Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 27-09-2011, 21:15   #11
Konto usunięte
 
Ulli's Avatar
 
Reputacja: 1 Ulli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputację
Zdawał sobie sprawę, że szanse na to by jego wersja się potwierdziła były żadne, ale nie był pewien ilu śpiących jest pośród gości.
-Sir Roger również jest chętny, więc proponuję ruszać bez zwłoki.
“-Powiedział jeden parias o pariasie. A trzeci parias to zauważył.-” westchnął w duchu Roger. Niestety. Jakby nie patrzeć, zarówno on sam, jak i Cronje i Nath nie pasowali do tego przyjęcia, jak i tutejszej śmietanki. Smutne ale prawdziwe. Niemniej Hindus był wojskowym, więc pomijając kwestię dżentelmeństwa, najlepiej nadawał się dowódcę grupy poszukiwawczej.

Charlotte obserwowała całą scenę z boku, pochylona razem z doktorem Bennettem nad nieprzytomną kobietą. Jakikolwiek komentarz w tej sytuacji przyniósłby ze sobą jedynie kolejny atak nieuprzejmości Aoife. Ta ubrana jak prostytutka młoda kobieta z jednej strony napawała ją odrazą i niesmakiem, a z drugiej wzbudzała ciekawość. Pannę Abercrombie mocno interesowały powody, dlaczego Sir Etherington niemalże dusiła się na widok tej kobiety, a lady Silvia dostawała spazmów.

W jednym musiała Aoife przyznać rację. Kolacja była okropnie nudna i gdyby nie wypadek dyliżansu chyba usnęłaby przy stole.
W końcu jednak po małej konsultacji z doktorem odezwała się:
- Drodzy Państwo, ta nieszczęsna kobieta potrzebuje odrobiny spokoju. Jeśli więc znalazłby się ktoś, kto pomógłby ją ułożyć w jakimś cichym i spokojnym miejscu byłabym niezmiernie wdzięczna.


Lady Sylivia odprowadziła gniewnym wzrokiem wywłokę, którą przywlókł ze sobą ten, ten... tu w zasadzie nie mogła zdecydować się jakim epitetem obdarzyć porucznika. Następnie gromami z oczu ciskając wyminęła męża.
- Masz coś chciał. - Wysyczała mu przy tym do ucha.
Podeszła do panny Abercrombie i doktora Bennetta .
- Pokój państwa Telley już czeka. - Rzekła chłodnym tonem. - Proszą za mną. - Pułkownik nie czekając na nikogo ponownie podniósł kobietę i ruszył za szwagierką.
W drzwiach na chwilę się zatrzymał.
- Haward, dla mnie też przygotuj broń. - Po czym zwrócił się do Hindusa. - Poruczniku, chętnie do was dołączę.
Pani Sawnson chwyciła swoją córkę za rękę i pociągnęła w kierunku wyjścia.
- Państwo wybaczą, udamy się już na spoczynek. - Pożegnała się z całym towarzystwem.
- Panno Abercrombie, zechce pani zostać z pacjentką? - Nie była to prośba do końca, ale nie było to i polecenie wydane przez Bennetta. - Ja udam się również na poszukiwania. Lekarz może się tam przydać.
- To może i ja się przydam - rzuciła Margaret pospiesznie. - Nie jestem może doktorem medycyny, ale trochę się na tym znam. Mogę pomóc, oczywiście, jeśli panna Abercrombie zechce z mojej pomocy skorzystać - ostatnie słowa wypowiedziała w stronę odzianej w czerń kobiety.

Po chwili jej wzrok przeniósł się na Christophera. Rzuciła mu przeciągłe spojrzenie, a na jej ustach zagościł ledwo dostrzegalny uśmiech.
 
Ulli jest offline  
Stary 28-09-2011, 08:03   #12
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
Charlotte spojrzała na oferującą jej pomoc kobietę, uśmiechnęła się uprzejmie i odpowiedziała lekko chrapliwym, ale dość przyjemnym głosem.
- Bardzo proszę pani Twisleton. Bedzie mi miło, jeśli dotrzyma mi pani towarzystwa w czasie opieki nad naszą chorą.

Odpowiedzią Meg było tylko spojrzenie i uśmiech. Wstała od stołu i podążyła za lekarzami. William odprowadził ją wzrokiem do wyjścia, a gdy znikła za drzwiami, odezwał się wreszcie:

- Panowie, czas działać. Kto idzie, a kto zostaje. Myślę, że na miejscu też powinien zostać któryś z nas. Tak na wszelki wypadek.

Stojąca dotąd cicho Hinduska szarpnęła Rogera za rękaw i gdy ten się nachylił, zaczęła mu coś szeptać do ucha. Z tego szeptu, rozwinęła się kłótnia... a przynajmniej cicha i gwałtowna wymiana zdań. Na końcu Roger poddając się, rzekł.
- Moja asystenka też rusza na poszukiwania. Jest obeznana z bronią i... udzielaniem pierwszej pomocy.

Na chwilę wszystkie rozmowy umilkły. Oczy zebranych na chwilę skupiły się sir Rogerze i pannie Rai.
Etherington już szykował się, żeby coś powiedzieć, ale ubiegł go porucznik.
- Zdajecie sobie państwo sprawę z zagrożeń??
- To nie piknik, młoda damo. -
Jednak gospodarz się odezwał.
- Pamiętaj o tym , gdy złamiesz sobie paznokcia i będziesz nad tym biadoliła.
-Zdaję sobie z tego sprawę.-
odparła Hinduska skromnie opuszczając głowę. Jednak jej słowa nie były tak potulne.-
W Indiach spotykałam się z większymi zagrożeniami niż burza. Poradzę sobie. Zresztą w gronie tak wielu dzielnych mężczyzn, czyż nie jestem bezpieczna?

Na słowa orientalnej towarzyszki sir Attenborough, William Twisleton spojrzał najpierw na gospodarza, potem na Hinduskę, wreszcie jego oczy zwróciły się ku niebu, jakby tam chciał szukać pomocy. Nie powiedział jednak nic. Z doświadczenia wiedział, że niektórych fanaberii nie da się kobietom wybić z głowy.

-To się okaże. Pewnym jest, że i tak umrzemy, więc nie mamy za wiele do stracenia - powiedział Rudolph uśmiechając się pod nosem.
Odpowiedzią na te słowa były wymowne uśmiechy. Kwaśnawy niczym ocet uśmiech sir Rogera i ironiczny Aishy.
- Z taką armią... - Zaczął gospodarz.
- Haward. - Chisholm przerwał mu tę jakże błyskotliwą i ciętą ripostę. -Weźmiemy twoje konie.

Etherington chcąc nie chcąc pogiwał głowną a następnie wydał służbie odpowiednie polecia dotyczące broni i wierzchowców. Pułkownik zarekomendował aby gospodarz w domu został, wszak on policję wzywał. Wprawdzie jedyna droga do posiadłości prowadziła właśnie koło miejsca wypadku, niemniej jednak trzeba się było zabezpieczyć.
Po niespełna piętnastu minutach wszystko było gotowe.
- Cóż za wspaniała noc na potyczkę. - Rzucił żartobliwie Chisholm dosiadając swojego rumaka. Odpowiedział mu zduszony śmiech porucznika.
- Byle nie za wiele krwi przelane zostało. - Doktor Bennett też zażartował.
Aisha z pomocą Rogera usiadła na wierzchowcu. W przeciwieństwie do swego pracodawcy, nie jeździła za dobrze konno. Zresztą dyplomata też nie urodził się w siodle. Niemniej obeznanie w konnej jeździe miał. Przy siodle umieścił także swoją laskę z wysuwanym ostrzem. Spojrzał w kierunku Chisolma i rzekł.

- Oficerowie przodem, reszta z tyłu?



CDN?
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!

Ostatnio edytowane przez Felidae : 28-09-2011 o 08:08.
Felidae jest offline  
Stary 28-09-2011, 13:40   #13
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Mieli pojechać do Bath. Grzechem byłoby być w Bristolu i nie odwiedzić Bath, słynnego uzdrowiska. Nie zażyć kąpieli w pamiętających czasy rzymskie kąpieliskach. Nie zwiedzić zabytków i nie podziwiać ich. Mieli tam pojechać. Jednak na przeszkodzie stanęła im
Cioteczka Viki, jak ją tutaj wszyscy nazywali. W zasadzie nie wiadomo dlaczego. Była wyjątkowo niemiła w obyciu. Stara wiedźma. Wszystko i wszystkich krytykowała. Ona zawsze musiała mieć rację a błąd innych nigdy nie uszedł jej uwagi.
Cioteczka Viki złapał Julię i Jamesa dosłownie w ostatniej chwili, gdy wsiadali właśnie do auta.
- Jedziecie do Bath. - Bardziej stwierdziła niż zapytała.
- Tak. - Odparł James.
- To dobrze. Podwieziecie mnie do Oakspark.
Dla rodzeństwa Darlingtonów wycieczka do Oakspark oznaczało dodatkowe kilometry do zrobienia, ale James nie wyraził sprzeciwu. Julia zresztą tez nie. Starej wiedźmie nikt się nie sprzeciwiał. Miała w sobie to coś, co sprawiało, że ludzie się jej słuchali. I pomimo, że krytykowała wszystko i wszystkich była powszechnie szanowana i nawet trochę lubiana w Bristolu.
W czasie drogi prowadzili swobodną konwersację na temat pogody. Wydawałoby się, że to naturalny temat, naturalny i neutralny. Jednakże ich rozważania tyczyły się ostatniej, nagłej zmiany. To była miła odmiana po tylu tygodniach deszczu, ale nienaturalna odmiana. Wymuszona. Stanowiąca pogwałcenie zasad.
I gdy tak sobie rozprawiali o owej anomalii. O jej nienaturalnych przyczynach. W zasadzie to Cioteczka Viki mówiła a oni słuchali. Gry tak rozprawiali o tym wszystkich niebo poczerniało nagle. Zerwał się porywisty wiatr i lunął deszcz.
To też było nienaturalne. I tę zmianę pogody wywołała czyjaś ingerencja. Ktoś nagiął rzeczywistość do swojej woli, po raz kolejny. I uczynił to po raz kolejny w sposób bardzo spektakularny. Ktoś wyraźnie afiszował się ze swoją potęgą. Jednocześnie ukrywał się przed oczami, zarówno tymi fizycznymi jaki i tymi magycznymi innych.
A stara kobieta, która towarzyszyła dwójce kultystów, właśnie rozpoczynała wywód na temat pychy, która musi zżerać tego, kto stoi za tymi anomaliami pogodowymi.
Julia jednym uchem słuchała jej. Bardziej koncentrowała się na drodze, gdyż widoczność bardzo się ograniczyła z powodu ulewy. Żeby nie powiedzieć, że spadła do zera. Panna Darlington usiłowała się skupić na tym co robi, ale gderanie starej baby jej przeszkadzało. Ona po prostu miała taki wkurzający ton głosu. A James jeszcze jak na złość wdał się z nią w dyskusję.
Samochód wszedł w kolejny zakręt i nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przed maską wyrósł jej ktoś. Dosłownie. Nie wiadomo skąd się pojawił. Julia skręciła ostro, bo go wyminąć. Ostatnie co pamiętała, to mocne uderzenie.

