Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 30-05-2013, 16:46   #1
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
[VtM] "Niebo i Piekło"

Preludium

Florencja, początek stycznia 1987.



"Książę musiał upaść na głowę, skoro zgodził się na stworzenie potomków. Bez kontroli nad tym co się dzieje… Nie, właściwie to ja musiałem upaśc na głowe, że dałem się wciągnąc w tę kretyńską grę... No cóż – w sumie – potomek – to miecz obusieczny – to nie jest proste kogoś wychować i wprowadzić w świat pokrętnej wampirzej polityki… Wielu na tym popłynęło, jeżeli nie już przy samym tworzeniu to później, kiedy młodemu wydawało się, że już wie wszystko… i Sire poniósł konsekwencje według Tradycji…" - pomyślał Marc zwalając się na kanapkę w salonie swojego domu na przedmieściach Florencji.



"Festiwal lalek - jeżeli do niego dojdzie w tym roku – każdy pokaże swojego potomka i będziemy się puszyć jak idioci – komu lepiej wyszło i jakiego to wspaniałego wyboru dokonaliśmy… Chora lokalna tradycja. Choc może nikt nie będzie miał na tyle dużych jaj, aby się w to bawic... Miałem kilka typów… tylko, że każdemu… może nie tyle, że coś brakowało, ale…

Zwłaszcza, że coraz ciężej znaleźć cokolwiek, co się nadaje. W sumie to durne, że mówię o osobie, która ma być moim, w pewnym sensie, następcą w kategorii rzeczy… Czas skończyć się użalać nad sobą i wziąć do roboty. Do polowania… no niech stracę – szukania… następcy…"
- upił łyk ze srebrnego pucharka mieszczącego dokładnie 0,25 litra... vitae.

Klan mógł być „bandą anarchistów”, ale Marcello Kaderi wiedział, że często, gęsto to była kapitalna przykrywka… Tak, może teraz zostali zdegradowani do ochroniarzy, ale ta cała, piękna Camarilla nie miałaby najmniejszych szans przetrwać bez ich Krwi. Krwi dumnej, butnej, twardej i pięknej jednocześnie… Krwi Klanu, który był w stanie stworzyć kilka ciekawych kultur. Cóż, był w stanie też kilka kultur zniszczyć, ale… Będąc w stanie jednocześnie budować i burzyć; mogli sobie na to pozwolić. Nawet na wizerunek klanu kretynów. W końcu trzeba było mieć trochę odwagi i… dystansu do siebie. Jakby na to nie spojrzeć – byli dumni, może czasami zbyt dumni… Jednak „Duma i Uprzedzenie” jeszcze nikomu nie zaszkodziła… jeżeli delikwent umiał czytać…


"Pomyśleć, że gdybym nie wszedł wtedy do tego klubu… do teraz byłby człowiekiem. Tommy Canoda. Jeżeli cos można było spierdolić w życiu to on to spierdolił… Typowy przykład totalnej degrengolady…
Wystarczyło kilka telefonów, trochę kasy i wiedziałem na jego temat wszystko. Gdyby ludzie eliminowali ze społeczeństwa największe męty – już dawno gryzłby ziemię. Ile razy coś od życia dostawał – potrafił wszystko zjebać… To, że jeszcze żył zawdzięczać należy chyba ślepemu losowi, albo jest takim kretynem, że stał kilka razy w kolejce z napisem „szczęście”.
Niewykształcony, nieotrzaskany w świecie… typowy punk, któremu wydaje się, że jak ma długie pióra, używa „fuck” jako znaku przestankowego i brzdąka coś na elektryku (dno i czterdzieści metrów mułu, a nie gra) to jest kimś i coś znaczy… Kawał węgla, z którego da się wykroić ładną figurkę… na diament to bym nie liczył, ale…
Cholera, to nawet ja gram lepiej. Trzeba byc głuchym jak pień, żeby nie słyszeć tego nierównego tempa… Chyba, że jest zbyt napierdolony, aby grac poprawnie…"


Dziesiątki zdjęć i kilkanaście kartek raportów dziennie. Wiedziałem wszystko. Nawet, kiedy obgryza paznokcie, czy rzyga w tanim hoteliku po kolejnym „koncercie”. Kilku detektywów, którzy za nim chodzili dzień i noc, należeli do tych, którzy nie zadawali żadnych pytań… Byłem prawie przekonany… zostało tylko jedno.


"Wysłałem na niego Traxa… doszło do krótkiego spięcia i małej wymiany ciosów. To był test dla jednego i dla drugiego… Cóż, obaj go zdali… chociaż butelką? To takie prostackie. Zero finezji… Jednak w sumie z każdego można zrobić napierdalańca… Naturalny mechanizm selekcji wśród Brujahów – idioci giną w pierwszej walce… Zupełnie jak… Tylko oczywiście my jesteśmy bardziej cywilizowani… nie każemy nikomu wykopywać się z ziemi po przemianie… Rzadko się śmiałem, ale teraz wybuchnąłem śmiechem… Cywilizowani… Spojrzał w lustro i otaksował swoje odbicie w wieczorowym garniturze od Armaniego. Kolejny udany wieczór w rzymskiej operze… Ha. Ha. Ha."


„Dlaczego?” – Motor położył się na zakręcie. Kilometry uciekały w szalonym pędzie prawie dwustukonnego silnika; a pytanie kołatało się po przesiąkniętym kainicką krwią mózgu. – „Dlaczego? Gdyby ktokolwiek zadał takie pytanie odparł bym: bo taki miałem kaprys… Gdyby on zapytał – pewnie dostałby w zęby i tyle… Problem leżał w tym, że to ja sam siebie pytałem… Był zerem mentalnym, w sumie to wykształcenie nigdy go nie skaziło, a te kilka rzeczy, które kiedy w niego wpojono już dawno wyżarte zostały przez alkohol i narkotyki. Fizycznie to też była dupa nie facet. Rzygać się chce jak widzę coś takiego. Dusza Wojownika? – tego tez nie ma i pewnie mieć nie będzie. Więc: DLACZEGO? Dlatego, że czasami działanie pod wpływem impulsu jest najlepsze… I jego wybór był takim impulsem... To, w jaki sposób wpływał na ludzi jak potrafił ich poderwać, zmienić percepcje świata, kiedy go słuchali… Był w stanie zrobić to, czego oczekiwano od niego. Walczyć można na wiele sposobów.”

Godzina Zero miała wybić jutro. Jutro Tommy Canoda zagra swój ostatni koncert jako człowiek… Data nie była jakaś szczególna – po prostu wszystkie przygotowania były zakończone i Marc wiedział, że przeciąganie tego nie ma sensu. I tak woził się z tym prawie drugi miesiąc… Jeszcze raz sprawdził listę w terminarzu. Po raz kolejny sprawdzając wykonanie kolejnych punktów:
- odwołać wszystkie spotkania – zniknąć na dwa tygodnie.
- dać służbie wolne na miesiąc.
- „Fight Club” przekazać pod opiekę Andersowi.
- umówić się z TL.
- przygotować: samochody, szmal, miejsce spotkania.

Rzucił terminarz do szuflady po raz tysięczny wyrzucając sobie, że zachowuje się jak dzieciak, który właśnie ma mieć swój „pierwszy raz”. Cholera. W sumie… trzeci.

Zszedł do garażu i sprawdził Volvo. Kluczyki były w stacyjce, za siedzeniem leżał 5 litrowy baniak z krwią. Jutro nie będzie miał czasu na zabawę – wszystko musiało być przygotowane już dzisiaj…

Wrócił do góry i usiadł w dojo na macie. Resztę nocy spędził siedząc nieruchomo. Tylko naprawdę wprawne oko mogłoby zauważyć napięcia mięśni i te czerwone ogniki, jakie zapalały się w jego oczach.

