Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-11-2012, 20:20   #1
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
[Wampir: Requiem +18] Kanadyjskie Noce





PRELUDIUM


Noc z 19-ego na 20-ego października 2012

Montreal spał. Znaczy się, ta porządna część Montrealu i obywateli metropolii spała. Reszta natomiast wypełzała na ulice, kierując się wszystkimi możliwymi środkami lokomocji ku ulubionemu miejscu weekendowych rozrywek. Większość uderzała gdzieś na miasto, do centrum. Altitude 737 było dzisiaj otwarte dla ogółu, co ci odesłani z kwitkiem dwie noce wstecz zamierzali wykorzystać, by odbić sobie owo pokrzyżowanie imprezowych planów. Luxuria, jak co noc, pękała w szwach. Młodzież, która ledwie co osiągnęła pełnoletność, gibała się tam w rytm muzyki, w wielu przypadkach po raz pierwszy smakując alkoholu, biorąc działkę jakiegoś gówna rozprowadzanego przez dilerów bądź przeżywając miłosne wzniesienia w zasyfionej toalecie. A wszystko to, by następnego dnia żałować tych decyzji i przysięgać sobie, że nigdy więcej czegoś takiego nie zrobią. Ach, młodość i idąca z nią nieodłącznie w parze naiwność.

* * *

Ciekawie nie było tylko w centrum, tam gdzie kluby i bary, a co za tym idzie - alkohol, dragi i hook-ups. Ciekawie było również w dzielnicach uboższych i tych bardziej zdeprawowanych. Tyle że tam łatwiej było o kosę między żebra albo, jeśli szczęście dopisywało, tylko poobijaną facjatę. Gangi Petrovej ostatnio były jakieś aktywniejsze i skorsze do uprzykrzania życia postronnym. Dzisiaj nie było inaczej. Les Garçons, podwładni Rosjanki znani z prostej i skromnej nazwy, bawili się w strażników jej domeny.

Wszystkie te żarty o Francuzach i ich języku, które można było usłyszeć w Europie, żadnego podłoża w Montrealu nie miały. Frankofoni należący do tego gangu uchodzili za największych skurwieli w mieście. Co złego, to zdecydowanie oni. Kartiańska neonatka, katowana przez nich mogła to potwierdzić. Wolała jednak krzyczeć o pomoc.

- Putain! Putain anglaise! Sang-suceur!

Po każdej inwektywie chłopaków następowało uderzenie tego, co trzymali w dłoniach; głównie kijów bejsbolowych i noży. Jeden z nich, niewątpliwie głowa bandy, wyrywał kawałki skóry paskudnym hakiem. Dziewczyna darła się wniebogłosy i dziw to, że na kamienistą plażę nie zbiegł się cały Montreal.

W końcu zdarzyło się nieuchronne - górę wzięły hormony gówniarzy i pannica została pozbawiona odzieży. Nago próbowała odczołgać się z dala od swoich prześladowców, znaleźć się w bezpiecznym miejscu i żałować decyzji zapuszczenia się na łowy poza kartiańską domenę. Krwawe łzy zaczęły szpecić ładną, niemalże porcelanową buzię, a krzyk zatrzymywał się w gardle; typ z hakiem już zaczął szamotać się z rozporkiem, by dochodzić swoje prawa primae noctis, kiedy nadeszło wybawienie.

- Assez. - Głos był cichy, niemalże niedosłyszalny.

Mimo to, czynił cuda. Ustały uderzenia, ucichły przekleństwa. Les Garçons wyglądali, jakby chcieli jak najszybciej zniknąć. Twarze, jeszcze przed chwilą wykrzywione w mieszance ekstazy i nienawiści, teraz były opuszczone do dołu. Jak psy, dostające burę od właściciela.

Na scenę wkroczyła ona. Caryca montrealskiego półświatka, Harpia. Alexandra Petrova, balansując wysokimi szpilkami na kamieniach, wolnym krokiem zmierzała ku leżącej Kartiance. Ta natomiast, jeśli przedtem była przestraszona, tak teraz wpadła w istną panikę. Próbowała podnieść się, uciec, zniknąć gdzieś w nocy. Nie mogła; ręce nie zapewniały oparcia, nogi odmawiały posłuszeństwa. Rosjanka zdawała się być rozbawiona ową reakcją.


- Złotko, musisz im wybaczyć. - Petrova przykucnęła obok dziewczyny, wykrzywiając twarz w parodii współczucia. - Dzisiejsza młodzież stała się taka... Dzika.

Zacięta mina pannicy sugerowała, że wybaczać nie ma zamiaru.

- Powinnaś wiedzieć lepiej. - Rosjanka kontynuowała, nie oczekując nawet odpowiedzi. - Nie macie wstępu na moje tereny, ale mimo to coraz więcej was, Kartianów, pojawia się tutaj. Co planujecie?

- Pierdol się, dziwko. - Dziewczyna odparła hardo, nawet obnażając kły.

Petrova zaśmiała się dźwięcznie, prostując się.

- Charakterek. Szkoda że jesteś rewolucjonistką, mogłybyśmy zostać przyjaciółkami. - Tja, jakby Harpia jakieś miała.

Rosjanka najwyraźniej nie chciała dalej ciągnąć owej konwersacji, bowiem popchnęła dziewczynę czubkiem buta, posyłając ją w dół, po kamieniach. Głośny plusk obwieścił spotkanie Kartianki z rzeką. Caryca zbrodni odwróciła się i obdarzyła spojrzeniem tego, który był tak skory do gwałtu jeszcze kilka chwil temu. Teraz, pod lodowatym spojrzeniem wampirzycy wyglądał, jakby dostał mdłości, a głowę niemalże schował w ramionach. Oczy wbite miał w swoje podniszczone trampki. TEGO spojrzenia Petrovej nikt nie napotykał.

* * *


...w innych wiadomościach: radny z okręgu Saint-Laurent Pietro Farinacci wyraził dzisiaj swoje ubolewanie nad katastrofą, która miała miejsce w Górach Laurentyńskich oraz złożył kondolencje rodzinom archeologów wydobytych z zapadniętych tuneli. "Nie należy tracić nadziei," mówił podczas konferencji prasowej dzisiaj rano. "Nadal trwają działania służb ratowniczych i nie wiemy, jaki jest stan pozostałych członków ekspedycji archeologicznej. Rada miasta dołoży wszelkich starań, aby odkopać tunele jak najszybciej i przynieść spokój ducha rodzinom."

Farinacci obiecał również pomoc materialną dla rodzin tych archeologów, których ciała zostały wydobyte i zidentyfikowane wcześniej w tym tygodniu. Odparł również na oskarżenia swego przeciwnika politycznego Pierre-Alexandre'a Gilberta, jakoby jego działania były próbą ocieplenia wizerunku po skandalu z udziałem jego żony, Chantal Farinacci oraz próbą zdobycia głosów wyborców jeszcze przed oficjalnym startem kampanii politycznej. Farinacci zripostował, że kieruje nim jedynie troska oraz współczucie o poszkodowane rodziny, jak również nadzieja na montrealskie lepsze jutro. Na pytania o wzrastającą przestępczość wśród ulicznych gangów odparł enigmatycznie, iż niebawem "sprawy przybiorą zwrot o 180 stopni."

Dla CTV News - Françoise Damerce.


* * *

- Tak się nie robi. - Głos Petrovej był spokojny, ale w jej przypadku oznaczało to ciszę przed burzą.

Chłopak, przyłapany na rozprowadzaniu dragów w jakimś ciemnym zaułku, spojrzał się hardo na kobietę. Widział tylko jakąś wścibską, samotną babę, która akurat znalazła się w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiednim czasie. Gdyby tylko znał prawdę...

- Co tobie do tego? - Warknął.

- To moja dzielnica. Chcesz tutaj zarabiać, musisz odpalić mi część kasy za dragi. - Odparła Rosjanka, jakby była to najoczywistsza rzecz pod słońcem.

- Chyba cię pojebało. - Chłopaczek widać był pewien siebie, bo zaraz w jego dłoni błysnął nóż motylkowy.

Petrova uśmiechnęła się nieznacznie i ruszyła powoli w stronę rozmówcy, stukając obcasami po chodniku.

- Urocze. - Skomentowała kosę. - Ale nic ci nie da, mogłabym rozerwać cię na strzępy i pomalować sobie paznokcie jednocześnie.

I zademonstrowała to w chwilę później. Chłopak uznał najwyraźniej, że była za blisko; zamachnął się nożem, ale nigdy nie trafił. Krzyknął jedynie, kiedy silny rosyjski uścisk wykręcił mu rękę, a broń stuknęła o ziemię. Zaraz też został przygwożdżony do ściany jakiejś rudery, a usta kobiety musnęły jego ucho.


- Naprawdę myślałeś, że masz ze mną szansę?

- On nie ma. Ale ja tak. - Odezwał się jakiś trzeci głos, gdzieś z tyłu.

Petrova nie zdążyła się nawet odwrócić. Pochłonęła ją ciemność.

* * *


Montrealska młodzież coraz częściej sięga po używki
Jak donoszą kolejne badania, ponad 50 procent Montrealczyków w wieku 18 - 25 lat sięga po narkotyki oraz alkohol. Rada wydaje się bezradna wobec tego wzrastającego trendu wśród nastolatków i młodych dorosłych, jednak jak rzecznik burmistrza Montrealu ogłosił dzisiaj popołudniu, "podejmowane są zdecydowane kroki w kierunku zmniejszenia uzależnień wśród młodych ludzi." Ów rozwiązaniem mają być częstsze patrole policji w okolicach barów oraz innych popularnych celów nocnych imprezowiczów, jednak to nowe prawo ma zrewolucjonizować walkę z nadużywaniem substancji uzależniających. Jak dowiedzieliśmy się w rozmowie z Pierre-Alexandrem Gilbertem, prawo dotyczące przymusowego posyłania na odwyk ma zostać poddane głosowaniu przez radę miasta w następnym tygodniu. Na pytanie jak taka inicjatywa miałaby być finansowana, Gilbert odparł: "zamierzamy przeznaczyć część budżetu miasta na walkę z uzależnieniami, jednak nie będziemy obarczać tym podatników. Rada jest w trakcie rozmów z kilkoma organizacjami charytatywnymi, które wyraziły zainteresowanie pomocą w celu zredukowania użytku substancji uzależniających na terenie metropolii."

Jednak nie tylko nadużywanie narkotyków i alkoholu jest problemem obecnym wśród nowego pokolenia. Jak dowiedzieliśmy się z raportu Szpitala Głównego w Montrealu, coraz więcej osób jest diagnozowanych z chorobami przenoszonymi drogą płciową. "Skok w odłamku osobników zainfekowanych jest niebywały," mówi ordynator Jérôme Duncan. "Zupełnie jakbyśmy mieli do czynienia z epidemią grypy. Montreal ma obecnie największy odsetek osób zarażonych chorobami wenerycznymi. Blisko 18% mieszkańców metropolii zostało zdiagnozowanych z jakimś typem STD, co daje nam niemalże 700 tys. Montrealczyków będących nosicielami, podczas gdy jeszcze 20 lat temu ta liczba nie przekraczała granicy 4 procent!"


* * *

Pierwszym co ujrzała po ocknięciu się, było rozgwieżdżone niebo. Później natomiast pochylał się nad nią znajomy kształt.

- Starzejesz się, Alexandro. - Axel de Marseille odezwał się z drwiącym uśmiechem, obracając w dłoniach byle jak wystrugany kołek. - Dać się podejść śmiertelnemu...

- Dziękuję za wsparcie, Monseigneur. - Petrova odparła tonem, który był daleki od wdzięczności i podniosła się. Wskazała dłonią na nieruchome ciała. - Łowcy?

- Wątpię. Tacy działają w grupach. - Delfin Montrealu przewrócił dilera twarzą ku górze. - Ten tutaj to tylko pionek. Nie miał pojęcia co się dzieje, kiedy zobaczył kołek w miejscu, gdzie powinnaś mieć serce.

- Co czyni tego tutaj... - Petrova podeszła do drugiego ciała, ignorując żarcik Axela. - Kimś ciekawym.

Rosjanka pogmerała chwilę w kieszeniach skórzanej kurtki i wyciągnęła iPhone'a. Coś pyknęło i flesz rozświetlił na krótką chwilę zaułek. Protegowany Królowej skrzywił się lekko na widok telefonu, najwyraźniej będąc w większości Spokrewnionych, którzy za technologią nie przepadali.

- Z czystej ciekawości, Monseigneur... - Petrova odezwała się, wysyłając zrobione zdjęcie pod jakiś numer. - Co Delfin Montrealu robi w tak parszywej dzielnicy?

- Troszczy się o dobrobyt swojej ulubionej Rosjanki. - Odparł de Marseille, wyciągając swój własny telefon i wybierając jeden z numerów na liście kontaktów. - Ktoś chce przejąć twoje towary, które przypłyną jutro. Ma być zasadzka w dokach.

Rozmówca Axela najwyraźniej odebrał i Spokrewniony odwrócił się plecami do kobiety, nawijając szybko po francusku. A Harpia... Harpia zdawała się nie być nic, a nic poruszona ów informacją.