***

Sześciu jeźdźców ruszyło. Dwóch oficerów przodem, potem cywile i na końcu pan Cronje. Wiatr jak na złość wiał im w twarz, więc i deszcze mieli w twarz. Zaiste, wspaniała noc. Każdy chyba miała nadzieję, że słoneczna pogoda utrzyma się długo. I chociaż Przebudzenie dobrze wiedzieli, że to nie jest naturalna kolej rzeczy, to jednak w głębi duszy dziękowali owemu bytowi, który dopuścił się tego. I przeklinali ten, który znów przywrócił poprzedni stan rzeczy. Ulewa to nie najlepsza pora na poszukiwania. W takie noce najprzyjemniej siedzieć przy kieliszku szkockiej i marnować czas na nic-nie-robieniu.
Ale trzeba było wyruszyć na poszukiwania. Być może daj pozostali mężczyźni leżeli niedaleko, nieprzytomnie ale żywi.
Rumaki znały drogę. I chociaż kilkakrotnie należało je przywołać do porządku, to nie sprawiały jeźdźcom zbyt dużych problemów. Dotarcie na miejsce nie zajęło im wiele czasu, głównie za sprawą zwierząt.
Jakież było zdziwienie wszystkich gdy na miejscu zastali nie tylko wywrócony powóz państwa Telley, ale i stojący w poprzek drogi automobil. Jego pasażerowie jak i kierowca, o zgrozo, kierowała kobieta, powoli wychodzili z auta. Nic im widocznie nie było po za kilkoma stłuczeniami. Młody mężczyzna pomógł wysiąść najpierw starszej damie, a potem młodej kobiecie. Starsza pani potknęła się o coś i byłaby upadła gdyby nie interwencja porucznika Rao. Ale próżno było czekać na podziękowania. Stara kobieta poczęła pomstować na wszystko i wszystkich, łącznie z jej wybawcą.
- Dobry wieczór pani Kempe. - Doktor Bennett przerwał potok narzekań starszej damy.
- Doktor Bennett. Nie powiem, że miło pana widzieć. - Odparła mu kobieta, ale z tomu jej głosu można było wywnioskować, że jednak się cieszy z tego spotkania. - Właśnie byliśmy w drodze do Oakspark, gdy nasz pojazd z nieznanych przyczyn...
I chyba wszyscy w tym monecie zdali sobie sprawę o co tak naprawdę potknęła się pani Kempe. Na drodze, pod samochodem leżało ciało.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 04-10-2011, 22:16   #14
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Pokój przeznaczony na sypialnię dla państwa Telley był jasny. Beże i jasne brązy na ścianach. Złocona sztukateria. Kryształowe żyrandole. Meble w tejże tonacji a’la Ludnik XVI. Niemalże rajska wyspa na oceanie przytłaczających kolorystyką pokoi domostwa państwa Etherington.


Obie maginie mogły tylko pozadrościć tak przyjemnej dla oka aranżacji tego wnętrza. Wprawdzie ich własne pokoje gościnne nie odbiegały standardem od tego, ale kolorystyka ścian i co za tym idzie mebli i wyposażenia pozostawiała wiele do życzenia. Obie kobiety otrzymały po prostu pokoje utrzymane w ciemnych barwach. I chociaż wszystko tam zostało dobrane z wyjątkowym smakiem, to pomieszczenia te były chłodne i nieprzyjemne.

W zasadzie państwo Telley mieli do dyspozycji dwa pokoje, gdyż część sypalną od tej dziennej oddzielała ściana. Wprawdzie z czymś na kształt wrót po środku i oknami po bokach, ale podział był wyraźnie zaznaczony. Na ławie stał bukiet świeżych kwiatów. Obok patera z ciasteczkami i przekąskami, oraz taca z filiżankami i dzbankiem z kawą.

Pułkownik Chisholm delikatnie ułożył panią Telley na łóżku. W zasadzie to był najlepszy z możliwych wyborów .
- Panie wybaczą. - Ukłonił się lekko i opuścił je.
W pokoju było już ciepło. Tak jak i w innych pokojach gościnnych. Można więc było spokojnie zdjąć przemoczone ubranie z nieprzytomnej kobiety.

Margaret ostrożnie zabrała się za rozpinanie rzędu haftek przy sukni pacjentki. Jej palce zwinnie przesuwały się po obrembionym aksamitną lamówką brzegu materiału tak iż niebawem z łatwością mogły rozebrać nieprzytomną panią Telley.

Kiedy już obie poradziły sobie z czynnościami pielęgnacyjnymi, a pacjentka, ubrana w bawełnianą koszulę, wygodnie leżała w łożu, otulona ciepłą kołdrą i kocem, Charlotte jeszcze raz zmierzyła nieprzytomnej puls. Następnie korzystając z przyniesionej misy z chłodną wodą, zrobiła pani Telley okłady na czoło, a w czasie wykonywania tej czynności przyjrzała się wzorcowi jej życia.

Obrażenia odniesione przez panią Telley nie były na szczęście poważne. Kobieta była mocno wyziębiona, a jej organizm przeżył szok. Trudno się zresztą było temu dziwić. Deszczowa pogoda i utrata bliskich w wypadku były wystarczającymi argumentami do tego aby tak delikatny jak ludzki organizm odczuł fizyczne tego skutki. Jedyne co zaskoczyło Charlotte, to fakt, że ktoś trochę manipulował we wzorcu nieprzytomnej... Naprawiał go. Oznaczałoby to, że sir Etherington zaprosił dość szczególne towarzystwo na swoje urodziny... albo, że sam próbował uzdrowić swojego gościa. Tak czy inaczej warto się było dokładniej przyjrzeć przybyłym do Oakspark.

Charlotte westchnęła i wyprostowała się.
- Cóż, chwilowo nic więcej nie możemy zrobić. Może w takim razie ma pani ochotę na filiżankę kawy i ciastko? - zwróciła się z pytaniem do pani Twisleton.
- Nie wiem, czy po wieczorze tak obfitującym we wrażenia, kawa będzie dobrym rozwiązaniem - Margaret uśmiechnęła się jakoś tak dobrotliwie, niczym matka, która poucza swe dziecko. - Ale herbaty chętnie się napiję, a i ciastkiem nie pogardzę.

Podczas gdy panna Abercombie nalewała do filiżanek gorące napoje, drzwi do pokoju otworzyły się ostrożnie i stanęła w nich Mireia de Mendizába.
- Jak ona się czuje? - spytała, cicho zamykając je za sobą.

Nim którakolewiek z kobiet coś odpowiedziała na korytarzu dały się słyszeć podniesione głosy. Ale nie sposób było wyłowić, o co toczony jest spór ani tym bardziej, kto go toczy. A chwilę później drzwi ponownie otworzył się, tym razem nie tak już cicho i do pomieszczenia weszła pani Chisholm.
- Możemy porozmawiać Mimi? - zwróciła się od razu do najstarszej magini. - Tak na osobności - dodała przyglądając się pozostałym dwóm kobietom.
- Nie ma powodu - odparła spokojnie kultystka, po czym zwróciła się ponownie do Charlotty. - Ja też poproszę. Kawy jeżeli można.
- Ten cały... zjazd... – zaczęła ostrożnie Laura. - Przecież Haward od lat się nie kontaktował...
- Panie Twisleton i panna Abercombie są wtajemniczone. - De Mendizába mówiła spokojnie i cicho.
Laura Chisholm kiwnęła głową.
- Co to za szopka powiedz mi w takim razie? Haward od lat nie kontakotwał się z nikim. Nawet z tobą. Oj nie zaprzeczaj. - Młodsza z kobiet nie dała dojść do głosu straszej. - Przyznasz, że to trochę dziwne, że tak nagle zaprasza kilkoro spośród Przebudzonych.
- Do ciebie też wysłał zaproszenie? - spytała z niekłamanym zdziwieniem Mimi.
- Nie. Nas zaprosiła Sylivia. Tym bardziej jest to dziwne, że poza tobą zaprosił innych jeszcze. Czy tylko was trzy?
- Nie. Syn pani Telley to czwary, a prucznik Nath piąty. - Zaczęła wyliczać Kultystka.
- I nadal nie widzisz w tym nie dziwnego?
- Być może gospodarz już niedługo podzieli się z nami powodem, dla którego zostaliśmy tu sproszeni - zauważyła cicho Margaret tonem, który mógł sugerować, że jej słowa nie są bez pokrycia. Czy faktycznie nie były, po niewiele mówiącej minie, trudno było zgadnąć.

Charlott chłonęła słowa pozostałych kobiet z trudem ukrywając zdumienie.
- Mój wuj, Theodore również otrzymał zaproszenie. Niestety nie mógł się pojawić z przyczyn od siebie niezależnych. Hmmmm... nie wiem jak panie, ale ja widzę w takim razie wypadek państwa Telley w trochę innym świetle. Chyba wszyscy Przebudzeni wyczuli użycie mocy? Mam na myśli te nagłe i brutalne zmiany pogody? - wystrzeliła i nie czekając na odpowiedź dodała - To dziwny zbieg okoliczności zważywszy na nasze spotkanie w Oakspark...
- Te zmiany pogody są rzeczywiście niepokojące - zaczęła De Mendizába. - Trzeba naprawdę wielkiej mocy by tego dokonać.
- Haward to naprawdę... - zaczęła pani Chisholm.
- Nie sądzę, żeby to był on.
- Sprawdziłaś osobiście to? - Laura nie dawała za wygraną.
- Nie, ale...
- Najlepiej będzie zapytać gospodarza wprost, kiedy powróci z miejsca wypadku. Wszystko inne, to w tej chwili spekulacja. - wtrąciła Charlotte - Swoją drogą jestem ciekawa co nam opowiedzą po powrocie.
- Przecież Haward nie ruszył swojego tyłka - zauważyła złośliwie Laura Chisholm.
- Ktoś musiał zostać i czekać na policję - Mimi najwyraźniej wzięła na siebie obowiązek obrony gospodarza.
- W takim razie nic nie stoi na przeszkodzie, by pani - tu zwróciła się w stronę pani Chosholm - upewniła się co do swoich podejrzeń już teraz. - głos Margaret był spokojny i opanowany, ale w jej spojrzeniu, na chwilę krótszą niż mgnienie oka, zagościł dziwny błysk.
- Proszę mi wierzyć, że próbowałam. Ale mojego szwagra nie ma w jego gabinecie. A moja siostra nie wie gdzie on jest – dała się słyszeć odpowiedź pani Chisholm

Przez chwilę wzrok Meg błądził wzdłuż zdobiącej ściany i sufit sztukaterii. Potem spłynął na twarz dwóch kobiet, które przed chwilą do nich dołączyły. Następnie płynne prześlizgnął się na nieco zbyt blade, zdaniem Margaret, oblicze dziedziczki fortuny Abercrombie’ch. Bladości tej wcale nie poprawiała czerń ubrań i granat oczu.

Wreszcie oczy Meg spoczęły na nieprzytomnej pani Telley. Smukłą dłonią pogładziła delikatnie rozpalone policzki pacjentki, a następnie zdjęła z jej czoła okład, teraz już niemal całkowicie suchy, zamoczyła go w misce z wodą i z troską ponownie położyła na rozpalonym czole. Pani Telley westchnęła cicho, czy to przez sen, czy to z powodu ulgi, jaką przyniósł jej ten zabieg. Na to pani Twisleton zareagowała jedynie czułym uśmiechem. Potem wróciła spojrzeniem do towarzyszących jej kobiet, jakby dopiero teraz ponownie zauważając ich obecność.

- Tak jak panna Abercrombie uważam, że nie ma co w obecnej chwili spekulować. Liczą się fakty - dodała Meg po dłuższej chwili milczenia. - A fakty są takie, że nasza podopieczna potrzebuje teraz ciszy i spokoju. Pozostaje nam tylko cierpliwie czekać na powrót naszej małej ekspedycji ratunkowej - zauważyła spokojnie pani Twisleton.

Nagle pacjentka zerwała się z łóżka. Krzycząc coś przeraźliwe podeszła do okna i otworzyła je na całą szerokość. Zimny wiatr i deszcz wdarł się do środka. A pani Telley ile sił w płucach zaczęła nawoływać męża i syna.

