłem już za kolejny tydzień... A to mieszkanie zostało właśnie spalone... Szlag jasny by trafił... Usiadł zastanawiając się nad wszystkim. Mała nie lubiła się z Ann R. To wiedzieli chyba wszyscy, którzy kiedykolwiek mieli styczność z Małą. No dobra, mieliśmy jakieś swoje układziki – jak ona coś chciała to się odzywała, przeważnie to chciała zniknąć znów na trochę... „Ile fałszywych IDPrintów dla niej zrobiłem?” - zastanowił się wyjadając resztki chińszczyzny... Coś trzeba było z tym wszystkim zrobić... Posiedział jeszcze kilkanaście minut po czym podszedł do okna – żadnego „guglacza” nie było widać, pewnie nie zawracali sobie głowy śledzeniem go... Była już godzina policyjna, ale bo to po raz pierwszy... Telefon od agentów wrzucił do szuflady, laptopa do plecaka, a opakowania po chińszczyźnie efektownie rozrzucił w okolicy kosza. Kilkanaście metrów dalej wtopił się w tłum naćpanej i podrygującej spazmatycznie młodzieży... Z kibla dla personelu przechodziło się do starego garażu w sąsiednim budynku, a stamtąd do kanału wentylacyjnego...
Ładnych kilka kilometrów po kanałach, przejściach, rurach, starych magazynach... Tutaj nigdy nikogo się nie spotykało, nawet gdy ludzie ocierali się barkami w wąskich przejściach, nawet kiedy czuli ten charakterystyczny ostro-słodki smak strachu i spodlenia... Tutaj nigdy nikogo się nie spotykało...

*****


Wyszedł na tyłach „Astralnego Krzyku” i wystukał kod na metalowych drzwiach. Te otwarły się bezszelestnie i równie bezszelestnie zamknęły. Kapusta przepłynęła pomiędzy rękami i Hash zniknął we wnętrzu. Z jakiegoś stolika zabrał pustą szklankę i poszedł do baru. Zabrał S.O.K. i powędrował na piętro. Z antresoli widać było tłum na parkiecie falujący w rytm dark-electro... Usiadł przy stoliku i ponownie utonął w myślach. Oczywiście najlepiej byłoby to wszystko załatwić tak, aby wilk był syty, owca cała, a trawa niepodeptana... Cholera. Chociaż z drugiej strony „dupa Małej” a „dupa moja” - wybór był aż za banalny... Cholera...

Kiedy jakaś plasti-lala zaczęła się koło niego kręcić za mocno poszedł do bocznego korytarza, gdzie stało kilka budek z terminalami. Jedna z nich służyła akuratnie do czegoś zgoła innego, ale Hash postanowił się nie zagłębiać w „aaaaachhh” z niej dochodzące... Z kieszeni wyjął kabel i po chwili terminal wysłał wiadomość:
„Wieczorne spotkanie w Starym Porcie nie jest dobrym pomysłem. Twoja #Stephanie Lammot”

Wiadomość z publicznego terminala na praktycznie nieużywane konto, które kiedyś po coś Mała utworzyła – z tego co Hash wiedział – tylko jemu podała ten adres. Nazwisko też było jej – przynajmniej przez chwilę... Jakiś czas temu Hash wyprodukował jej kilka elektronicznych kluczy na to nazwisko. „Mam nadzieję, że sprawdzasz maile Mała...”

Sprawdził swoje -dziesiąt prawie lub całkiem fikcyjnych kont i wyjął wtyczkę dokładnie w chwili kiedy budka w głębi korytarza przestała podskakiwać...

Tu trzeba było przezimować do rana... A potem się zobaczy...

Boro 11-12-2009 05:55

-Oooo, jezzzzuu... szlag, "parę piw", to zawsze jest parę piw, a potem kończę tak jak teraz. Rany boskie. - to było jedyne co był w stanie z siebie wydobyć śmierdzący lekarz od siedmiu boleści staczający się powoli z łóżka.
Z trudem uchylił prawą powiekę.
-Jest ciemno.... ciemno, co ja miałem zrobić dzisiaj wieczorem?
O kurrwa!!!! Dostawa pieprzonych leków!

