Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 19-12-2010, 23:18   #21
 
Raghrar's Avatar
 
Reputacja: 1 Raghrar nie jest za bardzo znanyRaghrar nie jest za bardzo znanyRaghrar nie jest za bardzo znanyRaghrar nie jest za bardzo znanyRaghrar nie jest za bardzo znanyRaghrar nie jest za bardzo znanyRaghrar nie jest za bardzo znanyRaghrar nie jest za bardzo znany
Na pokładzie promu, kiedy opuścili już stację, Darleth wpatrywał się w obcy artefakt z mieszanymi uczuciami. Perspektywa stawienia czoła mocy, która jest w stanie zapanować, bądź zakłócić działanie ludzkiego umysłu, wydawała mu się niemalże przerażająca. Był w stanie znieść bardzo dużo, jednak możliwość utracenia zdrowego rozsądku budziła w nim ogromny niepokój. Mogło się to skończyć wyrządzeniem krzywdy współtowarzyszom, najprawdopodobniej zresztą odwzajemnionej. Vostroyańczyk nie mógł nawet zbyt wiele z tym zagrożeniem zrobić. Jedyną osobą, która w tej chwili była w stanie w jakimkolwiek stopniu ich wspomóc, była Yandra. Wymagało to od niej jednak ogromnego wysiłku, zaś obserwując jej zachowanie i reakcje, seneszal doszedł nawet do wniosku że ten rodzaj psionicznego oporu mógł być dla astropatki bolesny. Bardzo chciałby mieć w tej chwili w pobliżu jednego z tych nietykalnych, o których niegdyś czytał.
- Kilka lat temu podczas swoich badań natrafiłem na dość ciekawą publikację. – Rzekł do towarzyszy podróży. – Anonimowy autor, posługujący się jedynie inicjałami, było to chyba „G.E”, opisywał badania nad kilkoma przypadkami bardzo ciekawej, lecz ekstremalnie rzadkiej ludzkiej mutacji. O ile psionicy są w ludzkim gatunku wielką rzadkością, nietykalni, jak nazywa ich anonim, występować mogą w liczbie odpowiadającej drobnemu ułamkowi populacji potencjalnych psykerów. Szacowane liczby wskazują na jeden przypadek w ciągu całego pokolenia całej populacji planety kopca. Ale do rzeczy. – Darleth poprawił się na siedzeniu. – Mutacja, o której mowa powoduje, iż człowiek rodzi się i przez całe życie pozostaje „nieobecny” w spaczni. Taka istota ludzka samą swoją obecnością blokuje, rozprasza i neguje jakąkolwiek psioniczną aktywność wokół siebie. Promień takiego negatywnego oddziaływania bywa różny, w zależności od osobnika, jednak możliwe jest wytrenowanie nietykalnego tak, by do pewnego stopnia panował nad swoimi umiejętnościami. Autor dochodzi przy tym do interesujących wniosków. Zaskoczyło mnie na przykład, że pewne ludzkie emocje i uczucia, takie jak sympatia bądź antypatia, w pewnym stopniu również gniew, są naturalnie podatne na oddziaływania spaczni. Oznacza to, że nieświadomie odbieramy inne ludzkie istoty w pobliżu także na podstawie naszej wzajemnej obecności w spaczni. Wspominam o tym w związku z aktualnymi wydarzeniami, ale wniosek taki nasunął się anonimowi właśnie na skutek badań dotyczących nietykalnych. Byli oni bardzo negatywnie odbierani i traktowani przez otaczających ich ludzi, bez jakiegokolwiek racjonalnego powodu. Co więcej, nietykalny, który z większej odległości budził sympatię i pozytywne zainteresowanie, z bliska napawał odrazą, wywoływał irytację i gniew. Ma to mieć związek właśnie z ich zdolnością. Są różnie odbierani przez innych ludzi w zależności od tego, czy znajdują się oni w obszarze ich tłumienia psionicznego, czy nie. Niestety, prawdopodobnie nie mamy nikogo takiego na Czarnej Gwieździe. Pani Yandra, bądź szanowny pan Ghrant rozpoznaliby takiego osobnika niemalże natychmiast. Jednostki wyczulone na spacznię reagują ponoć na nietykalnych tysiąckrotnie mocniej niż zwykli ludzie. Anonim, w moim przekonaniu psyker, opisywał bowiem ogromny trud, jaki sprawiał mu choćby neutralnie nacechowany kontakt z obiektami badań. Jeśli więc chcielibyśmy poszukać takiej jednostki, by mieć dostęp do jej mocy podczas kolejnych podróży, należałoby prawdopodobnie sprawdzić wśród różnego rodzaju wyrzutków społecznych. Nietykalni nie zdają sobie sprawy ze swej specyficznej mieszanki genów i zwykle przyjmują że mają nieustannego pecha, ludzie są podli, a życie nieustannie i bezlitośnie właśnie ich kopie w tyłek.

Darleth opowiadał, a tymczasem prom zaczął wchodzić w atmosferę księżyca. – Dość jednak opowiastek. Zdaje się, że za chwilę będziemy u celu. – Na wszelki wypadek zasiadł za konsolą sterowania karabinami maszynowymi. Nie wiadomo co mogło ich czekać, kiedy obniżą lot, tym bardziej, że Vladyk wspominał coś o oddziale pozostawionym przez jeden z rodów na powierzchni. Z rozbawieniem zauważył, że ktoś nalepił obok monitora i wskaźników żółtą nalepkę z napisem „Merda Incido”. Wolał się jednak nie zastanawiać, co na to duch maszyny zamieszkujący prom. Jak się okazało, widoczność na planecie była bardzo ograniczona. Przełączył się więc na tryb podczerwieni. W samą porę zresztą, bo właśnie wtedy jedna z grup weszła w kontakt z wrogiem. Darleth w skupieniu namierzył najbliższe zgrupowanie. Prom zaczął wibrować, kiedy działa plunęły ogniem, zasypując wroga gradem pocisków. Modlił się, by nie pomylić rozszalałych najemników z kierowanymi przez Vladyka serwitorami zwiadowczymi. Co jakiś czas przełączał widok cybernetycznego oka na obraz przekazywany przez Nikolaia. Serwoczaszka wzniosła się nieco wyżej, by pomóc ocenić rozmieszczenie wroga. Obraz śnieżył niemiłosiernie, zaś sam serwitor kluczył i zmieniał co chwila tor lotu, by uniknąć przypadkowych strzałów oddanych w jego stronę. W pewnym momencie Darlethowi zrobiło się od tego niedobrze. Wtem, kiedy miał na celowniku spory oddział, prom odbił nagle, unikając przeciwpancernego ostrzału.
- Imperatorowi niech będą dzięki. – Vostroyańczyk szepnął sam do siebie. Kiedy zatoczył szeroki łuk, Darleth był już gotowy. Zaciskając zęby posłał długą serię w tłum wroga. Pociski ścinały przeciwników rozszarpując ich ciała i burząc i tak chaotyczny już szyk. Nie na darmo powiadają, że imperialna kawaleria powietrzna straszliwa jest nawet w oczach sprzymierzonych oddziałów.

Kilka chwil później przygotowywali się już do zejścia na powierzchnię. Darleth założył swój vostroyański hełm sprzężony z maską tlenową i komunikatorem. Z zewnątrz hełm wyglądał jak futrzana czapa. Obicie wykonano bowiem z sierści długowłosych Ushakyati, gatunku olbrzymich i niezwykle drapieżnych zajęcy zamieszkujących stoki niedostępnych gór na północnej półkuli Vostroy.


Zabrawszy ze sobą obcy artefakt i trzymając pistolet boltowy w pogotowiu, ruszył razem z resztą w głąb kopalni. Po drodze z niepokojem spoglądał w stronę słabnącej astropatki. Zaczynał powoli odczuwać zgubny wpływ obcej psionicznej mocy. Kiedy dotarli do kryształowych tuneli niemalże zawył z zachwytu. Tak wiele pozostałości po wymarłej obcej rasie. Ileż można by tu przeprowadzić badań! Wszystko z należytą ostrożnością, rzecz jasna, albowiem obcym i wszystkiemu co od nich pochodzi ufać nie należy. Tak mówi prawo imperialne. Swoją drogą, zastanawiał się jak w zaistniałej sytuacji rozwiązać problem własności do stacji. Znając życie, jeśli sprawa wyjdzie na jaw, zacznie się tu kręcić Inkwizycja. Być może będą nawet chcieli przesłuchać wszystkich zamieszanych. Jeśli to, co czytał o ich praktykach było choć w części prawdą, to w przypadku gdyby śledztwo prowadził któryś z bardziej radykalnych przedstawicieli tej i tak niemiłej instytucji, śmierć mogła czekać każdego kto miał choćby przelotny kontakt z wpływem obcej obecności. Należało się zastanowić, czy nie lepiej będzie zatuszować całej sprawy i po cichu dogadać się z pomniejszymi rodami. Można by też zrzucić na nich całą winę i kiedy spłoną na stosie zawnioskować o przejęcie na własność kopalni. Procedura trwałaby jednak całe wieki, a i tak nie byłoby to nic pewnego. Tym bardziej, że Inkwizycja musiałaby najpierw zabrać lub zniszczyć cały ten krystaliczny kompleks. W każdym bądź razie sytuacja nie napawała seneszala zbytnim optymizmem.

Tymczasem wszyscy z wyjątkiem nawigatora zdawali się być zdezorientowani przez konstrukcję i wygląd krystalicznych tuneli. Gdyby nie Veltarius, pewnie zabłądziliby już dawno, oszaleli w międzyczasie i zaczęli zabijać się nawzajem taplając we własnych wymiocinach spowodowanych zawrotami głowy. W końcu jednak dotarli niemalże do celu swej wędrówki. Darleth miał przynajmniej taką nadzieję. Otworzył szerzej jedyne oko na widok blasku umieszczonego w centrum artefaktu. Całe ciało oblał mu zimny pot, zaś po plecach przeszły dreszcze. Złowrogie wycie hordy rozszalałych najemników spowodowało, że niemal ugryzł się w język, miętoląc w ustach przekleństwo. Zauważył, że trzymany w rękach przedmiot zaczyna jarzyć się bardziej intensywnie. Dostrzegł także miejsce, w którym wcześniej spoczywał. Mając nadzieję na osłonę ze strony reszty ekipy, ruszył do przodu, by odłożyć artefakt tam, gdzie powinien spoczywać. Nie był pewien, czy to cokolwiek pomoże, ale była to w tej chwili ich jedyna nadzieja na pozbycie się rozwścieczającego spaczniowego wpływu. Tym bardziej, że obca energia zdawała się działać w tym miejscu coraz mocniej i przełamywać bariery wytworzone przez Yandrę. Pędził więc do przodu co sił, co jakiś czas przylegając do ścian krystalicznych odłamów i stert pokruszonego kryształu, który grawitacja w bezlitosny sposób sprowadziła na podłogę. W myślach powtarzał jedną z imperialnych modlitw. Wyszukał ją sobie przed wejściem na prom, specjalnie na taką okazję. Prosił w niej Imperatora o pomoc w zachowaniu trzeźwości umysłu i zdrowy osąd. Powtarzał słowa jak mantrę, zbliżając się do celu zygzakiem. Przeciwnicy nadbiegający z naprzeciwka padali rażeni ogniem kontrolowanych przez Vladyka serwitorów, zabójczych pistoletów de`Viraesa i przerażającego oka nawigatora Ghranta. Wszystko działo się niczym na spowolnionym filmie. Kolano najemnika, który wybiegł gdzieś z boku z zamiarem oddanie strzału w głowę Darletha eksplodowało nagle barwiąc powietrze wokół krwawą mgiełką. Vostroyańczyka dzieliło od celu już tylko kilka kroków. Skupił się na krysztale. W razie konieczności miał zamiar rzucić się z częścią, którą trzymał w dłoniach, w stronę centralnego rdzenia krystalicznej konstrukcji, by umieścić brakujący fragment na jego miejscu. Jeśli pożyje chwilę dłużej, sięgnie po miecze, by obronić się przed nadciągającymi z drugiej strony najemnikami. Taki przynajmniej był plan.
 
__________________
"Hope is the first step on the road to disappointment"
Raghrar jest offline  
Stary 20-12-2010, 18:09   #22
 
MadWolf's Avatar
 
Reputacja: 1 MadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znany
Zarówno ze względu na kunsztowne wykonanie jak i śmiercionośne właściwości była to doprawdy imponująca broń. Ważąc ją w dłoniach doskonale zdawał sobie sprawę że żył tylko dzięki nieudolności strzelca i błogosławieństwu Imperatora. Fakt że ładunek wystarczał na oddanie tylko jednego strzału zwiększał jej wartość w oczach wojownika. To była broń dla perfekcjonistów którym wystarczał jeden strzał, a on uważał się za więcej niż kompetentnego strzelca. Z namaszczeniem odłożył pistolet na pobliski blat i przeniósł spojrzenie na krzątających się wokół technomantów. Wkrótce ukończą oni naprawę jego pancerza i dodatkową kaburę na nową broń. Z ulgą przyjął reakcję kapitana na widok artefaktu - byłoby prawdziwym marnotrawstwem gdyby postanowił on zachować broń dla siebie. Pewnie przez stulecia zbierała by kurz, zapomniana w jakimś skarbcu. pomyślał z prawdziwym smutkiem. Postawa ich dowódcy zdecydowanie nie napawała go radością. No cóż, nie sztuką jest służyć wiernie dobremu władcy zacytował z pamięci i aby zająć umysł czymś innym, sięgnął po jeden z odnalezionych dzienników.