*****

Faenza – niewielka miejscowość koło Ravenny na północny wschód od Florencji. Przy wylotowej drodze Decio Raggi znajduje się niewielkie lotnisko. Godzinę po zmroku wylądował na nim prywatny samolot – niewielka odrzutowa maszyna. Jedyna pasażerka samolotu – młoda, może 30 letnia kobieta, o nieskazitelnie pięknej twarzy i wysublimowanej urodzie wsiadła do wynajętego samochodu i podjechała kilka kilometrów do niewielkiego, budowanego jeszcze, domu gdzieś na obrzeżach miasta. Pod domem stało już ciemnogranatowe Volvo S80, w najwyższej możliwej wersji tej limuzyny. Przy drzwiach stał mężczyzna i widząc zbliżający się samochód oderwał się od futryny i poczekał, aż samochód się zatrzyma.
- Witaj… - powiedział, gdy kobieta wysiadła.
- Witaj. Oboje mierzyli się wzrokiem przez chwilę. Dopiero po niej oboje się uśmiechnęli.
- Nic się nie zmieniłeś.
- Ty jesteś równie piękna jak zawsze… Przepraszam, że nie mogę poświecić Ci więcej czasu, ale muszę zadbać o…
- Tak chodźmy. – Kobieta uśmiechnęła się – Otrzymałam Twoją wiadomość, ale nie bardzo rozumiem zamiar. Jesteś dość młody – zaśmiała się perliście.
- Ale chcę wyglądać jak taki dzieciak co wydaje mu się, że jest mroczny… a w rzeczywistości… - oparł się o betonowy filar.
- Rozumiem. Emo… To się nazywa Emo... Daj mi pomyśleć, chwilę – przyglądając się jego twarzy i ramionom kontynuowała – pamiętaj, że masz noc dzisiejszą i jutrzejszą. Najwyżej pojutrze, choć zapewne już jutro zaczną pojawiać się rany… Gotowy? - zapytała zapalając papierosa. Marc instynktownie odchylił głowe do tyłu i uderzył w słup.
- Kurwa... Bardziej gotowy nie będę…

Ból wybijania dziar był dokuczliwy, ale dawało się go wytrzymac. Bardziej wnerwiający był jarzący się ogienek malboro, który dopalał się w ustach kobiety...

- Jak? – zapytała kobieta rozcierając przedramię.
- Przepraszam...
- Drobiazg. Drasnąłeś mnie pazurami, kiedy bawiłam się z tatuażem na przedramieniu. Na resztę coś nakleimy i będzie pieknie.

Po chwili przyjrzała się swojemu dziełu:

- Mogło by lepiej, ale... Włosy. To zgolimy, i damy ci nową fryzurkę... teraz jest dobrze… - jej głos był przyjemny, cichy i taki kojący…

Kilka minut później po tym, co stało się w domu nie było śladu z wyjątkiem nadkruszonego betonowego słupa…

- Osz… Szlag jasny by trafił – skwitował kierowca Volvo spoglądając we wsteczne lusterko. – TL, jak następnym razem będziesz potrzebowała „czegoś ostrego” poślę ci szkło z papryczkami chilli albo, lepiej, pepperoni… Brakuje mi tylko pluszowej żyletki w kolorze lila-róż…

Samolot startował zapewne, kiedy wóz zręcznie wyminął jakąś Lineę i pomimo dość stromego podjazdu przyspieszał. Cóż, kierowca musiał się spieszyć, jeżeli chciał załatwić wszystko, co miał dzisiaj w planie. Spotkanie z miłością, wieczną miłością, musiało poczekac na lepszą porę, ale przecież – zawsze je odkładali… „Mają przecież tyle czasu…” – zawsze tak sobie mówili, spotykając się w przelocie gdzieś na lotniskach, gdzieś w hotelach, gdzieś w parszywych magazynach, czy gdzieś na stacjach metra…

Limuzyna poszła driftem, pomimo całej elektroniki, jaką była w ten wóz wkomponowana. Problemem był kierowca – znając możliwości komputera i swoje miał szansę na wykorzystanie tych niewielu miejsc, kiedy komputer podejmując poprawną decyzję – mylił się. Zatrzymał w zaułku i wysiadł. Z bagażnika wyciągnął spodnie, koszulkę i buty. Przebrał się szybko i zatrząsnął bagażnik odsuwając od siebie chęć bliższego spotkania zawartością baniaka…

Przejrzał się lustrze znajdującym się w podziemnym przejściu.




"Zajebiście." - pomyślał i pobiegł dalej...

Po kilkunastu minutach znalazł go. Łaził po mieście zupełnie bez celu. Tommy Canoda. Mówi się trudno... Ukrył się w cieniach i strzelił chłopaka w głowę. Człowiek nie miał szans zorientować się od kogo i za co dostał... w ciemnej bocznej uliczce Florencji... Kiedy po czwartym strzale człowiek był już wściekły, Brujah stanął przed nim i powiedział:
- Wiesz stary grasz taką zajebista muzę, taką trendy... Dasz mi autograf? - głos, postawa, styl - kilkaset lat zaklętych w aktorstwie... "Gdybym był człowiekiem właśnie puściłbym pawia ze słodyczy" - pomyślał Marc czekając na reakcje.
- Ja ci kurwa dam autograf - zamierzył się butelką. Unik. Butelka roztrzaskuje się o chodnik. Kły. Krew. Odruchowo szarpnął się kilka razy zanim poczuł to co wszyscy ludzie - ekstazę... Kaderi wiedział, że przekroczył granicę... Ostatni oddech... Ostatnie uderzenie serca... Ciało osunęło się na chodnik... Umierający człowiek dalej był wściekły - na siebie, na innych, na pierdolone życie... na wszystko... Marc rozcharatał swój nadgarstek, przyklęknął i przyłożył do ust gitarzysty... Pierwsze krople wlały się samoistnie. Kiedy tylko rozpoczęła się przemiana naturalny instynkt kazał mu pic dalej i więcej... Stac się dzieckiem Kaina i kochankiem Nocy...

- Przepraszam... - wyszeptał Marc tak cicho, że tylko on sam był świadom tego co powiedział... Po jego policzku spłynęła jedna, jedyna krwawa łza.

Wyszarpnął rękę i wstał. Tommy umarł i teraz rodził się ponownie... Podniósł to drgające ciało i przewiesił sobie przez ramię. Kilka minut później wrzucił je do bagażnika i usiadł za kierownicą. Miał kilkadziesiąt minut...

Pojechał do domu i zszedł z ciałem do piwnicy. Otworzył grube metalowe drzwi i wszedł do pomieszczenia oświetlonego wbudowanymi w sufit świetlówkami. Rzucił młodego na podłogę i podniósł przygotowaną wcześniej berettę. Czekał... do wschodu słońca była godzina...

Tommy obudził się i zaskoczony sytuacją usiadł. gdy tylko zarejestrował obecność innego mężczyzny poderwał się na nogi:
- Co Kurwa...
- Zamknij się. - wycelował pistolet w chłopaka i zapamiętane ludzkie odruchy zrobiły swoje; w oczach odmalował się strach. Głos wampira dalej był "słitaśnie cukierkowy" - Sprawa jest prosta. Ja mówie, ty słuchasz i wykonujesz. Jasne?
- Ku... - betonowe ściany odbiły odgłos dwu strzałów. I Marc prawie się roześmiał widząc twarz Canody i wyraz zaskoczenia na widok dwu dziur w klacie...
- Pytałem czy jasne? O! zapomniałem Ci powiedzieć, że jesteś wampirem? Zepsułeś moją zabawkę, więc teraz ja pobawię się tobą... Przez najbliższe lata będziesz skazany tylko na mnie. Jedyną osobą jaką będziesz widział będę ja... - sam miał ochotę się pociąć tępą żyletką słysząc swój głos, ale ciągnął przedstawienie dalej - Możesz się zabić... a nie nie możesz... albo mnie zabić i się stąd wydostać... To papatki...

Marc rzucił pistolet w kąt pomieszczenia i wyszedł. Zaskakujące na miejsce zasuwy musiało być słychać w betonowej klatce.
Pobiegł do góry i zamknął się w sypialni...

*****

"KURWA!!!" - Kaderi poderwał się czując charakterystyczny zapach wampirzej krwi. Jego organizm wymagał regeneracji. Włosy już wróciły do normalnej, identycznej od lat struktury, jedna wielką krwawą rana egzystowała na prawym nadgarstku, podobnie jak lewa ręka na której wytworzyło się kilkanaście pęknięć...

Wypił duszkiem z dwa litry "na dzień dobry" i pozwolił sobie na zabliźnienie ran... Częśc tatuaży przestała istniec... Resztę będzie musiał potraktowac pumeksem... ale to za chwilę... Później...