Sięgnął z podłogi po budzik leżący na szafce nocnej, przy okazji strącając sobie prosto na głowę zegarek, telefon i brzytwę przed którą zdołał się uchylić w ostatniej chwili. Zebrał z podłogi budzik. 18:14.
-Uff... do 20-ej kupa czasu.
Podniósł się na nogi, z trudem zogniskował wzrok na drzwiach do łazienki widocznych w połowie korytarza na piętrze i powoli krok za krokiem odpychając od siebie wyraźnie próbujące go znokautować ściany ruszył w ich kierunku. Prysznic, powoli ale skutecznie sprowadził go z powrotem do świata żywych. Założył pomarańczowy szlafrok z głową jakiegoś bohatera kreskówki z lat 90 na plecach, sprzedawca twierdził, że to jakiś "Kenny" czy coś takiego.
Powlókł się do kuchni na parterze, zajrzał zrezygnowany do dzbanka w którym powinna być kawa, odstawił go na miejsce i rzucił w stronę ekspresu:
-Kawa, czarna, podwójny cukier, JUŻ!
Ekspres odpowiedział mu tylko błyskiem niebieskiego wyświetlacza i cichym szumem. Sięgnął po papierosa i zapalniczkę, która... której nie było widać w okolicy. Uniósł ręce w stronę nieba.
-Za co?- rzucił w przestrzeń.
Powlókł się na schody i wygrzebał z leżących tam spodni dogorywającą jednorazówkę.
Zjadł coś w rodzaju śniadania, dopił kawę, wciągnął na tyłek sciorane czarne jeansy, biały podkoszulek i "skórzaną" kamizelkę. Stary sprawdzony S&W Satyr, usadowił się przyjemnie za paskiem na plecach, a brzytwa w kieszeni spodni.
Wyszedł z domu, włączył alarm i udał się w stronę garażu. Sięgnął do kieszeni i nacisnął przycisk pilota - brama garażowa otworzyła się skrzypiąc donośnie.
Stał tam, na swoim miejscu, błyszczący i majestatyczny, zdobycie tej karoserii zeżarło mnóstwo czasu i pieniędzy, ale było warto.



Otworzył drzwi, ułożył się wygodnie w fotelu, umieścił kluczyk w stacyjce i delikatnie powoli przekręcił czekając na ten wspaniały dźwięk ośmiu cylindrów i dwóch turbin pod maską. Wyjechał na drogę i zamknął bramę.
-No, czas zająć się ekonomią, jak to mówią.

Pedał gazu uderzył o podłogę.

merill 12-12-2009 19:48

Czuł przyjemny chłód mocnego alkoholu spływającego gardłem. Odstawił na kontuar baru, ciężką szklankę z rżniętego szkła, na dnie której, w świetle barowych reflektorów, złociły się resztki szlachetnego trunku, wymieszane z pozostałościami po dwóch kostkach lodu.

John nudził się… Od ostatniej roboty minęły prawie trzy dni…Zresztą co to była za robota. Zwykła łatwizna i kilku mięczaków, granatnik Golema nie miał nawet co robić. Jaka praca taka płaca, wynagrodzenie za tę akcję z ledwością pokryło koszty zużytej amunicji. „ W sumie chyba się za to zabrałem z cholernych nudów”.

*****

Podniósł głowę i zauważył, że Joann się mu przygląda. W jej oczach zauważył znajome iskierki, ale jego wzrok podążył dalej. Długie jasne włosy, opadały na nagie ramiona, a fryzura podkreślała piękno jej twarzy. Spuścił wzrok niżej… obcisły ni to top, ni to gorset był bardzo wyzywający. Jego wzrok spod przymrużonych powiek, skierował się ku obiecującemu zwężeniu, pomiędzy jej piersiami. W myślach już czuł zapach jej rozgrzanej i spoconej w łóżkowych zmaganiach skóry. Uśmiechnęła się zmysłowo, widocznie myśleli o tym samym.


Niestety do końca pracy, Joann została jeszcze godzina. John zamówił kolejną szklaneczkę starej dobrej Tennessee Whiskey. Nienawidził czekać, ale jedyna rozrywka, na jaką mógł dziś liczyć, to zajebisty jak zwykle seks.

Kiedy usłyszał odzywkę szczyla do Fenixa, jak nazywał Joann zdrobniale od nazwiska, cały zdrętwiał. Zacisnął mocniej dłoń na ciężkiej szklance, a na szczęce zaczęła drgać nerwowo żyłka. To zawsze oznaczało coś niedobrego… wiedzieli, to wszyscy, który znali Johna McClane’a. Ci frajerzy tego nie wiedzieli, a kiedy wyżelowany cwaniaczek, w chińskiej podróbce ramoneski rzucił tekstem o „robótkach ręcznych”, to już na pewno wiedział, że dostarczą mu odzywki.

Wstał powoli od baru, leniwie zsuwając się z wysokiego barowego krzesła. Nie dało się nie zauważyć dwóch kabur na udach, o rozmiarze pasującym do naprawdę dużej spluwy. Ręka aż go świerzbiła by wypróbować dwa nowiuśkie Deserty, prosto od Vixena, jednak powstrzymał się, nie chciał rozlewu krwi. Przynajmniej nie teraz.