- Spasibo za ostrzeżenie. - Rzuciła krótko, gdy Inkub zakończył szybką wymianę zdań przez telefon. - Jak mniemam, ktoś posprząta ten bałagan?

- Są w drodze. - Odpowiedział Axel i, gdy Petrova już miała zniknąć za rogiem, dodał jeszcze. - Co do tej Kartianki, Alexandro...

Rosjanka przystanęła na chwilę i obejrzała się za ramię. Odpowiedziało jej nieznaczne skinienie głowy i uśmiech.

- Dobra robota.
 
__________________
"Information age is the modern joke."

Ostatnio edytowane przez Aro : 29-12-2012 o 00:45.
Aro jest offline  
Stary 02-12-2012, 02:35   #2
 
flunkie's Avatar
 
Reputacja: 1 flunkie nie jest za bardzo znanyflunkie nie jest za bardzo znanyflunkie nie jest za bardzo znanyflunkie nie jest za bardzo znanyflunkie nie jest za bardzo znanyflunkie nie jest za bardzo znanyflunkie nie jest za bardzo znany
"Sądowi o pięknie nie sprzyja ani noc, ani wino." pomyślał przykładając szklankę do ust. Wysoka, z cienkiego szkła, standard dla long drinków. W miejscu takim jak to był to najlepszy substytut dla kryształu. Pociągnął małego łyka i delikatnie oblizał usta. Smak nie umywał się do domowej jakości, karmazynowa konsystencja wydawała się wręcz syntetyczna. Popatrzył na szklankę i skrzywił się "Gdybyś tylko poświęciła ćwierć czasu spędzanego na ściganiu kartiańskich marionetek testując swoje produkty, Alexandro..." Po chwili zwrócił wzrok w kierunku truskawkowej blondynki, która siedziała w sąsiedniej loży. Obserwowała go już od dłuższego czasu. Wcześniej nie czuł się zainteresowany, odpowiednia dawka nudy zmieniła jego podejście. Wlepił w nią wzrok i uśmiechnął się lekko. Chwilę później wykonał lewą dłonią zapraszający gest. Truskawka, oraz wyjątkowo opięta, zielona sukienka, zareagowały błyskawicznie.



***

Dębowa beczka podskakiwała rytmicznie, robiąc przy tym o wiele mniej hałasu niż Truskawka. Niebotycznej skali dźwięki wydobywające się z jej krtani obijały się o ściany piwnicy niczym leśne echo. Dziewczyna, już dawno pozbawiona zielonego odzienia, wbiła paznokcie w plecy Rubena i bezwładnie opuściła głowę. Wydawała się wyczerpana. Nie przerywając rytmicznego zasilania skaczącej beczki, Lacroix wbił kły w jej pulsującą szyję. Delektował się smakiem i cichym pojękiwaniem dziewczyny. Nim zdążył oblizać palce, zza pleców usłyszał bardzo dobrze mu znany głos.
Camille z uśmiechem Mony Lisy obserwowała całą sytuację. Ruben dokończył stołowanie, Truskawka wydała z siebie finalny jęk. Uśmiechnięty Lacroix otarł zakrwawione usta i podszedł do Camille. Chciał ją pocałować, jednak ta powstrzymała go delikatnym gestem dłoni.
- Niestety, nie ma na to czasu.- Wyraźnie niezadowolony, podciągnął spodnie.
- Cóż może być ważniejszego, Mon Chéri?- zapytał niewinnie. Camille skarciła go za kolejną próbę - Mówię poważnie, serin. Posprzątaj po kolacji i przyjdź na górę, to ważne.- powiedziała i wyszła. Ruben postanowił posłuchać. Camille była jedyną osobą, która potrafiła mu odmówić. I była w tym diablo dobra. Podszedł do beczki, gdzie błogo dogorywała Truskawka. Uśmiech na jej twarzy i równomierne oddychanie stanowiły wspaniały kontrast do delikatnej strużki krwi, która wciąż toczyła się z jej szyi. Lacroix zarzucił ją sobie na plecy, drugą ręką złapał jej wymiętoloną sukienkę i śladami Camille udał się na górę.

***

Camille siedziała przy stole, na którym leżały cztery pedantycznie ułożone stosy dokumentów. To, połączone z jej stricte biznesową miną, nie zapowiadało nocy pełnej rozrywki. Ruben usiadł na przeciwko, w między czasie dopinając ostatni guzik koszuli. - Posprzątałeś, cher?- zapytała zerkając w jego kierunku. - Oui, jeden z chłopców Dublina był więcej niż szczęśliwy mogąc zabrać ją do domu.- rzucił stukając palcami o stół.
- Dobrze, przejdźmy więc do rzeczy. W trakcie twojej nieobecności skontaktował się ze mną Rupert. Nie miał dobrych wieści.- powiedziała nieco ściszonym głosem. - Dostał właśnie wyniki ostatnich badań kontrolnych. Znaczna partia towaru jest... niezdatna do spożycia.- stwierdziła. Ruben zmarszczył brwi - Znowu ilość skrzepów ponad normę? Cholera, będę musiał popracować nad tymi filtrami soczewicy...-
- Nie o to chodzi - przerwała mu - Krew jest zakażona.-,
- Co masz na myśli?-, - HIV, to najgorsze co do tej pory wykryli. Ale nie jedyne, są też inne, mniej groźne lecz liczne wirusy.- Ruben zmarszczył czoło. - Moment. Przecież Spokrewnieni są odporni na te niuanse?- rzucił pozornie beztrosko. Camille uśmiechnęła się smutno - Bardziej niż śmiertelnicy, cher, to na pewno. Wirus nie rozwinie się u nich tak samo, to oczywiste. Jednak słyszałam już o nieżywych nosicielach. To jest możliwe.-
powiedziała i popchnęła w jego kierunku jedną ze stert dokumentów.

Lacroix przejrzał stos. Składał się on z raportów medycznych, kart przyjęć pacjentów, wykresów. Wszędzie pojawiały się hasła takie jak rzeżączka, syfilis, HIV. Kątem oka zauważył nawet hemofilię.
- Ilość zarażonych wzrasta zbyt, em, soudainement, raptownie. Nie wierzę w takie przypadki, cher. Garstka głupich i nieostrożnych śmiertelników nie byłaby w stanie rozprzestrzenić tych świństw w takim tempie.- Camille pogładziła się po policzku. Zawsze to robiła próbując rozwiązać jakiś problem.

Lacroix spojrzał na nią z powagą - Ile stracimy?- zapytał po chwili. Camille machnęła lekko ręką - Niewiele, o ile zatrzyma się na tej partii i nikt się o tym nie dowie. Wiesz jednak równie dobrze jak ja, że trzeba ten problem zdusić w zarodku.- Ruben kiwnął głową. Miała rację, to nie ulegało wątpliwości. - Cała skażona partia idzie do kosza, niech Rupert dokładniej przebada próbki, w razie potrzeby dostarczymy mu więcej materiału. Chcę wiedzieć wszystko co da się wyciągnąć z tej plugawej krwi. Jesteś pewna, że możemy mu ufać?-, - Nie. Jednak Rupert jest tchórzem, rozsądnym tchórzem. Wie, że jeśli cokolwiek wycieknie może pożegnać się z życiem. A śmierć i tak będzie wtedy jego najmniejszym problemem.- powiedziała. Kiedy Camille mówiła wyjątkowo straszne rzeczy jej twarz wyglądała jak porcelanowa lalka w oazie spokoju.
- Dobrze. Jak tylko pozbędziemy się całego syfu, urządzimy mały bankiet. Z okazji, powiedzmy, otwarcia limitowanej linii AB+. Zgarniemy kilkanaście Azjatek, gruntownie przebadamy. Ty i ja będziemy zabawiać śmietankę, w tym czasie Dublin będzie mógł swobodniej powęszyć na ulicach. Bez większej obstawy, niech to wszystko nie rzuca się za bardzo w oczy.- Lacroix wystukiwał palcami rytm starego, jazzowego hitu. Camille przytaknęła i zaczęła mówić - Śmietanka? A więc myślisz, że nosiciele...-, - Oui, cher. Mogą być bandą spuszczonych ze smyczy idiotów. Bądź też narzędziem dla kogoś, kto sam nie chce brudzić paznokci. Nie popadajmy jednak w paranoje i nie wyprzedzajmy faktów. Pozbądź się tej diabelskiej krwi i ułóż listę gości, cher. Ja rozmówię się z Dublinem.- powiedział wstając. Camille zrobiła to samo i lekko pocałowała go w usta - A potem zamów nam deser.- Ruben uśmiechnął się - Na co masz ochotę?- Camille obróciła oczami oblizując usta
- Chińszczyzna, cher.-

***

Jeszcze tej samej nocy Camille wyznaczyła około dwudziestu gości, ważniejszych klientów winnic Lacroix, do nich zostały wysłane zaproszenia następującej treści:

"Z okazji jubileuszu działalności winnic Lacroix na ziemiach montrealskich, pragniemy zaprosić Szanowną/Szanownego (tutaj imię i nazwisko) na degustację limitowanej linii naszych produktów. Unikalna mieszanka korzeni Azjatyckich i Afrykańskich z dużym naciskiem na nutę AB+ zapewni niezapomniane wrażenia smakowe. Gwarantujemy noc pełną atrakcji.

Z poważaniem,
Camille Savant & Ruben Lacroix"
 
flunkie jest offline  
Stary 03-12-2012, 00:42   #3
 
Rodryg's Avatar
 
Reputacja: 1 Rodryg ma wspaniałą reputacjęRodryg ma wspaniałą reputacjęRodryg ma wspaniałą reputacjęRodryg ma wspaniałą reputacjęRodryg ma wspaniałą reputacjęRodryg ma wspaniałą reputacjęRodryg ma wspaniałą reputacjęRodryg ma wspaniałą reputacjęRodryg ma wspaniałą reputacjęRodryg ma wspaniałą reputacjęRodryg ma wspaniałą reputację
William siedział po turecku na środku pokoju pogrążony w głębokiej kontemplacji, trwało to już jakiś czas i z każdą chwilą czuł narastającą frustrację oraz tak jak by za chwilę miała mu się zagotować krew w żyłach z irytacji. Właściwie gdyby stało się tak w sensie fizycznym bądź nadnaturalnym mógł by to uznać za jakiś postęp, ale nic takiego się nie stało krew wciąż była „martwa” bez żadnej zmiany żadnego postępu. Otworzył oczy i spojrzał się na zawieszony na ścianie zegar zmarnował parę godzin, wciąż tkwił w martwym punkcie i czuł się jak by walił głową w mur właściwie to nawet dorobił się bólu głowy. Położył się na podłodze wbijając wzrok w sufit, już parę miesięcy poświęcił na badania nad Zwojem Krwi tyle badań. Próbowanie różnych krwi, różnych grup w końcu niektóre kultury przypisywały temu szczególne znaczenie, specjalne polowania by spróbować różnych rodzajów krwi w różnych sytuacjach czy jego badania nie były dość dogłębne ? Czy powinien je powtórzyć a może zaryzykować i zdobyć krew nienależącą do śmiertelnika ?
„Nie”
To było by zbyt ryzykowne i ekstremalne w końcu innym udawało się opanować Zwój bez uciekania się do takich metod. Z drugiej strony polegał też na kontrolowaniu głodu a raczej efektywnym wykorzystywaniu i kontroli Vitae, podjął się „postu” czyżby za krótko ? Za wcześnie przerwał, może powinien doprowadzić się na kraniec wytrzymałości ? Tyle pytań i żadnej odpowiedzi, czuł że jest blisko ale nie mógł uchwycić tego czego poszukiwał, a póki tego nie znajdzie nie miał zamiaru podejmować się rytuału. Wiedział czym by to groziło zaś wśród Smoków znane były historie o tym jak niektórzy Mistrzowie pozwalali nazbyt ambitnym i zaślepionym swą ignorancją uczniom na podjęcie próby opanowania Zwoju. Potem mogli pokazywali tych oszalałych i pochłoniętych przez Bestię jako przestrogę dla reszty przed zbytnim pośpiechem i ignorancją w czasie badań. Może powinien powtórzyć któreś „badanie” lub jeszcze raz przestudiować swoje notatki ?
„Nie”
Ślęczał już nad tym trzy noce wcale nie wychodząc ze swego schronienia i właśnie uświadamiał sobie że kolejna była podobna do poprzedniej.
Czyżby jego błąd nie leżał w badaniach a był czysto ludzkiej natury ?
Może po prostu zbytnio skupił się na osiągnięciu sukcesu i dał się zaślepić świadomości, że jest bliski przełomu może rozwiązanie było prostsze i mniej wyniosłe a tylko on w swojej ignorancji zbyt wysoko mierzył.
Wstał i udał się do sypialni by się ubrać, postanowił się przejść po ulicach Montrealu, zobaczyć czy zdarzyło się coś ciekawego, poobserwować śmiertelników. Poświęcanie całej uwagi i sił badaniom oraz ślepe parcie przed siebie nigdzie go nie zaprowadzi co najwyżej będzie jego zgubą.