Margaret podążyła za pół przytomną kobietą. Objęła ją mocno ramieniem starając się odciągnąć od okna. Charlotte podążyła zaraz za nią. Pani Telley wystarczająco długo przebywała na deszczu i wietrze, by nabawić się zapalenia płuc. Kolejny przeciąg mógł jej tylko zaszkodzić.

- Spokojnie, wszystko będzie dobrze - powtarzała łagodnym głosem, starając się uspokoić dygoczącą z zimna, a pewnie i emocji, kobietę. Jednocześnie spoglądała znacząco na swe towarzyszki oczekując z ich strony jakiejś reakcji, pomocy.
- Proszę zamknąć okno i zaciągnąć zasłony. Pani Twisleton i ja zajmiemy się panią Telley – powiedziała panna Abercrombie stanowczo odciągając chorą od okna i klepiąc lekko w policzek - Pani Telley, proszę na mnie spojrzeć. Jest pani bezpieczna, proszę mi zaufać.

W świetle błyskawicy, która właśnie przecięła niebo obie maginie dostrzegły, chyba, jakąś sylwetkę podążającą wprost do drzwi. Ale nie były tego pewne. Raz, że błyskawica tylko na chwilę rozświetliła niebo. Dwa, że zajęte były bardziej panią Telley.

Na szczęście kobieta dała się odciągnąć od okna, które zamknęła pani Chishlom. Chwilę później, tuż przed łóżkiem pacjentka straciła ponownie przytomność i gdyby nie podtrzymujące ją ręce ani chybi rozbiłaby sobie głowę.

Kiedy już pani Telley leżała spokojnie w łóżku rozległo się pukanie do drzwi. Nie ważne kto powiedział “proszę”. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich starsza kobieta. Dygnęła lekko.
- Przepraszam, że przeszkadzam. - Widać, że ochmistrzyni była zdenerwowana. - Czy zechciałaby pani, panno Abercrombie, obejrzeć jeszcze jednego pacjenta? To lokaj pana Telleya - dodała niepewnie.

Charlotte zmarszczyła brwi jakby chwilę się nad czymś zastanawiając.
- Oczywiście. Tutaj i tak w tej chwili nie mogę nic więcej zrobić – odparła tamta - Proszę mnie do niego zaprowadzić. - powiedziała do ochmistrzyni.
- Ja zostanę z panią Telley. Poinfurmuję panią, gdyby coś się zmieniło z jej stanem - zaoferowała się Margaret Twisleton z uśmiechem.
- Dziękuję - krótko odpowiedziała Charlotte po czym podążyła w ślad za ochmistrzynią.

Panna Abercrombie wyszła, w jej ślady poszły panie Chisholm i de Mendizába. Margaret została sama. Nie mogła powiedzieć, by taki stan rzeczy jej nie odpowiadał. Wręcz przeciwnie, cieszyła się z perspektywy samotności, bowiem pozwalało jej to przemyśleć zdarzenia ostatnich chwil. A było o czym myśleć.

Czym była owa skrzydlata bestia, która napadła na powóz wiązący państa Telley? Jaki to miało związek z owym wulgarnym manipulowaniem pogodą? I co wspólnego z tym wszystkim miało ich spotkanie w Oastpark? Te i wiele innych pytań kłębiło się po jej głowie, gdy siedziała w bezruchu w fotelu tuż przy łóżku. Mimo intensywnych rozmyślań nie potrafiła znaleźć na nie sensownej odpowiedzi, a to powodowało u niej jeszcze większy niepokój.

- Spokojnie – tchnął jej wprost do ucha łagodny i ciepły głos.

Zadrżała pod jego wpływem, jednak nie ze strachu, lecz z zaskoczenia. Zaraz jednak ogarnął ją dziwny spokój, tak jakby to jedno słowo ukoiło jej zszargane nerwy. Odwróciła się.

Stała tuż za fotelem, posągowo piękna, z burzą kasztanowych loków opadających swobodnie na smukłe ramiona i szyję. Szkarłatny materiał długiej do ziemi sukni otulał łagodnie krągłość jej brzucha świadczącą o zaawansowanej ciąży. Gdy pochylała się nad siedzącą Margaret z troską, od jej włosów bił intensywny zapach dojrzałych owoców i świeżo skoszonego siana. Jedną dłoń trzymała tuż pod sercem, drugą zaś położyła na ramieniu Meg. To była Ona, Matka.


- Spokojnie – powtórzyła kasztanowowłosa, a kąciki jej ust drgęły w ledwo dostrzegalnym uśmiechu.
- Jestem spokojna – odparła Margaret hardo, zbyt hardo.

Cień niezadowolenia przemkał po alabostrowym obliczu Matki, źrenice jej oczu zwęziły się gwałtwonie, a tęczówki – dotąd miodowe – nabrały intensywnej, niemal czarnej barwy. Trwało to krócej niż mgnienie oka, po chwili jej twarz znów była promienna, jaśniała nienaturalnym, kojącym blaskiem.

- Kogo próbujesz oszukać? – zagadnęła niby żartobliwie, ton jej głosu zupełnie nie pasował do słów, które wypowiadała.
- Nie wiem – wyznała szczerze magini. – Pewnie samą siebie. Tak wiele się dzieje. Najpierw ta pogoda, potem skrzydlata bestia, teraz kolejny ranny. Aż strach pomyśleć, co znajdą tam na miejscu – zawiesiła głos rozważając w myślach tę kwestię.
- O Williama nie musisz się martwić – rzuciła ciężarna niby od niechcenia. – Ostatecznie nie pojechał z nimi. Siedzi na dole, czeka na ich powrót.
- Nie martwię się o niego – fuknęła Meg gniewnie. – To dorosły mężczyzna, sam potrafi o siebie zadbać. Nieńczę piątkę jego dzieci, nie mam zamiaru niańczyć również jego.
- Jego dzieci… - powiedziała Matka z naciskiem, przyprawiając Margaret o szybsze bicie serca. Kobieta już miała rzucić ociekajacą jadem uwagę, gdy tamta kontynuowała. – Powinnaś raczej powiedzieć „wasze dzieci”. Wszak jesteś ich matką. I nie próbuj udawać, dobrze wiem, że się o niego martwisz, nawet jeśli chcesz to za wszelką cenę ukryć.

Odpowiedzią Verbeny było jedynie wymowne spojrzenie. Nie musiała wypowiadać swych myśli, by kasztanowawłosa wiedziała, co chce jej powiedzieć. Nie musiała na nią patrzeć, by wiedzieć, co tamta zechce odpowiedzieć. Z pewnością miała rację, ale nie był to ni czas, ni miejsce na takie dywagacje.

- Nie jesteś tu jedyną adeptką Ars Animae – rzuciła Matka wskazując głową na nieprzytomną pacjentkę. – Szkoda, mogłabyś się trochę popisać. A tak ktoś inny ją wyleczył.
- Zauważyłam – ucięła sucho Margaret. – A popisywanie się nie leży w mojej naturze. Ja nie muszę sobie niczego rekompensować efekciarstwem.
- W bojowym nastroju dzisiaj jesteś – zauważyła brzemienna z drwiącym uśmieszkiem.
- Czasem tak bywa – mruknęła kobieta i uśmiechnęła się krzywo. – Idź lepiej nim ci się oberwie.

Matka zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Margaret została sama, tak jak chciała. Znów mogła pogrążyć się w swoich myślach i w spokoju popijać herbatę siedząc przy łóżku pani Telley.

Wiadomość o tym, że William jednak nie poszedł z resztą, trochę ją uspokoiła. Twisleton był człowiekiem starej daty, wyczulonym na punkcie swojego honoru. To prawda, że strzelał ze sztucera jak mało kto, ale jednak młodzikiem już nie był. Choć w kółko potarzał, że czuje się jak młody bóg, często okazywały się to tylko słowa. I choć Margaret mówiła, że się o niego nie niepokoi, w duchu cała drżała na myśl o tym, co mogłoby mu się stać. Mimo iż kobiecie ulżyło, nie chciała tego okazywać, nie zamierzała więc szukać męża. Wolała w zaciszu gościnnego pokoju czekać na powrót Christophera i innych, i na dalszy rozwój wypadków.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.
echidna jest offline  
Stary 15-10-2011, 19:28   #15
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Julia była niewyjętym dzieckiem nowego millenium. Żyła w epoce zmian i zdawała sobie sprawę z ich nieuchronności oraz, w przeciwieństwie do większości angielskich arystokratów zamkniętych w ramach głębokiego konserwatyzmu, ona uznawała je za błogosławieństwo.
Prawda była taka, że na ich oczach dział się cud. Cud zwany nauką.
Ojciec kiedyś jej powiedział, że ta jest po prostu implikacją ludzkiej ciekawości. Ciekawości trzymanej w karbach pokory i w okowach cierpliwości. Że z cudami nie ma nic wspólnego. Ale mylił się. Julia niezmiennie zachwycała się każdą nową myślą techniczną, każdą szaloną i rewolucyjną teorią. Nastała era wielkiej metamorfozy świata. Czas fal radiowych, darwinizmu, elektryczności i kolei żelaznej. Kapitalizm otwierał przed ludźmi wrota nowych możliwości, szybkiego wzbogacenia się i poprawy pozycji społecznej. Pochodzenie nie było już sprawą kluczową i nawet ktoś bez szlachetnego rodowodu mógł dostać się na salony i wgryźć w kawałek lukrowanego tortu snobizmu i magnaterii. Padały wszelkie ramy dawnego porządku i, co ważniejsze, kobiety zyskiwały wreszcie swobodę wypowiedzi i pierwotne prawo do myślenia, którego co prawdo odmawiano im jeszcze ale już mniej kategorycznie. Julia nie tyle wierzyła w równouprawnienie co nie dopuszczała do siebie możliwości, że ono mogłoby nie nadejść. Absurd wyższości mężczyzny nad kobietą musiał wreszcie doczekać swojego kresu. Odejść, jak odeszły fazy ciemnoty i zabobonów.
Sama żyła pełną piersią i robiła wszystko to co było owymi czasy jedynie męskimi przywilejami. Nigdy też nie wyszła za mąż bo byłoby to przejawem okrutnej hipokryzji. Jeżeli jej życie było okrętem to ster doń trzymała tylko ona sama i nikogo nie dopuszczała na kapitański mostek, nawet jeśli padła za to ofiarą towarzyskiego ostracyzmu. Co zabawne głównie ze strony statecznych matron, żon i matek, najzagorzalszą bowiem odrazą wobec łamania standardów obyczajowych pałały właśnie kobiety. Mężczyźni natomiast przejawiali umiarkowane zaciekawienie a nawet niektórym z nich imponowała samodzielność i żelazna wola, tak rzadko spotykana u płci przeciwnej. O ile zdarzało się, że spoglądano na nią jak na dwugłowe ciele (oczywiście porównanie mija się dalece z rzeczywistą atrakcyjnością bo tej młodej damie nijak nie brakowało) to jednak Julia wierzyła, że przeciera jedynie szlaki i już niebawem będą po nich wędrować masowo przedstawicielki płci słabej. Słabej oczywiście w teorii bo to było tylko kolejną bzdurą i wielce nietrafnym, wyssanym z męskiego palca imperatywem.
Nie żeby potępiała wszystkich mężczyzn w zupełności. W zasadzie Julia otaczała się wieloma dżentelmenami ale jedynie dwóch z nich mogła nazwać dla niej istotnymi. Jamesa Darlingtona, którego ubóstwiała i który dzielił z nią umiłowanie do wolności i wysublimowanych rozrywek. Drugim z nich był Charles Archer, przedsiębiorczy człowiek wywodzący się z nizin, który dorobił się na serii lukratywnych działalności.
Obu z nich miała szczęście mieć u swego boku w Bristolu. O ile James przybył wraz z nią już pierwszego dnia i zameldował się w pokoju obok miejscowego Savoy'a to pojawienie się Charlesa mocno ją zaskoczyło zważywszy na ich ostatnią żywiołową kłótnię, która wypadła nie mniej dramatycznie niż teatralna sztuka. W prologu Julia oświadczyła, że opuszcza Londyn, dalej miała miejsce ociekająca jadem scena zazdrości i w finale barwny popis rękoczynów. Charles, jak sam wielokrotnie zaznaczał, kochał ją i nienawidził jednocześnie. Nic dziwnego, że trzy tygodnie później pojawił się jednak w progu jej hotelowego apartamentu i został aż do śniadania.