Cóż za fascynujące miejsce opisywał autor, nieżyjący od kilkudziesięciu lat oficer Gwiazdy... albo przynajmniej od kilku godzin – poprawił się w myślach i wzruszył ramionami, nie miało to już znaczenia. Znaczenie za to miał fakt iż najwyraźniej nie uznawano tam szlacheckich przywilejów, w przeciwieństwie do większości Imperialnych światów, a na szacunek i uznanie trzeba było sobie zapracować. Ventidius jasno zdawał sobie sprawę że może to spowodować pewne trudności, jeżeli Krard ze swoim dworem postanowi wybrać się tam osobiście.
Koniecznie muszę porozmawiać z Seneszalem - zadecydował – może on będzie w stanie przekonać tego pompatycznego głupca aby nie mieszał się z motłochem stacji... Jeżeli w ogóle wróci on z tego przeklętego księżyca.
Wstał i zaczął przemierzać salę w tę i z powrotem, czuł się jak zwierze w klatce, uwięziony na pokładzie, gdy tam na dole ważyły się losy ekspedycji.
Pozostawała jeszcze sprawa dwóch szlachcianek, które z jakiegoś powodu nie mogły powstrzymać się przed nękaniem go przy każdej okazji. Uwolnił się od nich dopiero w kaplicy gdzie, zgodnie z oczekiwaniami zresztą, nie wytrzymały nawet kwadransa i kapłani musieli grzecznie, acz stanowczo wyprosić gadatliwe panienki. Jeśli to nie poskutkuje to, na Imperatora, rozkażę Guarre wcielić je do straży i do diabła z ich szlachectwem! pomyślał z irytacją Trochę sędziowskiej musztry dobrze by im zrobiło
- Panie? - metaliczny głos technika przywołał go do rzeczywistości – skończyliśmy – oznajmił wskazując na odnowiony napierśnik. Marine z prawdziwą ulgą zaczął nakładać kolejne elementy pancerza. Tak bardzo już się do niego przyzwyczaił że trudno mu było sobie wyobrazić życie bez tych warstw stali, odgradzających go od świata.
– Czy na pewno nie powinien obejrzeć tego najpierw lekarz? - spytał niepewnie akolita Omnisjasza wskazując na paskudne poparzenie – pamiątkę po niedawnym postrzale.
- Z pewnością ma ważniejsze rzeczy na głowie - wojownik pokręcił tylko głową – zresztą zagoi się pewnie zanim bym do niego dotarł.
Mechanik skłonił się i mamrocząc modlitwy podał mu kolejny fragment rynsztunku.

Ventidius prosto z warsztatu udał się na mostek, z pewnym wstydem przyznając że ma szczerą nadzieję nie zastać tam kapitana. Tak czy inaczej to właśnie tam mógł najszybciej dowiedzieć się o losach wyprawy zwiadowczej i koordynować ewentualną akcję ratunkową... lub orbitalne bombardowanie.
 
MadWolf jest offline  
Stary 20-12-2010, 21:22   #23
 
Uzuu's Avatar
 
Reputacja: 1 Uzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skał

Powtarzał hymn cicho w czasie całego lotu na planetę, nawet gdy rozpoczął się ostrzał nie przerwał modlitwy do Boga Imperatora, jedynej istocie w całym wszechświecie której był ślepo posłuszny i wierny. Gdy jego usta drgały w ciągłej modlitwie oczy nie mogły oderwać się od niewidomej Yandry, jeśli tylko to szaleństwo ma się udać to ona musi pozostać przy życiu. Nie znał wielu astropatów którzy odważyli by się sami przybyć na pomoc a jeszcze nie poznał żadnego który zdecydował by się na coś takiego... tak bardzo jak ich nienawidził tak bardzo rósł jego szacunek do tej jednej kobiety. Nie oszukiwał się jednak, jeśli tylko wyczuje że ona coś kombinuje jeśli nie oko to broń która spokojnie drzemała w kaburze sobie z nią poradzi tak jak zrobiła to z jednym z jej podobnych na stacji. Rozejrzał się spokojnie po promie, kapłani maszyn zdawało się że doskonale kontrolowali sytuację. Nawet Maxwell zdawał się traktować to bardziej jak ćwiczenia czy rozrywkę niż prawdziwą walkę. To lubił, profesjonaliści w każdym calu, zaczynał czuć odrobinę satysfakcji z ich obecności na pokładzie Gwiazdy. Nawet jeśli ich cele różniły się znacznie to współpraca wydawała się być czystą przyjemnością, żadnych zbędnych pytań, żadnych niepotrzebnych działań, każdy robił to co do niego należy bez przypominania lub ponaglania. Ponownie spojrzał na astropatkę, dosłownie każdy.

Podróż przez pobojowisko odbyli szybko zatrzymując się tylko czasem by Vladyk sprawdził użyteczność niektórych serwitorów. Veltarius skupił się na swoim zadaniu. Pusta wibrowała tutaj niespokojnie ciągnąc go niemal w środek tuneli, nie czuł czegoś takiego już od bardzo bardzo dawna, coś jak pieśń która wołała go do siebie... natychmiast zamknął oko. To co na nich czekało było niezwykle potężne, czyżby faktycznie tylko dzięki Yandrze nie odczuli jeszcze skutków działania tej obcej siły? Na wszelki wypadek uaktywnił broń, jeśli nie będzie mógł korzystać z mocy oka przynajmniej nie zawiedzie go błogosławiona stal. Mimo to od czasu do czasu spoglądał w Pustkę, lawirował między pasmami niebezpiecznej energii starając się unikać jakiego kolwiek kontaktu tylko obserwując.
Yandra zapewne by upadła gdyby jej nie przytrzymał, nawet na nią nie spojrzał, wycharczał tylko
- Ruszajmy dalej - wsparł ją swoim ramieniem i mógł poczuć jak słaba była fizycznie. Nawigator sam nie czuł się najlepiej szczególnie zmuszony do wielokrotnego spoglądania w pustkę by nawigować całą grupę w marszu do źródła zakłóceń. Veltarius czuł rosnący napór na swoją wolę, czuł rosnące uczucie gniewu, czuł rosnącą rządzę zabijania i widoku cudzej krwi u jego stóp. Uśmiechnął się tylko, te uczucia znał tak dobrze, zasmakował ich przecież już nie raz, nie tak dawno jeszcze dał im upust na stacji.... Jego towarzysze nie mogli wiedzieć jaki dramat spotkał jednego z biedaków bo choć astropaci byli odporni na jego wzrok to nie mogli sprostać jego mocy ingerowania w samą naturę Pustki, gdy pozbawił go mocy i oszołomionego bezbronnego... Dziki skowyt rozległ się z wszystkich otaczających ich tuneli. Skłonił głowę do osłabionej kobiety wyraźnie polegającej już na nim by się poruszać i wyszeptał wprost do jej ucha.
- Nie bój się nie pozwolę ci tu zginąć, jeśli ktoś ma cię zabić będę to tylko ja... - Nawigator uśmiechnął się i wyprostował w pełni, o głowę przewyższając otaczające jego, Yandrę i Vladyka serwitory. Powolnym ruchem zdjął z czoła opaskę zakrywającą jego oko i zakrzyknął.
- Nie patrzcie w mą stronę bracia bo oto słabi doznają zaszczytu po raz pierwszy i ostatni spojrzenia w Otchłań. - Jedną reką objął Yandrę w każdej chwili gotów zasłonić ją własnym ciałem a w drugą ujął broń swego pradziada podarowaną mu gdy dostąpił zaszczytu po raz pierwszy wprowadzić okręt w Spacznię. Oko rozbłysło krwistą czerwienią i każdy z napastników na którym choć na chwilę spoczął wzrok Veltariusa padał na ziemię wijąc się w męczarniach. Veltarius poczuł nagle ukłucie bólu pod żebrem gdy jeden z komandosów cudem przedarł się przez otaczający ich kordon celując mieczem w astropatkę. Nawigator nie namyślał się ani chwili stając na drodze opadającego miecza. Zagryzł zęby z wściekłości, naciskając spust tylko raz, wiązka energii przegryzła się przez pancerz komandosa wydzierając dziurę po drugiej stronie, nacisnął spust ponownie a następny pocisk zakończył męki konającego. Krew powoli kapała z rany ale to nie miało znaczenia dla nawigatora, jeśli ono padnie nikt z nich nie ma szans. Veltarius głośno rozpoczął litanię której nauczył go dawno temu jeden z żołnierzy Imperatora. Głośno wymawiał każde słowo jak by ono samo w sobie było bronią wymierzoną w jego wrogów.
- A spiritu dominatus, Domine, libra nos, From the lighting and the tempest, Our Emperor, deliver us. - słowa pełne natchnienia dla wiernych sług Imperatora walczących o jego chwałę.
- From plague, temptation and war, Our Emperor, deliver us, From the scourge of the Kraken, Our Emperor, deliver us. - wersy świętej modlitwy z którą na ustach ruszali jego żołnierze niosąć śmierć niewiernym.
- From the blasphemy of the Fallen, Our Emperor, deliver us, From the begetting of daemons, Our Emperor, deliver us, From the curse of the mutant, Our Emperor, deliver us, A morte perpetua, Domine, libra nos. - słowa nadające kierunek kulom i dające pokrzepienie w chwili zwątpienia w obliczu nieuchronnego.
- That thou wouldst bring them only death, That thou shouldst spare none, That thou shouldst pardon none, We beseech the, destroy them. - Litania opanowała jego umysł i skierowała jego nieopanowany gniew przeciwko tym którzy zagrażali Światłu Boskiego Imperatora. Czerwień oblała nawigatora jak i wszystkich tych którzy próbowali stanąć na jego drodze.
 
__________________
He who runs away
lives to fight another day

Ostatnio edytowane przez Uzuu : 23-12-2010 o 00:02.
Uzuu jest offline  
Stary 21-12-2010, 20:32   #24
 
deMaus's Avatar
 
Reputacja: 1 deMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumny
Lot na planetę należał do najprzyjemniejszej części podróży. Max zasiadł w kokpicie jako drugi pilot, główne miejsce zajął pilot z którym przyleciała astropatka, a jej drugi pilot, miał powrócić z resztę ocalałych na czarną gwiazdę.

Lądowanie nie należało już do przyjemnych, wszak walka nie była tu może zbyt łatwa, ale po pierwsze ich pilot miał dobry refleks, co udowodnił unikając pocisku wystrzelonego w ich stronę. Max w tym samym momencie był zajęty operowaniem ciężkim karabinami statku. Przynajmniej do czasu aż nie skończyła się amunicja.

Dalsza droga była tylko trudniejsza. Co raz bardziej było czuć obcą moc, a może raczej niemoc ich astropatki, następnie gdyby nie pomoc ich nawigatora, nie trafili by pewnie do celu przed omdleniem Yandry.

Ostatecznie nastąpił koniec ich wędrówki, olbrzymia sala z kryształem, który miał odłupany kawałek, dziwnie przypominający ten, który mieli ze sobą. Jak to zwykle bywa w takich momentach, kiedy człowiek mierzy się z złymi siłami, na koniec zawsze pojawiały się hordy opętanych, którzy oddawali życie, w obronie zła. I tym razem było podobnie.

Jaghatai ruszył biegiem, z kryształem, zamierzał najwidoczniej odłożyć go na miejsce. Cóż plan dobry jak każdy inny, właściwie to nawet lepszy, bo innego obecnie nie mieli.
Max ruszył za nim, i już po kilku sekundach był przed nim robiąc mu zasłonę z siebie i z ognia swoich pistoletów, najpierw z zwykłych, a kiedy po kilkunastu metrach wyczerpał baterie. odrzucił zużyte, wyjął swoje wspaniałe artefakty, i rozpoczął pogrom. Jego strzały, przechodziły przez pierwszych wrogów i zabijały także tych za nimi, niejednokrotnie nawet tych, co szturmowali ich jako trzeci w kolejce.
- Ale wiesz, że odkładając to, możemy pogorszyć sytuację? - zawołał do mistrza wiedzy, biegnącego za nim - jak w ogóle chcesz to przymocować? - Mimo zagrożenia i walki wokół w jego głosie brzmiał spokój, wręcz można by powiedzieć, że walka go nudzi, a problem mocowania odłupanego kryształu to ciekawe zagadnienie, nad którym warto podyskutować przy dobrej herbacie, ale że nie ma obecnie czasu na herbatę, to należy dyskutować wrzeszcząc do siebie, w trakcie walki.
 
deMaus jest offline  
Stary 23-12-2010, 07:16   #25
 
Tadeus's Avatar
 
Reputacja: 1 Tadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputację
Bohaterskie natarcie na wrzeszczące dziko zastępy wroga wymagało nie lada odwagi. Wszędzie wokół świszczały chmury rykoszetujących wściekle kul. Sam huk ostrzału i rozbrzmiewający echem ryk opętańców był prawie ogłuszający. Stłoczone wokół tech-kapłana i astropatki serwitory chwiały się pod wpływem uderzającego w nie ognia. Pociski bezlitośnie przeszywały ich organiczne części, siejąc spustoszenie w dzwoniących metalicznie mechanicznych komponentach. Nawet ich wzajemne naprawianie się nie było w stanie nadrobić zadanych przez setki kul strat. Jeden po drugim padały w morzu iskier i czarnego, gryzącego dymu z przepalonych obwodów. Nim odeszły w niepamięć odwdzięczyły się jednak sowicie swoim zabójcom. Wiązki z ich karabinów laserowych powalały całe zastępy szarżujących najemników. Skierowane w nogi nie były jednak w stanie wyłączyć ich na stałe z bitwy. Żołnierze nawet z przestrzelonymi nogami nadal szyli do oficerów z zaciskanych kurczowo w dłoniach broni. W pewnym momencie Vladyk nie bez zdziwienia zauważył ostrzegawczy pisk własnej, przestrzelonej aparatury i liczne meldunki uszkodzeń dochodzących z przymocowanych do ciała serwoczaszek. Po chwili sam zaczął krztusić się oparami ze stopionych podzespołów.

W tym samym momencie Yandra jęknęła cicho, a na jej ramieniu rozkwitł szkarłatny kwiat głębokiej rany. Podtrzymujący ją Veltarius wyglądał niczym legendarny demon słusznego gniewu. Jego pulsujące spaczoną energią oko zalewało czerwonym blaskiem całe otoczenie, rażąc słabe, opętane umysły potęgą Immaterium. Najemnicy, których nie sięgnął ogień z jego potężnego pistoletu padali na kolana wrzeszcząc z niewypowiedzianego bólu. Było to jednak za mało, by powstrzymać tak potężną falę wroga. Kule zrykoszetowały o pobliskie kryształy, zmuszając nawigatora do odwrotu z ranioną astropatką. W ich ślad poszybowała cała chmura wrogich pocisków, przeszywając jego niechronione niczym ramie.

Niedaleko przed nimi ku najemnikom ruszyli pozostali dwaj oficerowie z podległymi im gwardzistami rodu Krardów. Lojalni żołnierze zdawali się natchnieni duchem bitwy i bohaterstwem swoich przełożonych. Z imieniem Imperatora na ustach rzucali się w wir walki, napierając metr za metrem w stronę zbawiennego artefaktu. Nie byli tak zwinni jak Maxwell i Darleth, brakowało im też prawdziwego wojskowego wyszkolenia, nadrabiali to jednak fanatycznym zapałem. Nawet gdy padali jeden po drugim w morzu kul, nadal szyli do wroga z karabinów, aż nie zawodziły ostatnie organy ich zmasakrowanych ciał.