Szedł powoli w kierunku rozgadanego fajansiarza, który nawet nie zauważył, że zbliżają się kłopoty. W ręku, niedbale trzymał butelkę po piwie, zabraną po drodze z przygodnego stolika. Dopiero kiedy stanął przed nim, osiłek skierował na niego swój wzrok. Był prawie głowę wyższy od Johna, ale to było bez znaczenia.

- Czego chcesz? - warknął krótko – Spadaj. Nie widzisz, że rozmawiamy z tą dziwką?

- Dwóch rzeczy, przeprosicie natychmiast tą Panią i opuścicie lokal… z tym ostatnim, doradzam pośpiech. – wycedził zimno, z kamiennym wyrazem twarzy.

- Ty chyba żartujesz…- parsknął cwaniaczek i podniósł rękę do ciosu.

Nie zdążył… zielonkawe szkło butelki rozprysło się po lokalu w kontakcie z jego głową. Trafiony osiłek osunął się bez życia na ziemię. Pozostałą czwórka ruszyła na niego. I się zaczęło. Pierwszy zamachnął się na Johna kijem do bilarda, ale solo zdążył zrobić unik i kopnąć go z całej siły w krocze. Ciężki, skórzany wojskowy but, sprawił, że napastnik zawył modulowanie i oburącz trzymał się za pachwinę. Reszta runęła jednocześnie. McClane odgryzał się im ciężkimi ciosami pięści i kopami. Po kilku chwilach kotłowaniny walka się zakończyła. Część baru była w zupełnej rozsypce, połamali dwa stoły i znaczną ilość krzeseł. Jeden z napastników miał w udo wbity nóż swojego kolegi, patrzył na wstającą rękojeść z szeroko otwartymi oczami, jakby do końca nie mógł pojąć jak to się stało.

*****

Głośne syreny i niebieskie błyski zwiastowały przybycie stróżów, kurwa ich mać, porządku. W klubie doskonale było słychać przemawiającego przez megafon policjanta. „Policjanta… dobre sobie – pomyślał John – raczej pieska na smyczy Cytadeli”.

- Wszyscy wyjść z rękami do góry. Powtarzam wyjdźcie z rękami do góry!!!

John uśmiechnął się paskudnie i wyszedł na zaplecze baru, by po chwili wrócić z karabinkiem szturmowym. Rzucił do Joann:

- Kochanie, dzisiaj kończysz wcześniej. – rzucił jej kluczyki do motocykla ze słowami: - Jak wszystko ucichnie podjedź z przodu.

Wyciągnął z kieszeni kurtki, klasycznej parki wzoru M 65, paczkę Lucky Strików i zapalił. Powoli ruszył w kierunku drzwi wejściowych. Otwarł je nieśpiesznie i wyszedł przed lokal. Zaczerpnął w płuca chłodnego, nocnego powietrza, zmieszanego z nikotynowym dymem.

Dwa lekkie pojazdy policyjne, stały w odległości kilkunastu metrów. Ośmiu gliniarzy stało za nimi, kryjąc się za karoseriami radiowozów, w jego stronę celowali pistoletami. John przyjrzał się ich twarzą… żadnego nie znał… i dobrze. Śmierć Cytadeli!!!

- Rzuć broń – znajomy głos odezwał się przez megafon – i ręce do góry!!!

McClane uśmiechnął się i zawołał:

- Pozdrówcie ode mnie Gibsona, powiedzcie mu, że może mnie pocałować w dupę.

Kiedy skończył rzucił się za masywny filar budynku. Przeładował broń i wyczekał, kiedy ogień z policyjnych spluw nieco ustanie. Wychylił się zza osłony i zaczęło się Pandemonium. Masywne i kurewsko wielkie, niczym włochate słonie, pociski kalibru pół cala, opuszczały pojedynczo komorę nabojową Beowulfa. Robiły dziury w karoseriach i w opancerzonych szybach pojazdów, przebijały się przez bloki silnika. Gliniarze zaczęli uciekać w poszukiwaniu lepszej osłony.

Wtedy z tyłu, zza pleców stróżów porządku, odezwało się coś jeszcze cięższego. Wprawne ucho Joha rozpoznało charakterystyczny odgłos detonacji granatu kalibru 40 mm. „Golem – skwitował pod nosem – miło, że wreszcie wpadłeś”. Po chwili dwa pojazdy płonęły na środku ulicy, a w pobliżu nie było żadnego gliny.

Zza budynku wyjechała Joann, na jego motorze. Ciężki warkot silnika zdradzał ogromną moc drzemiąca w stalowych trzewiach Harleya Davidsona.