"Co robisz Tommy?" - pomyślał schodząc na dół i wychodząc do ogrodu. - "Obudziłeś się pewnie wcześniej niż ja... Masz pomysł? Na wykorzystanie pustego betonowego pomieszczenia. Nawet ja rękami bym go nie rozwalił, nie 30 centymetrów żelbetonu... Co tam jeszcze masz? Nienabity pistolet... I swoją złośc... Coś co musisz się nauczyć wykorzystywać... Coś o czym mówią, że to nasza wada... Idioci... Ale niech tak myślą...
Zobaczymy co z Ciebie będzie... moje Dziecko. Dziś posiedzisz sobie sam. Ja mógłbym się zdenerwować i szkoda by Cię było..."


 

Ostatnio edytowane przez Aschaar : 31-05-2013 o 01:08.
Aschaar jest offline  
Stary 02-06-2013, 14:08   #2
Banned
 
Reputacja: 1 Revan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znany
- A ty gdzie znowu idziesz? – zapytała. Tommy nienawidził tego wścibskiego tonu starej, lekko szurniętej babuni. Musiał jednak odpowiedzieć. Chociaż…
- Do kolegi. – rzucił, zabierając skórzaną kurtkę z szafy.
- O drugiej w nocy? – babcia nie poddawała się. To było dla Tommiego nieziemsko frustrujące. Czego ona od niego chce? Ma 17 lat, może robić co mu się żywnie podoba!
- Tak, babciu, o drugiej w nocy, a teraz oddaj mi proszę moje klucze.
- Nie będziesz się wymykać w środku nocy w domu, co by powiedziała twoja mama na to?
- Nic by nie powiedziała. Jej szczątki leżą na cmentarzu, po wypadku nie można było nawet jej odlepić od siedzenia
– odegrał się. Nienawidził tego tematu, nie cierpiał, kiedy babka mu to wypominała. Bezpardonowo podszedł do kuchni, i wyjął z najwyższej pułki koszyczek, a z niego klucze. Chciał się urwać, już nawet odciął się od słów tej starej szkapy, starał się nawet nie domyślać, co do niego gada. Stara wariatka, pieprzy trzy po trzy, kto by słuchał jej gadania. Nawet dziadek ją olewał. Zresztą on był warzywem. Szczęściarz.

Wyszedł, trzaskając drzwiami. Światło ulicznych latarni przecinało gęsty mrok, nikogo nie było na ulicy oprócz niego. To była dość spokojna okolica. Wszędzie, cholera, daleko. Nienawidził tego miejsca, w ogóle wszystkiego nienawidził. Należał do młodego pokolenia anarchistów, a jego poglądy można było uprościć do słów „Fuck the system”. Jak tu cholernie spokojnie. Przeszedł kilka przecznic dalej, zapalił papierosa. Chodząc tak, podziwiał zadbane płoty i ogródki średnio zamożnych Brytyjczyków. Rząd równo zaparkowanych samochodów po tej stronie ulicy denerwował go. Przeszedł na drugą stronę, prosto przed jakimś samochodem. Facet wyjrzał z samochodu, coś tam przeklinał. Tommy pokazał mu ładnie wyprostowany środkowy palec, i poszedł dalej. Co go obchodził tamten koleś? Co z tego, że mógł wpaść pod samochód, zwisa mu to. Spojrzał na białą ścianę muru, okalającego jakąś posesję. Czy oni nigdy nie dadzą za wygraną? Samochód przejechał dalej, nie było nikogo żywego. Stał dokładnie pod latarnią, zupełnie, jakby na kogoś czekał. I się doczekał. Z mroku uliczki wyłoniła się grupka ludzi. Wszyscy podobni do niego, z kolorowymi fryzurami, w skórach, obdartych spodniach, z ponaszywanymi gdzieniegdzie napisami, agrafkami, w glanach, albo trampkach. Było na co popatrzeć. Wszyscy nieletni, wszyscy z papierosami w ustach.
- No to co, do roboty? – rzekł na zachętę Mark, jeden z kumpli Tommiego.
- Czemu nie – odparł, wyciągając zza pasa sprej. Reszta rozstawiła się na czatach, uważając na psy, gdy tym czasem Tommy i Mark malowali graffiti na białym murze. No, teraz to już nie był biały. W połowie malowania dobiegł ich cichy gwizd. Niedobrze, z reguły na ucieczkę w takim momencie było mało czasu. Tommy nigdy nie lubił przerywać w połowie. Tymczasem gdy inni już uciekali, on spokojnie dokańczał swój napis. Oczywiście nie zdążył. I jak zwykle historia potoczyła się tym samym kołem. Jak zwykle? Czy jak zwykle policjanci wychodzą z samochodu i zaczynają lać dzieciaka do nieprzytomności? W przypadku Tomma, tak. Był im bardzo dobrze znany. A miało być tak pięknie...

***

- Znowu, kurwa, za szybko! – wydarł się Steve.
- Za późno kurwa wchodzisz, za szybko kurwa wychodzisz, czy ty w ogóle kurwa wiesz, co robisz, i co kurwa trzymasz w łapach? No kurwa odpowiedz mi, bo jak Boga kocham, to ci przypierdolę tak, że zęby będziesz zbierał przez pięćdziesiąt lat!

Standardowa sprzeczka, Steve był jakimś cholernym przewrażliwionym dzieckiem muzyka. Kto normalny słyszy jak ktoś spóźnia się z riffem o 1/32! W sumie nie taka standardowa, zazwyczaj Tommy olewał go i jakoś dochodzili do porozumienia. Tym razem bez ostrzeżenia walnął go w twarz. Steve coś się pomylił, czując językiem wyrwę w uzębieniu. Gdyby nie reszta zespołu, z pewnością by się pozarzynali. Tamten nie dawał za wygraną, próbując wyszarpać się z objęć kolegów, przeklinał matkę Tommiego. Normalnie Tom poprawił by mu z buta. Tym razem poprawił mu gitarą. Teraz rzucili się na obydwóch, do sporu dołączył się jakiś facet, chyba ojciec jednego Steve’a, bo to u niego grali w garażu.
- Odczep się od mojego syna, ty popaprańcu! – krzyczał za nim ten grubas. Tommy wziął gitarę i wyszedł przez drzwi garażu. Z chęcią wpieprzył by im wszystkim, był nieziemsko wkurzony.

W sumie to nie wiedział, co zrobić. Mógł wrócić do domu i słychać jęków tej starej szkapy, mógł iść do dziewczyny, która by pewnie zaczęła pieprzyć o tym, co zrobił, o czym zapomniał i czego nie zrobił. Mógł też iść do baru i urżnąć się w trupa. Tak, to było najlepsze wyjście. Chociaż, od kiedy osiągnął pełnoletniość takie rzeczy kojarzyły mu się ze szczeniackimi wybrykami. Używki nie ciągnęły jak dawniej, kiedy to były dla niego zakazane. Jednak dobrej szkockiej każdy może się napić, bez względu na podziały. Wszedł do baru, i od razu pożałował. Zły miejsce i zły czas. On zawsze miał pecha. Nie dość, że ostatniej nocy z jego powodu urządzono tutaj pobojowisko i regularną bijatykę, to jeszcze teraz stał przed kolesiem, któremu przeleciał dziewczynę.
- Patrz, tam jest! – pokazała na niego palcem dość ładna brunetka. Wszystkie lecą na gitarzystów, tylko czemu potem musi się to tak kończyć? Nie trzeba mu było więcej, aby załączył się u niego impuls, każący mu uciekać, gdzie pieprz rośnie. Koleś wzrostem przypominał sporą, dębową szafę jaka stała jego babki w pokoju. Nie uciekł jednak dalej, niż za drugą stronę ulicy, przypadkiem przewrócił się boleśnie o czerwony hydrant. Bez interwencji przechodniów się nie obyło, a i policja okazała się niezbędna.

***

Tommy uważał, że jego życie jest bezsensu. To było dla niego wieczne pasmo cierpień. Czasami nadchodziła taka sytuacja, że to może nie wszystko, że będzie lepiej. Po czymś takim zazwyczaj boleśnie spadał w dół, by przekonać się, że to kłamstwo. Bo właściwie, kogo to obchodziło?

Byli na trasie koncertowej po Europie. Tommy Canoda, młody gitarzysta, który zdobył jakąś tam sławę swoją ekspresyjną grą na instrumencie, podróżował teraz ze swoim zespołem po świecie promując swoją nową płytę. Gitara była dla niego jedyną rzeczą, z której był dumny w życiu. Zaczynał od zera, z miejsca, w którym każdy by powiedział pas. A on grał dalej, i generalnie wciąż był takim samym buntownikiem jak dziesięć lat temu. Trafiło tym razem na Florencję. Stare, zabytkowe miasto miało się ugiąć teraz pod potęgą ostrego brzmienia. To miało być coś.