***

To była dobra decyzja już po paru minutach uświadomił sobie że wpadł w rutynę w ostatnich dniach, może powinien zapolować albo jakoś się zabawić wtedy będzie mógł zabrać się za badania z nowymi siłami...
„Nie”
Skarcił się szybko w myślach znów zbytnio wybiegał w przyszłość, wrócił by do punktu wyjścia i znów tkwił tam przez Bóg raczy wiedzieć ile czasu. Z ciągu myśli wyrwało go coś tak trywialnego jak dzwonek telefonu, szybko zaczął przeszukiwać kieszenie płaszcza zastanawiając się gdzie go schował w końcu odnalazł zgubę, zaś imię na wyświetlaczu go zaskoczyło.

„Karl Einstern”

Jego stwórca rzadko dzwonił w końcu w jego „wieku” było trudno przyzwyczaić się do tych wszystkich nowości i gadżetów. Zastanawiał się czy wciąż każe jednemu ze swoich Ghulów obsługiwać telefon.
„Komórka z funkcją obsługi o nazwie Ghul” – jak kiedyś zażartowała Sam gdy próbował jej wytłumaczyć że niektórzy spokrewnieni są z technologią na bakier.
Odebrał połączenie i po krótkiej rozmowie ruszył zdecydowanym krokiem przed siebie.
Karl nie miał zwyczaju dzwonić do kogoś by pogadać tak też było w tym przypadku. Właśnie planował wraz z Aurorą wyprawę do Gór Laurentyńskich, by zbadać wpływ ostatnich wydarzeń w tym rejonie tamtejszą siatkę magiczną. Być może mogło to utworzyć nowy Nexus lub przebudzić już istniejący w końcu Smokom były znane takie przypadki. Sam specjalizował się w wyszukiwaniu Gniazd i często pomagał innym w badaniach w tym zakresie. W tym przypadku była to prośba czy chciał by im towarzyszyć a nie odgórny rozkaz od starszego stopniem członka Ordo. William zgodził się bez chwili zastanowienia w końcu trochę minęło od czasu gdy ostatni raz uczestniczył w poszukiwaniach no i będzie mógł oderwać się od swoich bezowocnych badań. Teraz zaś zmierzał na spotkanie z jednym z ghuli Aurory który miał dla niego mapy z oznaczonymi obszarami zaginięć. Wyruszyć mieli następnej nocy zaraz po zachodzie słońca w końcu ich cel podróży znajdował się daleko zaś William uświadomił sobie że nie ma potrzebnego wyposażenia do takich podróży. Szybko wydobył komórkę i wybrał numer.
- William ? – usłyszał zaskoczony głos Samanthy, no tak nie dawał znaku życia przez kilka dni to musiała pomyśleć że ma czas wolny.
- A przepraszam panią znalazłem ten telefon w śmietniku... – zażartował głupio, słychać było że jego Ghul musiał wybrać się na jakąś imprezę - ... a kto inny ? Jak słyszę nieźle się bawisz, zostawić cię na parę dni, cokolwiek robisz lepiej się zwijaj musisz coś dla mnie załatwić z biblioteki w Saint-Jérôme, oraz zrobisz dla mnie zakupy.
- Tak jest „Mistrzu” twój nędzny i uniżony sługa już pędzi w podskokach... – nie ważne gdzie się znajdowała William widział oczami wyobraźni jak ze zirytowaną miną przewraca oczami słysząc jego polecenia - ... i co to za zakupy ? Znowu coś dziwnego lub podejrzanego ?
- A nie wybieram się na rodzinną wycieczkę poza miasto i potrzebuję sprzętu... – odgryzł się.
- Ty na wycieczkę ? – głos Sam zdradzał że jest ciężko zaskoczona w sumie nie było się co dziwić, Culham był dość zasiedziałym osobnikiem który potrafił przesiedzieć w swojej siedzibie kilka nocy pochłonięty badaniami.
- Wszystko ci wytłumaczę, jak przyjedziesz im szybciej się uwiniesz tym szybciej będziesz miała spokój. A teraz zanotuj sobie ...

***
Po odebraniu materiałów od ghula Aurory, William niezwłocznie ruszył do swojego schronienia i po wykonaniu kilku kopi ksero otrzymanych map zaczął je porównywać ze swoimi mapami linii mocy. Niektóre z miejsc zaginięć leżały blisko lub nawet przechodziły przez linię ale to jeszcze o niczym nie świadczyło, nawet gdyby miejsca te znajdowały się na przecięciach nie musiało by to niczego potwierdzać choć było by to bardzo ciekawe. Zaczął nanosić poprawki i szukać powiązań pomiędzy tymi miejscami a siatką jednak wciąż wolał się upewnić że ma cały obraz sytuacji a do tego potrzebował innych materiałów.
Po koło dwóch godzinach pojawiła się Sam na pierwszy rzut oka niepozorna dziewiętnastolatka o średniej długości kasztanowych włosach i przeciętnego wzrostu. Ubrana w dżinsy i skórzana kurtkę kontrastowała swym wyglądem z zazwyczaj elegancko ubranym Mekhetem.
Najważniejsze że przybyła wraz z tym czego potrzebował czyli archiwum tutejszych gazet z kilkunastu lat wstecz głownie artykuły dotyczące podobnych zaginięć oraz wypadków w górach jak i okolicach na wypadek gdyby było to coś większego. Nie dało się zaprzeczyć że była efektywna, choć dziesięć lat „współpracy” też miało tutaj znaczenie.
- Dziękuję bardzo. – powiedział uprzejmie się uśmiechając gdy odbierał od niej papiery była co prawda jeszcze wersja elektroniczna ale preferował tą pierwszą bardziej namacalną wersję.
- Jak milo jeszcze poklep mnie po głowie i... – urwała widząc ostre karcące spojrzenie Williama, trochę się zapędziła w swoim narzekaniu, spojrzała się na zawalone papierami miejsce pracy swojego mistrza i powiedziała.
- Więc o co z tym wszystkim chodzi Szefie ?
- To... – powiedział unosząc dostarczone materiały jak by na pokaz - ... jak wy to teraz mówicie ? A, niespodziewana praca domowa na wczoraj. I jak już mówiłem jadę na „wycieczkę”.
- Jaja sobie robisz ze mnie ? – spytała unosząc wymownie brwi.
- Powiedzmy że właśnie trafiło mi się zadanie w górach i potrzebuje odpowiedniego sprzętu. Wiesz odpowiedni ubiór jakaś torba lub plecak, no i kompas w końcu nie chcesz bym się tam zgubił, prawda ? – mówiąc to odłożył papiery na biurko i wyciągnął z portfela plik pieniędzy który podał dziewczynie.
Ta zaśmiała się, odbierając pieniądze.
- Więc coś jeszcze ?
- Potraktuj to poważnie i nie kupuj nic zbędnego, wszystko dostarczysz mi jutro jeszcze przed zachodem słońca, pomożesz mi się spakować nie mogę tracić czasu. Myślałem też czy cię nie zabrać ale jednak nie będziesz tam potrzebna.
- Jej, jesteś taki wspaniałomyślny będę mogła się wyspać... – skomentowała przewracając oczami.
- Więc lepiej ruszaj, póki moja dobroć się nie wyczerpie... – skomentował żartobliwe, po chwili Sammy zniknęła równie szybko jak się pojawiła. William podszedł do jednej z szaf i wyciągnął kilka drobiazgów które mogły mu się przydać. "Niezbędne Środki Ochrony Osobistej" jeśli tak można było je nazwać też przygotował końcu te rejony nie były do końca bezpieczne i lepiej było się przygotować na różne ewentualności. Nóż, pistolet choć dla kogoś kto był kiepskim strzelcem bardziej przydawał się jako straszak niż broń, oraz szabla otrzymana od Karla, już trochę czasu minęło od kiedy jej dobył oczywiście nie liczył treningów. Po tych przygotowaniach ponownie zasiadł za burkiem czekało go jeszcze trochę badań.

„Zobaczmy więc co takiego tu znajdziemy...”
 
Rodryg jest offline  
Stary 04-12-2012, 13:07   #4
Cai
 
Cai's Avatar
 
Reputacja: 1 Cai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputację
Było wygodnie i przyjemnie, a potem zadzwonił budzik. Spod zmiętolonej kołdry powoli wysunęła się blada ręka. Trzymała pistolet. Palec ozdobiony odrapanym lakierem nacisnął spust. Tyle razy ile to było konieczne, aby na zawsze uciszyć wredne urządzenie. Wiszący na ścianie obraz znalazł się na linii strzału. Osunął się z łoskotem na podłogę, wypadając z połamanej ramy i wywołując jęk rozpaczy płynący ze strony łóżka. Hyéne miała problemy ze wstawaniem. Coraz trudniej było jej odgonić sny. Kilka przewróceń na drugi bok później, spod poduszki wyłoniła się wzburzona blond czupryna. Tułów właścicielki został zmuszony do siadu prostego. Trwał tak dłuższą chwilę, nim obrócił się mechanicznie, para nóg opadała za krawędź materaca, a stopy zaczęły po omacku szukać kapci. W końcu dwa puchate, szarawe króliki o wesołych mordkach, szurając o posadzkę, powlokły się do łazienki.

- Podpa… - Głos na granicy słyszalności wydobył się z ust wampirzycy. Nie lubiła mówić, a jeśli już to tylko szeptem. Zielone oczy biegały po nagłówkach najświeższej gazety, którą ktoś przezornie dla niej zostawił. Zatrzymały się na chwilę i rozbłysły wesołym ogniem. Zastanawiała się ilu Spokrewnionych myślało, że to jej robota, a ilu z nich odważy się zjawić osobiście i zapytać. Uwagę skierowała w stronę lodówki, skąd wyciągnęła butelkę z brązowego szkła. Pociągnęła łyk. Pływający na powierzchni skrzep skutecznie psuł radość konsumpcji. Trzaskając szufladami, przetrząsała ich zawartość, by w końcu z triumfem wygrzebać zakręconą spiralnie słomkę. Naczynie sprawiało się teraz dużo lepiej. Opadła na krzesło i bujając z nogami przerzuconymi przez blat stołu niespiesznie sączyła napój. Kończyła prasę nawet nie zdając sobie sprawy z panujących wokół egipskich ciemności. Nagle jej uszu dobiegł przytłumiony, wysoki dźwięk, a nim zaspany umysł dokończył analizę i stwierdził, że to tylko telefon, leżący na podłodze budzik zebrał kolejną porcję ołowiu. Tym razem rykoszet roztrzaskał akwarium. Woda wylewała się z pluskiem, niosąc wraz z sobą rybki. Te, gdyby tylko mogły, desperacko rzucałyby się, chcąc zaczerpnąć powietrza, jednak parę tygodni wcześniej umarły z zagłodzenia. Dzwoniła Petrova, a dokładniej jeden z jej sierżantów. Marionetka wysłuchała co miał do przekazania nie odzywając się ani słowem.

***

Czarny, opływowy kształt płynął arterią miasta. Światła lamp rytmicznie omiatały kask, gdy wskazówka prędkościomierza drżała, próbując wyrwać się poza skalę. Brudne ulice, opary unoszące się nad chodnikami, bezdomni i ćpuny. Różne oblicza nocy. Ci, którzy najzawzięciej próbowali dzielić ją między siebie znali najczęściej tylko nudny, statyczny obraz zza grubej szyby w wysokościowcu. "Nie potrafią nawet docenić jej prawdziwego uroku." Dziewczyna prychnęła podrywając motocykl na tylne koło, akurat przed maską zaparkowanego w pobliżu radiowozu. Petrova była nieco inna, przynajmniej na tyle, aby Hell’Yeah ją zaakceptowała. Przynajmniej na tyle, aby potrafiła się zmusić do wysłuchania co ma do powiedzenia. Pozwoliła się dogonić, zatańczyć w lusterku niebiesko-czerwonemu światłu. Czas zacząć zabawę. Silnik przyjemnie zawarczał po zrzuceniu biegu. Wiedziała, że wezwą posiłki, w tym mieście samotny patrol nic nie znaczył. Palcem odszukała przycisk głośności. Słuchawkami targnął drapieżny wokal Brody Dalle.

„We are the revenants
And we will rise up from the dead.
We become the living.
We've come back to reclaim our stolen breath.”

Droga wywiodła ją na peryferia, w stronę Gór Laurentyńskich. Stała w piaszczystej zatoczce, opierając się o kamienny murek. Przed nią opadało zbocze. Spływało pożółkłą zielenią w kierunku znajdujących się w dole drzew. Obdarte z liści gałęzie kołysały się na wietrze, przygotowane na przyjście zimy. Gdzieś niedaleko szumiał strumień, a w oddali rozciągała się rozświetlona setkami świateł panorama betonowej dżungli. Montreal, miejsce szans. Równie dobre jak każde inne. Równie kruche jak każde inne. Wspomnienia ścisnęły umysł Hyéne i sennie zabrały daleko w przeszłość. Kroczyła po ruinach Oradour-sur-Glane, francuskiego miasta zrównanego ziemią przez niemieckie oddziały. Gruz chrzęścił pod ciężkimi, wojskowymi butami, gdy idąc potykała się o ciała zamordowanych. W zmysł węchu uderzał drażniący zapach pogorzeliska. Wymieszany smród spalonych zwłok, drewna i unoszących się w powietrzu drobinek prochu. To ona ich zabiła. Trupy towarzyszyły jej od zawsze. Przebudzona mimowolnie powędrowała wzrokiem wzdłuż drogi, połamanej metalowej bariery i zbocza, gdzie znajdował się całkiem nowy element krajobrazu. Wraku radiowozu. Nie wezwali nikogo.