Schował jeszcze dymiący karabin do kabury na motorze i usiadł za kierownicą. Dziewczyna ubrana w skórzaną kurtkę czarny kask, złapała go mocno w pasie. Ruszyli wąskimi uliczkami, w przeciwnym kierunku do łun płonących pojazdów. John wiedział, że niedługo Golem do nich dołączy. W końcu byli umówieni na jednego, a Golem, co by nie można było o nim złego powiedzieć, był bardzo honorowym kompanem.

Serge 12-12-2009 21:51

Travis przełknął alkohol i beknął donośnie, po czym odkaszlnął, gdy żołądek przesłał mu radosny feedback. Detektyw zmarszczył brwi i zastanawiał się, kiedy to kurestwo wreszcie zacznie działać. Ostatnio przyznawał sam przed sobą, że stał się mało ekonomiczny, a alkohol który musiał w siebie wlać by poczuć cokolwiek, pochłaniał masę ciężko zarobionych pieniędzy. Z drugiej strony, po to przecież pracował – sąd odebrał mu żonę i dziecko, do których mógł wracać po pracy, więc przynajmniej pozostawał Smirnoff, z którym od dłuższego czasu żyli w głębokiej przyjaźni.

Gdy odstawiał butelkę na biurko, rozległo się stanowcze pukanie, na które Travis zareagował dość szybko. Zanim odpowiedział, chwycił za wysłużonego Benelli’ego i położył go sobie na kolanach z prawą ręką opartą na rękojeści i czułym spuście broni. Niejeden świr już wpadał do niego z niespodzianką, więc detektyw wolał być ostrożny. Chwilę później zawołał "Otwarte!" i czekał w gotowości. W przytłumionych mrokiem drzwiach pojawiła się sylwetka mężczyzny, a łuna światła zdradziła po chwili, że to Lance. Myślał, że ten szczeniak przyjedzie wcześniej i... eee... i że będzie sam. Detektyw zlustrował dokładnie wzrokiem dystyngowaną kobietę, która pojawiła się za plecami młodego biznesmena, nim zamknęła za sobą drzwi.

Travis odłożył shotguna na biurko i rzucił do Lance'a:
- Co jest, chłopie? Miałeś być sam, a przyjechałeś z obstawą? W dodatku jakiegoś korpa bez jaj? - prychnął pogardliwie.
- Melisso, poznaj Travisa Grady'ego – Lance wskazał na detektywa. - Travisie, to Melissa Wade – przeniósł wzrok na blondynkę.

- Miło mi... NIE BARDZO. - mruknął zimno Travis, akcentując wyraźniej ostatnie dwa słowa.
Melissa udała, że nie słyszy uwagi Grady'ego, podeszła do biurka i wyciągnęła dłoń w kierunku detektywa, który leniwie pochylił się do przodu i uścisnął ją dość mocno. Kobieta usiadła w fotelu naprzeciw Travisa i z grobową miną spojrzała na niego.
- Jednak to co piszą o panu w aktach, to prawda...
- A co piszą?
- Że jest pan nieokrzesanym gburem, panie Grady.
- Mi też miło panią poznać. - wyglądało na to, że Travis nic sobie nie robi z tej rozmowy. Nawet na nią nie patrzył, zgłębiając etykietkę Smirnoffa. – Poza tym, pewnie coś w tym jest. Widzę, że już sobie pani przestudiowała dokładnie moje papierki, więc co panią do mnie sprowadza, miss Wade? Bo chyba nie wpadła pani na piwo, albo na seks? – rzucił szyderczo Grady i pociągnął z butelki.
- Istotnie, nie wpadłam tutaj w tym celu. - Melissa zastanawiała się, jak Ann mogła pomyśleć o tym, żeby wynająć takiego prostaka. - Pani Prezydent wysłała mnie tutaj, gdyż chodzi o pewną sprawę nie cierpiącą zwłoki i pan pomoże nam w jej rozwiązaniu.
- Pomoże? Czyli już ktoś podjął decyzję za mnie, tak? - na twarzy detektywa wykwitł ironiczny uśmieszek, gdy spojrzał na nią z ukosa.
- Chyba wie pan, że Pani Ann się nie odmawia...
- ...bo kończy się w betonowych butach na dnie Santa Lake... – przerwał jej Travis. - To chciała pani powiedzieć?
- Pan to powiedział. - Melissa starała się nie zdradzać żadnych emocji, ale ten człowiek chyba dobrze wiedział jak działała Ann. - W każdym razie chodzi o odnalezienie dwójki ludzi, którzy pojawili się dzisiaj w Old Chicago. Wspominałam już o wysokim honorarium?
- Jeszcze nie była pani tak miła. – Travis uśmiechnął się krzywo i założył dłonie na piersi.
- Siedem tysięcy eurodolarów – trzy i pół przelewem teraz, reszta po wykonaniu zlecenia. Zależy nam na szybkości, więc im szybciej ich pan znajdzie, tym dostanie pan dodatkowy bonus do pieniędzy które zaoferowałam.
- Jestem pod wrażeniem. - rzucił spokojnie Grady. - Widzę, że to musi być ktoś bardzo ważny, skoro Pani Prezydent potrzebuje pomocy takiego nic nie znaczącego detektywa jak ja. I skoro wykłada tyle pieniędzy. – Travisa zaczynała bawić ta rozmowa. – Czyżby nasza prezydentowa nie mogła poradzić sobie bez swoich wpływów i układów?
- Gdyby Pani Ann uznała pana jedynie za pionka, z pewnością nie rozmawialibyśmy teraz… – odparła Melissa. – Sprawdziłam pańskie dziesięć spraw z ostatnich sześciu miesięcy – wszystkie rozwiązane. To chyba mówi samo za siebie, czyż nie? Pani Prezydent chce pana wynająć, gdyż w jej mniemaniu jest pan najlepszy do tego zadania.
- Szczegóły. – rzucił sucho Travis patrząc na nią. I tak nie miał wyjścia, a nie chciał przeciągać tego niemiłego wieczoru niepotrzebną grą słówek. – Kogo mam znaleźć, o której pojawił się w mieście i w jakim celu mógł się tutaj pojawić.