- Damy czadu, jak zwykle. – stwierdził Michael, wokalista. Siedzieli teraz w jakiejś kanciapie, za kilka minut miał się odbyć koncert. Fani skandowali nazwę zespołu, słychać ich było nawet w teoretycznie dźwiękoszczelnej garderobie.
- Tommy, zobacz, co o tobie piszą! – mężczyzna w długich włosach siedział, albo raczej leżał na wielkim, skórzanym fotelu i przeglądał jakieś pismo.
- Twierdzą, że jesteś „heteroseksualistą”, hah, już wiem czemu nie możesz znaleźć żadnej laski. Obrażają się, że jestem gejem i nasyłają swoich chłopaków, hahahah. – koleś miał świetną zabawę, nagrywając się z niego.
Reszta też podchwyciła zabawę.
- W łeb dawno nie dostałeś? - odparł.
- Luźno, stary, tylko żartowałem.

Dokopie mu po koncercie, na imprezie. Po takich koncertach zawsze jest ostra impreza.

Wyszli na scenę. Zaczęli pierwszym utworem z ich nowej płyty. Potem „klasyki”, czyli ich sztandarowe utwory, którymi wybili się pośród innych. Dym, ostre brzmienia gitar i gryzący uszy „śpiew” wokalisty, prawie jak Lemmy. Potem jakiś cover mało znanej bandy, nikt nawet nie wiedział, że to nie ich piosenka. Tommy wyczyniał jakieś tricki z gitarą, obracał ją, grał zębami, ogólnie było świetnie. Tylko, że gdy podszedł bliżej krawędzi, do fanów, jakiś koleś uderzył go w twarz. Tommy się tym nie przejął o dziwo, trochę wypił przedtem. Znowu go ktoś uderzył, i jeszcze raz. Teraz już do niego dotarło, co się dzieje, i za pomocą gitary spuścił facetowi taki łomot, że nie mógł się pozbierać. Zaraz potem ktoś się znowu na niego rzucił. Tommy zdzierżył go flaszką, którą znalazł gdzieś na ziemi. Na głowie mężczyzny wykwitł piękny krwawy kwiat. Wrócił na scenę, zespół grał dalej pomimo wyczynów Toma, o dziwo. Po występie, jakby nigdy nic, pojechali do klubu, w którym mieli uczcić udany koncert. Oprócz dwóch ofiar nic się nie stało, a taki przypadek zapewne gwarantował im większy rozgłos. A Tommy miał trochę poharataną twarz, ale ponoć alkohol najlepszy na takie rany. Trochę jednak przesadził, i stwierdził, że musi się przejść. Toteż wyszedł. Rano chyba nie wrócił... Pewno zapił, albo zaćpał się na śmierć, kto go tam wie. Z każdym prawie miał na pieńku.
 
Revan jest offline  
Stary 09-06-2013, 11:20   #3
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
Marc nie należał do “dobrych rodziców”. W zasadzie doskonale wpasowywał się w typowego Brujaha, który po przemianie zupełnie nie interesuje się swoim potomkiem. Poza “żelazną racja” krwi dostarczaną Młodemu i solidnym (jak na możliwości Tommy’ego) wpierdolem, kiedy pancur chciał się wydostać ze swojej celi niewiele się działo. Marc korzystał ze swoich umiejętności i przed wejściem do celi przywdziewał maskę - jedną z tysiąca, która miała za zadanie nie tylko Młodego zdenerwować, ale również ochronić prywatność Kadery. Nie był jeszcze pewny czy będzie chciał utrzymać Cannodę w istnieniu, go zabije uznając za porażkę, czy po prostu pozwoli mu odejść dając kopa w tyłek... Sam na siebie był wściekły - miał coraz większe wrażenie, że dał się podpuścić jak jakiś leszcz i cała ta zabawa z potomkami była tylko wodą na czyjś młyn... Jednak stało się. Marc nie był przyzwyczajony do zamiatania problemów pod dywan i - jednak - kochał tego chłopaka... O ile w jego dawno niebijącym sercu mogło istnieć takie uczucie. Tak, człowieczeństwo, jako zbiór wskazań, swoisty dekalog postępowania był przez Marca używany; ale dokładnie tak samo jak dekalog chrześcijański - miał prawa mocniejsze i słabsze... Marc też nie przejmował się częścią ze wskazań swojej ścieżki... Odkupienie, Golkonda, było jedną z tych rzeczy, które go nie interesowały - zbyt odległe, zbyt idylliczne, zbyt mało prawdopodobne...

*****

Tej nocy Tommy nie zaatakował i Marc poczuł się zaskoczony... Nie, zawiedziony.
Tak bez walki, już? Połamany, na kolanach, żebrzący o łaskę...

Jednak to była tylko poza i wkrótce w Kaderze zapłonęło uczucie, zainteresowanie, zaskoczenie, przyjemność... Marc czekał na rozwój wypadków. Dość szybko przeszli do sterty wyzwisk i omówienia koligacji rodzinnych oraz zawodów matek i wielkości interesów ojców. Młody odzyskał rezon i Marc zaczynał się bawić sytuacją. W jakiś - dla ludzi już perwersyjny, dla niego tylko naturalny - sposób zaczął czerpać z tej rozmowy przyjemność. Czerpać z widocznych, mocnych, gwałtownych uczuć Cannody. Z tego, czego on już nie miał od dawna... To była ta głęboko ukrywana prawda - przemienił tego chłopaka, bo sam potrzebował pierdolonej odskoczni od nicości, od identycznych, wyzutych z uczuć i odczuć nocy przemijających jedna za drugą w pieprzonym korowodzie pustych kukieł. Potrzebował czuć, nawet jeżeli miałyby być to czyjeś uczucia. “Zapomnij, że pozwolę ci odejść...” - pomyślał i doskoczył do chłopaka zatapiając kły w jego szyi. Krew, którą pił miała gdzieś głęboko smak jego krwi; ba, była jego krwią, mieszała się z jego krwią... Młody szarpnął się kilka razy samemu zapewne nie będąc do końca świadomy czy to wstrząsające jego martwym ciałem i zmysłami spazmy ekstazy, czy instynkt każący mu walczyć o “życie”. Marc wypił za dużo... prawie za dużo, i Tommy osunął się na kolana. Z ust Brujaha wylała się resztka gęstej kainickiej krwi, której jego organizm nie był już w stanie wchłonąć...




Zanim zdążył na dobre otrzeźwieć Kadera podsunął Młodemu krwawiący nadgarstek i pozwolił pić tak długo jak potrzebował. Podniósł go i spojrzał głęboko w oczy. Ciało Młodego zachowywało się jeszcze tak bardzo ludzko... Każdy toksykolog znał ten objaw. Tommy był na haju, najlepszym haju na jakim kiedykolwiek będzie... Oprzytomniał dopiero po chwili i szybko wrócili do rozmowy o zapraszaniu króliczka na herbatkę.


Marc czuł, że jego martwe ciało i umysł zaczyna rozpalać się, drzemiący od bardzo wielu lat wulkan niepohamowanych uczuć wyrywa się spod zimnej maski cynicznego kainity. Temat rozmowy przestał go interesować - chodziło tylko o to, aby zmuszać młodego do mówienia, do analizowania, do wściekania się, do ukazywania własnych odczuć... z których mógł czerpać...


Kadra zdał sobie sprawę, że zaczyna tracić nad sobą kontrolę, kiedy doskoczył do Młodego na tyle gwałtownie, że ten nie utrzymał równowagi za ich obu i runął na beton posadzki. Z łokcia Cannody niewiele zostało... “Cholera. Markus myśl. Zabijesz go...” - pomyślał Kadera zatapiając ponownie kły i smakując krew Młodego.


*****


W sumie jakiś tydzień później - tydzień, przez który (znów) sire się Tommym niespecjalnie, aby nie powiedzieć - wcale nie interesował, młody wampir dostał w głowę książką. Dobrze przycelowaną, nieźle rzuconą - zaboleć zabolało... Stary ogólnie znów Cannodę wkurwiał, wszystkim. To, że już drugą noc z rzędu, nie dał mu krwi było tylko wisienką na pierdolonym torcie rzeczywistości... Dnie pancur dalej spędzał w swej betonowo - stalowej celi. Jak się tylko stawiał dostawał klasyczny wpierdol i... wkurwiające było to, że potrafił się leczyć.