Zniszczony pojazd leżał na dachu wbity w konar. Trzeszczał pogiętą blachą. Wampirzyca trąciła czubkiem buta wykręconą, wystającą zza drzwi rękę. Kucnęła i ostrożnie włożyła palec w ranę na pozbawionej znacznej części skóry głowie. Ta zwisała płatem odsłaniając rozłupaną czaszkę i przebijający przez nią mózg. Zlizała z niego krew, a na jej twarzy zagościł cień uśmiechu. Ułożyła dłonie pod wiszącym na pasach policjantem, pozwalając, aby wyciekające z niego życie wypełniło je czerwienią. Wzięła klika łyków i zanim spostrzegła leżała już wewnątrz wraku, z ustami nadstawionymi pod metalicznie słodki, przyjemnie ciepły strumień.

***

Około trzeciej nad ranem dotarła do Luxurii. Budynek był jej obcy, a tłum ludzi dezorientował i drażnił. Czuła się nieswojo, a to uczucie rodziło w niej paranoję. Koniec końców przekradła się na tyły lokalu i skorzystała z piwnicznego okna. Przemknęła korytarzami i pojawiła się nagle przed rosłym mężczyzną pilnującym wejścia do pomieszczenia, w którym już kilka razy wcześniej spotykała się z Carycą. Widziała jak próbuje zwalczyć niepokój, wkradający się w jego serce. Marion’ette nie pomagała. Stała przed nim w nieskażonym oddechem bezruchu, z twarzą ukrytą pod maską artystycznego makijażu, nie dającego jednak pewności, czy rozmazana, czerwona plama wokół ust jest aby na pewno jego częścią. Spod opadającej na czoło grzywki wbijały się w strażnika szmaragdowe tęczówki. Przypominały szkło, a ona sama zdawała się być faktycznie niczym więcej jak tylko lalką.

Mężczyzna już, już miał sięgnąć do wnętrza marynarki, by wydobyć broń tam ukrytą, ale przerwał mu odgłos otwieranych drzwi i Petrova, która pojawiła się na korytarzu. Na widok Marion’ette warknęła coś w stronę ochroniarza po rosyjsku, a ten rozluźnił się.

- Marion, moja droga. - Odezwała się z tym swoim uśmiechem nieobejmującym oczu. - Proszę, wejdź.

Prywatny pokój Harpii był urządzony w stylu nowoczesnym. Dominowała czerń, z okazjonalnymi akcentami czerwieni. Ściany były proste, pomalowane na ciemny kolor, a obrazy nań wiszące ilustrowały siedem grzechów głównych. Malowidło przedstawiające pożądanie, od którego swą nazwę wziął klub, wisiało tuż naprzeciwko ogromnego lustra fenickiego, przez które dostrzec można było parkiet i wijących się na nim ludzi. Petrova usadowiła się na fotelu, a Marion’ette wskazała skórzaną kanapę naprzeciwko.

- Napijesz się czegoś? - Zapytała uprzejmym tonem, spoglądając w dół, na klientelę. - Do wyboru, do koloru.

Głowa Devil Doll drgnęła na powitanie Petrovej. Opadła na ramię, potem przetoczyła na klatkę piersiową, a jej ciało dygnęło w groteskowym pokłonie. Znikała w drzwiach prywatnej loży, próbując przeniknąć materiał marynarki ochroniarza. Myśl, jakim rodzajem broni chciał zadać jej ból, płonęła pomiędzy martwymi skroniami.

Wystrój trafiał w gusta. Stała tak wpatrzona w obraz gniewu, czując silną więź z przedstawioną na nim postacią. Krew była równie realistyczna. Artysta znał się na rzeczy.

Propozycja kusiła. Dziewczyna zagubiona w tłumie. Nie pasowała do reszty. Znajome musiały ją tu przyciągnąć i zostawić, oddając się bez reszty nowo poznanym chłopakom i zabawie. Pokiwała przecząco. Gniew, nie obżarstwo. Dosyć grzechów głównych.

- Co dla mnie masz? – Zapytała cicho, wspierając łokcie na oparciu kanapy. Dźwięk płynący z gardła Maléfique był nieprzyjemnie chrapliwy, brzmiał jak zapomniana uwertura grana nożem na strunach głosowych. Odnalazła palcami pokryty skórą guzik. Bawiła się nim bezwiednie, obserwując Carycę.

- Robotę. - Odparła Petrova, wpatrując się w Marion’ette z lekkim uśmiechem. - Taką, która przypadnie ci do gustu. Jutro ma przybyć dla mnie dostawa. Problem w tym, że ktoś najwyraźniej postanowił mi ją zwinąć. Potrzebuję kogoś, kto zapewni bezpieczeństwo towaru i biorąc pod uwagę twoje umiłowanie oraz biegłość do rozrób - idealnie się do tego nadajesz. Dam ci kilka moich chłopców do pomocy i dozbroję twoje pociechy, jeśli będzie taka potrzeba. Wchodzisz w to? - Rosjanka zamilkła, po czym dodała jeszcze. - Odpalę ci część towaru.

Maléfique patrzyła jak jakiś niewidzialny robak przemieszcza się po przeciwległej ścianie, by po chwili odpowiedzieć podobnym Carycy uśmiechem. W odróżnieniu od Rosjanki jej oczy tliły się skąpane w żarze ekscytacji.

***

Marion’ette wkroczyła na piasek cyrkowej areny. Ubrana w uniform konferansjera z nieodzownym cylindrem, kamizelką z ukrytym w kieszeni zegarkiem na łańcuszku i złotymi guzikami w czarnym fraku, ściągnęła na siebie znudzone spojrzenia porozrzucanej wokół grupy ludzi. Siedzieli na trybunach, walających się po obiekcie skrzyniach, opierali o bariery i liny, rozmawiali, a ich zniekształcone głosy niosły się echem, aż pod samą kopułę. Mężczyźni i kobiety, młodzi i starsi patrzyli na nią teraz z nadzieją, że oto nadszedł czas, by zarazić miasto szaleństwem. Hyène w rozmytym ruchu obracając między palcami laskę z mahoniowego drewna, wskazała rzeźbioną w kości rękojeścią trzy zanurzone w cieniach postacie. Wysoki, żylasty kształt o nieproporcjonalnie długich ramionach i osadzonych głęboko, rozbieganych źrenicach, dziewczyna w wyciągniętym swetrze o niezdrowej cerze, wiecznie podkrążonych oczach i chusteczce aż nazbyt często przykładanej do ust w próbie tłumienia kaszlu oraz okularnik w średnim wieku nie przypominający nikogo więcej ponad przeciętnego urzędnika równie średniego szczebla, wystąpili przed siebie. Każdy otrzymał zamkniętą, zalakowaną kopertę, a w niej instrukcje o tym jak ogrzać chłodne niczym kryształ ze skazą serce wampirzycy.
Następnie wniesiono srebrny kielich i połyskujące złowrogo ostrze.
 

Ostatnio edytowane przez Cai : 09-12-2012 o 14:54.
Cai jest offline  
Stary 05-12-2012, 01:20   #5
 
piotrek.ghost's Avatar
 
Reputacja: 1 piotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie coś
John patrzał na dopalające się w kominku resztki gazety.
”Jeśli ci idioci nie zaczną się kontrolować ludzie się domyślą i zaczną się łowy” pomyślał biorąc łyk ze szklanki”I to tak krwawe, że nawet najsilniejsze wampiry nie opanują tego całego burdelu”
”I tak nic z tym nie zrobie” skrzywił się na samą myśl o tym co się może stać”Niech nasza księżna się tym martwi i jej syn. Ja mam własne problemy na głowie”
Przed Dostawą z Irlandii zawsze miał więcej na głowie, na dodatek ostatnimi czasy ciągle ktoś węszył albo były jakieś opóźnienia.
”Pewnie to wina Petrovej. Najchętniej pozbyłbym się tej ruskiej suki” pomyślał i udał się w stronę drzwi z gabinetu, nic tak nie rozluźnia jak gorąca kąpiel z piękną kobietą.

~*~

Kiedy wszedł do łazienki Fiona już na niego czekała, spojrzał na jej mokre ciało, rozebrał się i dołączył do niej w wannie. Lubił ją mimo że była tylko człowiekiem, a może właśnie dlatego, że była człowiekiem... Ostatnio nic nie było łatwe, ani interesy, ani „życie” Czasami wpadał w melancholijny nastrój i tęsknił za przemijaniem.
-Eh, moja droga-Powiedział całując ją-gdyby wszystko było tak proste i przyjemne jak ta kąpiel to życie byłoby dużo ciekawsze-uśmiechnął się do niej.

Krew rozgrzana kąpielą zawsze bardziej mu smakowała....

~*~

John siedział w swoim biurze gdy Philip wszedł przerywając jego rozmyślania.
-Nigdy nie nauczysz się pukać staruszku?-powiedział z uśmiechem
-Nie czas na kurtuazję mój drogi- zaczął Philip-dzwonił Smith, mogą być problemy z jutrzejszą dostawą. Powiedział że w porcie ma być jakiś policyjny nalot. Pewnie Petrova albo Delacroix dali dupy. Nie zmienia to faktu, że my też możemy oberwać
-Jakiś pomysł?Spytał John[i]-Nie damy rady odwołać dostawy na dzień przed przybyciem...
-No cóż będzie się chyba trzeba pofatygować i pojawić się na miejscu osobiście. Mówiąc osobiście mam na myśli zarówno ciebie jak i mnie, może uda nam się jakoś to załatwić.
Zadzwoń tylko do naszych ludzi żeby nie pojawiali się czasem na miejscu, odbiorą towar za parę dni jak wszystko się uspokoi.
-Dokończył i wyszedł.

-Fuck, jakby już gorzej być nie mogło...

~*~

[…]
-Ciesze się że wszystko jasne- Powiedział rozłączając się.

Musiał się rozerwać, wyjść gdzieś.

-Kate! Przygotuj samochód, wychodzimy zawołał do swojej służki i wyszedł w mrok nocy.
 

Ostatnio edytowane przez piotrek.ghost : 05-12-2012 o 01:21. Powód: formatowanie
piotrek.ghost jest offline  
Stary 05-12-2012, 15:36   #6
 
Highlander's Avatar
 
Reputacja: 1 Highlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputację
Visions cupped within a flower
Deadly petals with strange power
Faces shine a deadly smile
Look upon you at your trial

Black Sabbath – Behind the Wall of Sleep


Obudziła się odrobinkę zmęczona, zrzucając z siebie pomięty koc. Nie roztargniona, zdezorientowana czy markotna. Po prostu zmęczona. Zawsze budziła się w takim stanie, niezależnie od długości snu. Dopiero kiedy noc rozkręcała się na dobre, kobieta była zdolna przełamać dziwny stan. A i to nie zawsze. Rzuciła przymrużonym okiem na zegar z podobizną Hrabiego z Ulicy Sezamkowej. Uśmiechał się do niej, jego fioletowe rączki dumnie wskazywały liczby 5 i 6. 17:30. Tak, była rannym ptaszkiem. Czasami pomagała jej filiżanka mocnej kawy, choć napój który tytułowała w ten sposób miał więcej wspólnego z głębokim karmazynem niż z ciemnym brązem. Skrzyżowała nogi i usiadła na łóżku, omiatając spojrzeniem swój niewielki pokoik - ciasny, ale własny. To pomyślawszy, uśmiechnęła się pod nosem. W korytarzu panowała cisza, a to znaczyło, że jej współlokatorka wciąż jeszcze smacznie śpi. Akolitka postanowiła więc poświęcić kolejne kilkanaście minut na uporządkowanie myśli. Zapaliła aromatyczne kadzidło, oddając się przemyśleniom. Poprzednią noc spędziła na studiowaniu nader interesującego dzieła. Zawarte w nim prawidła zrobiły na niej wrażenie tak spore, że stare wersety wciąż odbijały się echem od ścian jej umysłu. Jakby skuszona, wyciągnęła dłoń w kierunku biurka i złapała nią opasane skórą tomiszcze. Martwy palec ponownie podkreślał odczytywane wyrazy.
- Targany lękiem wędrowiec odszukał Mistrza. Pokornie padł przed nim na kolana i rzekł: „Jesteś roztropny i wolny od trosk. Twój spokój jest niezmącony. Użycz mi swojej mądrości, abym nie musiał już dłużej patrzeć na całe zło i niesprawiedliwość tego świata.” Mistrz wyłupił mu więc oczy.