Sami oficerowie również nie mogli czuć się zbytnio bezpiecznie. Pojedyncze pociski z ogłuszającym brzdękiem rykoszetowały od ich doskonałej jakości pancerzy, a czapa szarżujące Darletha wyglądała prawie jak sito, dymiąc obficie z przestrzelonych obwodów. Gdy w ostatnim momencie skoczył ku artefaktowi, dosłownie widział kule opuszczające karabiny oddalonych zaledwie o metry najemników. Czuł też dwa z pocisków, które zdołały przebić pancerz i drasnęły jego ciało, zalewając wnętrze zbroi jego własną krwią.

Później był już tylko oślepiający, parzący źrenice błysk. I dziwnie obca wizja egzotycznej, zielonej planety, po której równinach maszerowały całe zastępy krystalicznych konstruktów. Drony xenos zdawały się dbać o piękny, obcy świat, służąc jako jego ogrodnicy i opiekunowie. Ich starania koordynowały rozmieszczone na powierzchni krystaliczne konstrukty, takie jak ten, który zdołali odnaleźć na Todor V. Nagle cała wizja zniknęła w gwałtownym morzu ognia, cierpienia i bólu, a sceny rodem z raju zastąpiła jałowa powierzchnia księżyca, tego samego, który niegdyś był kwitnącym ogrodem. Wiele tysiącleci później przybyli tam ludzie, zachłanni, agresywni i spragnieni tajemniczej potęgi. Uszkadzając artefakt spowodowali, że zamiast kontrolować ich działania, nasączył się częściowo ich emocjami, wzmacniając je i rozsyłając po całym otoczeniu. Teraz jednak artefakt został naprawiony. I ostatecznie zamilkł, emitując ostatni impuls bezgranicznego zdziwienia, wstydu i żalu z dokonanych okropieństw.

Trzy tygodnie później

Szyb wydobywczy został ostatecznie zaplombowany, a wydobyte z niego artefakty, zgodnie z sugestią seneszala, złożone w komorach statycznych Czarnej Gwiazdy do późniejszych badań. Resztę zakładu i orbitującą wokół księżyca stacje udało się przywrócić do służby, choć wstępnie jedynie z minimalną wydajnością i załogą. Oba zarządzające nią do tej pory rody faktycznie okazały się jedynie cieniami dawnych imperiów handlowych i po wstępnych negocjacjach i pod ogromnym ciężarem prawniczej dokumentacji zebranej przez Darletha i jego doradców, zgodziły się odstąpić od przedstawienia sprawy przed sądem Administratum. Resztę udziałów, nie wynikających bezpośrednio z prawnych precedensów, udało się odkupić Krardom po korzystnych cenach, oferując po części zyskane na mutantach zabytki.

Sami oficerowie po wstępnych zabiegach medycznych i wymianie zyskanych doświadczeń nie mieli zbyt dużo czasu na zasłużony wypoczynek. Już po paru dniach podróży dotarli bowiem do Port Wander.


Z dostępnych informacji nie wynikało, iż zastaną tam aż taki ruch. Tymczasem stocznie naprawczo-serwisowe stacji tętniły życiem. W dokach dało zauważyć co najmniej pół tuzina potężnych kadłubów międzygwiezdnych okrętów przygotowywanych do długiej podróży, lub naprawianych po rozległych uszkodzeniach tytanicznych, gwiezdnych bitew.

Daleko za stacją pustka kosmosu zdawała się złowrogo falować, jakby nacierały tam na siebie dwie widmowe, pulsujące pierwotną potęgą siły. To tam rozpoczynały się sławne sztormy Spaczni odgradzające tereny Imperium od tajemniczej Przestrzeni Koronusa. Nie mieli wątpliwości iż już wkrótce przyjdzie im się z nimi zmierzyć.

Tymczasem przyszło im stawić czoło zupełnie innym przeszkodom. Nim uzyskali pozwolenie na dokowanie, minęły całe godziny, w których zarządzający ruchem oficerowie Imperialnej Marynarki na nowo odkopywali z archiwów informacje dotyczące ich jednostki i patronującego im rodu.

Gdy wreszcie udało im się zejść na "ląd" powitał ich gęsty, rozlewający się chaotycznie po pokładach tłum, który zdawał się być zupełnie nie zainteresowany nowymi przybyszami. Szybko okazało się jednak, iż w przypadku niektórych miejscowych były to tylko pozory. Właśnie udawali się z lordem-kapitanem i jego świtą do wykupionych naprędce kwater, gdy drogę zagrodzili im ciężko uzbrojeni i opancerzeni nieznajomi, a wśród nich mały, efektownie ufryzowany człowieczek, dzierżący dumnie insygnia lorda-kapitana.


- Czyż moje zmęczone oczy dobrze widzą? Czy to możliwe, iż wężowy ród Krardów po tylu latach wydał nowe, plugawie nasienie? - karzeł zwrócił wzrok na towarzyszącego oficerom Kosmicznego Marine'a.
- Niesłychane! Czcigodny Wojenny Brat nie trzyma chyba z tym rodem zdrajców?! - wykrzyknął niemal z przesadnym, wystudiowanym oburzeniem. - Radzę baczyć na ukryty sztylet skierowany w plecy. Mój pradziad zaznał jego smaku z rąk przodka tego tutaj... młodzieńca. Oby i wam nie było to pis...
Nim zdążył skończyć z bocznego korytarza rozbrzmiały ciężkie okute buciory.
- Ach ci służbiści... zawsze zjawiają się w czasie najlepszej zabawy. No cóż... do zobaczenia.
Gdy na miejsce przybył wreszcie patrol Imperialnej Marynarki (służącej najwyraźniej na stacji za służby porządkowe), po tajemniczym lordzie-kapitanie i jego żołnierzach nie było już śladu.

Maximillian Krard zdawał się równie zdziwiony niespodziewanym spotkaniem, jak cała reszta. Dłonie wyraźnie mu drżały, a skóra wokół szczęki zmarszczyła się w nerwowym grymasie. Szybko kazał poprowadzić się do swoich kwater, gdzie powitały ich przeżarte czasem, wyciągnięte zapewne z jakichś starych magazynów sztandary z godłem rodu Krardów i wyglądający na równie sędziwego jak one, przygarbiony, trzęsący się starzec.
- Powiedziano mi, że spotkaliście już Hadaraka Fela... niegodziwiec to o jadowitym języku... kłamca i gwałtownik... ale przebiegły i wielu go posłucha... pójdzie za nim przeciwko wam... Mój dziad mówił dużo dobrego o Krardach... potężny to był ród... sprawiedliwy... ale i bezlitosny dla wrogów... mądry, ale i porywczy w poszukiwaniu wiedzy... Teraz jednak już nikt nie pamięta... trzeba pomóc im przypomnieć sobie... obudzić uśpione dziedzictwo... udowodnić, że za rodem ponownie stoją potężni sprzymierzeńcy... a przeciw niemu godni, przynoszący mu chwałę wrogowie. Pomogę wam w tym, jakom jest stary Sybilius, z dziada zaprzysiężony służbie Najszlachetniejszej Dynastii Krardów!
 

Ostatnio edytowane przez Tadeus : 23-12-2010 o 17:51.
Tadeus jest offline  
Stary 02-01-2011, 21:49   #26
 
deMaus's Avatar
 
Reputacja: 1 deMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumny
Mniej więcej po dwóch godzinach, kiedy byli na kwaterach, do jego pokoju, którego już miał dość i chciał się przenieść na statek, do bardziej funkcyjnych warunków, jednak ze względu na kapitana nie mógł, zapukał jeden z żołnierzy z wiadomością, że Jonatan Hill chciałby się z nim widzieć i, że czeka przed kwaterami. To dość nietypowa prośba, bo ile dobrze pamiętał, Hill nie darzył go sympatią, co prawda kilka razy brali udział w wspólnych akcjach ale raczej ze sobą rywalizowali niż współpracowali.
- A więc to tu się ukrywasz? - Powiedział nowo przybyły mężczyzna jowialnie, miał na sobie dość dobrej jakości pancerz gwardii, lekko przerobiony, do tego miał miecz przy pasie, i pistolet na prawym udzie. Max spojrzał na jego twarz i zobaczył, że dorobił się kilku blizn na swojej zakazanej gębie. Jonatan mimo imienia wskazującego na szlachetne rysy, był zwykłym bandziorem, który był twardy i jak na kogoś z ferala doskonale sobie radził w współczesnych realiach. - Chowasz się za nazwiskiem Krard? Myślałem, że po Lacrimosie, zasiądziesz na stołku kapitańskim? A tu proszę, upadek... -
- Czego? Że tak grzecznie zapytam - Max wiedział już czego chciał Hill, a przynajmniej się domyślał.
- Będzie nowy turniej, największy, z najlepszymi. Uważasz że dasz radę? -
- A czy będę miał szansę zabić ciebie? - Ta rozmowa była irytująca, choć dla udziału w turnieju warto było się na nią godzić.
- Nie. Jestem posłańcem, i roznoszę zaproszenia, potrzebuję, abyś przedstawił mnie swojemu kapitanowi, inaczej nie masz szans na to by wystartować. - Spojrzał w oczy Maxa i dodał - wpisowe jest dość duże, i do tego wpisujący wyznacza zawodnika, więc może i tak nie masz szans. -
- Oddaj broń i chodźmy. - kiedy miecz i pistolet jego z braku lepszego słowa “gościa”, leżały na stoliku, ruszył do komnat lorda kapitana, tuż przed drzwiami zatrzymał się i powiedział - polecam opuścić krwawe opisy, a skupić się nad elementem rozrywki i pieniędzy. -

Już w komnatach, Max pokrótce przedstawił gościa, ale samo wyjaśnienie turnieju pozostawił Jonatanowi.
- Tak więc jak Pański człowiek lordzie powiedział, przynoszę możliwość wzięcia udziału w niezwykłym turnieju. Turnieju nieoficjalnym i elitarnym zarazem, choć oczywiście zgodnym z tradycją. Wpisowe to 100 000, a nagroda to 2 000 000, zwycięzca jest tylko jeden. Samo założenie turnieju jest banalnie proste, dwudziestu lordów kapitanów i najdostojniejszych z Portu Wander, wyznacza po jednym ze swoich sług, ci dostają nadajniki i otrzymują 48 godzin, na likwidację, reszty zawodników. W wypadku przekroczenia czasu, nadajniki wybuchają, pozostawiając przy życiu tylko tego, który zdobył najwięcej punktów do tej pory, punkty przyznajemy, po jednym za eliminację celu. Jest tylko jedna zasada, zawodnicy nie mogą chronić się na swoich statkach. Udział w turnieju jest oczywiście nieobowiązkowy, ale zabawa jaka z tego wynika jest przednia, otóż lordowie obserwują poczynania sowich zawodników, przez serwoczaski na stacji. Do tego mając czempiona kilku podobnych turniejów, jest Pan na dobrej pozycji. -

Patrząc na kapitana de’Vireas wiedział, że się waha. Z jednej strony pewnie chciałby wygrać no i zobaczyć całą zabawę, w końcu nie ma nic bardziej emocjonującego niż wysłanie niczym bóg swojego anioła śmierci, i patrzenie jak jego wybraniec zabija wysłanników innych.
- Hill idź do mnie, za chwilę przyniosę ci odpowiedź. - kiedy zostali sami, a właściwie lepiej było by powiedzieć, bez Jonatana, bo młody Krard miał w tym pokoju całą świtę - Rozumiem, pana obawy, ale Hill, mimo swojego braku talentu do nawiązywania relacji, ma rację, wygrywałem już takie turnieje, a zwycięstwo może otworzyć nam drogę do zawarcia nowych kontaktów, ułatwić zaciąg dobrej załogi, no i przynieść panu 2 miliony. Poza tym gwarantuje, że nic nie dostarczy takiej adrenaliny, jak śledzenie zawodników i wiedza, że pana wysłannik, niesie śmierć w Pana imieniu. Takiej adrenaliny nie da żaden sztuczny specyfik. - Zobaczył błysk w oczach kapitan i wiedział, że wygra.
- Wiesz, że ryzykuję olbrzymią kwotą i... -
- A ja życiem, ale aby zabezpieczyć pana inwestycję bardziej, mogę przekazać naszemu mistrzowi wiedzy, że w razie mojej śmierci, w turnieju, cała moja własność przechodzi na ród Krard, same moje pistolety są warte więcej niż wpisowe. Czy taki układ jest odpowiedni? -
- To nas zadowala. Jak wyglądają szczegóły tego turnieju? -
- Są banalnie proste, dwie godziny przed rozpoczęciem, dostanie pan wiadomość gdzie jest punkt obserwacyjny, może pan przyjść z dwoma ochroniarzami, przy czym na waszym poziomie panują pogodne warunki. Większość kapitanów uważa to za rodzaj rozrywki, będzie bankiet i miłe rozmowy, wymiana informacji, zdobywanie kontaktów i zleceń. Dla mnie zabawa zacznie się godzinę później, dostanę jakiś nadajnik, pewnie do połknięcia, lub w formie obroży, czy też bransolety. Zdjęcie i wybuch, koniec czasu na kiepskim miejscu i wybuch, chwila nieuwagi i zgon. Mam do wykorzystania wszystkie swoje środki, czyli mój wywiad, i środki finansowe, polowanie trwa maksymalnie 48h, każdy uczestnik, dostaje urządzenie do lokalizowania pozostałych, czyli nie ma opcji aby się choć na chwilę zatrzymać, aby odpocząć. Każdy kolejny cel to większe zmęczenie, każda rana daje o sobie bardziej znać. Czas jest kluczowy, i nie ma prawa na błąd, zresztą zobaczy pan te błędy u moich przeciwników. A teraz pójdę powiedzieć Hillowi, że przyjmuje pan zaproszenie i że to ja będę zawodnikiem. - Kapitan skinął rękę, że Max może odejść, ale w jego oczach widać było głód. Pewnie nie mógł się doczekać.