- Co do kur... - Tommy chwycił się za łeb. Znowu zły, znowu... bezsilne wkurwiony. Rozmasował trafiona łepetynę. Rozejrzał się uważnie po pomieszczeniu. Żadnego śladu rzucającego. Wstał, podniósł książkę, uważnie studiując jej okładkę. - Bardzo, kurwa, śmieszne! - wrzasnął.
- Nie mogę odpowiedzieć na pytania, których nie zadałeś. - usłyszał Cannoda oglądając okładkę kursu języka niemieckiego. - Masz przed sobą ostatni wybór. - Automatycznie podniósł wzrok i zobaczył pojawiające się, jakby ze ściany, kształty Starego - Wypierdalasz stąd tu i teraz, zabierając ten plecak. Jest w nim pół miliona dolarów w gotówce, dokumenty i bilet na samolot. Jak będziesz miał szczęście to przeżyjesz, sam nauczysz się kilku podstawowych sztuczek i zostaniesz ochroniarzem traktowanym jak gówno. Może zwąchasz się z innymi takimi jak ty i będziecie sobie wieść żywot Straconych Chłopców... Opcja druga - ja nauczę Cię kilku sztuczek, możesz przy tym zginąć, a twoim jedynym prawem będzie prawo do zadawania pytań. - Więc? - młodziutką kainicką duszą Tommy'ego szarpały sprzeczne uczucia - w jakiś popierdolony sposób kochał tego gościa, bez najmniejszego wahania oddałby za niego życie, spełnił każdą zachciankę - every... every fuckin thing... Z drugiej strony - bał się jak cholera; słowo "zginąć" zostało tak wypowiedziane, że wyrwało z niego wnętrzności, a on sam miał ochotę wcisnąć się w spoiny betonu swojego więzienia. Kurwa jakie to wszystko popierdolone... No i do wszystkiego ten pedałkowaty wygląd... Ciota jebana... Te kilka nocy temu... chuj wie co to było, ale wtedy po raz pierwszy w życiu Tommy czuł się kimś... Teraz był znów gównianym zerem, przegranym cwelem, który zjebał wszystko co miał, wszystko co mógł osiągnąć. Był wkurwiony na maxa, przygryzł wargę czując smak własnej krwi, nawet wzrok dopasował się do jego stanu i wszystko zostało zalane czerwienią, jakby oglądane przez szklankę z krwią...
 
Aschaar jest offline  
Stary 18-06-2013, 13:09   #4
Banned
 
Reputacja: 1 Revan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znany
- To jest kurwa, chore... - wycedził Tommy, rozbijając krzesło o betonowy mur. Siła uderzenia była tak duża, że szczapy doleciały do przeciwnej ściany. Stał tak przez pewien czas, wodząc oczami po podłodze. Cienka, czerwona linia dzieliła go od wpadnięcia w furię. Od wpadnięcia w rutynę, której poddawał się od tygodnia. Był osłabiony. Fizycznie, jak i mentalnie. Powiódł pustym wzrokiem po obliczu Starego. Trwało to dość długo. W końcu zapytał:
- Dlaczego?
- Dlaczego co? - Kadera zapytał spokojnie i oparł się o mur. - Wydawało mi się, że warto. - ciągnął po chwili milczenia - Teraz tylko sprawdzam, czy się nie pomyliłem... Życie już przepierdoliłeś... Niewiele zmieniło, czy skończyłbyś zaćpany, schlany w trupa za pół roku; czy teraz... kiedy cie przemieniłem.

Tommy trawił te słowa długo w sobie.
- W wampira... - powiedział bardziej do siebie, jakby ważąc słowo w ustach. Spojrzał w kąt, w kierunku rewolwera. Wiele razy tam spoglądał, ale nigdy nie ważył się do niego podejść. Od chwili, kiedy Kadera wystrzelił mu dwie dziury w klacie, niespecjalnie czuł, że cokolwiek mógłby z tym zdziałać. Nawet przystawiając go sobie do skroni.

Teraz w końcu to zrobił, rzucił się w kierunku broni, podniósł ją, nacisnął na kurek i przystawił sobie do głowy.
- Powiedz mi, co się stanie, gdy nacisnę na spust?
- Padnie strzał, kulka rozwali czaszkę, przejdzie przez mózg, wyjdzie drugą stroną... Rozchlapiesz trochę własnej krwi i będziesz egzystował dalej... Wściekły i głodny. Ponieważ już nauczyłeś się leczyć łatwe obrażenia, praktycznie natychmiast się wyleczysz. A przy okazji - nie jesteś wampirem tylko KAINITĄ. Wampiry to wytwór ludzi...
- Kainitą? - powtórzył jak upośledzone dziecko. Stał tak długą chwilę, odłożył rewolwer od swojej głowy. Spojrzał w oczy Kadery, po czym ponownie przystawił sobie spluwę do głowy i nacisnął na spust.

Betonowe ściany odbiły echo strzału. Tommy poczuł coś co w jakiś sposób przypominało ból, jak rozwalenie ręki po pijaku - niby boli, ale... Usłyszał spadające na posadzkę krople krwi czy może nawet kawałki własnej czaszki... Jego mózg, który powinien nie istnieć, cały czas analizował sytuację... Klatka po klatce jak w zwolnionym filmie. Mięśnie jednak poddały się i chłopak runął na kolana. Sekundę później jednak poczuł charakterystyczne mrowienie, to samo, które czuł już wielokrotnie, zawsze kiedy leczył się po łomocie spuszczanym przez Kaderę. Po kilkunastu sekundach mrowienie ustało, a Tommy poczuł, że jego kły są nieco dłuższe niż zwykle. Teraz był już głodny. Marc przez cały ten czas nawet nie drgnął.

Tommy wstał, jak gdyby nigdy nic na nogi, pomacał ręką swoją głowę; nawet włosy zdążyły wrócić do stanu sprzed strzału i jedynym świadectwem wydarzeń była krew na kurtce. Nie czuł już złości, tylko coś w rodzaju... obudzenia. Jak po długiej, zakrapianej nocy, w zupełnie obcym otoczeniu, w nie swoich ciuchach, albo i bez nich. Zupełnie, jakby był wolny. Nie, jakby był ponad tym wszystkim.

- Naucz mnie więcej. - odparł, lekko przekrzywiając głowę.
- Wiesz z czym się to wiąże?
- Z tym, że mogę tylko zadawać pytania?
- Po pierwsze - możesz zginąć. Po drugie - tak, jedyną rzeczą, którą wolno ci zrobić, bez mojej zgody i wiedzy jest zadawanie pytań. Jeżeli gdziekolwiek ruszysz swój tyłek, a nie będę cie miał w zasięgu wzroku - “game over”.
- Oh, dobrze mamusiu, nigdzie sobie nie pójdę bez twojej zgody.
- zakpił sobie frywolnie Cannoda. - Swoją drogą, skoro właśnie przestrzeliłem sobie łeb... to niby jak mogę zginąć?
Marc oderwał się od ściany i zaczął wolno iść w kierunku chłopaka. W postawie, a może sposobie poruszania było coś takiego, że Młody zaczął żałować kpiny.
- Jedną z niewielu zasad jakich wszyscy Kainici przestrzegają jest prawo mówiące o tym, że za winy Dziecięcia odpowiada jego Sire, aż do momentu uwolnienia. Twoje uwolnienie stoi tam - wskazał plecak - skoro z niego nie korzystasz, to za wszystkie twoje głupie numery ja będę musiał odpowiadać. A ja nie znoszę się tłumaczyć, więc... - złapał chłopaka za kurtę i podniósł jedną ręka jakby był jakąś zabawką - bardzo ładnie proszę, bądź grzecznym punkiem.

Przeniósł go kilka metrów i oparł o ścianę. To było nawet komiczne - z jednej strony Tommy patrzył na Kaderę z wysokości, górował nad nim dobre pół metra - tyle na ile starczało wyciągniętej ręki Marca; z drugiej strony jednak - swobodnie machał stopami w powietrzu. Młody wampir nie wiedział, czego od niego chce stwórca... Jasne, kurwa, najprościej było zabrać kasę i spierdalać... Znowu. Spierdalać, brzmiało prawie jak: spierdolić... Fuck. Ale zostać było jeszcze gorsze - Tommy wiedział, że szans na pokonanie Starego nie ma, teraz nie wiedział nawet czego on od niego, kurwa, chce. Jak się będzie stawiał - dostanie wpierdol; jak się nie będzie stawiał... kurwa mać... tylko to miał naprawdę... swoją niezależność, swoje podejście do życia, swój twardy kark. To on sprawiał, że kończył grafitti wiedząc co stanie się kilka minut później... “Co kurwa we mnie widzisz?” - zastanawiał się nie wiedząc czy wycelować rewolwer w głowę Kadery i pociągać za spust do ostatniego naboju, czy rzucić broń na ziemię i chwycić za rękę, którą Marc go trzymał. Kurwa! Miał ochotę się popłakać jak dziecko, nie wiedział dlaczego, ale kurwa miał taką ochotę...