* * *

Dwa tygodnie wcześniej

Julia lubiła mocne szumne wejścia. Z gruntu rzucała się na głębokie wody, dlatego zapewne eksplorację Bristolu rozpoczęła od skandalu dużego kalibru.

W sobotnie popołudnie miejscowy klub golfowy pękał w szwach.
Zielona połać trawnika wyglądała schludnie i nieskazitelnie jak misterny ręcznie tkany gobelin i Julia w pierwszej chwili musiała się zawahać nim skalała go swoją obutą stopą. Zaraz jednak w wyrazie prywatnej vendetty, że trawnik ów przyprawił ją o moment konsternacji zagłębiła weń czubek swojego męskiego lakierowanego trzewika i wydrążyła niewielki dołek aż na wierzch wybebeszył się kopczyk miałkiej ziemi. Ten subtelny akt wandalizmu mimowolnie poprawił jej humor.

Na werandzie kłębił się tłum gapiów, gentlemanów w ciemnych frakach i kontrastujących białych koszulach, którzy przywodzili na myśl skupisko bezmyślnych pingwinów. Stali niby wrośnięci w posadzkę jakby wysiadywali swoje drogocenne jaja a każdy ruch mógł wystawić ich osadzone w skorupie potomstwo na lodowaty podmuch biegunowego wiatru a tym samym narazić na wymarcie cały gatunek. Trwali więc w bezruchu i obserwowali.

Julia niezrażona publiką sunęła po murawie z gracją rączej klaczy i ściągnąwszy uprzednio kapelusz zmierzwiła dłonią swoje ciemne krótko przystrzyżone włosy.
- Są nieco zakłopotani - James uśmiechał się półgębkiem i obserwował jak siostra odgryza koniuszek opasłego cygara i wypluwa go pod buty. Przypalił jej nonszalancko i podał zestaw kijów. Wyglądał elegancko w ciemnozielonym aksamitnym fraku i rozwianych przez wiatr włosach.

- Raczej zdegustowani. I na tyle odrętwiali, że nikt nawet uwagi nam nie zwrócił. A może Bristol jest bardziej liberalny niż sądziłam i nie mogą się zdecydować czy powitać mnie kwiatami czy butelką mocnego porto?
- Po prostu daj im chwilę – lord Darlington zaśmiał się ponownie. Położył na podpórce piłeczkę i zamachnął się precyzyjnie. Biały punkt wystrzelił w powietrze i zniknął w oddali jak gołąb, który pragnie zanurzyć się w lepkiej bieli chmur.
Jak na potwierdzenie jego słów tuż obok pojawił się gentleman w czarnej liberii podwijający nerwowo swój sumiasty wąs.
- Przepraszam najmocniej sir – zwrócił się bezpośrednio do Jamesa. - Ale to klub wyłącznie dla mężczyzn. Kobiety nie mogą tu przebywać.
Julia mierzyła nowo przybyłego zadziornym spojrzeniem. Ułożyła dłoń na klapie jego surduta i wygładziła materiał.
- Naprawdę? Ja jestem kobietą – pyknęła cygaro i wydmuchała bez pardonu. Siwy dym omiótł twarz natręta. - I jak widać, właśnie tu przebywam. Nie wiem wobec tego... Czy jesteście jedynie instytucją, który wyznaje durne przestarzałe zasady, czy raczej klubem, który po prostu żadnych zasad nie respektuje? Nie chcę pana martwić, ale oba warianty stawiają was w dość kompromitującym świetle.
Mężczyzna spurpurowiał i chrząknął ze wzburzenia.
- Proszę o opuszczenie pola golfowego.
- Zmuś mnie – w uśmiechu Julii kryło się wyzwanie.
- To nie jest zabawne pani...
- Panno.
- Słucham?
- Panno. Darlington. I tak, wiem. Będzie pan zmuszony wezwać policję.
Przeniosła wzrok na brata, ułożyła piłeczkę i uderzyła weń energicznie. Zamachnęła się podręcznikowo, prowadząc kij zza głowy i skręcając tułów w ćwierć obrocie.
- Myślisz, że zdążymy skończyć rozgrywkę nim przyjadą?
- Wątpię – odparł James bez grama optymizmu. Mimo to zmienił swój kij na lżejszy putter i pomaszerował w kierunku dołka.

* * *

Tydzień wcześniej

Kraty uchyliły się z nieprzyjemnym dla ucha chrzęstem.
- Zapłacono kaucję panno Julio.
Z sierżantem Brooksem zdążyła przejść na ty. Bądź co bądź było to już trzecie jej aresztowanie odkąd przybyli do Bristolu przed zaledwie dwoma tygodniami. A Julia szanowała na tyle angielski system penitencjarny żeby zawsze dobrowolnie poddawać się karze. Czerpała z tego prawdopodobnie jakąś namiastkę przyjemności. Z faktu, że buntowała się wobec absurdalnemu prawu i manifestowała w ten swoją niechęć wobec niego.
- Dziękuję Ben.
Panna Darlington zgrabnie wyślizgnęła się z więziennej celi szczelnie otulając się męską marynarką. W biurze sierżanta czekał na nią James z wyrazem rozbawienia czającym się na twarzy.
- Siostrzyczko, wyglądasz jak nie boskie stworzenie – kończył właśnie podpisywać dokumenty. - Czy mi się wydaje czy masz siniec na policzku.
- Mhm – mruknęła sięgając do jego kieszeni w poszukiwaniu papierosa. - Pobiłam się z prostytutką.
James tylko się zaśmiał.
- I to za to cię zamknęli?
- Nie. Bójkę zaliczyłam już w celi. Do aresztu trafiłam z powodu słownej utarczki z panią Brigsby.
- Z tą starą raszplą? - uśmiech Jamesa jeszcze bardziej się poszerzył by zaraz zniknąć bezpowrotnie pod wpływem piorunującego spojrzenia sierżanta Brooksa. - Miałem na myśli... z naszą przesympatyczną znajomą? Niech zgadnę, oskarżyła cię o zniesławienie.
- Panie Darlington – wtrącił się funkcjonariusz policji. - Pana siostra obrzuciła hrabinę Brigsby stekiem obelg a ostatecznie sprzeczkę zakończyła fatalnym aktem wandalizmu. Hrabina wytoczy proces i będzie dochodzić praw odszkodowawczych.
James wybuchnął śmiechem.
- Helen na pewno przesadza, pomówię z nią. Szybko się złości i zazwyczaj z byle powodu. Bo zakładam, że Julia raczej nie podpaliła jej domu?
Kiedy zdał sobie sprawę, że tylko on jeden szczerzy się radośnie porzucił nieco dobry humor.
- Prawda? - lord Darlington chyba lekko zbladł.
- Prawda – skomentowała Julia. - To nie był dom. Tylko skrzynka na listy.
- Która była wmontowana we frontowe drzwi – dodał sierżant Brooks z przekąsem.

* * *

Dzisiaj

Obudziły ją cudowne nowoorleańskie rytmy sączące się z wykręconej tuby patefonu.

Julia uwielbiała bluesowe muzyczne łakocie, które przywiozła na winylach z podróży po Ameryce. Nie znosiła za to popularnego Scotta Joplina i jego do wyrzygania radosnej linii melodycznej przy której buty same rwały się do stepowania a usta rozjeżdżały w bezmyślnym uśmiechu.

James nalegał na wycieczkę krajoznawczą do Bath i chociaż Julia odchorowywała nadal przedawkowane dnia poprzedniego czerwone chianti to dość ochoczo przystała na propozycję. Spakowała pękatą walizkę szykując się przezornie na kilkudniowy wypad za miasto. Charles został w bristolskim hotelu i wreszcie mogła pobyć jakiś czas jedynie w towarzystwie brata. A przynajmniej była o tym przekonana dopóki złudzeń nie rozwiał widok cioteczki Viki pakującej się do jej gustownego, krzykliwie czerwonego Mercedesa Simplexa sprowadzonego przez Archera aż z Niemiec.

Starsza pani zmierzyła Julię podejrzliwym spojrzeniem ale zaraz ujęła pod rękę Jamesa uznając jego towarzystwo za znacznie bardziej warte uwagi. Tego dnia panna Darlington miała na sobie jasne wygodne bloomersy noszone pod warstwą króciutkiej spódnicy oraz wydekoltowaną bluzkę haftowaną ręcznie w etniczne wzory. Kempe nie skomentowała jednak jej modowych upodobań, zarówno co do stroju jak i krótkiej kontrowersyjnej fryzury, która tego ranka prezentowała się wyjątkowo niesfornie, zapewne po nocnej kotłowaninie z Archerem.
Julia lubiła zostawiać takie detale nienaruszonymi aby jeszcze przez jakiś czas były żywą pamiątką przeżytych zdarzeń. Ta sama ckliwa strategia nie pozwalała jej się wykąpać przez cały dzień po wizycie w bristolskim areszcie bo – jak tłumaczyła bratu – ta unikatowa kompozycja nut zapachowych, uryny, potu i brudu ulicy pozwala jej spoglądać na świat z innej perspektywy i intensyfikuje odczuwanie. James zaśmiał się tylko ale dzielnie znosił fetor a nawet zabrał ją do najelegantszej w mieście restauracji pozwalając by biesiadujące tam towarzystwo w popłochu opuszczało sąsiadujące stoliki.