Melissa wyjęła z teczki mały projektor holograficzny i po chwili wyświetliła detektywowi zawartość dysku. Travis przyjrzał się twarzom dwójki azjatów – kobiety i mężczyzny. Na pierwszy rzut oka, wyglądali całkiem sympatycznie.


- Miroku i jego siostra, Midoriko. To cel pańskiego zadania. W mieście pojawili się wczesnym popołudniem, nie mamy pojęcia, gdzie mogą się teraz znajdować. Nasi ludzie zgubili ich na Page Avenue…Nieważne jak, ale musi ich pan znaleźć. – powtórzyła niemal to samo, co słyszała od Ann. - Nie muszę dodawać, że jak najszybciej, prawda?
- Kim oni są, czym się zajmują, dlaczego są tak ważni dla Pani A.? – Travis zbombardował Melissę serią pytań. Ta pozostawała niewzruszona; widać że Syntetyczna Ann dobrze wyćwiczyła swoją suczkę.
- Nie znam szczegółów. Po prostu ma ich pan znaleźć, w końcu za to panu płacimy. – Melissa uniosła dumnie głowę do góry i spojrzała pogardliwie na detektywa.

‘Nie znała szczegółów, bądź nie chciała ich zdradzić’, pomyślał Travis przyglądając się raz jeszcze kobiecie i mężczyźnie na holografie. Nieważne, detektyw z doświadczenia wiedział, że z czasem gówno i tak wypłynie na powierzchnię, więc nie zagłębiał się w detale. Pieniądze się przydadzą, a skoro ta dwójka pojawiła się dzisiaj w mieście, ich wytopienie nie powinno być trudne – z gorszymi sprawami Grady dawał sobie radę. Poza tym miał swoich ludzi, którzy mogli mu w tym pomóc.

- Pozwoli pani że się chwilę zastanowię… - mruknął szorstko pociągając kolejny łyk.
- Ma pan tupet… - blondynka zacisnęła zęby i pięści. – Każdy inteligentny człowiek wie, że Pani Prezydent się nie odma…
- Ja nie jestem każdy, miss Wade. – wtrącił Travis. – Poza tym nie odmówiłem, tylko muszę się zastanowić. A teraz proszę nas zostawić sam na sam z Lance’em, musimy porozmawiać w cztery oczy. Kolega zawoła panią, gdy skończymy. Drzwi są tam. – uśmiechnął się szyderczo i szyjką od butelki wskazał Melissie wyjście z biura.

Kobieta podniosła się z fotela, a w środku cała się gotowała. Miała ochotę wygarnąć temu burakowi wszystkie epitety, które przychodziły jej na myśl w tej chwili, ale musiała się powstrzymać. To był jakiś staroświecki typ - mógłby się obrazić i nie podjąć zadania, a Melissa wolała sobie nie wyobrażać w jaką furię wpadła by Ann, gdyby nie udało się zwerbować do tego zadania Grady’ego. Jak to ona określiła – to był priorytet. Poprawiła żakiet i niemal syknęła w stronę obu mężczyzn.
- Miłych obrad, panowie. Byle nie były zbyt długie…
- Miłego stania na klatce, miss Wade. – rzucił Travis, uśmiechając się głupawo.