- Wszystko zależy od twoich umiejętności i vitae, którą posiadasz. - głos Kadery trochę go otrzeźwił - Nawet kule pistoletowe cie zabiją. Jeżeli nie potrafisz uniknąć strzału i zostajesz ranny, twój organizm usiłuje wyleczyć obrażenia wykorzystując twoją krew, potrzebuje na to czasu, krótkiego, ale jednak. Jeżeli w tym czasie otrzymasz kolejne rany, albo zabraknie ci vitae... koniec. Niektóre rany są bardzo specyficzne, zadane bronią w jakiś sposób magiczną, czy przeklętą są znacznie bardziej kłopotliwe do wyleczenia. Jak to - lewa dłoń Kadery zmieniła się przypominajac szpony drapieżnego ptaka i jeden z pazurów przejechał po twarzy Cannody. Rana zaczęła palić jakby wlano w nią roztopione żelazo, albo wsypano sporą dawkę soli. - Takie same rany zadaje słońce, więc na kilka lat zapomnij o opalaniu. Wampirza nieśmiertelność jest mocno przereklamowana.
Teraz kiedy był tak blisko, Tommy czuł krew swojego sire. Zapach, jaki wydzielało jego martwe ciało, zapach, który doprowadzał go prawie do szaleństwa. Jednak było coś jeszcze - twarz zmieniała się, prawie niezauważalnie, jakby drżąc w ciepłym powietrzu... Kształty twarzy, włosy wszystko było jakby dwoma nakładającymi się na siebie obrazami, głównym - pedałkowatym wyglądem gościa, który go przemienił i czymś pod tym, czymś zupełnie innym...

Tommy czuł narastająca bezsilność, spowodowaną "niewiedzą" oraz dyndaniem w powietrzu. Upuscil rewolwer, bezwładnie się miotając i jedna ręka chwycił się za twarz, druga wbijając paznokcie w dłoń Kadery, którą ten trzymał go za kurtkę. W porównaniu do kulki w łeb to rana na twarzy jak ostatni skurwysyn. Chciał stanąć na ziemi, tym bardziej w obliczu bólu chciał jak najwięcej “postawić na swoim”.

Rana na policzku zaczęła się jednak zasklepiać, dużo wolniej, z dużo większym wysiłkiem, Tommy prawie czuł jak leczenie wyciąga z niego krew, czuł jej odpływ; bezwiednie przygryzł wargę długimi kłami cały czas wisząc w powietrzu. Zimne oczy Marcello utkwione w jego twarzy nie wyrażały absolutnie niczego.
 
Revan jest offline  
Stary 18-06-2013, 18:49   #5
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
- Puść... mnie... - wycharczał Tommy. - Zrobię... - zawahał się. Czuł, że słowa które ma zamiar wypowiedzieć mają zbyt duża wagę. Robił to wbrew sobie, być może po raz pierwszy: - ... co chcesz.

Ręka Starego otwarła się i Młody stanął na własnych nogach, tylko po to, aby w następnej chwili dostać z liścia:
- Nigdy tego nie powtarzaj. Absolutnie nigdy, nikomu tego nie mów. Jesteś Brujahem, dumnym, niezależnym Brujahem. Teraz stawaj na nogi i chodź... - zmiana, jaka nastąpiła w Kaderze była aż nazbyt widoczna. Jakby znalazł, czy może raczej otrzymał odpowiedź na jakieś pytanie. - Co chcesz zrobić teraz? Poza utopieniem kłów w moim nadgarstku? - zapytał idąc w kierunku wyjścia z celi.
- Wyjść stąd. Po prostu wyjść. I coś... Zjeść?
- To przebieraj nogami, -
nie oglądając się Marc wyszedł na korytarz i puścił drzwi, aby się domknęły. Tommy dobiegł do nich i przytrzymał jakby obawiając się, że jeżeli się zamkną, to już ich nie otworzy. Kiedy wyszedł na korytarz dostał w klatę sporym, plastikowym baniakiem. Mężczyzna, który siedział na schodach wyglądał zupełnie inaczej niż jego ojciec. Długie ciemne włosy spływały na ramiona, ciemna marynarka nadawała mu poważny wygląd, choć wszystko było złamane liczną biżuterią, przywodzącą na myśl cyganerię, czy może "artystyczną niszę" społeczeństwa...

*****

Tommy zdziwił się, z jaką lekkością złapał wypełniony płynem 5 litrowy plastikowy baniak. A następnie zlustrował siedzącego na schodach mężczyznę. Z lekko ukrywaną złością. Jednak, zamiast powiedzieć “czego się gapisz?” ograniczył się do troszkę grzeczniejszego zwrotu:
- Hmm. Niezłe wdzianko, koleś.
- Tak wyglądam normalnie -
mężczyzna wstał i pokazał kły - jak nie muszę cię Młody wkurzać tym... - Jego postać zafalowała jakby w podmuchu gorącego powietrza i stała się znów “słodkim pedałkiem”* - Chyba, że wolisz tą wersję...

Tommy zdziwił się yym widokiem. Ale, miał nadzieję, nie dał tego po sobie poznać.
- Czy ja wiem. Ten “outfit” zdecydowanie podkreśla twoją kobiecą stronę, a także twoje panseksualne dewiacje. Więc w sumie, może być.
Marc przez ułamek sekundy trawił to co usłyszał. “Wyszczekany to on jest” - pomyślał. Po czym wybuchnął śmiechem. Uspokoił się po dłuższej chwili i kiedy jego mięśnie na powrót zastygły w kamiennym, niezmiennym od lat wyrazie powiedział:
- Nie znam wielu, którym taka uwaga uchodzi na sucho. Pamiętaj o jednym - nie mów takich rzeczy publicznie, bo będę musiał ci dać w pysk. Dla zasady.
- Hah, zasady. -
młody uśmiechnął się przelotnie. Cały czas ważył w rękach baniak z ciemną, karminową cieczą. Odczuwał głód, a zawartość wydawała się być... kusząca. - Co z tym?
- Zasady mają to do siebie, że trzeba je umiejętnie łamać... Tego spróbuj, a zobaczysz...


Tommy, nie zastanawiają się dalej, odkręcił korek i zaczął pić. Zachłannie, długo, bez opamiętania. W połowie odstawił baniak od ust.
- Ale... świństwo. Gorszego gówna chyba nie piłem. Nie masz czegoś lepszego?

- Przyzwyczajaj sie Młody. To ludzka krew. No Ok, nie ciepła, ale ludzka i to niestety będzie codziennie na obiadek... Lepszą krew mają Kainici i kilka innych nadnaturalnych istot, ale ich wszystkich nie polecam. Ludzka krew nie jest może jakoś wybitnie smaczna, ale jest szeroko dostępna. Wypada więc zrobić dziś lekcję pierwszą - etykieta przy posiłku... Dawaj ten baniak. Też bym coś wypił... -
Marc wyciągnął rękę i, kiedy baniak znalazł się w jego dłoni, wypił resztę. Odwrócił się i zaczął wchodzić na schody prowadzące na parter budynku. Dźwięk telefonu rozległ się kiedy znaleźli się na parterze domu. Kadera podszedł do aparatu i podniósł słuchawkę zalewając rozmówcę włoskim. Zamilkł jednak w pół słowa i przez kilka minut słuchał, od czasu do czasu podtrzymując konwersację znaczącym „hmmmm”. Skasował rozmowę i po krótkim zastanowieniu wybrał ponownie:
- Hei, saat tänään kollegani päässä lentokentältä. Minä saan huomenna.
- Hienoa. Kiitos. –
dodał po chwili.