***
Kiedy druga z kobiet w końcu wstała, Themis skończyła właśnie przygotowywać posiłek. Pośpiesznie podgrzewana krew zakrapiana kawą nie była niczym specjalnym. Nie miała żadnych nadzwyczajnych właściwości ponad te wiadome. A mimo to, wydawała się rozwiązaniem znacznie lepszym, niż wyjście na mróz i szukanie pokarmu w mrocznych zaułkach metropolii. Kelly postawiła dwa kwieciste kubki na drewnianym meblu. Zajęła miejsce siedzące i powitała wciąż roztargnioną koleżankę.
- Jak ci się spało? Mam nadzieję, że nieco lepiej niż mnie. Jakieś ciekawe sny?
Po około pięciu sekundach, w odpowiedzi padł słowotok nieskładnych wyrazów, który z normalnym zdaniem nie miał nic wspólnego. Ale przecież liczą się dobre intencje, prawda? Wczesne wstawanie miało jeden dodatkowy plus. Dzięki niemu Themis mogła obserwować wyborny pokaz komediowy w wykonaniu swojej współlokatorki. Eshe znosiła wątpliwe uroki przebudzenia znacznie gorzej niż ona. Kiedy stopy najlepszej psiapsiółki nie mogły się zdecydować co do obranego kierunku, Kelly po prostu westchnęła. Wstała i stanowczo usadziła ją na krzesełku przeciwległym do swojego.
- Najpierw coś wypij. Ciepła krew cię rozbudzi, od razu poczujesz się lepiej. No. Nie chcemy przecież żebyś znowu przestraszyła Hierofanta po omacku nałożonym makijażem. Już, już!
Macierzyństwo było dla Kelly czymś obcym. Została przemieniona nim chociażby zdążyła pomyśleć o założeniu własnej rodziny. Była jednak pewna, że matki wyprawiające swoje dzieci do szkoły musiały mierzyć się z podobnymi sytuacjami jak ona teraz. Wtedy też zadzwonił telefon, dostarczając kolejną porcję wrażeń na ten wieczór. Dire Straits obwieszczali obydwu słuchaczkom jak klawo jest zarabiać pieniądze nie robiąc absolutnie nic. Panna Smith raczyła odebrać dopiero po trzecim dzwonku. Nie dlatego, że żywiła negatywne uczucia względem rozmówcy. Po prostu lubiła ową melodię.
- Halo? Tak, przy telefonie. Ach, dobry wieczór! Jak miło znowu usłyszeć pani głos po tak długiej przerwie! Rozumiem. Faktycznie, to dość dziwne. Dobrze, dobrze. Nie ma żadnego problemu. Odpowiada pani za około pół godzinki? Świetnie. Do zobaczenia wkrótce.
Rozłączyła się i wstała od stołu. Ciekawość przysłuchującej się Eshe zdołała w końcu kompletnie wyrwać ją z objęć Morfeusza. Oczy zdradzały chęć poznania tożsamości rozmówcy jeszcze zanim jej usta wypowiedziały pierwszy wyraz. Mimo to, Themis delektowała się tą chwilową nutką tajemnicy.

- Wychodzisz gdzieś? Kto to był? Czego chciał? No, nie bądź taka! Powiedz!
Zabawne jak szybko przeszła z narkolepsji na ADHD. Może to jej conocne rozespanie było po prostu grą pozorów, choć Themis mocno w to wątpiła. To zapewne wrodzona wścibskość tak wyostrzyła jej zmysły. Kelly nie odpowiedziała. Zamiast tego dopiła powolutku swoją kawę i skierowała się w stronę łazienki. Dopiero kiedy napięcie stało się dla Eshe nie do zniesienia, jej koleżanka zatrzymała się przy drzwiach, gryziona przez resztki swojego sumienia. W sumie nic nie szkodziło uchylić rąbka tajemnicy.
- Do wróżki. Chcę sprawdzić czy w mojej przyszłości czai się jakiś przystojny brunet…
- Osz, ty! Jak tak chcesz pogrywać, to ja też nie będę ci nic mówić, zobaczysz!

Zanosząc się kapkę teatralnym śmiechem, Themis zniknęła w łazience na długo przed tym, nim w drzwi uderzyła poduszka rzucona przez zirytowaną psiapsiółkę.

***
Tej nocy miasto było dziwnie spokojne. Sam autobus nie miał problemu z dowiezieniem jej w obydwie strony. Chociaż posiadała lewe prawo jazdy i wiedziała jak radzić sobie za kółkiem, jakoś nigdy nie przekonała się do zakupu auta. Nie to żeby była zbyt staroświecka w swoich nawykach. Zwyczajnie nie uważała własnych czterech kółek za coś niezbędnego. Poza tym, jazda środkami użyteczności publicznej zawsze oferowała ciekawsze doświadczenia. Swobodny wgląd w interakcje międzyludzkie i tym podobne rzeczy. Tak jak teraz. Automatyczne drzwi otworzyły się z cichym turkotem. Młody chłopak poderwał się do biegu, chwytając skórzaną torebkę z siedzenia obok starszej kobiety. Ta nie zdążyła nawet zareagować na czas. Rabuś zwinnie ominął ociężałego kierowcę, który nieudolnie starał się go powstrzymać i czmychnął w mrok nocy. Jedyną rzeczą jaka przez chwilę dotrzymywała mu kroku było rozchodzące się echem „ratunku, złodziej!”. Kelly obserwowała wszystko z ze swojego standardowego siedzenia na szarym końcu publicznej kolubryny. Jeśli miała być absolutnie szczera, obrót spraw zaskoczył także i ją. Blond nastolatek nie wyglądał na typowego złodziejaszka. Był dość modnie ubrany i przez lwią część jazdy rozmawiał przez nowoczesny telefon. Może robił tego typu rzeczy żeby poczuć adrenalinę? Dreszczyk emocji? Kto wie. Themis wiedziała jednak co innego. Wiedziała, że chłopaczek jeździł tym autobusem dosyć często. Postanowiła więc, że jeśli zobaczy go ponownie, nie omieszka zamienić z nim kilku przyjacielskich słów. Ignorując ponurą sytuację, minęła rozhisteryzowaną starowinkę i zawstydzonego swoją niekompetencją kierowcę. Resztę drogi mogła przejść piechotą.

***
Powiesiła płaszcz na wieszaku, ściągnęła buty i wkroczyła do dużego pokoju. Eshe zajmowała się właśnie transkrypcją jakiegoś tekstu ale przyniesione nowiny były na tyle interesujące, że Kelly postanowiła jej przerwać. Rzuciła kluczyki na stół, skutecznie koncentrując na sobie wzrok koleżanki.
- Ten przystojny brunet, co to o nim mówiłam wcześniej, nazywa się Lucas Jones. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że jeden z niedawno odkopanych archeologów też nosił to imię. Przyznam, wydaje się pospolite. Ale nie aż tak. Aha, no i zanim kompletnie zapomnę, Jones chce się skontaktować z panem Timothym Nowlinem. Czy to nazwisko coś ci mówi, droga siostro?
Ekspresja koleżanki zdradzała, że tak. Podobnie jak to, że Eshe odrzuciła papierzyska na bok, drapnęła za telefon i wybrała pierwszy numer na liście pamięci podręcznej. Themis nie mówiła już nic więcej. Rozmówca był jej znany. Po prostu rozsiadła się wygodnie w fotelu, ukazując rodzaj ten rodzaj zadowolonej ekspresji, która ludziom zwykle kojarzył się z porządnie najedzonym kociskiem.
 
Highlander jest offline  
Stary 07-12-2012, 18:43   #7
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
"Rozmyślanie o śmierci jest rozmyślaniem o wolności."
Jim Morrison


iemność. To pierwsza rzecz, jaka przychodzi na myśl na dźwięk słowa 'noc'. Ale czy słusznie? Europa Zachodnia, Ameryka Północna, Japonia - wielkie metropolie nigdy nie śpią. W dzień oświetla je słońce, a w nocy niezliczona ilość żarówek, jarzeniówek, neonów reklamowych. Człowiek okiełznał światło i przegnał ciemność.
W Montrealu nie było ciemności. Tam, gdzie nie docierało światło, kryły się jedynie cienie. A w tych cieniach - całkiem inny świat.


Dzwonek telefonu przerwał grobową ciszę panującą w pokoju. Godzina nie była jeszcze późna - 21, ledwie późny wieczór wedle współczesnych standardów, ale wiele sygnałów przebrzmiało, nim gospodarz podniósł słuchawkę.
-Halo? - pytanie było równie suche, co głos, który je zadał.
-To ja, Blanchard - ten głos za to był podenerwowany, niespokojny. -Chyba stało się coś złego. Nie chciałbym rozmawiać o tym przez telefon. Czy mogę do pana przyjechać?
-Oczywiście.
I tyle. Rozmowy z nim prawie zawsze były krótkie. Zdawkowe słowa i milczenie, które Blanchard próbował wypełnić.


Samochód zaparkował na podjeździe małego domu w północnej części Montrealu, na zacisznym osiedlu jednorodzinnych domków przy 67e Ave. W środku nie paliło się światło, ale nie oznaczało to, że gospodarza nie było, czy też że spał. Jeremay Blanchard wiedział lepiej. Wyjął klucze i otworzył frontowe drzwi.
Wnętrze domu, nawet w ciemności, sprawiało dziwne wrażenie. Umeblowane bardzo ascetycznie, salon po prawej od wejścia wystrojony był jedynie stołem, kanapą, dwoma fotelami, komodą (ze stojącym na niej starym telewizorem) i barkiem - w dodatku pustym. Na ścianach nie wisiały żadne obrazy, brakowało wazonów z kwiatami. I choć w domu panował porządek, to niemal wszystkie płaskie powierzchnie pokryte były kurzem.
-Gdzie pan jest?- zawołał i wytężył słuch, oczekując odpowiedzi.
-W bibliotece - odpowiedź była ledwo słyszalna i dobiegała z góry. Dopiero u szczytu schodów Blanchard przekonał się, że gospodarz nie siedział w zupełnej ciszy. Jego uszu dobiegły ciche dźwięki muzyki, tłumione przez zamknięte drzwi w głębi przedpokoju.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=bPvAQxZsgpQ[/MEDIA]

Jeremay otworzył je i po omacku odnalazł kontakt, bowiem w bibliotece było zbyt ciemno aby mógł dostrzec coś więcej niż kontury. Światło żarówki zalało stojące pod ścianami regały pełne książek, stolik z anachronicznym patefonem i pojedynczy fotel, w którym z książką w ręku siedział mężczyzna, na oko dobiegający pięćdziesiątki. Pozory jednak myliły - Blanchard znał go od lat, a ten nie postarzał się nawet o dzień. Zresztą, tak samo teraz było z Jeremayem, a to wszystko dzięki temu ekscentrykowi w fotelu, który nie mógł przecież czytać tej książki w zupełnych ciemnościach. A jednak Blanchard był przekonany, że tak właśnie było.
-Chciałeś mi coś... przekazać, prawda? - zapytał mężczyzna nazwiskiem Sangiovanni, tym swoim suchym, grobowym głosem.
-Tak, tak - potwierdził odruchowo Jeremay. -Prosił pan, abym informował, gdybym natknął się na jakieś dziwne przypadki w mojej pracy. No i chyba na taki trafiłem... to znaczy nie ja, tylko mój znajomy z Saint-Jérôme. Nazywa się Stephen Miron, jest patologiem. No i przeprowadzał sekcje zwłok znalezionych w Górach Laurentyńskich archeologów, tych których zasypało. W ich ciałach nie było osocza... w ogóle. Cokolwiek się im stało, to nie było wykrwawienie.
-Pan Miron napisał już raport? - pytanie było nadzwyczaj konkretne, jakby pana Sangiovanniego w ogóle nie zdziwiło to, co usłyszał.
-Tak, naturalnie. Jego kopia została już wysłana do komendanta głównego - dopiero te słowa wywołały jakąś reakcję. Sangiovanni odłożył książkę i podniósł się z fotela.
-To faktycznie nietypowa... sprawa - zgodził się i zaczął szukać czegoś do pisania. -Proszę dokładnie opowiedzieć wszystko, co pan... o niej wie.



Blanchard siedział w swoim samochodzie, jadąc do centrum. Na fotelu obok niego leżała niezaadresowana koperta, którą miał zawieźć pod wskazany mu przez pana Sangiovanniego adres i wrzucić do skrzynki. Najwyraźniej informacja, którą przekazał była faktycznie bardzo ważna i właśnie zaczęła zataczać szersze kręgi. Jeremay może i nie rozumiał do końca w czym uczestniczył, ale z drugiej strony - nawet nie chciał. Wieczna młodość w zamian za parę przysług, to niewygórowana cena. Nie miał zamiaru zaglądać w zęby darowanemu koniowi.
 
Zapatashura jest offline  
Stary 08-12-2012, 17:57   #8
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
ysoka, wyprostowana i piękna jak lśniący klejnot zdawała się nie iść, lecz płynąć z gracją pośród tłumu, jak żaglowiec niesiony pędem wiatru pomiędzy falami. Jej zdobione misternie purpurowe szaty ceremonialne dodatkowo przyciągały spojrzenia.
O tak! Zebrani wokół z uwielbieniem i oddaniem próbowali czubkami palców dotknąć chociaż jej peleryny.
Blask bijący prosto z jej rany w boku oślepiał, ale zarazem przynosił ukojenie . Błogosławiła wiernych uniesioną dłonią, a na jej twarzy malował się uśmiech szczęścia absolutnego.

- Pani…. – usłyszała nagle głośny szept – już czas…

Odwróciła głowę aby dostrzec kto śmiał przerwać tak podniosłą chwilę, ale twarze które na nią patrzyły nie miały ust.