Kobieta jedynie zamruczała coś pod nosem, a po chwili obaj mężczyźni usłyszeli głośne trzaśnięcie drzwiami.

merill 13-12-2009 19:01

Ruszyli wąskimi uliczkami Starego Miasta. Były brudne i pełne na wpół stopniałego, szarawego śniegu. Wkrótce z bocznej uliczki wyjechał ciężki motor Golema. Rzucił tylko, przekrzykując dwa pracujące na wysokich obrotach: - Jedźcie za mną, znam przyjemniejszą knajpkę.

Gunman prowadził pewnie maszynę, w ślad trasy jaką obrał potężnie zbudowany solos. Musiał przyznać, że prowadził ich najbardziej zawiłymi i zapyziałymi uliczkami, a kilkaset metrów pokonali pod ziemią, nieużywanym tunelem starego metra. Nie było sznasy by policyjny pościg mógł ich znaleźć. Wkrótce zaparkowali swoje motory, na tyłach obskurnej, szarawej knajpy.

John wyrzucił tlącego się jeszcze peta w brudno szary śnieg. Wyciągnął rękę do Golema ze słowami: - Dzięki za pomoc, z tymi psami. Nieźle im dałeś popalić, jakaś nowa zabawka?

- Nie, nic nowego, same stare sprawdzone zabawki. Wybacz spóźnienie, ale po drodze musiałem coś ważnego załatwić. - Golem spróbował się uśmiechnąć, ale z tą sztuczną skórą nie był to najszerszy uśmiech pod słońcem.

John nie pytał co to za ważne sprawy. Taka niepisana zasada, zawodu wolnego strzelca. Otworzył drzwi, przepuszczając Joann przed sobą i weszli razem do knajpy. Nikt nawet nie podniósł głowy, nie obrzucił ich podejrzliwym spojrzeniem. Teraz już rozumiał dlaczego Golem tak lubił te knajpę. Ruszyli do wolnego stolika. Poprosił Joann: - Kotku, przynieś nam coś do picia, najlepiej dwa razy whisky na lodzie. Uśmiechnął się, a dziewczyna zrozumiała, że na chwilę chcą zostać sami. Patrzył chwilę, na jej kołyszące się kusząco biodra po czym zwrócił się do Golema: - Nie masz jakiejś roboty? Strasznie nudno ostatnio i spokojnie. Coś tu śmierdzi... - stwierdził krótko.

Golem usiadł plecami do ściany i oczyma skierowanymi na lustra za barem, w których widać było każdego kto wchodził. - Coś się święci, więc nie zdziwiłbym się jakby coś cięższego gruchnęło. Znalazłem dzisiaj paru ładnie załatwionych białasów po drodze, ktoś po sobie nie posprzątał. Musiałem się tym zająć, wiesz jak to brzydko wygląda jak pionki prezydentowej wjeżdżają i zostają tylko trupy na ulicy. Już lepiej jak nikt nigdy trupów nie znajdzie. Więc tak, coś tu śmierdzi bo w czasie jak pilnowałem żeby nikt nie zwinął tego burdelu żaden patrol się nie pojawił w okolicy. - Solos zamyślił się chwilę i splótł ręce za głową.

- Ciekawe, że szpicle tej suki tego nie wyniuchały. Może nie chciały wyniuchać? Gibson też ostatnio podejrzanie cichy się zrobił. Nie tak gorliwy, jakby miał coś innego, coś ważniejszego na głowie. Może Ann mu jakąś robótkę zadała? Te trupy, to jakiś konkretny gang? Tajniaki? Czy jacyś inni stróże, kurwa ich mać, porządku? - zapytał McClane, przypalając kolejnego Lucky Strike’a.

- Nie, żaden gang, żadni stróże, prywatne pionki z cytadeli, czyste ciała, nie oznakowana ciężarówka, sprzęt już ktoś zwinął, ale nie da się pomylić tego z nikim innym. Zdaje się że ktoś nowy zjawił się w mieście, duże szanse że góra go szuka. Poza tym nie dziw się ze jest cicho, mamy księgę martwych dni, ostatnie siedem dni roku, wszystko czeka na jedno wielkie bum i fajerwerki w Sylwestra, wszędzie będzie gorąco a dzisiejsza jatka na pewno kogoś zdenerwuje.

- Hehe - zaśmiał się John - na to liczę. Niech sobie Gibson nie myśli, że Sylwestra będzie miał szampanskiego. Mała się nie odzywała czasem do Ciebie? Może ona albo Travis będą mieli jakąś robótkę?

- Właściwie to ja się odezwałem do Małej, mało osób w okolicy wiedziałoby jak upłynnić takie aktywa w takim czasie. Travisa w sumie jakiś czas nie widziałem, ale raczej jeśli będą coś mieli to się odezwą, widzę że zaczyna Ci się nudzić jak masz za dużo wolnego, a przecież masz ostatnio też inne hobby. - rzucił Golem uśmiechając się lekko i odbierając od dziewczyny swojego drinka.