- Hill, przyjmujemy, Ja będę zawodnikiem, a teraz bierz swoją broń i wypad. - Stał obok drzwi i czekał aż tamten wyjdzie.
- Nie jesteś zbyt pewny siebie? -
- Jestem, ale to efekt umiejętności, a nie pychy. Nicewa się z tobą skontaktuje, w sprawie informacji o reszcie zawodników. - Zamknął za nim drzwi, a sam ruszył w stronę kanapy. Powinien się przespać, bo nie wiadomo, kiedy znowu będzie do tego okazja.


Pierwszego dnia na stacji nie było mu dane jednak wypocząć, bo musiał jeszcze dogadać szczegóły, co do Wyścigu Pielgrzyma, ich nawigator proponował pomoc, a z tego co Max zrozumiał, to za pomocą swojego trzeciego oka, mógł tak rozszerzyć swoje pole widzenia, aby dostrzegać ukryte statki, i pułapki wcześniej i dokładniej niż sensory. Z taką pomocą wyścig nie powinien być, aż tak trudny.
Max przyjął propozycję, jednak wyścig odbywał się jutro, co znaczy, że na pewno zahaczy swoją obecnością o turniej. Umówił się więc z Veltariusem, że ma kilka spraw do załatwienia, i pojawi się dopiero przed startem, ale będzie na pewno, poprosił też, aby przygotowano prom szturmowy. Dodał z uśmiechem, że jedynym co go powstrzyma będzie śmierć, co zresztą biorąc pod uwagę turniej było wielce prawdopodobne.

Po południu, otrzymał wiadomość od Nicewy, z danymi kilku uczestników. Dwóch znał osobiście i nie wróżyło to dobrze, jeden z nich Koda Byren, słynął z mistrzowskiego posługiwania się wszelkiego rodzaju ładunkami wybuchowymi i pułapkami. Był także dobrym strategiem, co oznaczało, że stacja już teraz zapewne jest pełna pułapek, w które Koda zamierzał wciągać swoje ofiary. Drugi, a właściwie druga, Myra Baks, była uzdolnioną wojowniczką, zwłaszcza, kiedy dopadła kogoś ze swoimi ostrzami, na bliskim dystansie. Max miał już przyjemność z nią walczyć, ale na miłym pokazie, i właściwie to przeżył, tylko dzięki swojej zbroi, i temu iż nie było jej widać spod jego munduru. Myra nie będzie problemem, bo wystarczy ją zdjąć z dystansu, za to Koda może być kłopotliwy. Najlepiej było by się nim zająć na koniec, bo sam może wykończyć kilku przeciwników.
Reszta informacji zawierała, dane na temat, ośmiu innych ludzi. Sposoby walki, plusy, i plotki. Trzech, to płotki, które nie będą sprawiały większego problemu, choć i tak należy się mieć na baczności.
Największym problemem było, to, że de’Vireas nie znał twarzy połowy uczestników, a to mogło prowadzić do dużych kłopotów. Istniały też plusy jakich nie miał w innych turniejach, tu miał wziąć udział w wyścigu, a więc będzie miał kilka godzin odpoczynku w drodze powrotnej. Max był pewny tego, że jeśli dotrze do promu, to wyścig wygra, i wróci, zresztą należał do tego typu ludzi, którzy nie potrafią przyjąć myśli o porażce.

Po 16 godzinach od ich dokowana do portu, dostał kolejną wiadomość od Nicewy, kapitan Maxymilian Krard dostał zaproszenie i wyruszył na spotkanie, to znaczy, że on ma jeszcze godzinę. Pora się przygotować, de’Vireas ubrał swój strój specjalnie przygotowany na tego typu akcje. Właściwie to była to praktycznie dokładna kopia jego białego munduru, z tym, że była czarna i w rękawach miała schowane pistolety, także nie zakładał już uprzęży z bronią pod pachami. Przygotował, także specjalny pas z grantami, dwa odłamkowe, dwa gazowe, i dwa oślepiające.


Po dokładnie godzinie, w jego kwaterze zjawił się jeden z kapłanów maszyny, bez słowa powitania kazał swojej serwoczaszce zeskanować jego twarz, aby potwierdzić tożsamość, po czym wręczył mu nadajnik. Była to niewielka kulka, średnicy około pół centymetra, i kazał go połknąć, mówiąc, że technologia jest na tyle zaawansowana iż nie wyrządzi mu krzywdy w czasie turnieju. Dopiero po jego zakończeniu, wybuchnie w przypadku gdyby pozostał na placu walki więcej niż jeden zawodnik.
Wręczył mu także urządzenie, służące do lokalizowania innych zawodników, niewielki dataslate, z odbiornikiem. Można było ustawić skalę powiększenia do około 100m, a tym samym określać lokalizację wroga z dokładnością, do kilku metrów, albo oddalić aby pokazywał cała stację, a nawet obszar poza nią.
Adeptus Mechanicus, wyszedł tak jak wszedł, bez słowa, a jego serwoczaszka poleciała za nim. Max także nie zamierzał czekać, z danych od Nicewy wiedział iż każdy zacznie w apartamencie swojego sponsora lub na swoim statku, który ma obowiązek opuścić w ciągu godziny. Nie tracił więc czasu i ruszył. Najbliżej niego zaczynał Javier Grivin, który prawdopodobnie zajmie dobre stanowisko strzeleckie i rozłoży się z swoją ulubioną bronią, karabinem snajperskim, z pociskami zdolnymi przebić, nawet pancerz ciężkiego imperialnego transportowca.
O ile Gravin naprawdę zamierzał to zrobić, to najlepszy do tego punkt, to doki, tuż za apartamentami jego kapitana. Miał z tamtąd widok na długi pomost, który każdy, kto by się na niego zasadzał musiał by przejść, jednocześnie wystawiając się na ostrzał jego karabinu. Max widział dwa słabe punkty takiego rozwiązania, reszta mogło go po prostu przeczekać, albo ktoś mógł by zaatakować go z powietrza.
Patrząc na urządzenie lokalizacyjne, Gravier zaczynał faktycznie w apartamentach swojego kapitana, i właśnie opuszczał je w kierunku doków. de’Vireas ruszył jak najszybciej w tamtym, kierunku, liczył że dwójka jego ludzi wykonała zadanie, i podłożyła zdalne ładunki wybuchowe w miejscach gdzie kazał im to zrobić. To dało by mu dużą przewagę, gdyby w kluczowym momencie musiał zrobić jakąś dywersję.
Poczynione przygotowania właśnie procentowały, bo dojeżdżał na ciężkim motocyklu z magazynów Krardów do początku doku, kiedy urządzenie lokalizacyjne wskazało, że jego cel dotarł do najwyższej suwnicy, służącej do przenoszenia największych kontenerów. Max nie zwalniając ruszył najszybciej, jak pozwalały jego umiejętności prowadzenia tego typu pojazdów w tamtym kierunku. mniej więcej w połowie, usłyszał pierwszy strzał, co znaczyło iż, jego Gravier jest na pozycji. Nie zwalniając Max pędził dalej, Jedyna różnicą było, to że na moment dotknął urządzenia wbudowanego w nadgarstek, a sekundę później, na szczycie suwnicy, wybuchły, dwa ładunki. Za mocne, najwyraźniej, jego pomocnicy, partacze użyli za silnych ładunków. Nie zwalniając podjechał do podnóża urządzenia w którym chronił się jego cel. Na lokalizatorze nadal był aktywny, co znaczyło iż, ładunki mimo wszystko go nie zabiły, co najwyżej ogłuszyły.
Po dotarciu pod suwnicę, rozpaczał wbieganie po schodach umieszczonych dookoła jednej z nóg suwnicy. Szybko dotarł na górę, i sprawdzając za pomocą cybernetycznego oka, czy Gravier się rusza, wpadł do środka, celując w jedyne źródło ciepła. Oko pokazywało, że jego cel leży nieprzytomny na podłodze, jednak dobry snajper, mógłby być wyposażony w podobny system termowizyjny co on, i robić w ten sposób zasadzkę. Gravier był jednak faktycznie niezdolny do walki. Najwyraźniej wybuch rzucił nim o jedną z konsol sterujących suwnica, i ogłuszył na dobre. Max cały czas celując do niego, zbliżył się, i odwrócił kopniakiem na plecy. Ciało przeturlało się bezwładnie, to koniec dla tego zawodnika. Spojrzał do roku kabiny sterującej i patrząc w kamerę, powiedział, dokładnie artykułując słowa.
- Chwała rodowi Krard - Wiedział, że nawet jak nie ma tu mikrofonu, to odczytają to z jego ruchu ust. Zresztą musiał dać, kapitanowi podwód do dumy. Po ostatnim słowie strzelił Gravierowi w twarz.

W tym samym momencie lokalizator, który obecnie był przyczepiony do jego pasa, poinformował, że do było to pierwsze zabójstwo w turnieju, oraz, że do jego pozycji zbliża się następny zawodnik.
Błyskawicznie podniósł karabin snajperski i zajął pozycję martwego Javiera. Szukał celu, i zastanawiał się, kiedy i czy go rozpozna, ale już po kilku sekundach wiedział, że nie będzie z tym problemu. Na pomost wchodził ktoś w ciężkiej zbroi, wyglądającej jak przerobiony ciężki pancerz Astrates. Czyżby jakiś marin, zgodził się na udział, czy też ktoś w inny sposób wszedł w jej posiadanie. Przez sekundę czy dwie zastanawiał się, czy ktoś pokroju Vladyka, mógłby się obudować taką zbroją, i nią sterować. Szybko się jednak opanował i odrzucił takie myśli, skupił się na przeżyciu. Jego antyczne pistolety powinny sobie poradzić z przebiciem tej zbroi, ale to walka na małym dystansie, a to mu się nie uśmiechało. Uznał, że w najgorszym wypadku spróbuje za pomocą karabinu Graviera unieruchomić, pancernego przeciwnika, a potem go dobić.
Przy celował w hełm przeciwnika, i wyczekują na właściwy moment strzelił trzy razy, aż nie padł. Max odczekał chwilę czy nie wstanie, ale kiedy ten leżał nieruchomo, postanowił ruszyć w jego stronę. Najwyraźniej nie miał do czynienia z prawdziwym marinsem, bo takiego nie ogłuszyły by wstrząsy hełmu, powodowane uderzeniami pocisków.


Na dole dosiadł swój motocykl i ruszył.Czekała go jednak niemiła niespodzianka, kiedy wyjechał z zakrętu zza kilku kontenerów zobaczył, oddział zbrojnych, albo ochrona Gravier, która się spóźniła, albo ochrona stacji, zawiadomiona wybuchami i strzałami. Było to co najmniej irytujące, jednak regulamin tego nie zabraniał, więc Max nie miał prawa narzekać, On też wykorzystał swoich ludzi do założenia ładunków. Tak czy tak musiał ostro hamować, i położyć motocykl, który ślizgając się, poleciał gdzieś poza obszar jego wzroku.
Max wylądował na środku, i kiedy wstał, miał przed sobą żołnierza, a po bokach dwójka innych celowała do niego z półautomatycznych strzelb prochowych. Stali za blisko, ich pech. Szybkim uderzeniem przekręcił ich broń, złapał ją i wystrzelił w ich twarze. Zobaczył przerażenie na twarzach strażników, co upewniło go w tym, iż nie są to ludzie Graviera, a straż portu. Przeładował szarpnięciem obie strzelby, i nim reszta wyszła z zaskoczenia, w jakie wprawił ich jego wcześniejszy atak, przekoziołkował i strzelił w dwóch mężczyzn za nim, następnie odrzucił strzelby i dobył pistoletów. Odwrócił się do żołnierza stojących na początku przed nim, i stosując styl gunkata unikał ich strzałów, samemu likwidując wroga.
GunKata mówiła, że powinien wpakować w każdego co najmniej trzy pociski, po tym jak mężczyzna strzelający do niego z prochowego karabinu padł martwy, odwrócił się i ruszył biegiem. Z ciężarowego samochodu, który był zaparkowany z trzema motocyklami, którymi przybyli pewnie żołnierze, wybiegało właśnie ośmiu nowych przeciwników.
Max wskoczył na motocykl, zaparkowany na drodze jego do wrogów, wybił się i wykonując w powietrzy piruet, strzelił do dwóch nadbiegających, po czym wylądował pomiędzy pozostałymi sześcioma.
To co nastąpiło potem to czysta esencja GunKata, walka z dwoma pistoletami, zbijanie broni przeciwników, i zadawanie ciosów, niczym prawdziwy demon śmierci. Miał nadzieję, że uwaga kapitanów nadal jest na nim skupiona, bo sam uważał, że warto coś takiego zobaczyć. Po kilku sekundach, sześciu żołnierzy padło martwych. Nie pozostawianie żywych świadków gwarantuje brak kłopotów po turnieju.


[media]http://www.youtube.com/watch?v=IrJOF7jhgAQ&feature=related[/media]
 

Ostatnio edytowane przez deMaus : 02-01-2011 o 22:36.
deMaus jest offline  
Stary 02-01-2011, 21:50   #27
 
deMaus's Avatar
 
Reputacja: 1 deMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumny
Max odczekawszy chwilę, schował broń i ruszył na jednym z stojących tu motocykli w stronę zawodnika w zbroi. Kiedy był w pobliżu, uruchomił termowizję nie zamierzał ryzykować kolejnej zasadzki. Tym razem było czysto i jedynym żywym źródłem ciepła, była owa antyczna zbroja.
Pora na kolejne widowisko, pomyślał.

Rozpędził motocykl, aby efektownie przejechać bokiem obok, ogłuszonego. Prawą dłonią dobył swojego hellpistola, i wprowadzając motocykl w ślizg oddał cztery strzały. Dwa trafiły w hełm, jeden w korpus na wysokości lewej piersi, a ostatni w lewą dłoń. Lokalizator, zapiszczał, co pewnie sygnalizowało iż kolejny cel został zdjęty.