- Pani… - dźwięk powtórzył się – już prawie siódma…już czas.

Zamknęła oczy, żeby skoncentrować się na szeptanych słowach:

- Zbudź się – tym razem głos zabrzmiał dużo wyraźniej

- Co do. .. ? – pomyślała.

Gdy otworzyła oczy nie było już świątyni, nie było wiernych, a ponad sobą ujrzała jedynie dobrze jej znane oblicze Antoine’a. Uczucie zawodu było bardzo bolesne, jednak nie dała po sobie niczego poznać.

- Aaa…. Która godzina? - spytała
- Dochodzi siódma Pani – mężczyzna odpowiedział z oddaniem – przygotowałem już kąpiel i kieliszek najlepszego rocznika.
Czasami nieźle ją wkurzał tą swoją służalczością, ale dzisiaj postanowiła łaskawie dać się porozpieszczać.
- Dobrze więc – rzuciła wstając z wygodnego łoża – możesz mi przy okazji umyć i wymasować plecy i opowiedzieć co działo się w ciągu dnia.

Nie musiała dwa razy powtarzać. Kilka chwil później siedziała już wielkiej wannie pełnej piany, a jej ghoul namydlając gąbką plecy zaczął opowiadać:
- Przed południem dzwoniła Arnaud .
- Jakieś nowe informacje? – spytała
- Tym razem chodziło o spotkanie w dniu jutrzejszym… z radnym Farinaccim – odpowiedział
- Hmmmm… czego może chcieć ta marionetka Hembry’ego? – powiedziała do siebie cicho
- O co pytałaś Monico?
- Nie, nic… mówiła czego chciał?
- Niestety nie zdradziła szczegółów, ale nagrałem ciekawą informację z CTV News z dzisiejszego poranka i być może ma ona jakiś związek z tym zaproszeniem…
- No to na co czekasz?? - przerwała mu niecierpliwie wampirzyca odrywając od ust kielich pełen gęstej czerwonej cieczy.
- Przepraszam, już włączam oczywiście… - wytarł szybko dłonie w ręcznik i za pomocą pilota włączył wiszący w łazience telewizor. ..
W tym samym momencie rozległ się dźwięk dzwonka telefonu, który stał w sypialni na stoliku nocnym.
- Już podaję słuchawkę – Monica nie musiała nawet nic mówić, Antoin zatrzymał obraz i ruszył szybko do sypialni.



- De Mornay, słucham? - rzuciła do słuchawki kiedy ta znalazła się w jej dłoni – Mhmmm… tak… rozumiem… oczywiście, będę za niecałą godzinę w proponowanym miejscu. Dobrze – rozmówca, kimkolwiek był musiał powiedzieć coś co zaciekawiło Monicę, bo kiedy tylko zakończyła rozmowę wyszła z wanny i powiedziała:
- Zbieraj się Antoine, założysz garnitur i wyprowadzisz samochód. Pojedziemy na małą przejażdżkę.

Po wyjściu ghoula obejrzała nagranie do końca, a potem zamyśliła na krótką chwilę. Zaraz potem wytarła mokre ciało puszystym ręcznikiem i żwawo skierowała się do garderoby. Musiała się ubrać w coś odpowiedniego.


- Dobry wieczór panno de Mornay – głos młodego gentlemana przywitał ją kiedy przesiadła się do zaparkowanej w porcie limuzyny.
- Witam panie Hembry. Prosił pan o spotkanie? – spytała uprzejmie, ale nie wylewnie, lekko modulując głos
- Owszem… chodzi o pewna delikatną sprawę, która może przynieść i mnie i pani oczywiście pewne wymierne korzyści – Charles Hembry nie owijał w bawełnę.
- Słucham w takim razie.
- Widzi pani. Mój…. zaufany polityk przeżył ostatnio nieprzyjemny skandal związany … z pobytem jego małżonki w pewnym etablisement . – wampir mówił powoli dobierając słowa.
- Owszem, słyszałam kilka plotek na ten temat. Nie rozumiem jednak w czym JA mogłabym być pomocna? – Monica spytała zaciekawiona
- Otóż chciałbym naprawić jego wizerunek jeszcze przed wyborami. Nie muszę mówić , że mam w tym pewien interes. – a kiedy kobieta skinęła głową na znak zrozumienia kontynuował – Na konto pani fundacji wpłynęła spora suma pieniędzy. Mają one trafić do rąk rodzin archeologów, którzy zginęli w tunelach gór Laurentyńskich.
- Rozumiem, że chciałby pan aby tę dotację odpowiednio nagłośniono ? – spytała ze zrozumieniem wampirzyca
- Właśnie tak. Zależy nam na spotkaniu rodzin z radnym przed kamerami, tak aby prasa mogła ukazać tego człowieka w pozytywnym świetle. – dodał z aprobatą.
- To da się zrobić. – odparła Monica – Jaki bonus przewidział pan dla mnie przy założeniu, że zgodzę się wspomóc radnego?
Hembry uśmiechnął się szeroko:
- Cóż, jeśli radny wygra wybory, to jego miejsce będzie trzeba obsadzić na nowo. .. - wampir przerwał na chwilę – wiem, że ma pani pewne plany co do tego kroku i będę mógł te starania wesprzeć.
Monica zmrużyła na chwilę oczy w zastanowieniu.
- To dobra propozycja. Pomyślę jak to zorganizować i odezwę się do pana jutro.
- Zgoda. W takim razie życzę jeszcze udanej nocy.
- Ja również – odparła Monica opuszczając wygodną limuzynę syna Biskupa.

Samochód, którym przyjechała podjechał wolno tak, że mogła zaraz wsiąść i usadowić się na tylnym siedzeniu.
- Antoine. Wracamy do domu. Muszę przejrzeć pewne dokumenty i trochę popracować. A potem liczę na długi masaż.
- Z chęcią milady – zagadnięty uśmiechnął się radośnie. To mogła być całkiem udana noc…
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!

Ostatnio edytowane przez Felidae : 08-12-2012 o 22:14. Powód: literówki, zdjęcia
Felidae jest offline  
Stary 08-12-2012, 22:42   #9
 
Yzurmir's Avatar
 
Reputacja: 1 Yzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie coś



Dorra była rasową suką.

Miała drzewo genealogiczne, na którym wszystkie pozycje do kilkunastu pokoleń wstecz zajmowały wyłącznie psy z certyfikatami, a ona sama wygrała już ze dwadzieścia różnych nagród. Ostatnia ― sprzed dwóch miesięcy, imponujące osiągnięcie; udało jej się zdobyć wyróżnienia Najlepszej z Rasy, Najlepszej z Grupy oraz Rezerwowej Najlepszej na Wystawie na corocznej Wystawie Psów Rasowych w Montrealu, gdzie właśnie wpadła mu w oko. Lśniące futro, idealna postawa, reakcja na każde polecenie — natychmiastowa i bezbłędna... Z jakiegoś powodu jury obdarowało najwyższą nagrodą małego teriera czy tam innego pieska tego rodzaju; jego taki uwsteczniony pokurcz wcale nie interesował. Co innego piękna, czarna suka dobermana. Czuł, że doda wiele do jego stada, jeśli tylko uda mu się pozyskać prawa do pokrycia jej.

Problem w tym, że właściciele psa o tak szlachetnym rodowodzie nie chcieli, żeby szczeniła się z byle kundlem, a Henri nie wystawiał nigdy swoich własnych psów, więc nie mógł ich przekonać żadnymi medalami czy tytułami. Jedyną rzeczą, jaka mu zatem pozostała, było po prostu sięgnięcie do portfela i trzeba przyznać, że sięgnął głęboko, bo ci ludzie targowali się twardo... a on w końcu postanowił wyłożyć tyle, ile tylko chcieli, zanim straci cierpliwość.

Dorra dotarła do niego dzisiaj po południu. Henriego oczywiście przy tym nie było, jednak kamerdyner Roderick przyjął właścicieli, odebrał od nich psa na smyczy ― wraz ze stertą papierów stanowiących potwierdzenia pochodzenia i inne tego typu rzeczy ― i, jak został wcześniej poinstruowany, jak najszybciej zamknął drzwi przed nosami tych ludzi. ― Niech się tutaj przypadkiem nie rozgaszczają ― warknął do niego Milieu poprzedniego dnia.

Tak więc wieczorem, gdy tylko wstał ze swojego snu, mógł już zacząć podziwiać muskularne, ale smukłe ciało dobermanki. Zastanawiał się właśnie, z którym ze swoich psów ją sparować, gdy przerwał mu służący.
Przywieź mi coś do jedzenia — mruknął, gdy tylko ghul wkroczył do pokoju. Zrobił to poirytowanym tonem; nie chciał, by mu teraz przeszkadzano, gdy był zajęty swoim nowym nabytkiem.
Mmm... Tak, oczywiście, proszę pana — odparł Roderick usłużnym tonem, choć chyba był zbity z tropu. — Eee, chciałem pana poinformować, że przyszedł do pana James, eee... „Rura”... Nathan.
A czego on chce? — spytał się Milieu, głaszcząc sukę, która już zdołała się odnaleźć w nowym otoczeniu — doświadczenie z tych wszystkich publicznych pokazów, jak podejrzewał.

Zanim służący zdołał odpowiedzieć cokolwiek, stanął przed nimi sam „Rura” — mężczyzna w średnim wieku, w skórzanej kurtce i ciemnych okularach. Henri obejrzał go uważnie — Roderick z pewnością poprosił Nathana o zostawienie broni przy wejściu, ale warto się było dodatkowo upewnić.
To coś pilnego, jak rozumiem? — wychrypiał swoim nieprzyjemnym głosem, jakby nieprzywykłym do mówienia.
Aha — odparł „Rura”, zdejmując okulary. — Jakieś ciołki postanowiły zacząć działać na własną rękę — wyjaśnił, używając określenia, jakie stosowali między sobą, gdy mówili o śmiertelnych członkach organizacji. — Julien Beaulieu i jego ludzie — dodał, uprzedzając pytanie szefa. — I jeszcze paru kumpli tego... Marcela. Zgromadzili się wokół tych dwóch.

Milieu zapatrzył się w przestrzeń, milcząc. A więc w końcu doszło do tego momentu. Ich gang już od dłuższego czas stał w miejscu — zaczęło się to jeszcze, gdy nie on sprawował rządy, lecz jego Ojciec — ale miał nadzieję, że w końcu ruszą do przodu. Tymczasem w rzeczywistości, jak się zdawało, nadszedł wreszcie moment, gdy organizacja zaczęła się sypać i rozpadać. To chyba początek końca, pomyślał.

To nie wszystko — przerwał mu rozważania Nathan. — Te ciołki... one już zaczęły sprawiać kłopoty. Na Laurentydach spróbowały wziąć pod swoją opiekę niejaką Dolores d'Annunzio. Z pewnością nie mieli pojęcia, z kim naprawdę mają do czynienia. — Mafiozo uśmiechnął się, jakby ze smutkiem kontemplował jakąś ironię losu, i zamarł z taką miną, czekając chyba na reakcję Henriego.
A z kim mieli do czynienia? — warknął wreszcie poirytowany Milieu.
No, ta d'Annunzio to Spokrewniona, Nosferatu tak właściwie, Akolitka. Jest właścicielką klubu nocnego Balladine... To dość popularne miejsce, ale prawdziwe centrum zepsucia. Nie znajdziesz tam normalnego człowieka, tylko same... naćpane, wytatuowane dziwki i facetów w skórzanych maskach. — Wampir uśmiechnął się. — Całkiem jest tam miło. Znajduje się tam też sekcja dla VI...
Dobra, wiem, co to za miejsce — przerwał mu Milieu, odwracając wreszcie spojrzenie od zdziwionej twarzy Jamesa, którego mina sugerowała, że szef mafii powinien być raczej doskonale zapoznany z taką lokację.

Teraz Henri rzeczywiście przypomniał sobie Dolores d'Annunzio, zdeformowaną Nosferatu. Brakująca ręka, ta rana na całym przedzie tułowia — wygląda zawsze, jakby dopiero co oberwała z bliska granatem. Robił z nią kiedyś jakiś interes, ale to było dawno temu i od tego czasu jej unikał. Gdy tylko ujrzał ją po raz pierwszy, wzdrygnął się gwałtownie ― miał zbyt wiele nieprzyjemnych wspomnień, żeby obcować z porozrywanymi ludźmi. Ten jej przybytek także mu się nie podobał, jak i wiele innych zresztą. Zbyt głośno, zbyt tłoczno i zdecydowanie zbyt wiele porąbanych dziwaków, którzy nie mają co robić ze swoim życiem. Przynajmniej strefa VIP-owska była milsza, ale według niego w takim miejscu tylko się załatwia interesy, nie relaksuje. Kiedyś zgarnęli na lotnisku parę ładnych dziewczyn z zagranicy i sprzedali je jakimś nadzianym starszym panom w tej podziemnej części klubu. Dobra forsa, ale potem zrobiło się gorąco, Interpol wszczął poważne śledztwo i musieli zaprzestać tego procederu, żeby się móc ukryć. Jakby Milieu był bardziej zainteresowany tym, co się dzieje w mieście, to baczniej przyglądałby się licytującym, ale on wolał nie mieszać się do polityki. Z tą d'Annunzio, z drugiej strony, mogło być zupełnie na odwrót i to wcale nie czyniło jej mniej groźną.