Podróż mijała nawet przyjemnie, oczywiście do czasu. Naraz pogoda rozszalała się gwałtownie jak kochanka, której partner zakończył przedwcześnie. Julii i Jamesowi wystarczyło jedno porozumiewawcze spojrzenie. Tak niedyskretne użycie magii wydało im się niepokojące. A później Julia zobaczyła cień przemykający pod kołami i opadła na nią szara mgła odrętwienia.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 28-01-2012 o 11:41.
liliel jest offline  
Stary 15-10-2011, 19:31   #16
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
przeklejone z docka - 1

Pod autem leżał mężczyzna. Nawet w nikłym świetle latarni jakie ze sobą zabrali widać było, że ubranie jakie miał na sobie było dobrej jakości. Doktor Bennett podawszy latarnię pierwszej lepszej osobie, oczywiście nie była nią pani Kemep, schylił się by sprawdzić czy człowiek ów żyje.
- Nie żyje. - Oznajmił z zimnym profesjonaliznem.
- To nasz poszukiwany, ten którego rzekomo porwało skrzydlate coś?- Rudolph był trochę rozczarowany i zdezorientowany rozwojem wypadków. Oczekiwał raczej rozszarpanych zwłok w wąwozie, jakiejś mitycznej istoty z podań a miał banalny wypadek z udziałem automobilu. “Skoro nie żyje to nic tu po nas” przeszło mu przez myśl i zaczął w znudzeniu wpatrywać się w ciemność.
Słowa te zarówno Aisha jak i były dyplomata przyjęli z chłodnym spokojem. Widok trupa nie wywołał na twarzy Hinduski żadnego przerażenia. Co prawda, Roger jak przystało na dyplomaty winien mieć nerwy na wodzy. Ale stoickie przyjęcie tej informacji, świadczyły o oswojeniu się arystokraty ze śmiercią i widokiem trupów. Podobnie, jak jego asystentki.
Nowo przybyłych sir Roger powitał jedynie skinięciem głowy. Burzliwy “dosłownie i w przenośni“ wieczór w lesie, to nie czas i miesjce na zapoznawcze rozmowy.
Twarzy denata widać nie było, gdyż górna część ciała znajdowała się pod pojazdem. Nie mając nic więcej do roboty przy mężczyźnie leżącym na drodze zaczął oglądać pasażerów auta. Im w zasadzie nic nie było.
Pozostali zaczęli rozglądać się po okolicy. Szybko dostrzeżono wywrócony powóz. A po chwili usłyszano i cichy jęk dochodzący stamtąd.
Nie pozostało nic innego, jak ruszyć w kierunku powozu. Na piechotę. Swego wierzchowca Roger oddał pod opiekę Aishy, podczas gdy sam ostrożnie szedł rozglądając się dookoła.
Jęki przy powozie całkiem zbiły Rudolpha z tropu.
- Nastepny umarlak?
-Jeśli tak, to go widać nie powiadamiono, że już nie żyje.- stwierdził z lekkim uśmiechem arystokrata.
Julia, choć lekko oszołominona opuściła automobil o własnych siłach. Rzuciła przelotne spojrzenie na twarze otaczających ją ludzi ale zaraz wzrok jej przykuł tkwiący pod kołami trup.
- Ja tego nie zrobiłam - wyrzuciła z siebie wyjaśniająco, choć jej ton zdradzał poddenerwowanie. Zbliżyła się do Jamesa i cioteczki Viki szukając jakoby wsparcia w ich potwierdzeniu faktów. - Sami widzieliście, ktoś wyskoczył na drogę ale go wyminęłam. Ten trup to nie moja zasługa.
Wyjęła z kieszeni białą jedwabną chusteczkę i przetarła drobne draśnięcie nad łukiem brwiowym. W momencie kolizji porządnie zderzyła się z kierownicą i przez moment zobaczyła gwiazdy, a zasadzie cały rozedrgany gwiazdozbiór plam światła.
- Szlag... - zaklęła pod nosem nie przejmując się zbytnio, że przecież damom to nie przystoi. - Obawiam się ciociu, że nigdzie dalej nie będziemy już w stanie ciocię podwieść - słowa, choć grzeczne, zabrzmiały cierpko i zajadle.
Strasza magini przyjrzała krytycznie na młodszą i na jej brata. Poprawiła swoją suknię i ruszyła w kierunku mężczyzn.

Przewrócony powóz leżał na poboczu. Z latarniami w ręku za sir Attenboroughem ruszyło dwóch wojskowych. Pod pojazdem leżał odziany w czarną pelerynę siwiejący mężczyzna. Dyszel przygniatał mu nogę.
- Doktorze. - Odezwał się pułkownik Chisholm.
Pan Bennett podszedł do stojących mężczyzn.
- Więcej światła. - Zakomederował.
Zaraz też pośpiesznie przyniesiono więcej latarni. Doktor sprawdził puls mężczyzny.
- Słaby, ale jest. - Ręką starał się namacać czy poszkodowany odniósł jakieś większe obrażenia. Po chwili zaklął szpetnie strząsając jednocześnie coś z ręki.
- Trzeba będzie unieść dyszel i wysunąć spod niego biedaka.- rzekł sir Roger niejako “przejmując” dowodzenie.-Doktorze Bennett wysunie pan spod niego poszkodowanego, nie powodując kolejnych obrażeń?
Doktor potrał ręką czoło, co spowodowało roztarcie na nim krwawo-ziemistej mazi.
- Możemy spróbować. - Odparł w końcu.
-Panowie?- to pytanie było raczej retoryczne ze strony Rogera, który już zaczął sprawdzać czy uda się podnieść powóz.
To rzeczywiście, było pytanie retoryczne, gdyż obaj wojskowi kiwnęli tylko głowami i zajęli dogodne pozycje przy wywróconym powozie.
- Na co czekacie. - Pani Kempe zwróciła się do swoich towarzyszy. - Trzeba im pomóc. - W zasadzie to mówiła do James.
Lord Darlington otrzeźwiony słowami starszej pani zakasał zaraz rękawy eleganckiego surduta i dołączył do mężczyzn. Co dziwniejsze w jego ślady poszła także jego siostra, która dysponowała może wątpliwymi pokładami siły ale zawsze ciężko radziła sobie z bezczynnością.
- Na trzy - powiedziała tonem niemal dyktatorskim.*
Ale podziałało. Mężczyźni nawet niezaprotestowali. Powoli unieśli dyszel do góry. Doktor począł wyciągać uwięzionego, który na ten zabieg odpowiedział krzykiem bólu. Cała operacja nie trwała zbyt długo. Rannego odciągnięto a ciężar puszczona z głuchym łoskotem.
Doktor ponownie dokonał oględzin ofiary i ponownie zaklął nie zwracjąc uwagi na towarzystwo dam.
- Biedak ma zmiażdżoną nogę. - Zaczął swój wywód. Z naukowego bełkotu jaki wydobył się z jego ust, wynikało że nie jest dobrze. Stracił dużo krwi. Lekarz starał się jak mógł zatamować krwawienie.
- Tu już mi nie pomożecie. - Zwrócił się do porucznika i kapitana.
- Panowie. - Rao machnął ręką. - Myślę, że powinniśmy poszukać młodzieńca.
-Może załadujmy rannego na samochód i ktoś odwiezie go do Oakspark?- zaproponował Roger spoglądając na Julię. Bo kto inny mógł.
Samochód był, to prawda. Nawet ładny był. Światła lamp odbijały się jego karoserii. A kropelki wody rozpraszały je i załamywały dając złudzenie drogocennych kamieni. I to wszystko. Bo automobli był w tej właśnie chwili nie sprawny. Uderzył kołem o coś twardego i uszkodził je.
- Nie ma mowy. - Doktor Bennett zaprotestował. - W tym stanie nie przeżyje transportu. Nie przeżyje też jeżeli tu zostanie.
- Doktorze? - wtrąciła się Julia z cieniem zatroskania w głosie. - Moglibyśmy zmienić koło w samochodzie ale to potrwa. Niemniej transport samochodem wydaje się i tak bezpieczniejszy niżby któryś z panów miał przerzucić go przez koński grzbiet. Proszę robić co w pańskiej mocy aby uratować biedaka a tymczasem ja i mój brat zajmiemy się przywróceniem automobilu do stanu używalności.
-Ona ma rację doktorze. Nie mamy wyboru w tej materii.- rzekł sir Roger, spoglądając po wszystkich.- Załadujmy biedaka do wozu, a potem ruszajmy dalej. -Aisha... pomożesz, przy opiece nad rannych, gdy panna...- spojrzał na Julię i spytał przepraszającym tonem.- Czy mogę poznać pani imię? Chyba nie byliśmy sobie przedstawieni.
- Naturalnie. Julia Darlington - kobieta wyciągnęła serdecznie dłoń i uścisnęła stanowczo i po męsku dłoń Rogera. - A to mój brat. Lord James Darlington.
-Sir Roger Attenborough, a to moja asystentka Aisha.- przedstawił hinduskę. Po czym zwrócił się do niej.- Aisho pomożesz pannie Darlington.
Widać było, że nie była chętna porzucić tą wyprawę, niemniej nie miała wyboru. Z lekką niechęcią Aisha skinęła głową na zgodę.

Rudolph westchnął cicho. To co miało być popołudniowym piknikiem połączonym z polowaniem, zmieniło się w wieczorno-nocną wyprawę ratunkową. Był już myślami w domu w swoim ciepłym łóżku. Za dużo ludzi, za dużo nieszczęść. “Beksa miała rację, nie znajdę tu swego przeznaczenia.” Zdawało mu się, że słyszy w głowie jej chichot.
Kolejna błyskawica rozcięła niebo, a potem jeszcze jedna i jeszcze jedna. Z tym, że ta ostatnia za cel wzięła sobie konia przepięknej towarzyszki sir Rogera. Wystarszone zwierzę najpierw stanęło dęba. O dziwo siedząca na nim kobieta zdołała się jakoś utrzymać w siodle. A następnie pogalopowało w las.
Wyładowanie sprawiło, że przypadł do ziemi. Wisząca do tej pory na ramieniu strzelba spadła w błoto. Zorientowawszy się, że nic mu sie nie stało wstał i z wśiekłością podniósł leżącą na brudnej, mokrej ziemi broń. Wiedział z własnego doświadczenia jak łatwo rdzewieje i jak trudno ją potem doczyścić.Słysząc tętent odwrócił się za “uciekającą” Aishą. Skrzywił się z niesmakiem.
- Kolejny ranny? - powiedział nie bacząc na przykrość jaką może sprawić sir Rogerowi - Galopowanie nocą po lesie może skończyć się w najlepszym wypadku guzem.
Skulony odruchowo pod wpływem huku Roger zaklął cicho pod nosem. Po czym wskoczył na swego wierzchowca, a raczej energicznie wlazł. I ruszył za “uciekinierką mimo woli”. Nie mógł przecież zostawić jej samej w takiej sytuacji.

- To my się zajmiemy wozem - Julia jakoby korzystając z zamieszania pociągnęła brata za rękaw i obeszli automobil z przeciwnej strony.
Kobietawskoczyła na tył wozu gdzie znajdowały się zapasowe części i nie zważając na swoją nieskazitelnie białą bluzkę chwyciła oburącz koło i poczęła taszczyć na zewnątrz. Pochyliła się nad Jamesem a ten majstrował coś zawzięcie przy podwoziu. Reszta towarzystwa odgrodzona całą szerokością samochodu nie mogła dojrzeć szczegółów, usłyszeli jenak szczęk używanych narzędzi i leniwe pogwizdywanie mężczyzny, który na przemian nucił, pomrukiwał i poświstywał. Jeżeli w tej sytuacji uciekanie się do muzyki, nawet niespecjalnie radosnej, było nie na miejscu to lord Darlington nic nie robił sobie z tego faktu. Nie minęło dużo czas kiedy wydawało się, że skończył. Ci, którzy znali się na rzeczy i przyszło im kiedyś zmieniać koło mogli się zadziwić tempem. Pan Darlington pobił chyba właśnie światowy rekord w tej materii prawdopodobnie uskrzydlony adrenaliną podsycaną przez ową chwilę.
Zużytą oponę i skrzynkę z narzędziami wrzucił na tył wozu i dyskretnie przykrył całość plandeką. Roztarł brudne od kurzu i smaru ręce i oświadczył rzeczowo.
- Gotowe. Doktorze, czy możemy przenieść rannego?
W międzyczasie porucznik z pułkownikiem i panem Cronje zajęli się oględzinami wywróconego wozu. Jakoś tak szczęśliwie Rao odciągnął ich od pozostałych. Coś dużego musiało uderzyć z boku w pojazd. Świadczyło o tym wgłębienie. Dodatkowo dach powozu rozerwany był. Ślady można byłoby porównać do wileki pazurów. Na trawie nie było też widac śladów, któe z pewnością pozostałyby po tym jak przwerócony wóz sunąłby do tego miejsca. Tak jakby ktoś go tam zwyczajnie położył, wziąwszy go wcześniej z drogi. Ale być może w dziennym świetle wszystko wyglądać będzie inaczej.
“I lepiej żeby wyglądało inaczej” przemknęło Rudolphowi przez myśl. Świadomość, że w pobliżu kręci się bestia o takich rozmiarach nie wpływała wcale na niego krzepiąco. Korciło go żeby wejrzeć w bliską umbrę. Może tam znalazłby więcej informacji, lub jakiś duch zechciałby pomóc, jednak środek akcji ratunkowej i obecność śpiących temu nie sprzyjały.