To powinno zapewnić mu widzów na cały turniej, dwa zabójstwa w ciągu godziny, to chyba jakiś rekord. Wyprowadził motocykl do prostej jazdy, odłożył pistolet do kabury i już zamierzał się zastanowić jak dalej rozegrać swoje karty, kiedy tuż nad jego głową i lewym ramieniem przeleciała seria z ciężkiego karabinu. Mimo iż był tym całkowicie zaskoczony, wykonał odruchowo manewr uniku, skręcił w lewo i tymczasowo znalazł ochronę za kontenerem. Poczuł jednak na plecach silne uderzenie, zapewne jeden z pocisków trafił w jego pancerz, na szczęście ten wytrzymał.
Max wykonywał gwałtowne skręty za każdym razem kiedy było to możliwe, jednak co chwila słyszał serię strzałów. Ktoś go gonił, i to ktoś dobry, na tyle, aby prowadzić i strzelać naraz. Po chwili udało mu się spojrzeć, na swoich prześladowców. Gonił go lekko opancerzony transporter oddziałów do walk w mieście, z kimś wystającym przez otwór w dachu i prującym do niego z ciężkiego karabinu. Czyli miał szofera, de’Vireas postanowił wykorzystać przewagę motocykla i wciągnąć ich w jakiś wąski przejazd. Kojarzył taki niedaleko, dwa ostre wąskie zakręty między budynkami doków, ale dostatecznie łagodne aby furgon w nie wszedł i na koniec mała gardziel, pomiędzy słupami.

Wyszedł spomiędzy kontenerów i dodając gazu ruszył w kierunku wymyślonej naprędce zasadzki. Strzały rykoszetowały niedaleko niego, niekiedy trafiając w pancerz. Jednak już po chwili wypatrzył miejsce, do którego zmierzał, wszedł ślizgiem w prawą stronę, wjeżdżając pomiędzy dwa hangary, od razu dodał gazu, i po około dwustu metrach wykonał ten sam manewr w lewo. Tu nabrał prędkości, i jechał w kierunku niewielkiej ścianki z siatki. Teraz okazało się, że owa szczelina pomiędzy belkami wspornikowymi jest większa niż mu się wcześniej wydawało. Nagle mogło się okazać, że furgon się zmieści, a wtedy Max znajdzie się w pułapce. Niestety był na etapie planu, że albo się uda albo będzie musiał wymyślić inny. Szybko.
Podniósł motocykl na jedno koło, kiedy uderzał o siatkę, co zaowocowało wyrwaniem jej z ramą mocującą i odrzucenie na bok. Dojechał jeszcze jakieś sto metrów, hamując i zawracając motocykl.
Domyślny plan zakładał, że furgon utknie, uderzenie wybije strzelca z rytmu, a Max w tym czasie rozpędzi i wbije motocykl w samochód, powodując eksplozję, które sam uniknie zeskakując odpowiednio wcześniej.
Tak czy tak, plan z staranowaniem ich miał sens, toteż nie czekając, ruszył. Miał około połowę drogi do belek, kiedy uderzył w nie furgon. Max oberwał jednym z pocisków w lewe ramie, ustabilizował motocykl, i zeskoczył w stertę skrzynek. Upadek nie należał do najprzyjemniejszych, trafił kolanem w jakąś starą rurę, na chwilę zrobiło mu się ciemno przed oczami, a ból uderzył ostrym bólem i rozszedł się po całej nodze. W oddali usłyszał uderzenie motocykla o furgon, przytłumioną bólem eksplozję. Mimowolnie zwinął się, w odruchu obronnym, ale osiągnął tylko jedną rzecz, uderzył czołem w drewnianą skrzynię, porzuconą na tym rumowisku.

Kiedy po kilku sekundach odzyskał, władzę nad własnym ciałem, odkrył, że samochód, stoi w płomieniach, ale najwyraźniej, ktoś szedł w jego stronę. Nie miał za wiele możliwości ruchu, bo jakakolwiek próba dobycia broni, skończyła by się zdradzeniem swojej pozycji.
Czekał, uświadamiając sobie, że sterta śmieci maskowała go dość dokładnie, bo jego przeciwnik, nie wiedział o jego obecności. inaczej czemu by nie strzelał.
Po uderzeniu jego motocykla kierowca powinien być martwy, więc to strzelec musiał teraz się do niego podkradać. Najwolniej jak potrafił, spróbował wyjąć jeden z pistoletów, a kiedy a kiedy napastnik, był na wyciągnięcie ręki, niczym atakująca Istrilska kobra zaatakował. Złapał go za kostkę i szarpnął w bok, jednocześnie, dobył drugą ręką broni, i strzelił na oślep siedem razy w górę.
Jego przeciwnik nie pozostał dłużny, i wypalił pięć pocisków. Trzy trafiły w jego korpus, i choć żaden nie przebił pancerza, to każdy odcisnął się mocno na jego organizmie. Usłyszał upadające ciało i karabin, już wiedział, że on także trafił. Podniósł się ostrożnie, wspierając się na skrzynce, o którą wcześniej uderzył głową. Spojrzał w stronę furgonetki, gdzie wciąż płonął ognień, ale nie dostrzegł ruchu, ból w żebrach i kolanie dał o sobie znać, przy najmniejszej próbie ruchu. Sięgnął do lokalizatora i sprawdził stan. Prowadził z trzema zabójstwami, co najdziwniejsze, urządzenie wskazywało, że w miejscu gdzie porzucił człowieka w zbroi, nadal był zawodnik, i nadal się nie ruszał. To musiało, znaczyć że w furgonie było dwóch zawodników. Ciekawe czy dogadali się sami, czy kazali im to zrobić kapitanowie.
Nie było jednak czasu na zgadywanie, Pochylił się i podniósł ciężki karabin może się przydać, jako zapora ogniowa.



Ruszył w stronę doku, aby dokończyć co rozpoczął, wedle lokalizatora, następny zawodnik był dość daleko. Przedarł się obok płonącej furgonetki i wyszedł na główną trasę, do doków miał jakieś 10 minut zakładając, że zdoła biec taki dystans. Rozejrzał się wypatrzył w jednym z hangarów, wózek do transportowania kontenerów. Prędkość jaką ten pojazd rozwijał nie była zachwycająca, ale pozwoli mu odpocząć, i zapewni stałą tymczasową nie pozorność.
Podjechał do doku, i zatrzymując się kawałek dalej upewnił się co do stanu swojego celu.
Z cała pewnością, leżał tam gdzie go zostawił, ale również z cała pewnością odzyskał przytomność, na co wskazywało wzmożone wydzielanie ciepła. Pewnie próbował się poruszyć, nie było co czekać, aż odzyska sprawność. Ruszył niby wózkiem w jego stronę, tak aby mieć go po prawej. Kiedy wyłonił się zza kontenerów, tak pokierował swój pojazd, aby niby to przypadkiem w drodze pod suwnicę, mijał pancernego kolosa. Kiedy był na dobrej pozycji, dobył obu pistoletów i rozpoczął prawdziwy ostrzał. Z tego co naliczył trafił około dwunastoma strzałami, zanim lokalizator potwierdził pisknięciem likwidację celu, zaraz potem jego osobisty dataslat potwierdził, że jego baterie są na wyczerpaniu, i należy je załadować.
Mimo to pojechał wózkiem dalej i zbliżając się ostrożnie, sprawdził czy na scenie jatki z strażnikami portu nie pojawili się nowi, a jako że droga była czysta zabrał kolejny motocykl. Karabin maszynowy schował do jednej z sakw, miał do niego plan, ale musiał jeszcze go odrobinkę przerobić.

Wracając podsumował w myślach dotychczasowy przebieg rozgrywki, czterech zawodników zdjętych, udział w walce z strażnikami, i nie pozostawienie świadków, bardzo widowiskowe zabicie dwóch w furgonie, baterie hellpistolów na wyczerpaniu i lekko stłuczone żebra. Ogólnie wychodził na plus, ale pora wracać do kwater aby naładować baterie i złapać oddech. Przejechał jeszcze obok, człowieka w zbroi, gdyby miał tu swoich ludzi to zabrał by go, aby Vladyk mógł odzyskać choć część komponentów z tego antycznego pancerza, jednak nawet gdyby pozostał na wózku transportowych, to i tak nie były w stanie jej załadować.
“Wyślij kilku ludzi na moja obecna pozycję, niech wezmę transporter z wciągarką, i jakąś plandekę. Mają załadować i przewieźć na Czarną Gwiazdę zbroję z zawartością, którą tu znajdą. Misja jest tajna, w razie wpadki osobiście ich zabiję, za sukces wyznacz odpowiednie wynagrodzenie. Lepiej nie ryzykować przejęcia niż dać się złapać. Zbroję umieścić w pustym zamkniętym kontenerze do przechowywania materiałów wybuchowych, aż do mojego powrotu..” Nicewa powinien odpowiednio pokierować jego ludźmi. Sprawdził jaką broń miał nieznany zawodnik, ale okazało się, miecz był za wielki i za ciężki, a karabin bolterowy uszkodzony przez jeden z jego strzałów, który przebił go na wylot. Szkoda, że nie zdążył nawet z niej wystrzelić, gdyby trafił na innych miałby wielkie szanse. Ale pewnie nie podziewał się snajperskiego ostrzału hełmu, za pomocą amunicji przeciw-pancernej. Zbroja też mogła być już nic nie warta, miała wiele dziur, być może za wiele.

Lokalizator pokazywał, że ma przewagę dwóch trupów, a ogólnie został jeszcze 12 zawodników, szybko to szło, może nawet odpocznie przed wyścigiem. Teraz uznał, że warto wrócić do apartamentu wynajętego przed kapitana, aby złapać oddech i sprawdzić, co z kolanem i żebrami, no i najważniejsze podładować baterie.
W apartamencie dał się opatrzyć lekarzowi, na szczęście nic nie połamał, ani nie potłukł, jedynie lekkie otarcie i sińce. Naładował baterie i sprawdzając ile czasu mu zostało, oraz gdzie są jego przeciwnicy, kontaktował się z Nicewą, dostał kilka nowych informacji, najważniejsza była taka, że Koda był widziany w okolicy magazynów i hut. Dobrze wiedzieć, gdzie można się spodziewać pułapek. Dostał też świeżą dane kto jakie miejsca zajmował, jego lokalizator podawał jedynie jego wynik, i kolejne lecz bez nazwisk. W końcu ktoś obserwując kto ginie, a kto dostaje punkty, bez problemu odgadłby kto gdzie jest, a tak pozostawała tajemnica. Zawsze go ciekawiło jak Nicewa załatwia sobie dostęp do takich informacji, ale z drugiej strony ważne było, że załatwia, a nie jak.

Max ustawił czujnik zbliżeniowy zawodników, na maksymalny głos, i dystans 3km, po czym postanowił się przespać, ostatnie dwie godziny były intensywne. Poza tym okazja do snu może się nie pojawić szybko. Nastawił budzik, dając sobie 4 godziny, jednoczesne kazał gwardziście obudzić się jak tylko urządzenie zapiszczy.

Obudziło go dzwonienie budzika, sprawdził pozycję reszty zawodników, i wiadomości od swojego asystenta. Pozostało 10 graczy, nadal prowadził, druga była Myra, a trzeci nieznany mu Hon Virga, oboje mieli po trzy punkty, ale Myra była szybsza. Pora ruszać, zlokalizował najbliższy sobie cel i ruszył do motocykla, zostawionego pod opieką gwardzistów na zewnątrz, z poleceniem zmiany wyglądu. Chłopaki zastosowali się bardzo precyzyjnie o polecenia, i nie dość, że go gdzieniegdzie powgniatali, to jeszcze znaleźli skądś, czerwoną farbę i niechlujnie ją nałożyli.
Wypoczęty, z naładowanymi bateriami, i przerobionym karabinem maszynowym, ruszył do najbliższego celu.
Nie wybrał go najlepiej, bo okazało się, była to Myra, do tego dał się zaskoczyć.
Urządzenie wskazywało budynek, uznał, więc, że ma do czynienia ze strzelcem, toteż, manewrując blisko ścian, podjechał po owy budynek, i zamierzał wedrzeć się tam od wewnątrz.
Niestety jak tylko znalazł się pod budynkiem, z okna na pierwszym piętrze wyskoczyła Myra, i zaatakował go wręcz, przy pomocy dwóch mierzy, prawdopodobnie z mono-ostrzami, bo bez problemu, przecięła kawałek kierownicy motocykla.
Walka nie należała do lekkich, bo nie miał czym blokować ciosów, co prawda mógł zastosować, GunKata, ale ryzykował zniszczeniem swoich drogocennych pistoletów, pozostawało mu unikanie ciosów i walka wręcz. Unikał ataków mieczami, cały czas się cofając, po chwili jednak dostrzegł lukę w atakach pięknej zawodniczki, po obrocie traciła równowagę, nieznacznie, ale powinno wystarczyć. Symulował atak, po czym, kiedy uniknęła go piruetem, zaatakował naprawdę, pochylając się, lewym nadgarstkiem uderzając w jej dłoń, aby pogłębić zachwianie równowagi, a lewą pięścią, uderzając potężnie w nerki kobiety. Nie czekał na efekt, choć liczył na to iż upadnie. Biegiem ruszył do motocykla, po karabin, dopadł go i już miał zacząć strzelać, kiedy spostrzegł brak celu. Sprawdził lokalizator i już po chwili pędził za uciekającym celem. Mniej więcej po minucie pościgu, strzelanie nabrało sensu, puścił serię lekko na lewo, aby zmusić ją do skręcenia w prawo, następnie powtórzył to jeszcze dwa razy, cały czas mając na uwadze, aby zapędzić ją na dworzec. Na takiej przestrzeni nie będzie miała się gdzie ukryć.
Wbiegł za nią na dworzec, olbrzymia stacja kolejki, szerokie kolumny podpierały stalowo szklany dach, kilka ławek i koszy na śmieci, ostatni ludzie wybiegali wypłoszeni strzałami. Wedle lokalizatora, Myra była kilkanaście metrów przed nim, pewnie za jedną z kolumn, ruszył szerszym łukiem, co kilka sekund, strzelając okolice kolumny. Ciekawiło go, czy ją wypłoszy, czy będzie musiał użyć granatu. Teraz modyfikacja karabinu, polegając na dodaniu zapadki przy spuście będzie idealna. Już miał przystąpić do realizacji planu, kiedy szklany dach eksplodował, jak się okazało pod naciskiem dwóch motocykli, jeden przekoziołkował i z łoskotem uderzył w ścianę, drugi wyhamował tuż przed ścianą. Na tym drugim siedział Jaghatai, a za nim jakaś kobieta z Arbitratum, sądząc po insygniach ważna. Nie było jednak czasu się przyglądać, bo Myra uznała, że uda jej się uciec, Max zablokował spust, wypruwając niecelną serię, rzucił się na podłogę, aby stabilizować karabin, po czym lewą wolną ręką, rzucił granat pod kolumnę za którą chowała się jego przeciwniczka. W tym samym momencie, po torach przejechał dziwny pojazd, niby motocykl, jednak bez kół, za to unoszący w powietrzu, z jakiś kapłanem maszyny, posiadającym kilka dodatkowych mechanicznych kończyn. Usłyszał za sobą pisk opon i w momencie wybuchu granatu, widział jak Darleth odjeżdża z wciąż siedzącą za sobą arbitratorką, w pościg za kapłanem na dziwnym motocyklu.
Zwolnił spust, i wstał, Myra, leżała bezbronna, pod kolumną. Wybuch rzucił ją na następną kolumnę, i chyba solidnie połamał. Jej miecze leżały bezładnie, prawa ręką, zwisała wygięta pod dziwnym kątem, krwawiła też dość mocno znad lewego ucha.
- Gratuluję, dobrego miejsca. Miałaś szanse wygrać. - uśmiechnęła się, lekko podnosząc głowę. Max odrzucił karabin i dobył pistoletu, chciał jej ulżyć, strzelił dwa razy, raz w serce, i drugi raz w głowę.