- Nie nazwał bym tego takim mianem - odparł szczerze Gunman, robiąc miejsce Joann na szerokiej ławie przy stoliku. Dziewczyna uśmiechnęła się i rzuciła niejako z wyrzutem do Johna: - Przez Ciebie, będę musiała znaleźć nową pracę. McClane odparł: - Coś Ci znajdę, a jeśli nie ja, to mam ludzi, którzy znajdą. Wzniósł szklankę ku Golemowi: - Zdrowie, stary. Śmierć Cytadeli!

Podniósł swoją szklankę w toaście. - Śmieć Cytadeli? I mówisz że nie miałeś jeszcze planów na nowy rok. Prace się raczej jakoś znajdzie, może nie jakąś super, może nie będzie ekstra ubezpieczenia albo opieki zdrowotnej, ale zawsze się coś znajdzie.

- Masz rację, zawsze się coś znajdzie. Może tylko tak marudzę, starzeję się chyba.

Golem otaksował dziewczynę wzrokiem nie zdejmując okularów. - To chyba dobrze, bo jak przestaniesz znaczy że już nie żyjesz.

Pogawędzili jeszcze z godzinkę, ale o wszystkim i o niczym, osuszyli kilka szklaneczek. Wreszcie wsiedli na motory i odjechali. Ruszyli z Joann w kierunku jego mieszkania. Do niej nie mogli już wrócić, policja na pewno je będzie miała na oku. „Trzeba będzie wysłać kogoś cwanego po jej najważniejsze rzeczy”. Wyglądało na to, że teraz zamieszkają razem.