Pani Kempe ukląkłszy przy doktorze i nieprzytomnym woźnicy.
- Jeszcze chwila. - To ona a nie Bennett odpowiedziała pannie Darlington.
Olbrzymia emanacja mocy, tuż koło ich nosa, sprawiła, że niemal wszyscy zamarli na chwilę. Po za pułkownikiem Chisholmem, który dziwnie się popatrzył na swoich towarzyszy.
- Co jest?? - Zaczął się rozglądać.

- Julia??- James pociągnął siostrę za rękawa. - Nasz trup. - Wskazał na miejsce gdzie powinno leżeć ciało. Ale ciała tam już nie było.
- Gdzie on się podział? - to były jedyne słowa, które zdołała z siebie wykrztusić Julia. Spojrzała oniemiała na towarzyszy, którzy przecież musieli coś widzieć gdy oni zajęci byli zmianą koła. - Pani Kempe? Doktorze Benett? Przecież nie mógł po prostu wyparować!
- Widać mógł- Rudolpha aż świerzbiły ręce żeby przeprowadzić odpowiedni rytuał, ale znów obecność postronnych wiązała mu ręce. Poza tym nie musi chyba rozwiązywać wszystkich problemów świata. W głowie usłyszał ciche westchnięcie zrezygnowanego awatara.
- Jak to go nie ma. - Cioteczka Viki podniosła się. - Co ty dziewczyno opo...- Trupa nie było. Co spowodowało zmieszanie, wręcz konsternację u starszej damy.
- Gotowe. - Doktor Bennett podniusł się. - Można go przenieść. - Za zdziwieniem patrzył to na panią Kempe, to na rodzeństwo Darlingtonów. Z niemym zapytaniem na twarzy “O co chodzi?”
- Trup Bennett. Trup zniknął. - Wyjaśniła mu cioteczka odzyskawszy w końcu głos.
- Przecież... sam go badałem... on nie żył.

 
liliel jest offline  
Stary 15-10-2011, 19:32   #17
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
przeklejone z docka - 2

W ciemnościach zamigotały dwa punkty. Jak złowrogie oczy demona. Rosły i zbliżały się. Ryk silnika przeciął nocną ciszę. A gdy już oślepli, usłyszeli trzaśnięcie drzwiczek.
- Dobry wieczór państwu. Instektor Malcolm Hall. Czyj to jest pojazd?? - Rozejrzał się po zebranych. - Proszę usunąć pojazd. Dostaliśmy pilne wezwanie.
- Z Oakspark. - Wrtącił mu doktor Bennett. - Wypadek miał miejsce tutaj. Znaleźliśmy rannego woźnicę. Ale trzeba go szybko zabrać stąd. Stracił dużo krwi.
Julia i James zdążyli przeczesać teren wokoło samochodu aby z konsternacją przyznać, że trup jednak przepadł. W tym czasie pojawił się inspektor Hall i od razu przybrał apodyktyczny ton, który Julii nie spodobał się nic a nic. Doktor Benett natomiast zignorował natenczas zniknięcie denata, prawdopodobnie rozsądnie, i zajął się tym, któremu mógł jeszcze pomóc. Pierwszy zimną krew odzyskał James porozumiewawczo patrząc na siostrę.
- Inspektorze - zaczął swobodnym tonem. - Nazywam się James Darlington, a to moja siostra. Zmierzaliśmy akurat do Oakspark, podwożąc obecną tu panią Kempe kiedy byliśmy zmuszeni zatrzymać się przez wzgląd na torujący drogę powóz. Tutaj spotkaliśmy resztę, którzy przybyli z odsieczą. Jak powiedział doktor Bennett, mieli nadzieję pomóc rannym. Dlatego proponuję aby nie marnować na tą chwilę czasu i zająć się tym gentlemanem - niewinnie wzruszył ramionami wskazując na człowieka, którym zajmował się Bennett.

Ponieważ reszta piknikowiczów wyręczyła go w rozmowie z inspektorem, Rudolph pogrążył się w rozmyślaniach nad istotą bestii która mogła stać za tymi dziwnymi wypadkami. Jakieś baśniowe niezwykłe stworzenie mające związek w czarcim jarem, czy jak się zwie to przeklęte miejsce. Trzeba będzie się udać do biblioteki i poszperać.
- Ktoś zna jakieś podania związane z czarcim jarem? Wiem że pora nieodpowiednia, ale nagle mnie to zainteresowało. Może ktoś stojący za tymi wypadkami inspirował się historią okolic. Jakiś nawiedzony irlandzki separatysta postanowił popsuć wypoczywającym w Bath urlop. Przyjeżdża tu wszak wiele ważnych osób.
Irlandzki separatysta był oczywiście na użytek Halla i jemu podobnych śpiących.
Inspektor popatrzył na Cronjena dosłownie jak na idiotę.
- My tu też mamy dwudziesty wiek. A bajki o duchach i upiorach to dzieciom może pan opowiadać. - Następnie zwrócił się do rodzeństwa Darlingtonów. - Państwo mogą oczywiście zabrać rannego. Później go przesłucham. - Insprktor Hall machną ręką na constabla Simpsona aby poszedł za nim. - Też wymyślił, separatyści i duchy. - Przedstwiciel stróżów prawa wcale nie dbał o to czy ktoś po za jego podwładnym go usłyszy czy nie.
- Sygerowałbym rozważenie tej... - Zaczął constabl.
- Wy tyle nie myślcie Simpson. - Hall przerwał mu. - Cholera jasna. - Wyrzucił z siebie inspektor gdy zszedł z drogi. Jego nowiutkie lakierki były całe w błocie. Z pewnością tego błota wiele się też przelało do środka. Hall wszkaże nie był zbyt odpowiednio ubrany na nocne poszukiwania w takim terenie. - Na co czekacie Simpson?? - Swoją złość wyłądował na podwładnym. - Idźcie sprawdzić jak to wszystko wygląda. A państwu już podziękujemy. - Zwrócił się do wszystkich pozostałych.
Wszelakie próby włączenia się do akcji poszukiwawczej, zgłaszane przez pułkownika inspektor Hall zbywał krótkim “ Zajmiemy się wszystkim”.

Niby czas płyną normalnie, ale Cronje zdał sobie nagle sprawę z tego, że w rzeczywistości jest później niż by się zdawało. O wiele później. Policja też nie zdołałby dotrzeć tu w tak szybko. To resztą zauważył nie tylko Eutanatos.

Stróże prawa rozpoczęli przeszukiwanie terenu. Inspektor Hall z właściwym sobie wdziękiem poganiał wszystkich, sam stojąc na drodze i w przerwach między ruganiem swoich podwładnych starał się doczyścić zabłocone buty.

Rodzeństwo Darlington zabrwaszy dodatkowego pasażera ruszyło w dalszą drogę do Oakspark. W tylym lusterku mignęły im dwoje konnych. Sir Attenborough ze swoją asystentką powrócili właśnie. Zdawszy relację żywemu wcieleniu Sherlocka Holmesa o swoim znalezisku zostali odprawieni do domu, podobnie jak całą reszta. Tłumacząc to dobrem śledztwa Hall nie chciał słyszeć niczego o pomocy.

* * *

- Low profile... - Julia mruczała do siebie jak ojcowskie przykazanie.
Nie planowali wizyty w Oakspark ale przez cały ten drogowy incydent musieli zmienić plany. W czasie podróży James prosił ją by wyjątkowo zachowywała się stosownie. Sir Etherington, właściciel dwory był jego wieloletnim przyjacielem, choć ostatnimi laty stosunki ów straciły na zażyłości. Niemniej chciał oszczędzić mu zawału serca i prosił by Julia nie prowokowała żadnej kabały. Wyzwanie to jawiło się jako trudne ale nie niewykonalne.
- Low profile... - powtórzyła jeszcze raz święcie przekonana, że jeśli wypowie tą sentencję wystarczająco wiele razy to wniknie ona w jej podświadomość i właściwie nastoi. A może po prostu się łudziła. Lub chciała by James uwierzył, że chociaż początkowo kierowały nią dobre intencje.

Z drugiej strony czuła podsycą gdzieś w środku siebie ciekawość. Całe te pogodowe anomalie jak i przypuszczenie, że powóz został zaatakowany przez potwora jawiło się Julii jako nader interesująca zagadka. Pewnie prowadziła wóz rozważając czy nie namówić Jamesa aby przedłużyli nieco wizytę w Oakspark. Nie chciała przegapić okazji i pozwolić by potencjalna przygoda śmignęła jej koło nosa.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 15-10-2011 o 19:58.
liliel jest offline  
Stary 15-10-2011, 20:52   #18
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Sir Attenborough gnał na złamanie karu za swoją asystentką. Tak mu się przynajmniej zdawało, gdyż i tak nie mógł jej dostrzec wśród gałęzi, które to złośliwie, bujnie rosły akurat na trasie jego przejazdu. Kilka dotkliwie uderzyło go w twarz, korpus, nogi. Na policzku poczuł coś lepkiego. Ale było zbyt ciemno by dostrzec co to, nawet gdy ręką starł to z twarzy.
Kilak razy sir Roger miał wrażenie, że kręci się w kółko. Być może jednak drzewa i okoliczne głazy były do siebie tylko podobne. Wszak było ciemno. Roger w pewnym momencie zatrzymał konia. To się nazywa mieć szósty zmysł. Dosłownie kilka metrów przed nim pojawił się konar. Jak nic zderzenie z nim spowodowałbym, że to Attenborougha należałby ratować. Dyplomata nasłuchiwał. Krople deszczu uderzały miarowo o liście. Wiatr szumiał w konarach. Gdzieś tam, w oddali, słychać było rżenie. Roger wskoczył na konia i zleciał z niego. Mężczyzna leżał przez chwile oszołomiony na ziemi i zastanawiał co się stało? Co spowodowało, że przeliczył się i nie trafił w strzemiono? To ten impuls. Roger poczuł wyładowanie energii gdzieś niedaleko. Ktoś gdzieś w pobliżu ośmielał się używać magyi. I to właśnie owo odczucie spowodowało, że zleciał z konia.
- Roger!! Roger!! - Usłyszał za sobą. Gdy się odwrócił ujrzał smukłą postać swej asystentki. Stała koło wielkiego drzewa wyrastającego jakby z muru częściowo ukrytego pod ziemią.
- Roger!! Chyba go znalazłam!!
Sir Roger nie bawił się już w ułana i chwyciwszy konia za uzdę podążył w kierunku Hinduski.
Rzeczywiście, coś znalazła. Zakrwawione ciało. Rzucone bezwładnie pod mur.

Bolało... Bolał upadek i bolała lewa ręka którą się zasłonił, przed uderzeniem gałęzi. Uderzeniem? Po przedramieniu spływała krew. Przez rozdarty rękaw widać było długą acz wąską ranę. Musiał się nadziać na ułamany ostro konar.
-Zapewne tak było.”-drwiący głos. Znany mu głos.
Awatar... w postaci ledwo zaznaczonej rozmywającej się sylwetki tygrysa.