Już się odwracał, aby sprawdzić gdzie znajdzie następnego, kiedy pod jego stopami wylądował granat, a po nim trzy kolejne. Z każdego z nich zaczął wydobywać się zielonkawy dym, de’Vireas wstrzymał oddech, ale i tak poczuł, że zaciągnął się gazem. To mogło znaczyć tylko jedno, Koda. Rozejrzał się i kiedy wypatrzył mężczyznę, z pistoletem laserowym, obwieszonego puszkami z gazem, ruszył za nim. Gaz zaczął działać, bo obraz przed jego oczami zrobił się ciemniejszy, jednak kiedy tylko wybiegł z chmury gazu, wypuścił powietrze, i zaczerpnął świeższego poczuł ulgę. Zaraz jednak obudziło się w nim dziwne uczucie. Najpierw zdawało mu się, że świat zwolnił, potem przyspieszał, a on biegł za Byrenem. Wzrok mu nawalał, bo co chwila widział ciemne plamy, nie mógł się zatrzymać, czuł się jakby był poza ciałem. Ostatkiem świadomości uniknął wybuchającej pułapki, która wyrzuciła na niego sterty desek i kawałków metalu. Zatrzymał się, i wysłał wiadomość do Nicewy. “Zatruty, potrzebna filtracja płuc.” Ruszył dalej za Kodą, wiedząc, że Nicewa go znajdzie. To co zapamiętał, to pościg, według lokalizatora, i stałe uczucie każące mu gonić Kodę. Potem pamięta przebłysk, magazynów, spadające skrzynie, wielkości czołgów, wybuchy, latające beczki z olejami, hutę żelaza, jakąś wielką kadź z płynnym złotym metalem. Stał tam Koda, coś mówił, a on mu odpowiadał, potem Byren rzucił mu nóż, i walczyli, a obok nich tryskały snopy rozgrzanego żelaza. Następnie zobaczył przed sobą trzech ludzi, którzy wzięli jego ciało i wsadzili do jakiejś ciężarówki.
 

Ostatnio edytowane przez deMaus : 02-01-2011 o 21:56.
deMaus jest offline  
Stary 02-01-2011, 21:57   #28
 
deMaus's Avatar
 
Reputacja: 1 deMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumny
Ocknął się w apartamencie wynajętym przez kapitana. Jego pokój był pusty, spojrzał na lokalizator, pokazywał, że ma na koncie 6 punktów, co znaczy, że musiał faktycznie załatwić Byrena, następny w kolejce był ktoś kogo Nicewa identyfikował jak Hon Virga, miał 5 punktów, ale o wiele gorszy wynik czasowy. Toteż aby go wyprzedzić musiałby zdobyć dwa punkty.
Max sprawdził wiadomości od asystenta, nie były dobre. Jego płuca były zdruzgotane, konieczne będzie ich usunięcie, i to jak najszybsze, z tymi, które ma przeżyje maksymalnie 4dni, Nicewa już szuka dobrej jakości zastępników. Druga wiadomość jest taka, że był nieprzytomny przez 11 godzin, operacja odtruwania miała miejsce w furgonetce, w której wozili go po porcie, aby zmylić jego wrogów. No i za dwie godziny zaczynał się wyścig.

Max sprawdził sprzęt, najwyraźniej, ktoś zadbał także o to by naładować jego baterie, i przynieść nowy mundur, stary był pocięty i podziurawiony. Nowy za to był biały, co miało minusy i plusy. Bardziej rzucał się w oczy, ale za to efekt był też lepszy.
Przebrał się i ruszył do doków z promem, gdzie miał na niego czekać nawigator.
Mniej więcej w połowie drogi, ścieżkę zastąpił mu jeden z zawodników, i to nie byle kto, bo jeden z jego byłych załogantów, osoba, którą sam szkolił.
- Zakonowi nie podoba się twoja działalność. - Hon Virga, a właściwie to Niel Ragva, a więc i zakon miał tu siedzibę.
Organizacja zajmująca się szkoleniem zabójców, najlepszych czego przykładem był Max we własnej osobie, był też wyjątkiem, bo po zakończeniu szkolenia, odszedł. niby nie było w tym nic dziwnego, ale zakon rokował w nim wielkie nadziej, był najlepszy, przynajmniej do swoich czasów.
Niel spokojnym krokiem wszedł do budynku, nad którym wisiał sztandar, jednego z arystokratów biorących udział w zawodach.
- Zapraszamy Prestonie. - Użył jego zakonnego imienia, co miało potwierdzić, że naprawdę przeszedł szkolenie. Teraz była to sprawa osobista, zawody nie miały tu nic do rzeczy, nawet udział w wyścigu. Ruszył za swoim przeciwnikiem.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=t6B1XLLA_Tw&feature=related[/media]


W ostatniej chwili dotarł do promu, a już w trakcie lotu, odkrył, że nie tylko on bierze udział w dwóch atrakcjach. Dzięki pomocy nawigatora i jego niezwykłej mocy, dotarli do celu, wygrali, a Max jako bonus załatwił następnego. Miał już 8 punktów, a to raczej gwarantowało zwycięstwo, bo zdjął też następnych najlepszych. Teraz mógł skupić się na kilku godzinnym odpoczynku, w czasie powrotnej podróży.


Na miejscu dowiedział się, że nie jest aż tak kolorowo jak się wydawało. W czasie jego nieobecności jeden z pozostałych zawodników doszedł do 6 punktów, i najwyraźniej reszta postanowiła załatwić to w jednym miejscu. Jak drugi zawodnik zdejmie wszystkich, to zyska przewagę. Max czym prędzej ruszył do miejsca, w którym najwyraźniej mieli się spotkać. Według Nicewy kierują się do baru w, którym już jest jeden zawodnik. Nicewa dostarczył mu do portu Motocykl, i kilka granatów.

Okazało się to dość intensywnie uczęszczany duży bar, miał z 3000 metrów kwadratowych, i kilkanaście sal. Oraz co najlepsze coś co zakłócało działanie lokalizatorów, de’Vireas miał nadzieję, że wszystkich.

Wszedł do klubu, razem z kilkunastoma innymi osobami, po czym starał się tłum. Przygotował pistolety, i czekał na jakiś ruch, ten wydarzył się wyjątkowo szybko. Starszy człowiek, wyciągnął pistolet i strzelił sąsiadowi w głowę, to mogła być podpucha, ale po chwili, człowiek o żółtej cerze siedzący trzy krzesła barowe od Maxa strzelił do starca. de’Vireas zobaczył na jego pasie, lokalizator, wydobył broń, i idąc za przykładem starca, wypalił prosto w głowę swojego barowego towarzysza, następnie biegiem ukrył się za jedną z kanap w lożach. Wydobył dwa granaty, odbezpieczył i rzucił. Jeden w lewo, drugi w prawo. Efektem czego oprócz krzyków, paniki i dźwięków ucieczki rozległy się dźwięki bólu.
Termowizja, pokazał mu dużo pożarów, i uciekających źródeł, ale pokazała mu także dwa nieruchome cele, schowane tak jak on w lożach. Już miał strzelać do tego naprzeciwko, kiedy w tamtym miejscu rozległ się wybuch. Przeniósł wzrok i cel na ostatniego, i strzelał przez ścianki loży. Strzelał, aż dataslat na nadgarstku poinformował o zbliżającym się końcu baterii. Dla pewności rzucił ostatni granat, i po jego wybuchu wyszedł szukać celu. Znalazł bez trudu, przeszytego kilkunastoma strzałami.


Kiedy wyszedł poza lokal lokalizator zapiszczał wygrywając dziwne fanfary, nie nie na miejscu.
To koniec turniej wygrany. Wysłał wiadomość do Nicewy. “Masz te płuca? Umów spotkanie z Vladykiem.”
 
deMaus jest offline  
Stary 04-01-2011, 00:17   #29
 
MadWolf's Avatar
 
Reputacja: 1 MadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znany
Na osobistą sugestię Nawigatora, Ventidius zajął się wyzwolonymi z pod władzy obcego artefaktu wojownikami. Niedobitki oddziału najemników nie wyglądały szczególnie imponująco i początkowo chyba nikt nie pokładał w nich zbyt wielkich nadziei. Dopiero w tydzień po nieszczęsnej bitwie w kopalniach Todor V, po wielogodzinnych badaniach i męczących testach medycznych wypuszczono ich z izolatek. Na szczęście raporty nie wykazywały śladów mutacji i poza, całkowicie zrozumiałymi w tych okolicznościach, objawami depresji, żadnych trwałych skaz na psychice żołnierzy. Nie chcąc tracić więcej czasu i pragnąc przekonać się o wartości bojowej weteranów, Marine stworzył im niezwykle rygorystyczny program treningowy. Ku jego zaskoczeniu Szare Ostrza wykazywały niecodzienny entuzjazmem zarówno do morderczych ćwiczeń, jak i do religijnych rytuałów.
W ostatni dzień przed dotarciem do Port Wander podsumowywał swoje obserwacje. Dyski danych ułożone w równe kolumny zajmowały sporą powierzchnię na blacie biurka. Raporty lekarzy, spowiedników z zakonu, a także własne zapiski na temat każdego z weteranów nie pozwalały wątpić że to świetni zawodowi żołnierze. Wyrzuty sumienia i przeżyty koszmar na górniczej planetoidzie zagłuszali służbą i modlitwą, a to Kosmiczny Marine potrafił zrozumieć... i docenić.

Stacja przytłaczała swoim ogromem. Ich statek, to całe pływające w przestrzeni kosmosu miasto, wyglądało przy niej jak szczenię garnące się do matki. Jak zwykle jednak początkowy zachwyt szybko ustąpił miejsca nerwowemu niepokojowi. Gigantyczne rozmiary Port Wander wydały się złudzeniem w tych zatłoczonych do niemożliwości korytarzach, gdzie ludzkie mrowie mieszało się z serwitorami, towarami i maszynerią wszelkiego rodzaju.
Natychmiast po wyjściu otoczył ich kordon Arbitrów - to Guarre doradziła iż nie powinni poruszać się po korytarzach stacji bez obstawy. Poza oczywistymi względami bezpieczeństwa chodziło też o prestiż. Ich niewielki korowód wyróżniał się nawet spośród rzadkich grupek kapitańskiej arystokracji mijających ich w oddaleniu. Zwarty kordon strażników i sędziów w niczym nie przypominał luźnego szyku tępych mięśniaków jakimi otaczali się tutejsi przedstawiciele szlacheckich rodów. Ventidius z pewnym rozbawieniem przyjął fakt że został uznany osobę wymagającą ochrony, ale po chwili zreflektował się. Kierująca przygotowaniami przełożona Arbitres wyznaczyła mu miejsce pomiędzy innymi oficerami nie bez powodu, to tu był najbliżej kapitana i mógł go najskuteczniej ochraniać.

Incydent ze złośliwym karłem nie wywarł na nim większego wrażenia, ot kolejny efekt szlacheckich intryg i gierek znudzonych bogaczy. Takie sytuacje nie miałyby miejsca gdyby ci ludzie poświęcali więcej czasu i energii służbie do której zostali powołani. Nie obchodziło go jak ich kapitan sobie z tym poradzi, to nie były zajęcia dla Wybrańca Imperatora. Tak samo jak i pozostałe rozrywki którymi wypełniali sobie czas gwiezdni kupcy: bale i hazard. Dla odmiany walki żelaznych gladiatorów czy krwawe polowania na ludzi mogły znaleźć jego zrozumienie. W końcu były to doskonałe sprawdziany umiejętności, a ryzyko sprawiało że każdy z uczestników dawał z siebie wszystko. Aspekt rozrywkowy tych wydarzeń jednak jakoś mu umykał.

Korzystając z niedyspozycji kapitana Ventidius zdecydował się zając sprawami zaopatrzenia wojska. Zupełnie nieoczekiwanie z pomocą przyszedł mu Sybilius - staruszek który powitał ich na kwaterach i jako jedyny wydawał się otwarcie przyjazny.
- Wybacz Panie, ale... być może mogę... ci pomóc – drżącym palcem wskazał na listę potrzebnego sprzętu wojskowego – Oficjalni... przedstawiciele stacji zazwyczaj... sami znajdują dostawców gdy... ekh gdy nowo przybyli zgłaszają... zapotrzebowanie, ale to... przekupni głupcy – machnął trzęsącą się dłonią – nic... nie warci.
- Do kogo w takim razie miałbym się udać?
- Hark... ehy Harkan Ovilius, uczciwy kupiec... może mieć na składzie także coś... ek... ekstra – zakończył zasapany starzec.
- Brzmi obiecująco – Marine nie chciał urazić pełnego dobrych chęci sługi – zaprowadź mnie zatem do niego.
- O... Oczywiście, ruszajmy.