Zaak 14-12-2009 19:02

Gdy Melissa znalazła się za drzwiami, Travis rozsiadł się wygodnie w swoim starym fotelu i spojrzał pewnie na Lance'a. Nie owijając w bawełnę wypalił:
- Chyba wiem, gdzie znajduje się twoja przyjaciółka, Lance. - na twarzy detektywa nie pojawiły się żadne emocje. - Znalezienie jej nie było aż tak trudne jak sądziłem... Choć nie sądzę byś był zadowolony z tego co zaraz powiem... Gotowy? - Grady wziął łyk piwa czekając na odpowiedź młodzieńca.
Lance czekał na tą chwilę cały dzień. Był gotowy jak nigdy. Ostatnie trzy lata zdawały się trwać całą wieczność. Teraz znowu mają szansę być razem.
- Zawsze gotowy, Travis. - jego głos delikatnie drżał. - mów!
- Twoja przyjaciółka jest narkotyzowana, tańczy na rurze i prawdopodobnie daje dupy za eurodolara. Wybacz, delikatność nie leży w mojej naturze, Lance. Wiesz, taka praca... - Travis wziął kolejny łyk wódki. - Może nie było by w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Jess jest marionetką Sergeya Nesmacznego, szefa półświatka Old Chicago i tańczy na rurze w jego najlepszym klubie 'Oxide'. Spotkałem się z nim parę razy i powiem ci, Lance, że to nie jest rodzinny facet. Co zamierzasz z tym zrobić dalej? Mój kontrakt obowiązywał tylko do momentu odnalezienia twojej przyjaciółki... - Travis pociągnął z butelki.
Prawda była bolesna. Bardzo.
Lance, mimo swych niebywałych zdolności aktorskich, z trudem powstrzymał łzy. Opuścił wzrok i zamyślił się na moment. Co właściwie mógł teraz zrobić? Myśl, Vicious. Myśl. Cholera, jest przecież człowiekiem Pani Prezydent! W Old Chicago może wszystko! Tylko na co zda mu się 'wszystko', jeśli Rosie jest teraz poza jego jurysdykcją. Grady znał tego Nesmacznego. Lance wziął głęboki oddech i odpowiedział detektywowi, i choć nie dało się tego wyczuć, wymówienie każdego słowa sprawiało mu ból.
- Nie mogę tam tak po prostu wejść niczym Lancelot w lśniącej zbroi, rozpłatać czarnego rycerza mieczem i odjechać z księżniczką na białym koniu. Świat, a w szczególności Old Chicago nie jest taki prosty. I w tym miejscu zjawiasz się Ty, znający półświatek detektyw. Może... Może zechciałbyś przedłużyć nasz kontrakt? - Lance spojrzał na niego, a w jego oczach można było dostrzec wielki smutek. - Wiesz, że mogę cię sowicie wynagrodzić. Pomóż mi ją uwolnić. Proszę cię, Travis.
- Wybacz, stary, ale nie zdążyłbyś nawet wjechać do 'Oxide'a', a już witałbyś się z przodkami. Ten lokal jest mocno chroniony i skoro twoja przyjaciółka tam jest, to znaczy że musi mieć dla Nesmacznego jakąś wartość i znaczenie. - Grady spojrzał w jego oczy. Widział w nich smutek i desperację. - Jasne, Lance, możemy przedłużyć nasz kontrakt, ale żeby uwolnić Rosie będziemy potrzebować sporo różnych klamotów, a to wiąże się z wydatkami, nie tylko pokrywającymi wynajęcie moich usług. Więc ile możesz zaproponować?
Lance nie wahał się ani chwili.
- Czy pięć tysięcy eurodolarów cię usatysfakcjonuje? - zapytał, po czym dodał - Pokryję oczywiście wszelkie koszta związane z potrzebnym sprzętem, czy czegokolwiek będziemy potrzebować.
Travis spojrzał na niego nieco podejrzliwie.
- Jesteś nadal wypłacalny, Lance? Wiem, że jesteś człowiekiem Pani Prezydent, ale bez obrazy, skąd taki młodzian jak ty może mieć tyle pieniędzy? - głos Grady'ego zrobił się szorstki. Na taką kasę musiał harować z pół roku. - Poza tym chyba wiesz, że jeśli mnie oszukasz, potrafię ściągnąć z ciebie to co mi się należy. Mam nadzieję jednak, że nasza współpraca będzie układać się jak do tej pory. - Grady uśmiechnął się krzywo. - Jeśli przelejesz połowę tej sumy na moje konto, ja zacznę organizować odbicie Rosie. I nie martw się, mój informator jest pewny, nie wpakujesz pieniędzy w błoto...
Vicious nie spodziewał się takiego obrotu sprawy - pieniądze nie stanowiły dla niego problemu, więc zazwyczaj po prostu o nich nie myślał. Jednak Travis po prostu dbał o swój interes, Lance nie mógł go za to winić.
- Wierz mi, Travis, mam pieniądze. - zapewnił - Załóżmy, że jestem oszczędny. Dostaniesz połowę z góry, nie martw się.
- Zanim zacznę coś robić, muszę mieć potwierdzenie przelewu. Na 'gębę' to się możesz umawiać z dealerami, a nie ze mną, Lance. Jeśli machina ruszy, nie będę mógł jej zatrzymać. - Travis oparł się o blat biurka i zmarszczył brwi. - Widzę że nie wiesz jak to działa, Lance, więc ci wyjaśnię. Ty płacisz mnie, ja płacę jeszcze komuś, a zwykle potem ten ktoś płaci jeszcze komuś. Dlatego muszę mieć pewność, że jesteś wypłacalny. Jeśli pieniądze będą na koncie, podejmę dalsze działania - Grady rozłożył się wygodnie w fotelu i spojrzał na swego pracodawcę.
Lance wyjął holograficzny notes z wewnętrznej kieszeni marynarki. Wystarczyło, że dotknął powierzchni, a ten zabłysnął zimnym, błękitnym światłem. Kilka ruchów palcem później zarządzał już swoim rachunkiem bankowym. Przelał dwa i pół tysiąca eurodolarów na konto Grady'ego i zwrócił się do detektywa.
- Pieniądze powinny już być na Twoim koncie.
Travis poczuł nagle wibrację swojej komórki w prawej kieszeni spodni i wyjął ją leniwym ruchem. Spojrzał na wyświetlacz i gdy pojawiła się na nim wiadomość o zasileniu konta bankowego o dwa i pół tysiąca koła papierów, uśmiechnął się do Lance'a i skinął mu głową.
- Wybacz, musiałem się upewnić. - mruknął wciąż się uśmiechając. - Podzwonię jeszcze dzisiaj i jutro dogadamy szczegóły, dobra? Muszę skontaktować się z kilkoma osobami, jeśli chcesz zobaczyć swoją przyjaciółkę całą i zdrową, musisz zaufać moim metodom. Gra? - spytał pewny siebie.
Lance zdecydowanie nie miał mu za złe tej sceny.
- Gra, Travis, gra - czuł, że zaczynało grać - potrzebujesz czegoś jeszcze?
Wtedy uświadomił sobie, że czeka na niego zadanie zlecone przez Białą Panią. Nie mógł teraz wypaść z łask. Nie kiedy był już tak blisko.
- Travis, jak odpowiesz na propozycję Melissy?
- Podejmę się tego zlecenia, myślę że jedno nie będzie kolidować z drugim. Odbijemy twoją przyjaciółkę i znajdziemy tych azjatów. - detektyw założył dłonie na piersi. - A teraz zawołaj 'panią elegancką', chyba dość się wyczekała za drzwiami. - uśmiechnął się lekko. Lance powoli podszedł do drzwi i uchylił je.
- Melisso, zapraszam do środka.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:29.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172