Odłożył słuchawkę i spojrzał na Cannodę:
- Zmiana planów. Chciałem dziś nauczyć cię polować, ale sytuacja znacznie się skomplikowała. Ja mam problem, co znaczy, że ty też masz wielki problem. Chodź. – Kaderi otworzył drzwi i wszedł do garażu. Po kilku błyskach świetlówki oświetliły samochody i motocykl.
– Dawaj kurtę i wylej tutaj – postawił na bagażniku samochodu niewielkie wiadro – z litr, półtora, swojej krwi…
- Swojej, co, jak?
- Swojej. Normalnie dość... Rozwalasz nadgarstek i nie pozwalasz mu się zrosnąć pozwalając krwi wyciekać. Tak samo jak chcesz się leczyć tak samo możesz nie chcieć się leczyć... Krew każdego Kainity jest specyficzna i potrzebna mi właśnie Twoja, musi być “genetycznie” zgodna, ale nie identyczna z moją.

Tommy popatrzył na Kaderę jak na wariata. Jakby sam z nim zresztą nie był. Podniósł swoją rękę, po czym przegryzł sobie nadgarstek i pozwolił, by krew spływała do wiadra.
Marc wyszedł z garażu, po chwili wrócił z słuchawką telefonu przy uchu mówiąc coś o “zastawie stołowej i lodzie do wódki”, w rękach trzymał jakieś ubrania. Zajrzał do wiaderka i skinął głową. Do telefonu powiedział coś jeszcze o pilnym zamówieniu i rozłączył się.
- Kurta. Nie zmarzniesz, ale jak chcesz co wybierz coś z tego - wskazał ciuchy leżące na drugim wozie.
Tommy “posłusznie” oddał swoją kurtkę, zostając tylko w białej, podartej, przestrzelonej, i poplamionej krwią koszulce.
- Dzięki, obejdzie się.
- Jak chcesz. Pakuj się -
wskazał otwarty bagażnik Volvo - i choćby nie wiem co, nie wyłaź. Jasne?

*****

Bagażnik samochodu był spory, ale to tylko potęgowało niewygodę jazdy - szybkiej, gwałtownej, w której każdy z ostrzejszych zakrętów wywoływał “kurwa” na ustach młodego wampira. Samochód stanął kilka razy, ale na bardzo krótko, może na światłach...



Samochód w końcu zatrzymał się i kilka sekund później zatrzask bagażnika odskoczył. Marc podniósł go całkiem do góry i powiedział:
- Do samolotu. - to był ten sam zimny ton, który wywoływał dreszcze.

Tommy zauważył, że są na lotnisku, choć z dala od głównego terminala. Tuż przy samochodzie był jeszcze jeden mężczyzna - obaj z Kaderą stali tak, że dość dobrze zasłaniali bagażnik od strony terminala pasażerskiego. Po chwili wszyscy w trójkę znaleźli się na pokładzie niewielkiego prywatnego odrzutowca.
- To jest Matt Dereney pilot tego latadła - powiedział Marc wskazując na mężczyznę w średnim wieku. Z otwartej kabiny pilotów dało się słyszeć jakieś wezwanie i mężczyzna odszedł, po krótkiej rozmowie powiedział przez otwarte drzwi:
- Mam zgodę na start, więc...
- Streszczam się -
odparł Marc i spojrzał na Tommy’ego - Mamy układ?

Nie czekając na odpowiedź wyszedł z samolotu. Matt, teraz dopiero Cannoda zauważył, że mężczyzna lekko kuleje, podciągnął schodki do góry i zamknął wejście. Kilka minut później samolot był już w powietrzu. Kiedy lot się ustabilizował pilot wyszedł z kabiny i powiedział:
- Jeżeli chcesz, to jakieś ciuchy są w szafie z tyłu samolotu. Na miejscu powinniśmy być przed świtem, jeżeli nie zdążymy będziesz mógł nocować tutaj...
- Spoko. Nie ma problemu. -
Tommy, nie wiedząc czemu, chciał sprawić wrażenie ogarniętego. Nie wiedział, po kiego chuja stary wsadził go do tego samochodu. Nic nie rozumiał. Ale przynajmniej przeleci się pierwszą klasą.
 
Aschaar jest offline  
Stary 18-06-2013, 19:00   #6
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
Rozdział I


Gelsenkirchen, 13 marca 1987.


- Pani wybacz, jednak nie udało mi się dotrzeć do Księcia... - Otto pewnie chętnie zniknąłby w cieniach gdyby mógł, kiedy Margaret spojrzała na niego.
- Powiedz kierowcy, żeby był gotowy... zaraz. - Seneszal wstała gwałtownie pozwalając sobie na tak "ostentacyjne" wyrażenie swej złości. - Sama to załatwię...

*****

- Co znaczy, że Książę nie życzy sobie?!? - frau von Thyssen podniosła głos - sprawy domeny wymagają, aby Książę podjął decyzję...
- Ale... - Gretha zastawiała sobą drogę ciemnowłosej wampirzycy powodując u Seneszal coraz większą irytację: wczorajszej nocy książę wyraźnie zażyczyl sobie, aby dziś mu nie przeszkadzac. Kilka godzin nie zrobi chybaw wielkiej roznicy... Prawda frau Thyssen?
- VON Thyssen - niemal automatycznie i z naciskiem poprawiła wampirzyca spoglądając w oczy Grethy. Nie dała się jednak wybić z rozmowy i nie podjęła tego tematu, to byłoby za proste i nie zamierzała dac tak łatwo dać się "sprowadzić do parteru" - Te - jak to ujęłaś, kilka godzin zrobi wielką różnicę. Odsuń się i przestań zgrywać zainteresowaną sprawami Gelsenkirchen!
- Nie wejdziesz tam.

Margot straciła resztki cierpliwości i z siła, o którą nikt by jej nie podejrzewał odepchnęła Ventrue i szybkim krokiem podążyła w kierunku apartamentów Księcia. Odepchnieta wampirzyca troche zbyt teatralnie upadła na ziemie zrzucając ze stołu kosztowną rzeźbę. Wezwane krzykiem sługi widziały już udramatyzowany efekt całej sceny i same nie do końca mogły zdecydować czy "ratować" Grethę, czy zatrzymywać Margot. Seneszal zdążyła otworzyć drzwi i znalazła się w sporej bawialni Księcia.
- Jego Książęca Mość wybaczy... - zaczęła jednak widząc pustki w pomieszczeniu przerwała i podeszła do drugich drzwi. Zapukała i nie czekając na pozwolenie weszła do sypialni. - Książę?

Odwróciła się, spojrzała w oczy nadbiegającego i krótki rozkaz "Stój" * wmurował pierwszego z ghouli z podłogę. Drugi widząc wzrok wampirzycy sam posłusznie zatrzymał sie w drzwiach.

- O co chodzi?!? Jak śmiesz rozkazy...
- Ulricha nie ma w tych komnatach Gretho. - stwierdziła Thyssen zimno - co to ma znaczyć?
- To niemożliwe... - głos starej Ventrue się załamał lekko - Wezwij Szeryfa. Natychmiast - rozkazala jednemu z ghouli - i Steuner.
- Dzwonię do Branta - zakomunikowała Seneszal...

 
*****

 
Kilka minut później wszyscy byli na miejscu i pomieszczenia książęce zostały dokładnie przeszukane. Graf von Brandt zaproponował wezwanie jeszcze Irene, ktora przybyła po kilkunastu minutach. Nikt z zebranych nie znalazł żadnych śladów, ani rzeczywistych, ani magicznych rzucajacych jakiekolwiek światło na zagadkę zniknięcia Księcia. Przesłuchanie służby również nie wniosło nic nowego do sprawy. Ulrich von Byern-Ustinov po prostu wyparował - wiele osób widziało go poprzedniej nocy aż do chwili kiedy udawał się na spoczynek w swej zwykłej porze - około godziny przed wschodem słońca. W ciągu dnia nie działo się nic niepokojącego czy niezwykłego, czy nawet odbiegającego od normy, aż do wieczora, kiedy przybyła Margot...

- Ja, Margot Stock von Thyssen klanu Ventrue, Seneszal na Gelsenkirchen obejmuję czasowo tytuł księżnej Gelsenkirchen...
- Ale... - zaoponowała Gretha, chyba uprzedając Brandta.
- Którego to tytułu księżnej zrzeknę się niezwłocznie po odnalezieniu księcia von Byern - Ustinov. - dokończyła Margot i spojrzała po obecnych - Dopilnuję, aby jeszcze dzisiejszej nocy wszyscy obywate naszej domeny się o tym dowiedzieli. Musimy również szybko i wnikliwie przeprowadzić śledzwto i ustalić co tutaj zaszło i gdzie jest Jego Książęca Mość...