Co im zrobiła? — spytał, wracając do właściwego tematu rozmowy.
No, właściwie nic. Jej ghule uprzejmie im podziękowały, więc ciołki się nastroszyły i wróciły wieczorem. Zastraszyły paru kelnerów czy kogoś tam, pobiły paru bywalców i zdemolowały kilka wozów. Co najgorsze... to wszystko zrobiły pod imieniem Kolczastej Róży. Wymalowały ją na karoserii samochodów.
Co?!
Wiem, nie? Jak już chcieli odejść i zadzierać z wampirami, to mogliby chociaż to robić pod innym imieniem, no nie? A tak to wyjdzie, że to my. Dlatego przyszedłem do ciebie, jak tylko się dowiedziałem.
Dobrze, dobrze... — pochwalił Milieu.

Wstał i przeszedł się po pokoju, po czym niespodziewanie kopnął jakieś krzesło z głośnym rykiem, aż uderzyło o ścianę i z trzaskiem pękła jedna z jego nóg.
Nie można na to pozwolić — oznajmił gniewnie. — Trzeba się ich pozbyć. Wszystkich.
Na amen?
Na amen. A jak, kurwa? Nie możemy pokazać, że jesteśmy słabi. Trzeba z nich zrobić przykład.
W porządku. „Żyleta” Fayette już pracuje nad zlokalizowaniem ich. Jak tylko ich znajdziemy, poinformuję cię. A co z tą d'Annunzio?

Milieu westchnął ciężko i odgarnął brudny kosmyk włosów, który wpadał mu na oczy.
Będę z nią musiał porozmawiać. Przeprosić...






Po wyjściu Nathana wrócił Roderick, pytając uprzejmie, czy jego pan jeszcze czegoś potrzebuje.

Tak — odparł Henri. — Muszę napisać list. Będę ci dyktował.
Jak pan sobie życzy, sir. — Poszli do gabinetu, gdzie Roderick usiadł za biurkiem, wyciągnął elegancki papier listowny oraz pióro wieczne i zamarł z ręką nad blatem. — Możemy zaczynać, proszę pana.

Henri spacerował po pokoju tu i tam z pustką w głowie. List wydał mu się lepszą opcją od rozmowy twarzą w twarz, a i tak się wahał. Co ma jej napisać? Że to nie on? Czy mu uwierzy? Pstryknął parokrotnie palcami, szukając gorączkowo jakichś słów.
Jak zacząć? — spytał ghula.
Hmm... Może: „Szanowna pani d'Annunzio”?
Dobrze, dobrze. Oficjalnie, uprzejmie. Dobrze.

Stary służący poskrobał po papierze, po czym podniósł głowę, spoglądając pytająco na swojego szefa. On wciąż chodził w kółko.
Usłyszałem o tym, co się stało. Jest mi bardzo przykro — wydusił z siebie w końcu, a ghul natychmiast przystąpił do notowania: „Doszły mnie wieści o tym nieszczęsnym incydencie, jaki zaszedł poprzedniej nocy. Pragnę wyrazić swoje ubolewanie”.
— ...ale naprawdę nie miałem z tym nic wspólnego. Nie, skreśl to. Napisz: Słyszałem, że zbiry, które zaatakowały pani bar, posługiwały się logiem Kolczastej Róży. Otóż nie miałem z tym nic wspólnego.

„Nie umknęło mojej uwadze, iż napastnicy biorący udział w tym podłym wymuszeniu mieli czelność posłużyć się zaszczytnym symbolem Kolczastej Róży”, pisał dalej Roderick, podczas gdy Henri coś mówił. „Pragnę Panią zapewnić, że całe zajście nie działo się za moją zgodą ani nawet wiedzą, w istocie sprawcy nie byli w ogóle członkami naszej organizacji w momencie popełnienia przestępstwa — są to dysydenci, którzy wcześniej tego samego wieczora uznali za słuszne złamać warunki swojego hołdu lennego i wystąpić spod naszej władzy. Jak Pani z pewnością wie, Kolczasta Róża jest elementem herbu szlacheckiego mojego wielce drogiego Ojca, lorda Thomasa Kinleya. W obliczu tego dbamy wielce, aby nie przynieść jej hańby czynami, które są sprzeczne z naszym honorem, a napad na Pani własność był właśnie takim występnym czynem, jakiego nigdy byśmy się nie podjęli. Mogę Pani obiecać, że sprawcy zostaną złapani i zostanie im wymierzona sprawiedliwość. Aby udowodnić szczerość moich przeprosin za ten gorzki wypadek, oferuję Pani możliwość wymierzenia własnej kary, gdy tylko pochwycimy łotrów. Proszę o odpowiedź i proponuję pozostawać w kontakcie listownym.

Z całym szacunkiem,
Raz jeszcze ubolewając nad Pani niedogodnością,
sir Henri Lloyd Milieu,
Pan zwierzchni Kolczastej Róży”


Końcówkę ghul napisał już sam, nawet nie dbając o pozory, gdyż jego pan coś warknął i wyszedł na korytarz. Gdy już zakończył swoje dzieło, kamerdyner dołączył do niego.

Yo — ozwał się głos w słuchawce telefonu trzymanego przez Henriego. — Czegoś potrzebujesz, mój szefie? — To był Garth Nicholson, jeden z najmłodszych wampirów w organizacji. „Gładki” Garth Nicholson. Milieu nienawidził tych przydomków.
Przyślij mi jakąś dziewczynę — powiedział sucho.
Coś do tego? — zaśmiał się Garth.
Ze dwie działki. — Rozłączył się. — Dobrze wygląda ten list? Idź go zanieś. Nie wysyłaj, będzie szło tydzień. Ma być elegancko, więc zaniesiesz go osobiście.

Potem skierował się do pokoju, gdzie zostawił sukę dobermana. Nie powinien trzymać jej tu tak długo; załatwiła się gdzieś w kącie. Roderick to potem sprzątnie, uznał, i podrapał Dorrę za uchem. Za jakąś godzinę powinien mieć posiłek, ale ani to, ani myśl, że z pewnością się zrelaksuje po zażyciu narkotyku, nie poprawiało mu naprawdę humoru.


 

Ostatnio edytowane przez Yzurmir : 26-12-2012 o 00:53.
Yzurmir jest offline  
Stary 13-12-2012, 20:41   #10
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
AKT I

Yours is the Night



And out of darkness came the hands
That reach thro' nature, moulding men.

Alfred Tennyson


Noc z 20-ego na 21-ego października 2012


Le Philanthropiste
Ruben Lacroix


Winnica Lacroix, Montreal, wczesne godziny nocne

Bankiet był skromny; kameralny, jeśli wziąć pod uwagę liczbę gości. Mimo to, samochody zaparkowane na zewnątrz warte były małą fortunę, a ich właściciele ubrani jakby mieli spotkać się zaraz z jakimś monarchą. Szyte na miarę garnitury, suknie wieczorowe od najlepszych i najdroższych projektantów oraz skrzące się od biżuterii ciała. Wampirza śmietanka towarzyska przybyła na bankiet ubierała się po to, by zachwycać i pokazywać, że nie są byle kim. Ledwie co przekroczywszy próg winnicy po ukazaniu zaproszenia, już zaczęli zbijać się w grupki, by wymienić się nowymi plotkami czy stworzyć kilka nowych, wymierzonych w swoich rywali. Nieważne, że gospodarzami bankietu była mało znana para Spokrewnionych. Danse Macabre rządziło się swoimi prawami.

- Doprawdy, monsieur Lacroix... - Rubena dopadły azjatyckie bliźniaczki, właścicielki jednego z wampirzych barów w Laval. - Nie ma wątpliwości, krew japońska jest nektarem bogów. Mieliście kiedyś szansę spróbować?

- Moja siostra ma rację. - Odparła druga Azjatka, nie dając Francuzowi czasu na odpowiedź. - Japończycy mają w sobie coś wyjątkowego, a ich krew nie umywa się do europejskich popłuczyn. Bez urazy, monsieur Lacroix, ale Europejczycy są tacy... nieokrzesani. W krwi japońskiej natomiast można niemalże poczuć kwitnące wiśnie.

- Tak, tak... - Przytaknęła ta po lewej.

Azjatki najwyraźniej pogrążyły się w marzeniach bądź wspomnieniach na temat Kraju Kwitnącej Wiśni i zaczęły przydługi monolog na temat różnych rodzajów azjatyckiej krwi. Ruben jedynie wysłuchiwał ich wywodów, przytakując i uśmiechając się grzecznie. Bądź, co bądź, ale konwenans towarzyski zobowiązywał.

W końcu bliźniaczki zamilkły, poświęcając uwagę czemuś za plecami Lacroixa. Najwyraźniej etykieta była im słabo znana, bowiem ich usta uformowane były w "O", a oczy szeroko otwarte ze zdziwienia.

- A niech mnie... - Mruknęła jedna z sióstr. - Delfin Montrealu we własnej osobie.


I rzeczywiście, gdy tylko Ruben podążył za wzrokiem Azjatek, ujrzał wśród swych gości samego Axela de Marseille. Protegowany Królowej pogrążony był w rozmowie z nikim innym, jak Camille Savant. Dwójka najwyraźniej dogadywała się wspaniale, bowiem popijali wino (to jest - wampirzy odpowiednik wina) i co rusz błyskali uśmiechami. Axel oderwał na chwilę wzrok od twarzy swej rozmówczyni i napotkał spojrzenie Lacroixa. Uśmiechnął się i skinął głową, unosząc nieznacznie kieliszek.

Camille znalazła Rubena później, uwalniając go od nudnego jak flaki z olejem Spokrewnionego. Odciągnęła go w kąt sali i upewniwszy się, że nikt ich nie słucha, wyszeptała.

- Delfin Montrealu chce z nami porozmawiać. - Rozejrzała się jeszcze raz w poszukiwaniu jakichś podsłuchiwaczy. - Na osobności.



The Dragon
William Culham


Mont-Tremblant, około godziny dziesiątej

Do miasteczka w górach, noszącego tą samą nazwę co szczyt nad nim górujący, przybyli po blisko półtorej godziny jazdy. Wyruszyli z Saint-Jérôme, ciężkim samochodem terenowym Aurory. Większa część ich drogi wiodła przez spokojne, sielankowe miasteczka oraz coraz to wyższe wzgórza. Raz na jakiś czas ich oczom ukazywały się spokojne tafle górskich jezior, których w okolicy było pełno. Jazda była cicha i pozbawiona wrażeń; Aurora jedynie wpatrywała się spokojnie w jezdnię, Karl był pogrążony w rozmyślaniach, a William... William natomiast po raz n-ty przeglądał swoje mapy na "prośbę" starszych Spokrewnionych.

Mont-Tremblant nie przywitało ich wcale. W porównaniu z głośnym Montrealem, miasteczko zdawało się być opuszczone. Z miejsca parkingowego pod hotelem Fairmont Tremblant nie widzieli żadnych przechodniów, a i większość okien w budynku była ciemna. Mont-Tremblant było przede wszystkim resortem turystycznym, więc poza sezonem nie należało spodziewać się tłumów.

Mimo to, Aurora zaparkowała tuż przy rogu budynku, z dala od latarni i mało ruchliwej ulicy. Wysiedli na jej znak, wszyscy w ciężkich buciorach i ubraniach adekwatnych do wędrówki po górach. Nosferatu rozłożyła mapy Williama na masce swego auta i, wyciągając czerwony marker, zaczęła coś po nich kreślić.

- Dobra... - Zaczęła mówić nieprzyjemnym dla ucha, wysokim głosem. - Te tereny tutaj należą do Lupinów, więc nie powinniśmy się na nie zapuszczać. Te tutaj, natomiast...

I tak po kilku minutach mapy nad którymi napracował się Culham były dodatkowo oznaczone jaskrawo-czerwonymi liniami i uwagami. Większość z miejsc na ziemiach Lupinów była tymi, co do których William miał największe nadzieje. Tam miejsca zaginięć najczęściej krzyżowały się z liniami mocy, co w sumie było odkryciem samym w sobie. Aurora jednak kategorycznie sprzeciwiła się zapuszczaniu za granicę, którą oznaczyła grubą czerwoną krechą. Zamiast tego, wyznaczyła pięć miejsc, w których mieli spróbować szczęścia.

- Dobra, plan jest taki... - Odezwała się Nosferatu. - William - zostajesz tutaj, w miasteczku i udajesz się ścieżką w góry. Kieruj się na północny wschód. Karl, ty sprawdzisz dwa miejsca na południu. Podrzucę cię tam autem, a sama sprawdzę wschodnią część. Za cztery godziny spotkamy się tutaj... - Wskazała palcem miejsce u wschodniego zbocza gór, tuż obok rzeki.

Obyło się bez żadnych sprzeciwów wobec takiego planu i zaraz też William musiał wyładować torbę ze swoim sprzętem z bagażnika samochodu. Karl władował się do środka, jednak Aurora została u boku Smoka, oferując mu pomocną dłoń w wyładunku. Nosferatu wcisnęła mu również dwie torby krwi, najpewniej zwinięte ze szpitala, "tak na wszelki wypadek."