Nawigacja poprzez ciasną zabudowę stacji była znacznie prostsza z przewodnikiem który, pomimo swego wieku, nie zastanawiał się ani przez chwilę który korytarz ma wybrać. Omijali zatłoczone arterie gwiezdnego miasta i pomimo ślimaczego tępa Sybiliusa pokonywali trasę z przyzwoitą szybkością. W pewnym momencie ponad zwyczajny szum zaczął wybijać się zupełnie inny ton - prymitywny, dziki ryk podekscytowanego tłumu. Po chwili dotarli do drzwi oznaczonych tabliczką „Wstęp wzbroniony”.
- Skrót – mruknął przewodnik otwierając je starą kartą magnetyczną i śmiało wchodząc do środka. Znaleźli się na zawieszonym pod dachem kopuły trapie, biegnącym ponad głowami widzów i przeznaczonym oczywiście tylko dla obsługi igrzysk. Nieliczni technicy obrzucili ich przelotnymi spojrzeniami, ale żaden nie spróbował ich zatrzymać i po chwili wrócili do obserwowania przedstawienia poniżej. Tam wrzawa znowu nabrała na sile, gdy kolejny śmiałek koziołkując spadł z kolczastego grzbietu Kaldarawańskiego Byka. Ventidius zatrzymał się obserwując zmrużonymi oczami rozpaczliwą ucieczkę jeźdźca przed swoim niedawnym wierzchowcem. Niezależnie od wieku czy statusu społecznego, kibice poderwali się z miejsc na przemian gwiżdżąc i krzycząc na całe gardło.
- Biegnie z otwartym złamaniem?
- Ech... nie widzę, ale... zawodnicy zawsze byli... faszerowani różnymi... środkami.
- Jak i byki – ośmielił się dodać jeden z pobliskich pracowników, ale nikt nie zaszczycił go nawet spojrzeniem.
Na dole piasek po raz kolejny zalała struga świeżej krwi kiedy bestia dopadła swoją ofiarę. Okrzyki tłumu mieszały się z przedśmiertnymi wrzaskami rozrywanego na sztuki nieszczęśnika. Z niezwykłą jak na zwierze zaciekłością Koszmar Kaldarawu wyduszał życie ze swej ofiary, szarpiąc ciało i miażdżąc kości. Przez okalające trybuny głośniki komentator obwieścił oczywisty dla wszystkich wynik i zaczął zapowiadać kolejnego samobójcę. Byk najwidoczniej nie miał jeszcze dość zabijania i z impetem runął na ogrodzenie areny, ale pole energetyczne odrzuciło go na kilka metrów. Do zniechęconej bestii zaczęli powoli zbliżać się naganiacze uzbrojeni w potężne elektryczne pastuchy, ciągnąc za sobą grube kable zasilające.
- Chy... chyba nic tu po nas – wychrypiał stary – Ven... khy Ventidiusie?
Niepewny głos utonął w zbiorowym jęku jaki poniósł się pod kopułą areny w chwili gdy zapadła ciemność. Czerwone światło awaryjnych lamp wypełniło arenę dziwnymi cieniami, nadając kolczastej bestii iście demoniczny wygląd. Bezużyteczne bicze energetyczne wylądowały na piachu, a ich obsługa niknęła już za ogrodzeniem nim publiczność zorientowała się że nie działa też pole ochronne odgradzające ich do tej pory przed wściekłym zwierzęciem.
Technicy pędzili w stronę włazu sali generatorów przeklinając skąpstwo organizatorów, pecha i wszystkie siły ciemności gdy pod naporem pancernej rękawicy barierka wygięła się i pękła. Wojownik Imperatora zawisł przez sekundę na wygiętej poręczy i z hukiem wylądował pośród trybun. Z łomotem pancernych butów zbiegał pomiędzy podnoszącymi się z miejsc widzami. Zaskoczeni jego widokiem zastygali, nie pewni czy niebezpieczeństwo jest prawdziwe, czy może to wszystko jest tylko częścią spektaklu.
Stalowe zapory zadrżały po szarży oszalałej bestii i zaczęły się wyginać pod naporem wielotonowego cielska. Siedzący najbliżej areny widzowie rzucili się do bezładnej ucieczki we wszystkie strony, byle dalej od strasznej śmierci pod kopytami bydlęcia. Oszołomiony niespodziewanym sukcesem byk rozglądał się po ogarniętym przerażeniem tłumie dopóki jego wzrok nie trafił na jedyną nieruchomą postać. Z obrzydliwego pyska oderwał się potężny płat piany, gdy obniżył łeb do kolejnego ataku. Huk wystrzału i zlewający się z nim ryk bólu skupił uwagę wszystkich obecnych na tym nieoczekiwanym pojedynku. Na chwilę zapomnieli o strachu, zahipnotyzowani rozgrywającymi się przed nimi wydarzeniami.
Zanim czarna krew opadła na ziemię Ventidius wspinał się już na stojący jeszcze fragment bariery i kiedy tylko wielgachny łeb obrócił się w jego kierunku – skoczył. Walcząc z całych sił o zachowanie równowagi Marine strzelał raz po raz, usiłując przebić się przez kamienną – wydawałoby się – czaszkę i być może powiodłoby mu się, gdyby szalejąca pod nim bestia nie postanowiła się nagle przetoczyć. W ostatniej chwili ratując się skokiem uniknął zmiażdżenia, ale pistolet poleciał w przeciwnym kierunku niknąc z oczu. Nienawistne spojrzenie pozbawionych białek ślepi skupiło się na nim przez sekundę i bez dodatkowego ostrzeżenia byk zaszarżował. Z niewiarygodną jak na swoje rozmiary szybkością pokonał dzielący ich dystans i z całym impetem runął na świętego wojownika. Podrywając się z ziemi cudem uniknął długiego niczym lanca rogu, ale ogromny łeb i tak przycisnął go do ściany areny. Zbroja trzeszczała pod tak ogromnym naporem, gdy na grzbiet zwierzęcia sypał się deszcz wystrzałów z lekkiej broni ochrony i co poniektórych gości. Nie wywierało to żadnego skutku, ale Ventidius nie liczył na pomoc z zewnątrz. Wolną ręką sięgnął do czarnego jak noc oka, zacisnął dłoń i szarpnął.
Kaldarawański Byk poderwał się na tylne nogi rycząc tak przeraźliwie że ludzie padali na ziemię ogłuszeni i sparaliżowani grozą a sam budynek zatrząsł się od podstaw.
I wtedy rozbłysły światła.
Oślepione reflektorami zwierzę opadło na cztery kopyta w poszukiwaniu swego prześladowcy, ale ten nie czekał na kolejny atak. Wymierzony w ranę po jednym z poprzednich postrzałów strumień plazmy przepalił skórę i kość niczym papierową przesłonę smażąc mózg i wreszcie uśmiercając bestię.
Stał jeszcze chwilę przy dymiącym cielsku podziwiając pistolet jakby widział go po raz pierwszy.
- Zaprawdę doskonała broń - mruknął do siebie.
Sprawozdawca drżącym głosem podjął na nowo próby uspokojenia zgromadzonych, lecz został dość szorstko odepchnięty od mikrofonu.
- Dziękujmy Imperatorowi... ekhy... za zesłanie nam na ratunek... swego Anioła Zemsty – Ventidius z niedowierzaniem podniósł wzrok.
Jak ten stary się tam dostał?
- Świętego Wojownika - kontynułował Sybilius - który dzisiaj... reprezentuje także ehy... powracający w chwale ród Krardów!
 
MadWolf jest offline  
Stary 04-01-2011, 00:58   #30
 
Uzuu's Avatar
 
Reputacja: 1 Uzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skał
- Powiedz mi chłopcze ile jeszcze bólu możesz znieść zanim się poddasz? Więc lepiej przestań kłamać i powiedz który z was to zrobił a oszczędzisz bólu wam obu.- Veltarius spojrzał na brata który był w takiej samej pozycji jak on. Ręce przywiązane do drąga a plecy okrwawione od uderzeń ojcowskiego bicza. Żaden z nich nie popełnił zbrodni o którą byli oskarżani i ojciec doskonale o tym wiedział ale nie mógł pozwolić by ich upór i impertynencja uszła im na sucho. Musiał ich ukarać a ból był jedyną formą kary jaką znał...

…Nawigator spoglądał jak spoglądał na swoją krew kapiącą z ręki podtrzymującej Astropatkę. Ból przywołał go z powrotem do zmysłów. Powoli do jego zmysłów ponownie docierały okrzyki umierających komandosów. Ale on zafascynowany spoglądał na srebrne krople padające na ziemię i gdyby nie jęk prawie nieprzytomnej kobiety pewnie wpatrywał by się w stróżki krwi jeszcze długo. Musiał ją stąd wyprowadzić, zbyt wielu napastników a i tak zrobili co tylko mogli, cała nadzieja w Darlethu. I wtedy uderzyła go wizja. Nie wiedział czy inni poczuli to samo ale on mając otwarte oko cały czas widział pustkę w tych zdarzeniach. Emocje mieszały się z bólem istoty która wstydzi się tego co uczyniła wbrew swojej woli. Spojrzał na swoją błyszczącą krew kapiącą strużką na ziemię i mieszającą się z posoką martwych ludzi do których śmierci oni sami się przyczynili. Czy oni naprawdę nie nieśli ze sobą nic więcej niż właśnie to? Stanął wyprostowany i spojrzał po raz ostatni w Pustkę tego miejsca.

Już na okręcie kazał wszystkim opuścić jego kwatery a medyka ze śmiechem odesłał by zajął się tymi którzy tego faktycznie potrzebują. Oprócz zniszczonych szat Veltarius nie poniósł żadnych szkód w czasie żadnej z walk. Zrzucił zniszone zakrwawione ubranie na podłogę i nagi usiadł w swoim fotelu. Nie podobało mu się to co widział na dole, takie wizje budziły wątpliwości, chciał o tym z kimś porozmawiać ale każda z osób wydawała się wysłać go za to do pokoju inkwizycji do której mu się wcale nie śpieszyło. Granth nie miał pojęcia ile czasu spędził zanurzony we własnych myślach dopóki nie przerwano mu pukaniem do drzwi. Podniósł się z miejsca i otworzył jednemu ze swoich sług. Wpuścił ich z powrotem do środka i powoli zaczął mówić.
- Przygotujcie mi zieloną szatę, wyślijcie też pozdrowienia do wszystkich pozostałych uczestników i życzenia szybkiego powrotu do zdrowia. Dodatkowo poproście Darletha i Ventidiusa o wizytę. Upewnijcie się że ranni wiedzą że oficerowie troszczą się o ich zdrowie i modlą się do Imperatora o ich szybki powrót do zdrowia. Ci którzy zostali porwani i udało im się uzyskać wolność niech dostaną gratulacje. Wyślij wszystkie postanowienia dotyczące załogi przez ludzi Maxwella i zobacz ilu pozostałych oficerów się pod tym podpisze. Skoro mamy bałagan przynajmniej na nim skorzystajmy. Upewnij się że dotrze to tylko do tych którzy brali udział w zadaniach. Wezmę teraz kapiel. - Nawigator wciąż nagi dopiero teraz zobaczył jeszcze jedną osobę czekającą w drzwiach. Była to kobieta, jedna ze służących ale nie miał pojęcia komu służyła bo nigdy wcześniej jej nie widział. Powoli przeniósł wzrok na swoich służących którzy nie dość szybko znikali by wypełnić powierzone im zadania, którzy nie dość szybko powiadomili go o posłańcu?
- Mów - zwrócił się do kobiety. Ta starając się odwrócić wzrok od jego nagości ale próbując zerknąć i obejrzeć jego przedziwną posturę.
- Przysyła mnie pani Yandra z... - nie dane jej jednak było dokończyć wiadomości którą miała do przekazania.
- Wyjdź! Zamknij się i wyjdź natychmiast - Nawigator wysyczał te słowa próbując powstrzymać się by ich nie wykrzyczeć na i tak już przerażoną kobietę.
- Ale moja pani... - kobieta zaczęła się cofać w miarę jak Veltarius zaczął się do niej zbliżać i gdy zasłoniła się już przed nadchodzącym uderzeniem on zwyczajnie zamknął jej drzwi przed nosem zostawaiając ją zszokowana i zaskoczoną na pustym korytarzu.

Veltarius odmówił jeszcze dwukrotnie wysłannikom Yandry nawet wysłuchania. Sam unikał jej jak ognia inkwizycji, co było dużo bardziej widoczne nawet niż poprzednio gdy kierował się tylko niechęcią. Wiedział dokładnie co od niego chciała i on nie chciał by jaki kolwiek Astropata zawdzięczał mu cokolwiek. Potrafił się usprawiedliwić sam przed sobą dlaczego wtedy tak postąpił ale niechęć zmieszana z szacunkiem nie dawała już takich rezultatów jak dawniej, gdy na promie zaczął rozpatrywać ją jak równą sobie zwyczajnie nie potrafił tego znieść a unikanie jej było zwyczajnie najlepszym rozwiązaniem jakie mógł wymyśleć. Wiedział że ta kobieta była dumna i zwyczajnie liczył na to że ją w końcu obrazi, kwestia że mogła równie dobrze postanowić zmusić go do przyjęcia podziękowań a tego bardzo by nie chciał. Dlatego przez następne trzy tygodnie stał się częstym gościem zarówno kaplicy jak i swych współtowarzyszy podróży, bardzo irytującym gościem z czego trzeba nadmienić. Jego charakter nie zjednywał mu łatwo przyjaciół a marudny charakter potrafił zirytować nawet w pewnym momencie Hecleriusa który zirytowany ciągłymi pytaniami i narzekaniem odmówił dalszych spotkań wymawiając się częstymi modłami i medytacją. Mimo wszystko trzy tygodnie podróży nie minęły całkiem bezowocnie, udało mu się uzyskać dostęp do dzienników podróży Gwiazdy i ostatnich zapisów które to studiował w wolnych chwilach, w szczególności koncentrując się na komentarzach które mogły mu pomóc w przyszłej nawigacji.

Ventidius również w zadziwiający sposób jak by odporny na irytujące zachowania Nawigatora okazał się niezłym kompanem z którym poza godzinami modlitw można było porozmawiać. Od słowa do słowa zrodziła się idea wykorzystania pozostałości oddziału komandosów który rozbili na księżycu zarówno do włączenia ich w siły jakimi dysponowali na okręcie ale również by rozpoczęli oni trening pozostałych i podległych im jednostek. Sporo czasu męczył również nawigator żołnierza imperatora o wyjaśnienie mu różnic między największymi klanami wojowników ale ten temat nigdy nie został szczególnie podjęty przez Ventidiusa.