-Uważasz, że to efekt magii?- spytał Roger, a awatar raczył mu odpowiedzieć.-” Efekt uboczny. Ktoś napina rzeczywistość jak błonę, a ona rozładowuje owo napięcie... na przypadkowych magach.
-Sądzisz, że...- Roger kucnął przy zwłokach. Potarł czoło w zamyśleniu. Kucnął przy trupie. Nie znał się na medycynie, ale zamierzał spróbować czegoś innego.
Nabrał palcem nieco krwi martwego mężczyzny i rysując na swej dłoni znak związany z Śiwą, bóstwem... cóż... wielu aspektów rzeczywistości. Ale obecnie ważniejsze było to, że patronował końcu... zarówno życia jak i czasu.
Po czym rzekł do Aishy.- Wypatruj czy ktoś się nie zbliża.
Naznaczył nią także punkt na czole. Ćakrę Trzeciego Oka, odpowiadającą za percepcję pozazmysłową i intuicję.
Szeptem zaczął mruczeć pod nosem mantrę, mającą synchronizować energie w jego ciele i pozwolić mu otworzyć okno w przeszłość. Chciał zobaczyć co tu się stało, chciał poznać w jaki sposób zginął mężczyzna, nad którego zwłokami medytował.

Warunki w jakich przyszło mu czarować, nie były idealne... nawet pod względem czasowym. Ale cóż, drugiej takiej szansy mieć nie będzie.
Poczuł ból. Poczuł strach. A potem zobaczył, z wielkim wysiłkiem ale zobaczył. Zobaczył uciekającego mężczyznę. Nie, to on sam uciekał. Na oślep. Uciekał przez las. Gałęzie raniły go. Co chwila upadał, a za każdym upadkiem miał mniej siły. Czuł też na swoich plecach cuchnący oddech ścigającego. Dusił się. Słodkawy zapach śmierci. Zapach gnijących ciał. Nie mógł oddychać. Upadł po raz ostatni. Serce waliło jak oszalałe. A gdy otworzył oczy ujrzał na sobą czarne, puste oczodoły. Zobaczył w nich śmierć.
- Roger. - Aisha poruszyła medytującym mężczyzną tym samym wybijając go z rytmu medytacji. - Tam coś jest. - Wskazała ręką w czarną dziurę w murze.
Ale nie było tam nic. Tylko pustka. Tylko wiatr w konarach. Nic. Oni i trup. Trup o rozprutym, wybebeszonym brzuchu. Jak tamten poprzednie, o których sir Attenborough mógł czytać w gazetach. O których rozprawiali wszyscy.
Roger podniósł się chwiejnie rozcierając dłonią krew zasychającą już na czole i dłoni. Podszedł ostrożnie w kierunku dziury w murze, zerkając na to co wskazywała mu Aisha.
Spojrzał na Hinduskę i rzekł.-Laska, podaj mi ją.
Aisha rozejrzała się dookoła, szukając przedmiotu którego on zgubił. Po czym znalazłszy go podała Rogerowi.


Wysunął wąskie ostrze z pochwy i trzymając pewnie rączkę, wykonał kilka zamachów. To miejsce było zbyt niebezpieczne, by przebywać tu prawie nieuzbrojonym.
Nie było tam nic. Tylko oni, drzewa i trup. Nawet nie było drobnych zwierząt. Ale to raczej dziwić nie powinno, w końcu padało.
Attenborough sam nie wiedział czy to obecność ofiary brutalnego mordu czy samo to miejsce wywołuje u niego niechęć do przebywania tutaj. Wszak nieboszczyków już w swym życiu widywał.
Jego towarzyszka natomiast była dziwnie spokojna.
-Aisha... wszystko w porządku?- spytał lekko zaniepokojony stanem hinduski, arystokrata. Co prawda pamiętnej nocy w Kalkucie, widzieli gorsze sceny, ale...
- Nie. - Odparła rzeczowo. - Chyba trzeba wrócić na drogę i powiedzieć im, że znaleźliśmy ciało. - Hinduska wskoczyła na swojego konia.
Roger wsiadł na swego wierzchowca, po schowaniu ostrza w lasce. Czuł że używanie magyi zajęło mu około godziny. Było już późno, dużo później niż się z pozoru mogło wydawać. Las był “mroczny”, wprawiał arystokratę w lęk. Zranione przedramię pulsowało tępym bólem, a Roger nie wiedział gdzie jest i gdzie się udać, za to Aisha... najwyraźniej wiedziała, prowadząc pewnie swego wierzchowca. Anglik więc podążał za nią. Od czasu do czasu zerkał znacząco na idącego obok nich awatara, na co odpowiedzią były porozumiewawcze mrugnięcia tygrysich oczu. Obaj uważali dziwne zachowanie Hinduski za... niepokojące.
-Aisha... skąd wiesz, że trzeba tędy iść?- spytał zaciekawionym tonem głosu anglik. Hinduska zawahała się, zatrzymała. Przez chwilę wydawała się... zaskoczona i zdezorientowana. Wreszcie rzekła.- Nie... Nie wiem. Takie mam przeczucie.
-Przeczucie? Niech będzie... zawierzę mu.- rzekł ciepłym tonem głosu Roger, choć po jego kręgosłupie przebiegł zimny dreszcz. To mu się nie podobało. To mu się zdecydowanie nie podobało. Ani zachowanie Aishy, ani wulgarna magia, ani ten mroczny ciemny las.
To miejsce budziło w nim niemal zwierzęcą panikę. I budziło dawne koszmary. Zerknął na awatara i rzekł bardzo cicho.- Miej ją na oku... cały czas.
-Możesz na mnie liczyć... tym razem.”-mimo drwiącego tonu słów tygrysa, Roger był pewien, że awatar wywiąże się z zleconego zadania. Wszak obaj żywili ciepłe uczucia wobec Hinduski i nie chcieliby, by coś jej się stało.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 18-06-2012 o 15:39.
abishai jest offline  
Stary 18-10-2011, 14:14   #19
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Aoife nie miała problemów ze znalezieniem starszego pana. Zobaczyła go gdy wchodził do gabinetu. Po cichutku, na paluszkach zakradła się za nim. Wsadziła stopę w zamykające się drzwi. Cicho je otworzyła i wślizgnęła się tam.
Etherington siedział przy swoim biurku i czyścił jakąś broń. Na biurku leżały części,ściereczki. Otwarta butelka whisky, kieliszek i cygaro.

Oto i arystokrata, po jakże wyczerpującym dniu, zażywa zasłużonego odpoczynku. Aoife ogarnął niesmak. Kiedy była jeszcze dzieckiem, roiło się jej czasami, że gdy go spotka, spojrzą sobie w oczy i porozmawiają, wytworzy się jakaś więź niewysłowiona i magiczna niemal, Etherington przygarnie ją do serca, przeprosi za wszystko i będą sobie żyli długo i szczęśliwie, razem z mamą... Ledwie powstrzymała się od splunięcia na puszysty dywan. To były durne marzenia małej dziewczynki. Aoife była już kobietą, a Etherington... był nikim. Doskonale i przeraźliwie nikim. Nie będzie przeprosin i pojednań, Aoife na nich nie zależało. Zależało jej tylko na jednym.

- On ma broń - pisnęła Molly.
- Widzę - Aoife ledwie poruszyła ustami.
- Broń, broń, jest niebezpieczny, może nas zabić! - histeryzowała Molly, i Aoife skręciła się z wdziękiem w biodrach, by trzasnąć awatara otwartą dłonią po różanym, piegowatym policzku.
- Lepiej?
Molly smarknęła, przytknęła dłoń do twarzy i milczała zawzięcie. Pewnie znów się obrazi.

- Piękny dom - oznajmiła Aoife wychodząc z cienia i nic sobie nie robiąc z faktu, że Etherington machinalnie wziął ją na muszkę. - Dużo kosztował?

- Pomyliłaś pokoje, panienko? - Właściciel posiadłości podniósł wzrok znad biurka. Obrzucił Irlandkę spojrzeniem zatrzymując się na dłużej to tu to tam.
- Czy może liczysz na coś? - Odłożył czyszczony pistolet, a w zasadzie to co z niego zostało.
Jeszcze raz obejrzał sobie dokładnie swojego gościa. Strój, w którym Aoife do niego przyszła spodobał mu się i to bardzo. Widać to było po jego minie.

"Ty stary dziadzie! jeszcze ci staje?!"


Może by go tak wykastrować, zastanawiała się poważnie Aoife, ignorując Molly machającą przeraźliwie rękami.

- Liczyć będę potem, jak już zapłacisz. A przeliczę dokładnie i kilka razy, ty stary oszuście - Aoife usiadła na fotelu i wysunęła przed siebie smukłe łydki, dłonie oparła na podłokietnikach i uśmiechnęła się uśmiechem pełnym obietnic, z których żadna nie była miła i przyjemna.

Powietrze pachniało ozonem i magią. Aoife nawet się nie zdziwiła. W końcu przygotowywała się na to spotkanie od dawna i spodziewała się, że stary będzie chciał czymś ją trachnąć. Zdziwiło ją natomiast, że kontra, która większość magów obaliłaby na ziemię, skłoniła do ślinienia i bezładnego bełkotania, na Etheringtonie nie wywołała wiekszego wrażenia, prócz chwilowego grymasu bólu.

- Nie powtarzałabym tego. Jeszcze dom podpalimy, szkoda by było, w końcu dużo kosztował, co? Ciało przystąp do ciała!

Tym razem się skrzywił. Mięśnie klatki piersiowej zacisnęły się kleszczami na żebrach, ścisnęły płuca.


- Boli? Pewnie, że boli. Duszą cię twoje własne mięśnie. Tak się dzieje jak chorujesz na tężec. Paskudna choroba. Meve męczyła się tydzień. Ale co cię nie obchodzi jakaś służąca, którą sobie dmuchnąłeś w przypływie dobrego humoru. Pozwolisz, że cię tak potrzymam, na wypadek, gdybyś miał jeszcze jakieś głupie pomysły? - podeszła do stolika i nalała sobie whisky. - Przejdźmy do sedna. Odziedziczyłam po tobie dwie rzeczy. Magię i wredny charakter. Nie odejdę i nie dam się spławić, a mam dość siły, by zamienić twoje życie w niekończący się koszmar. Nie dam się też przekonać, że to, co robię i co zamierzam jeszcze zrobić jest złe. Nie szukaj we mnie dobrych cech, bo takich nie mam. Jak i ty. Z rozkoszą sprawię, że będziesz przeklinał dzień, w którym ci stanął przy mojej matce. Oczywiście do czasu, kiedy pozbawię twoje ciało tej cennej umiejętności. Możesz też się wykupić, a wtedy odejdę i nigdy już się nie zobaczymy. A miejscowa śmietanka towarzyska nie dowie się, jaki z ciebie ogier rozpłodowy, że ci sperma oczy zalewa i nie patrzysz nawet, w co wkładasz.

- Ty... mała... zdziro... - Wysyczał Haward Ethertington. - Nie... zapłacę... żadnej... kurw... - Poczerwieniał z wysiłku jakim było dla niego mówienie, ale i z gniewu. Został zaatakowany we własnym domu. Mój dom jest moją twierdzą, to powiedzenie przestało nagle się sprawdzać.

- A tak - odparła Aoife bez ślady wesołości. - A tak. Zdzira i kurwa. To cała ja.

Uderzenia jego serca stały się nierówne. Oddech płytszy i przerywany. O'Braina poczuła jak jak jego życie przelewa się jej między palcami. Ucieka jej.

- Zabijesz! - Krzyknęła przerażona Molly. - Zabijesz go i nic nie wskórasz.
Miała niestety rację. Wyglądało na to, że stary dziad woli zdechnąć w tym męczarniach niż dać się szantażować.
Z wyrazem zacięcia na twarzy Etherington patrzył na swoją rzekomą córkę. Aoife czuła każde, pojedyncze uderzenie jego serca, każdy łapczywie brany oddech. On umierał.

Tę agonię przerwało pukanie do drzwi.
- Haward? - Kobiecy głos. - Haward jesteś tam. Ktoś chwyciła za klamkę, ale drzwi były zamknięte.
Haward się na chwilę zdekoncentrował i Irlandka poznała, że blefował. Teraz dopiero poczuł to wszystko. Stał się blady jak papier. Ból uwydatnił zmarszczki na jego czole.
- Przestań... - Bardziej wyczytała z jego ust niż usłyszała.