* * *


Początkowo droga była wręcz idealna na nocną przechadzkę. Księżyc jaśniał wysoko na niebie, prezentując się w kształcie sierpa, drzewa szumiały targane od czasu do czas lekkim wiatrem, a cisza przerywana sporadycznie odgłosami natury była wręcz namacalna. Nawet wspinaczka okazała się być całkiem przyjemna; szlak dla turystów wił się spokojnie między drzewami, wznosząc łagodnie z każdym krokiem. Co kilkaset kroków nawet były porozstawianie ławeczki czy inne miejsca, w których można było przycupnąć, jeśli dostało się zadyszki. William, z racji swego stanu, zadyszki nie miał prawa dostać, to i wędrówka szła mu szybciej i łatwiej.


Kłopoty zaczęły się dopiero po kilkunastu minutach, kiedy ścieżka strzeliła gdzieś w prawo, na południe. Kierunek zupełnie przeciwny do celu Culhama, który od teraz musiał przedzierać się przez sporych rozmiarów las. Tutaj nie było tak łatwo; gałęzie co jakiś czas trzaskały go po twarzy czy ramionach, korzenie drzew wiły się pod nogami i robiło się coraz bardziej stromo, i stromo. W pewnym momencie William mógł przysiąc, że słyszał jak jakaś gałąź trzasnęła gdzieś na lewo i jakiś ciemny kształt przemknął między drzewami, jednak chwila spędzona w bezruchu minęła w ciszy. Nic na niego nie skoczyło, nic nie chciało go rozerwać na strzępy.

Ruszył dalej i już po kilku minutach marszu trafił na polanę pośród drzew, która o dziwo zdawała się być popularnym celem ludzkich wycieczek. Walające się wokoło śmieci w postaci butelek czy zmiętolonych papierów z logami różnych fast-foodów zdecydowanie to sugerowały. William już miał wznowić wędrówkę w stronę swojego celu, kiedy ponownie trzasnęła gałąź. Tym razem odrobinę dalej niż poprzednio, ale teraz miał doskonały widok na źródło dźwięku. Chociaż można było polemizować co do tej doskonałości, bowiem jedynym co zauważył był ciemny kształt pędzący pomiędzy drzewami. Zdecydowanie przypominał człowieka, jednak żaden śmiertelny nie mógł poruszać się z taką prędkością. Co innego ktoś, kto człowiekiem nie był. Szybka konsultacja z mapą wskazała, że tereny Lupinów zaczynają się około kilometra na północ, więc chyba można było ich wykluczyć. Chyba...

Ciszę rozdarł kobiecy krzyk, odbijając się echem między drzewami.



La Folle & The Irishman
Marion'ette & John O'Brien


Montreal, wczesne godziny nocne

W porcie, w strefie rozładunkowej, praca trwała 24 / 7; do Montrealu co i rusz przypływały statki towarowe z przeróżnymi ładunkami, które często wymagały kilku godzin na rozładowanie. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, ustawione były kontenery o różnych kolorach, tworzące swego rodzaju labirynt. Maszyny huczały dzień i noc, jęcząc co jakiś czas w proteście i tworząc coraz to nowsze stosy blaszanych pudeł. Dzisiaj było inaczej; dzisiaj próżno było szukać marudzących robotników. Plątaniny wąskich przejść były puste i ciche, cuda technologii milczały. Światła i reflektory oświetlały blaszaną dżunglę, pozbawioną swej zwyczajowej fauny.


* * *


Marion'ette obserwowała niedawno co zacumowany statek towarowy, o prostej nazwie Americas Express. Usadowiona wygodnie na jednym z kontenerów, obserwowała jak załoga krząta się leniwie po pokładzie, pogrążona w jakże wymagającym zajęciu nicnierobienia. Jak na razie sytuacja przedstawiała się spokojnie; tak spokojnie że aż ziewać się chciało. Les Garçons, których część przydzieliła jej Petrova, przytulała się właśnie do zimnej blachy, dotrzymując Marionetce towarzystwa przy obserwacji. Większość z nich była młoda, a co za tym idzie - zestresowana. Amatorszczyzna wręcz. Ściskali nerwowo swoje gnaty, przełykali głośno ślinę i z widocznym zdenerwowaniem skakali wzrokiem ze statku na wampirzycę, i na odwrót. Nie mieli nawet żadnych kamizelek kuloodpornych - ot, gówniarzeria w wytartych jeansach, rozciągniętych bluzach i dziurawych trampkach. Tylko ten, który nimi dowodził, zdawał się wiedzieć co nieco o robocie. Jean d'Amaury, jak przedstawił się Hell'Yeah. Młody chłopaczek - twarz niczym u cheruba, blond loki i jasne oczy. Zdawać się mogło, że kompletnie nie nadawał się do robienia w gangu, ale jednak... Nawet rozmawiał normalnie z Marionetką, utrzymując kontakt wzrokowy. Najwyraźniej współpraca z Petrovą go zahartowała.

* * *

O'Brien, Collins i garstka Irlandczyków znajdowała się natomiast po drugiej stronie portu. Również skryci pomiędzy kontenerami, również jak na razie tylko obserwujący.

- To nasz towar. - Odezwał się Collins, wskazując Americas Express.

- Wszystko wygląda spokojnie. - Zauważył O'Brien. - Myślisz że Smith się mylił?

- Give it a second.

Jak na komendę z labiryntu kontenerów wyłoniła się piątka gości w garniturach, kierująca się w stronę statku. Wyglądali na typowych biznesmenów; brakowało im tylko teczek i tego charakterystycznego pośpiechu. Ich wypastowane pantofle stukały, gdy wspinali się po trapie na pokład i naprawdę mogli uchodzić za kogoś, kto miał jakieś interesy do załatwienia. Nocną porą. W opustoszałym porcie. Z pistoletami pod marynarką.

* * *

Załoga zdawała się bardziej spięta w obecności elegancików. Obserwowali ich spod byka, przestępowali nerwowo z nogi na nogę i to rozluźniali, to zaciskali pięści. Wymiana zdań trwała krótko i widać było, że nie należała do najprzyjemniejszych. Najwyraźniej napięcie osiągnęło szczyt, bowiem obie strony sięgnęły po skryte w fałdach ubrań pistolety. Ciszę przeszył wystrzał i na pokładzie zaczęła się kotłowanina.

Marion'ette widziała, jak na jednym z dźwigów po lewej sadowi się para snajperów i zaczyna obserwować statek towarowy. Żaden z nich nie pociągnął jak na razie za spust, jednak pewnie było to tylko kwestią czasu. Od strony miasta natomiast nadciągały już posiłki; oddział uderzeniowy w pełnym rynsztunku przemykał cicho pomiędzy kontenerami.

Irlandczycy za to widzieli, jak rzeką Świętego Wawrzyńca nadpływa garstka motorówek, z kolejnym oddziałem uderzeniowym na pokładzie. Z daleka nie dało się wiele zobaczyć, jednak na pewno należało się spodziewać abordażu. I to raczej prędzej, niż później.

Głębiej w mieście rozległy się strzały i zawyły syreny, rzucając czerwono-niebieskie światło. Działo się to jednak na drugim planie; daleko od portu Hell's Clowns właśnie rozpoczęli swoje próby wbicia się w łaski Marionetki. Obecni w porcie tego nie widzieli, ale podopieczni akrobatki ostrzelali jedną z blokad, ustawioną na drogach prowadzących do portu. Zaczęło się niewinnie - od pocisków świstających w powietrzu, poprzez szyby idące w drobny mak, aż po dymiące samochody. Wisienką na torcie natomiast była elektrownia wysadzona w powietrze.

Obecni w porcie nie mogli jednak tego zobaczyć. Po prawdzie, to nie widzieli nic. Marion mogła być dumna ze swoich klaunów; w porcie i okolicach panowała całkowita ciemność. Na chwilę ucichła nawet awantura na pokładzie, ale wszystko ponownie poszło w ruch, kiedy jeden z ładunków rozerwał część oddziału nadchodzącego od strony miasta. Wybuch wygiął blachy okolicznych kontenerów i nawet rozerwał jedną ze ścian. Ze środka wysypała się masa zabawek, a stróże prawa zaczęli przegrupowywać się pośród dymu i krzyków rannych.

W tej samej chwili, tuż przed oczami Irlandczyków, rozpoczął się abordaż. Błysnęły haki i z cichym brzdękiem zaczepiły się o barierki statku. Ciemne kształty zaczęły już wspinać się po boku statku, zwinne niczym małpy.

Gdzieś obok Marion zatańczyły czerwone kropki i po chwili dwóch chłopców Petrovej gryzło już glebę. Reszta w doskonałym synchronie rzuciła się ku przeróżnym schronieniom. Jedni zwyczajnie padli na ziemię, drudzy skulili się za kontenerami.

- Kurwa, ściągnij tych jebanych snajperów! - Krzyknął d'Amaury do Marionetki.

- Kurwa, mówiłem że tak będzie! - Krzyknął Collins do O'Briena po drugiej stronie.

W porcie, odciętym od reszty miasta przez liczne policyjne blokady, zaczynała się właśnie krwawa jatka w ciemnościach.



The Princess
Themis


U podnóża Gór Laurentyńskich, około godziny dziewiątej

Akolitki podziwiały właśnie wznoszące się przed nimi góry. Cisza, księżyc i gwiazdy wysoko nad ich głowami oraz brak żywej duszy w okolicy - tak było zawsze na skraju metropolii. Droga w te rejony wiodła przez liczne pola, teraz ziejące pustką oraz pojedynczo postawione farmy. Laurentydy nie były największym skupiskiem ludności montrealskiej, to i próżno było spodziewać się wielkich tłumów i korków. Nawet pomimo niedawnej katastrofy, która powinna była ściągnąć jakichś gapiów.


Ale nie było tutaj nikogo. Jedynie żółta, jaskrawa taśma powiewała smętnie na lekkim wietrze w otoczeniu różnych maszyn, wielkich reflektorów i przeróżnych kabli. Ziemia była rozmemłana śladami ciężkich buciorów i deszczem, który uparcie padał cały dzień. Mimo że na chwilę obecną było spokojnie, to tu i tam nadal stały kałuże brudnej wody, z drzew skapywały krople wody i para gromadziła się na szklanych powierzniach.

Eshe, o dziwo, była pełna energii. Dzisiejszej nocy zerwała się pierwsza, wbrew swym zwyczajom, i Themis stała się ofiarą jej nadpobudliwości. Zerwany koc, wciśnięta na siłę krew i wepchnięcie siłą do samochodu, graniczące z próbą porwania zdecydowanie mówiły, że Eshe naprawdę się spieszyło, by zarobić kilka punktów u Hierofanta.

- Uśmiechnij się, kochana, nie do twarzy ci z tą miną. - Oznajmiła Nosferatu, okręcając się na pięcie, za nic mając latające wkoło krople błota.

Ale czy naprawdę był jakiś powód do zadowolenia? Tsi-noo wysłał Akolitki na miejsce wykopalisk żeby, jak to określiła Eshe, "poszukać śladów", ale jedynym co znalazły było błoto i kupa żelastwa. Stanowiska archeologiczne zostały dawno zwinięte, notatki i znaleziska pewnie odesłane do uniwersytetu, więc czy miały szansę na znalezienie czegoś wartego uwagi?

Wbrew wątpliwościom, Akolitkom poszczęściło się. Znaczy, poszczęściło się Themis. Nosferatu znalazła świeże ślady, prowadzące do i z odkopanej jaskini. Tak jest - świeże. Nierozmyte przez deszcze i wyraźne w świetle reflektorów. Ktoś odwiedził to miejsce na krótko przed nimi, co do tego miały pewność.

- Dziwne. - Eshe skomentowała znalezisko, krzyżując ręce na piersiach. - Ekipy ratunkowe zwijają się późnym wieczorem i wracają wcześnie rano, to nie mógł być nikt z nich. Kto do cholery robi sobie przechadzki po ledwo co trzymających się tunelach?

Pytanie było dobre, jednak odpowiedź nie leżała w zasięgu ręki. Leżała najpewniej gdzieś wzdłuż śladów, za którymi Akolitki zaraz ruszyły. Szczęście widać sprzyjało im, bowiem trop był całkiem wyraźny, nawet wśród okolicznych drzew. Przemokłe liście czy drobne zwierzęta nie zdołały go całkiem ukryć i wkrótce, po krótkim spacerku, wampirzyce znalazły się na jednej z bocznych dróg. Nie znalazły odpowiedzi, tylko wyraźne ślady opon prowadzące gdzieś na południe.

W tym momencie Themis poczuła, jakby ktoś je obserwował. Rozejrzała się wokoło z pokerową miną i rzeczywiście, dostrzegła między drzewami zerkającą na nich postać, z blond loczkami wystającymi spod kaptura.

- Śledzi nas odkąd weszliśmy między drzewa. - Wyszeptała Eshe, wpatrując się pusto w przestrzeń przed nimi, ignorując intruza.

Nosferatu rzuciła swojej siostrze pytające spojrzenie.
 
__________________
"Information age is the modern joke."

Ostatnio edytowane przez Aro : 25-12-2012 o 23:37.
Aro jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:56.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172