Ghrant włóczył się po statku bez celu. Samotnie przemierzał korytarze w których znajdowały się kwatery załogi. Te okolice statku wydawały się wyjątkowo żywe w porówaniu do miejsca gdzie go zakwaterowano. Mijani po drodze ludzie schodzili mu z drogi bardzo szybko rozpoznając z kim mają doczynienia, niektórzy tylko umykali wzrokiem a inni salutowali. Słyszał ich szepty gdy przechodził obok, czuł ich spojrzenia podążające za nim gdy się oddalał. Czuł się tutaj, otoczony załogą nie dużo mniej samotny niż we własnej kajucie. Nasunął mocniej kaptur na głowę. I wtedy poczuł jak coś ciągnie go za połę jego szaty. Obejrzał się czy przypadkiem o coś nie zachaczył i ujrzał kilkuletnie dziecko które musiało gonić go i widocznie wywróciło się na jego szatę. Rozejrzał się ale jak na złość nikogo nie było w pobliżu by zająć się malcem. Nie był w nastroju do zajmowania się nieformalnym członkiem załogi. Dziecko podniosło się jednak oszczedzając mu problemu zajmowania się nim. Już się odwracał by kontynuować spacer gdy usłyszał cichy głos.
- Byłeś tam? - Nie spodziewał się tego że ta mała istota w ogóle się do niego odezwie. Nie nawkł do tego że oprócz kilku osób na tym okręcie ktokolwiek zwracał się do niego bezpośrednio.
- Kim jesteś? - Spytał łagodnie jak mu się wydawało. Spoglądał z góry na rozczochrane włosy i umorusaną twarzyczkę. Dziecko musiało wysoko zadzierać brodę by spojrzeć mu w oczy. Nie wiedząc sam czemu szybko przykucnął ułatwiając im obydwojgu rozmowę.
- Jesteś nawigatorem prawda? Byłeś na dole prawda? Byłeś z nimi bo słyszałam jak mama mówiła że byłeś. Mój tata tam jest prawda? Przyleciał z wami prawda? Nazywał się Brazzen. Pamiętasz go prawda? - Nawigatro spoglądał w twarz małej dziewczynki, jej odwaga lub zwyczajna dziecięca naiwność pozwalały jej zadać te pytania bez obawy i strachu przed konsekwencjami. Ale on nie potrafił potraktować jej jak każdego innego kto zdobył by się na taką impertynencję. Ona była tylko dzieckiem. I miała rację, nie pamiętał żadnego z tych żołnierzy którzy z nimi wyruszyli, nie pamiętał ich imion ani tym bardziej jak wygladali. Widział jedynie ich poświęcenie bo oni mogli wykonać zadanie. Im nikt nie wyrył imienia na wiecznej skale. Ta dziewczynka w tak prosty sposób potrafiła zawstydzić go i jego poczucie dumy. Nie potrafił odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Nawet nie wiedział czy Vladyk nie użył tych ciał do naprawy serwitorów. Przypomniał sobie co on by chciał usłyszeć po śmierci Elkletosa i nie było takich słów które mogły by go ukoić.
- Jak masz na imię dziewczynko - mała po długiej przerwie odpowiedziała.
- Anansi, panie nawigatorze ale proszę powiedz mi proszę gdzie mój tata. - dziewczynka powoli zaczęła płakać gdy odpowiedzią było tylko milczenie. Nawigator odprowadził małą do jej kajuty zostawiając w ramionach rozdygotanej matki która widząc oficera o którym już zaczynały krążyć plotki eskortującego jej dziecko. Tego samego dnia jeszcze Veltarius udał się do wielebnego z prośbą o mszę za dusze tych wszystkich którzy polegli w obydwu starciach. Poprosił również o odczytanie ich imion z dostarczonej przez siebie listy. Zastanawiał się przez chwilę czy ma to sens rozpatrując fakt że w między czasie gdzieś w kosmosie ginie następny milion ludzi. Ale nie znaczy że jako ludzie nie powinniśmy ich pamiętać, zginęli w końcu za słuszną sprawę, prawda?

Port Wander nie zmienił się wiele przez ostatnie dwadzieścia lat kiedy to Ghrant był tu po raz ostatni. Pełny mrówek żerujących na tym ogromnym organiźmie utrzymującym setki okrętów sprawnych i gotowych do dalszych podróży, ich ostatni przystanek przed nieznanym. Nie czekał długo zanim każdego z nich pozostawiono samemu sobie w ich kwaterach i choć staruszek który wszystko dla nich przygotował zapewne znał okolicę on wolał załatwić swoje sprawy osobiście bez świadków. Nasunął kaptur głęboko na czoło i samotnie ruszył przez zaułki miasta. Miasto pachniało tym samym smrodem brudnych i przepoconych ciał co dawniej, niesamowite że te właśnie szczegóły utknęły mu najbardziej w pamięci. Tylko bogacze mogli pozwolić sobie na czyste i odfiltrowane powietrze. Żebracy i zwykli robotnicy, żołnierze i marynarze byli zwykłym tłumem spotykanym na codzień w wąskich arteriach miasta. Veltarius kluczył między tymi uliczkami dokładnie wiedząc dokąd prowadzą go stopy. Gdy dotarł w końcu na miejsce uśmiechnął się i wyciągnął starą i zużytą kartę dostępu, przeciągnął ją przez czytnik drzwi a te z sykiem otwarły się wypuszczając na ulice specyficzny słodki zapach. Nawigator nie wahał się ani chwili szybko znikając w środku pomieszczenia. Muzyka lekko kołysała zmysły a cichy szept rozmów dobiegający z każdego stolika dawała mu odczuć że nie wiele i tu się zmieniło. No może poza ochroną która od razu podeszła przywitać nieznajomego z wrodzoną sobie gracją. Veltarius zdjął kaptur z głowy zanim który ktokolwiek zdążył się do niego zbliżyć.
- Na rany wszystkich świętych Ghrant stary psie to ty?!. - tubalny głos przerwał wszelkie konwersacje i zagłuszył muzykę na sali. Wielki i tłusty mężczyzna próbował przepchać się do przodu rozpychając się pomiędzy ochroniarzami. - Ghrant to na prawdę ty? Nie wierzę własnym oczom, a te mam nowiutkie mówię ci. To niesamowite po tylu latach, właśnie jak się miewa reszta chłopaków co? Chodź no tu do mnie niech cię uściskam. - słowa nie rzucone na wiatr i już chwilę potem wielkolud był ściskany przez człowieka który miał ogromne problemy z nadwagą.
- Ależ gdzie moje maniery, chłopcy przyszykujcie stół dla nas i nadal pijesz to czarne gówno? I pierwszej jakości mieszankę Dariańską. No opowiadaj młodzieńcze co tam u ciebie bo jak widzisz u starego Hoba nie wiele się zmieniło. Nadal te same stare mordy i te same stare problemy. Chyba nawet dziwki podrożały ale to pewnei dlatego że jakieś pięć lat temu mieliśmy tu troszkę zamieszania z chłopcami z zapałkami. Wiesz węszą wszędzie herezję a co złego w tym że człowiek chce przeżyć swoje lata jakie mu tam jeszcze w zbytku i dobrobycie.
- Hob chcę odzyskać moją własność. - W całym potoku słów jaki właściciel lokalu wylewał z siebie te słowa zatrzymały go na chwilę.
- No tak, tak, oczywiście. Ech nie można z tobą nawet poplotkować, tylko od razu do interesów. Nie ufasz mi Ghrant? Myślisz że bym cię oszukał. Umowa to umowa. Pozwól mi tylko wykonać kilka telefonów, mam nadzieję że rozumiesz że wszelkie przygotowania będą kosztować. Potrzebujesz pilota i statku a wtedy droga wolna chłopcze. Wiesz że masz szczęście bo być może da się na tym nawet coś zarobić tylko musisz mi podać nazwę promu na którym będziesz. - Veltarius popatrzył się dziwnie na Hoba a ten zaraz szybko zaczął machać dłońmi.
- Nie, nie, nie, źle mnie rozumiesz. Trafiłeś na Wyścig pielgrzyma chłopcze, no nie pozwól mi przegapić takiej okazji. Ghrant po starej znajomości, tylko nazwa statku i obydwaj będziemy szczęśliwymi ludźmi dzisiaj. Twoje instrumenty będą czekały u braciszków gotowe tylko na odbiór. - obleśny uśmiech wpełz na twarz Hoba.
- To nie wszystko, będę potrzebował sprzętu najlepszej jakości do kilku ambulatoriów na pokładzie okrętu na którym stacjonuję. - cichy gwizd wydobył się z ust tłustego mężczyzny.
- Takie rzeczy nie są prosto do załatwienia, jak będziesz miał szczęście może dostaniesz to za kilka dni ale bardziej powiedział bym tydzień lub dwa oczekiwania na odpowiedź tylko. Co na wojnę się wybierasz że będziesz szył rannych poza tym powiedz mi lepiej kto za to zapłaci bo szerokim uśmiechem to mało komu da się zapłacić a pustki też mi nic nie wyciągniesz. - Veltarius dopiero teraz skosztował trunku który postawiono przed nim już dobrych kilka minut temu.
- Dostarcz to na Czarną Gwiazdę teraz albo następnym razem jak zawitamy do portu a jeśli ma ci zabraknąć na wydatki upewnij się że postawisz na mnie wystarczająco dużo. - Obydwaj mężczyźni wstali i uścisnęli sobie dłoń. Zawsze lubili robić ze sobą interesy.

Maxwell był oczywistym wyborem co do pilota i zgodził się szybko na propozycję wzięcia udziału w wyścigu choć wydawał się być mocno zajęty zupełnie czymś innym. Veltarius nie przejmował się zbyt pozostałymi szczegółami choć spodziewał się że jeśli Hob faktycznie postawi “swoje” oszczędności to przyciągnie to uwagę wielu osób i stawki na pewno pójdą w górę co z kolei przyciągnie inny rodzaj przeciwników. Na wszelki wypadek wysłał jednak swego sługę by dostarczył mu listę nieoficjalnych ochotników którzy różnymi własnymi potrzebami mieli stać się jego przeciwnikami w wyścigu którego nagroda i tak mu się należała. Niepotrzebnie dał mu się w to wszystko wciągnąć ale wiedział też że Hob nigdy nie zapomina przysług mu wyświadczonych.

- Najlepiej będzie jeśli nie będziesz się próbował ponownie odwracać Maxwell, rozpraszasz mnie a nie pomaga mi to w skoncentrowaniu się. - Wspomniany oficer wzruszył tylko ramionami nic nie odpowiadając ale posłuchał i nie próbował zerkać cóż takiego za jego plecami wyprawia nawigator. Wyścig zaczął się już dobre kilka minut temu i niektórzy zaraz pognali w stronę mety a inni wykorzystali to wysyłając kilka próbnych salw za prowadzącymi. Maxwell radził sobie doskonale nie wysforowując się przed innych ani też nie zostając za bardzo w tyle. Tylko że byli teraz na otwartej przestrzeni a wszystko miało się zacząć gdy wejdą w pas asteroidów. Nigdy nie lubił tego sposobu używania oka, miał później straszne bóle głowy i zawroty nie wspominając że trudno było mu odzyskać orientację. Usiadł wygodnie w fotelu, nie widział co działo się przed nimi ani dlaczego nagle dostawali tak silnych przeciążeń ale ufał temu człowiekowi przynajmniej jeśli chodziło o pilotarz. Nagle cała przestrzeń wokół niego eksplodowała a on poczuł się jak by był wszechobecny, omal się nie zakrzstusił i nie przerwał koncentracji. Widział wszystkie jednostki biorące udział w wyścigu i te które tylko obserwowały, czuł zbliżające się bardzo powoli do nich skały zawieszone w przestrzeni...
- Za trzy minuty wejdziemy w pole, lepiej zacznij w końcu coś robić. - głos pilota był tylko piskiem w rozszczepionej świadomości Veltariusa.
- Po prostu mnie słuchaj, podawaj mi co trzydzieści sekund czas do pasa i naszą aktualną szybkość. - jego własny głos zdawał się być wszędzie i otaczać go na jedni z kosmosem w którym się rozpływał. Właśnie wyznaczał trasę między ciągle poruszającymi się głazami, musiał przewidzieć dużo zmiennych zanim tam dotrą a droga nie była krótka, wiedział że głównym czynnikiem będzie tu nadal refleks pilota.
- Zacznij strzelać do skały na wprost przed nami i nie zmieniaj kursu. - Veltarius obserwował złote smugi opuszczające działka ich promu i zderzające się z asteroidą która nagle odbiła w prawo zderzając się z następną która impetem uderzenie wpadła na kurs kolizyjny ze statkiem który właśnie ich wyprzedzał. Na szczęście pilot tamtego miał dużo szczęścia i dobry okręt bo udało mu się uniknąć zderzenia. Niestety kosztowało go to czas i pozycję. Ghrant co chwilę wydawał komendy które albo natychmiast były wprowadzane w życie albo dopiero po chwili ich efekty były widoczne. Burty ich promu raz za razem ocierały się o skały lecz ani razu nie zaliczyli cięższego wstrząsu. Powoli ale skutecznie zaczęli wysforowywać się na pierwszą czoło stawki. Nagle ogromne przeciążenie wyrwało zachwiało koncentracją nawigatora. Jeden z okrętów który już wyprzedzili ale cały czas siedział im na ogonie właśnie został ostrzelany przez działka ich promu. Pilot drugiego pojazdu musiał stracić kontrolę co zaowocowało tylko malowniczą eksplozją pośród tysięcy skał swobodnie zawieszonych w przestrzeni.
- Straciliśmy przez ciebie prędkość, pozycję, manewrowość, muszę zmienić trasę, poza tym wybuch mógł uszkodzić nasz prom a ja mogłem zostać wyrwany z koncentracji. Nie rób tego więcej bez wcześniejszego powiadomienia mnie. - Nawigator wrócił z powrotem do swego zadania, choć był zły to lepiej dla niego by udało mu się wygrać. Nie chciał czekać do następnych odwiedzin portu by odebrać swoje dziedzictwo.
- Przed nami jeszcze trzy okręty więc lepiej się skup. Zanurkuj w dół widzę tam przesmyk, gdy tam będziesz maksymalna szybkość i używaj działek by się przebić lub taranuj nie obchodzi mnie jak ale masz to wygrać. - na chwilę zapomniał się z kim rozmawia. - Maxwellu - dodał już nieco bardziej stonowanym głosem. Gdy już powoli wyrywali się z pasa Nawigator spojrzał po raz ostatni w przestrzeń, tylko jeden okręt towarzyszył im w drodze po zwycięstwo. Veltarius zacisnął zęby, dla niego to był o jeden okręt za dużo.
 
__________________
He who runs away
lives to fight another day

Ostatnio edytowane przez Uzuu : 04-01-2011 o 21:54.
Uzuu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:22.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172