- Słucham? Nic nie słyszę. - Aoife pociagnęła łyk ze szklanki. - Ktoś się dobija do drzwi. To twoja żona? Strasznie nerwowa. Dużo wniosła w posagu? - Potargała włosy i rozsupłała przód sukni, wydobywając na wierzch niemało wdzięków.
- Zabijesz go! Przestań! - darła się Molly. - Wiesz, co grozi za ojcobójstwo? To najgorsza zbrodnia! Duchy się zemszczą!

Aoife zadarła nogę na stół, podkasała suknię i ściągnęła podwiązkę, dziwkarsko czerwoną. Wetknęła ją w dłoń Etheringtona i krytycznie przyjrzała się swemu dziełu. - A teraz otworzę twojej żonie... Coś mówiłeś? Musisz mówić głośniej. Pracowałam w fabryce, padło mi na słuch od łomotu maszyn.

Właściciel Oakspark uśmiechnął się tylko. A tego Aoife się nie spodziewała. Prowokował ją. Sprawdzał. Pewnie myślał, że tego nie zrobi.
Ktoś jeszcze raz szarpną za klamkę. Irlandka podeszła do drzwi. Przekręciła klucz. Nacisnęła. Ale drzwi nie drgnęły. Przekręciła klucz w drugą stronę. Też nic. Coś tu nie grało i to mocno.
~Przestań.~ Ktoś wycharczał w jej głowie. ~Puść.~
Tatuś siedział na swoim fotelu walcząc o każdy haust powietrza. Mięśnie napięte do granic wytrzymałości. Walczył. Zaciekle walczył o swoje życie. A w głowie Irlandki raz po raz kołatało się.
~Przestań.~
I nie była to słodka Molly.

Aoife odwróciła się pomalutku, uśmiechnęła się uroczo.
- Żebra ci pękają. Zaraz będzie po wszystkim. W obliczu śmierci - cóż znaczą pieniądze? I cóż znaczy skandal? Nic.

- Ile? - Wyczytała z ruchu jego warg. Stary pękał. Jednak cenił rozkosze tego świata i to bardzo. Cenił też swoje wygodne życie u boku żonki. Cenił szacunek jakim się cieszył wśród sąsiadów i społeczeństwa. Był gotów zapłacić. Tak ja zawsze płacił gdy Meve żądała od niego pieniędzy. Teraz też chciał już zapłacić.
Za oknem deszcze dalej lał się strumieniami. Błyskawice raz po raz przecinały czarne niebo. W blasku takiej błyskawice, kątem oka Aoife dostrzegła jakąś postać. Słaniając się na nogach ten ktoś szedł prosto do drzwi. Ale gdy następna rozcięła niebo nikogo już nie było. Może to tylko jej wyobraźnia?

- Milion. Okrągły milion funtów szterlingów zaspokoi mój apetyt - Aoife oparła się o drzwi. - Haward jest tutaj - krzyknęła przez drzwi i z rozkosza odnotowała, że stary się zachłysnął. - Oczywiście rozumiem, że nie wyskoczysz z takiej sumki od razu. Twój pech. Do czasu, aż ich nie zbierzesz, będziesz się cieszył moim wyjątkowym towarzystwem. A żeby nie przyszło ci do głowy, że możesz się mnie pozbyć, zabiorę sobie coś twojego... - oczy Aoife pociemniały. - Coś ci zwiędło, tato. I pozostanie takie do czasu, kiedy nie dostanę pieniędzy. Wtedy zdejmę urok.

Puściła go. Poleciał do przodu, łapiąc charkotliwie oddech i plując krwawą śliną. Złapała za klamkę, ale drzwi nadal nawet nie drgnęły.

- Och, proszę - parsknęła z niesmakiem. - Żelazo odstąp od żelaza, drewno odstąp od drewna!

Drzwi odskoczyły z hukiem, sypiąc po podłodze drzazgami, a roznegliżowana Aoife przepłynęła w korytarz tanecznym krokiem.

- Mogłaś go zabić - wyszeptała ze zgrozą Molly, drobiąc obok wiedźmy małymi kroczkami.
- Mogłam. Ale tego nie zrobiłam. Martwy jest bezużyteczny, jak sama zauważyłaś. Uwierz mi, Molly - wszystko było pod kontrolą, od samego początku do samego końca.

Molly zagryzła sznurek od czepka.
- Kłamiesz. Wiesz, że nie możesz mnie okłamać!
- Zejdź ze mnie, Molly. Wszystko jest w porządku. Niedługo stąd wyjedziemy, bogate jak rzymski cesarz.
- Wyjedźmy teraz!
- Chcesz oberwać drugi raz? Jak masz złe przeczucia, to poobserwuj starego. Ja idę się urżnąć.
- Nie powinnaś.
- Teraz mogę, choćby i w trupa, co też zamierzam zrobić. Stary został kolejnym wieprzem, którego wykastrowałam... i uwierz mi, Molly, jego fiut to najlepszy zakładnik, jakiego mogłam sobie wymarzyć.
 
Asenat jest offline  
Stary 20-10-2011, 08:01   #20
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
Podążając za ochmistrzynią Charlotte zastanawiała się nad wydarzeniami, które zaszły w Oakspark. Weekend, który miał być okazją do wypoczynku jak na razie okazał sie obfitować w tragiczne i dziwne wydarzenia. A w domu sir Ethernigtona zebrała się całkiem pokaźna grupa magów. Nie mógł być to tylko zbieg okoliczności, jak słusznie zauważyły wcześniej jej towarzyszki w pokoju.
Ale jaki mógł mieć w tym cel gospodarz domu? Czy przedziwny wypadek Telley'ów miał z tym wszystkim związek? Stawiała raczej na to, że tak. A jeśli tak, to jaki?
Pytania, które sobie zadawała rodziły następne i następne...
Tymczasem...
Obie kobiety przeszły przez cały dom, by dotrzeć do tej części, którą zajmowała służba. Tam, w pomieszczeniu jadalny dla służby, na wielkim stole leżał wysoki mężczyzna. Jego pierś unosiła się powoli. Głowe miał obwiązaną już bandażem, ale i tak widać było na nim ślady krwi.
- Nie wiem jak w takim stanie tu dotarł. - Chrapliwy, męski głos dał się słyszeć w ciszy jaka tu panowała. Wokół stołu zgormadzona była niemal całą służba.
Pani Guy przepchała się przez stojących robiąc tym samym miejsce dla panny Abercrombie. Euthanatos zbadała rannego. Głowę miał rozbitą, kilka potłuczonych żeber. Ta rana głowy bradzo zaniepokoiła kobietę. Zbyt mocno krwawiła.
- Niedobrze, stracił już trochę krwi - powiedziala do siebie Charlotte. Potem rozejrzała się wokół i powiedziała stanowczo - Bardzo proszę o chwilę uwagi. Pani Guy, proszę zaordynować aby z mojego pokoju przyniesiono moją torbę z narzędziami. Muszę założyć kilka szwów. Poza tym chory potrzebuje spokoju. Na miejscu potrzebować będę jedynie panią i jeszcze kogoś zręcznego do pomocy. Reszta osób powinna opuścic kuchnię. Proszę przygotować wrzącą wodę i kilka czystych ręczników... oraz szklankę mocnego alkoholu. Potem chętnie porozmawiam z osobą, która znalazła lokaja.
- Słyszeliście co pani powiedziała.
- Ten sam chrapliwy głos. Jego własciciel okazał się być grubawym jegomościem w średnim wieku. I był przemoczomy. To on z pewnością musiał przymieść tu rannego.
- Pani Guy. - Ciągnął dalej. - Proponuję, żeby Amy z wami została. Zaraz przyniosę whisky.
Mężczyzna zaczął poganiać zebranych. Pani Guy odprowadziła go wzrokiem.
- Charlton, to znaczy pan Brown go tu przyniósł. To niewiarygodne, że chłopak sam tu dotrał. - Pogładziła go z matczyną troską po bujnej czuprynie.
Po kilku minutach przyniesiono torbę, o którą Charlotta prosiła. Gorąca woda też wkrótce była gotowa. Pan Brown przyniósł butelkę whisky, do połowy pełną.
Charlotta zabrała się do pracy. Mężczyna szarpnął się gdy Euthanatos pierwszy raz wbiła igłę. Pani Guy przemówiła doń łagodnie uspokajając go. Teraz już się nie ruszał, a Charlotta mogła spokojnie szyć. Gdy skończyła jednym szybkim ruchem podniósł się ze stołu. Nie było to mądre. Grymas bólu przeszył jego twarz. Młody mężczyzna złapał się za głowę.
- Tam... na drodze... - Próbował sklecić jakieś zdanie. - Zostali... państwo... powóz się...
- Spokojnie młody człowieku. - Starsza kobieta odezwała się. - Ktoś już po nich pojechał. Teraz musisz się położyć. Odpocząć.
- Pani Guy ma rację. Proszę się tak nie szarpać. Stracił pan sporo krwi i ma połamane żebra. Proszę wypić trochę whisky, a ja obandażuję klatkę. A jeśli ma pan troszkę sił, proszę mi w tym czasie spokojnie opowiedzieć co zaszło na miejscu wypadku.

Mężczyzna posłusznie wykonał polecenie pani doktor. Jednym haustem opróżnił podaną szklanicę. Pani Guy w tym czasie pomogła Charlottcie rozebrać mężczyznę. Robert Larmor w tym czasie przedstawił swoją wersję wydarzeń. Różniła się sie ona i to znacznie od tego co wykrzykiwała pani Telley.
- Siedzieliśmy razem z woźnicą, panem Turningiem z przodu. Rozpadało się. Zrobiło ciemno. Przed nami pojawiły się jakieś światła. Pomyślałem wówczas, że to jakiś automobil. Pan Truning chciał zjechać nieco na bok, żeby zrobić miejsce. Ale pojazd z na przeciwka zahaczył o nas. Upadając musiałem, się w głowę uderzyć. Ocknąłem się po jakimś czasie. Pan Truning leżał przygnieciony dyszlem. Państwa nigdzie nie było w pobliżu. -Młody mężczyzna króko i na temat się wypowiedział.
Charlotte wysłuchała dokładnie relacji mężczyzny, analizując jego słowa. Nie wydawał się kłamać.
- Na miejsce pojechała już grupa ochotników. Proszę się nie martwić, dowiemy się wkrótce co z woźnicą i państwem. - powiedziała uspokajająco - Pani Guy, proszę położyć chłopaka do łóżka i dopilnować, żeby ktoś przy nim został.- poprosiła, a potem jeszcze dodała do lokaja - W razie gdyby odczuwał pan mdłości, proszę po mnie posłać. - Charlotte obawiała się wstrząśnienia mózgu, ale liczyła na to, że młody organizm mężczyzny poradzi sobie ze skutkami wypadku.

Dezynfekując alkoholem i pakując z powrotem swoje narzędzia lekarka myślała o wieściach jakie przyniosą wysłani z pomocą mężczyźni. Obawiała się najgorszego, tego, że mąż i syn pani Telley są ciężko ranni bądź nie żyją. Nie, nie miała takiej pewności, miała jedynie przeczucia.
Podniosła wzrok zapinając torbę i dostrzegła grymas uśmiechu na twarzy Pana Huczka i nieodłączny nóż w jego dłoni, który tego wieczora połyskiwał w świetle lampy jakby w kolorze krwistoczerwonym...
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!

Ostatnio edytowane przez Felidae : 28-10-2011 o 09:28.
Felidae jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:28.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172