 

*****

 

Kiedy informacja o zniknięciu Księcia się rozniosła na jaw wyszło kilka informacji, czy może raczej plotek dotyczących JKM Ulricha. Wszystko razem jednak tylko zaciemniało obraz zniknięcia i ponownie podniosło pytania o jego dalsze panowanie. Najwazniejsze jednak bylo to, że Okazało się jednak, że jeden z obywateli woził księcia poza domenę do połozonego na odludziu domu. W budynku coś znaleziono... Coś, co sprawę poszukiwan ksiecia zepchneło na tak odległy plan, że chyba tylko Grethe one jeszcze interesowały...

Starszyzna zaś wróciła do rozważan nad wyborem nastepcy Ulricha...

 
Wkrótce potem jednak, na przyjeciu w Elizjum - oficjalnie świetującym okragłą rocznice powołania domeny do życia - na które przybyli również okoliczni książęta ze swoja liczna świta - książe Essen - podziekował Margot za zaproszenie używając pełnego tytularnego zwrotu "Margot Stock, księżna von Thyssen, pani Domeny Gelsenkirchen". Polityczna poprawność zakazywała natychmiastowego zaprzeczania czy protestowania... Po przyjęciu jednak - "fama poszła w świat" i primogeni Gelsenkirchen podzielili się. Za księzną, przeciwko niej i wstrzymująca się od oceny wiekszość... Karty zostały rozdane i pierwszą lewę zebrała niewątpliwie Gretha zabraniając wstepu do Elizjum. Oczywiście pozostawał "Las Róż", ale zdawało się, że Księżna nie jest aż tak postępowa, aby - na dłuższą metę - pozostawiać Elizjum w rękach Malkava. Zwłaszcza sympatycznego Malkava...

 
*****

Sponsorowana przez skarbiec domeny budowa nowego Elizjum ukrytego w klubie "Niebo i Piekło" ruszyła pełną parą i w natłoku zmian i knowań niewielu młodych zarejestrowało wprowadzenie do domeny jedynego brakujacego klanu Camarilli...






* Dominacja / Rozkaz
 

Ostatnio edytowane przez Aschaar : 21-06-2013 o 09:39.
Aschaar jest offline  
Stary 18-06-2013, 19:23   #7
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
Port Gelsenkirchen, 16-17 kwietnia 1987



Schnee nie cierpiała podróży.

Nie miała nic przeciwko długim spacerom bez celu tu czy tam, ale przemieszczanie się na większe odległości jakimkolwiek zmechanizowanym środkiem lokomocji jeżyło jej futro na całym ciele. Nigdy nie zrozumiała, czemu dwunogi dają dobrowolnie zamykać się w tych małych, twardych i ciemnych klatkach, które huczały, wibrowały i śmierdziały ponad wszelkie pojęcie...tylko po to, żeby poruszać się szybciej...?

Dziwne. Ale póki dostawała słodką krew do picia i ciepły kąt do spania, było to coś, co jakoś dawało się ścierpieć.

Kiedy tylko przestało trząść, kołysać i warczeć, postanowiła wypełznąć z kontenera i zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz. Była zmoknięta, zdenerwowana i wściekle głodna. Od obijania się po niewielkiej przestrzeni dostawała już lekkiego kręćka, a „pakunek” powierzony jej opiece był zupełnie, ale to zupełnie sztywny i przez całą podróż nie zdradzał chęci do zabawy.

Na zewnątrz było o wiele lepiej.

Kiedy wyciągnęła swoje długie ciałko przez wentylację kontenera, ostre światło portowych reflektorów boleśnie oślepiało jej maksymalnie rozszerzone źrenice. Ale noc była była ciepła, powietrze niosło cały bukiet interesujących zapachów i można było wyciągnąć zdrętwiałe łapy.

Przeciągnęła się i ruszyła na zwiad. Pokręciła się chwilę po zamkniętych magazynach i barakach, ale nigdzie nie było śladu ani dwunogów, ani jedzenia. Dopiero prze siatce, odgradzającej tą część portu, natknęła się na psa stróżującego. To odrobinę poprawiło jej humor: choć kundel nie był żadnym wyzwaniem, masakra przyjemnie ją rozgrzała. Niestety, jej idealnie białe futerko, któremu zawdzięczała swoje imię, również ucierpiało: pies zachlapał je krwią, zostawiając na sierści Schnee brzydkie, czerwone plamy. Jeśli krew zaschła, strasznie trudno było się potem domyć...

Zadowolona z siebie, wróciła do kontenera, by wymyć się porządnie i poczekać, aż „jej” aktualny „pan” przebudzi się z torporu.

Tym razem obudził ją ruch. Na zewnątrz kontenera zaczęło się życie, skrzypiały dźwigi, rozmawiali ludzie. Słyszała trzask metalu obijanego metal, kiedy statek był rozładowywany. Jazda dźwigiem nie należała do przyjemnych, więc Schnee znów opuściła swoją kryjówkę, by obserwować zabawne ludzkie wysiłki z brzegu mola.

Zdążyła uciąć sobie krótką drzemkę, zanim „jej” kontener przeniesiono w końcu na barkę. Schnee ruszyła za statkiem, rozkoszując się słońcem, zapachem morza i spacerem. Stały ląd! Stawiała ostrożnie łapki, omijając plamy oleju i kałuże brudnej wody. Po tabliczkach na magazynach zorientowała się, że są u celu – Gel-coś-tam-coś tam, jak nazywały to dwunogi, to było miasto, do którego miała dotrzeć jej „paczka”. Za chwilę ktoś pewnie otworzy kontener, przepakuje trumnę do kolejnego metalowego, śmierdzącego pudła i Schnee czeka kolejne tłuczenie się w ścisku i smrodzie.

Ziewnęła. Przynajmniej potem, kiedy nocni ludzie będą oddawać się tym swoim nieskończonym dyskusjom, będzie dużo czasu na drzemkę. I miseczkę z krwią!

To, co zdarzyło się potem, zupełnie nie pasowało jednak do tego, co sobie wyobrażała.

Owszem, Schnee przyzwyczaiła się do tego, że dwunogi są głupie, nielogiczne, nieprzewidywalne i w ogóle dziwaczne, ale zatopienie kontenera....to zdecydowanie przekraczało nawet ich pokręcenie. Jej „paczka” już się raczej nie wydostanie. Gdyby nawet wampir się wybudził, miał teraz do pokonania wieku trumny, metal przemysłowego kontenera i dobre kilka metrów burej, portowej wody…

Usiadła na nabrzeżnym pachołku i zastanawiała się chwilę. To, że straciła „pana” nie było akurat niczym niezwykłym – w ciągu swojego długiego życia służyła wiernie klanowi....ale nie poszczególnym jednostkom. Posyłano ją tu czy tam, darowywano jako prezent czy zadośćuczynienie, dziedziczono i sprzedawano razem z innymi przedmiotami, dobrami i sługami, jakie należały do nocnych ludzi. Praga, Berlin, Paryż, w końcu Barcelona, gdzie ostatnio zasiedziała się na dłużej. Ostatni przystanek był zdecydowanie najprzyjemniejszy – klan miał tam dość ludzkich sług, by nie kłopotać Schnee większymi sprawami.

Do czasu.

Całe szaleństwo zaczęło się kilka tygodni temu. Z nasłuchiwanych jednym uchem rozmów gości, odwiedzających klanową siedzibę w Barcelonie, Schnee usłyszała, że w jakiejś miejscowości w Niemczech (ge…ge…no, w każdym razie tam, gdzie teraz była) nastąpiło znaczące przetasowanie polityczne. Ktoś zniknął...? Chyba… W każdym razie, starszyzna widziała w tym szansę na rozszerzenie swoich wpływów. Schnee odwracała się na drugi bok, kiedy dochodziło do dyskutowania szczegółów, które wcale jej nie obchodziły.

Jednak to, że nie zamierzała zwracać uwagi na toczące się wokół wydarzenia, nie znaczyło wcale, że te same wydarzenia się o nią same nie upomną. Kilka dni temu jej aktualny dawca krwi zapakował ją w sportową torbę razem w sporą ilością gotówki, bronią i lewymi papierami, a następnie kazał dostarczyć do portu. Schnee miała towarzyszyć jednemu z kainitów w drodze do tego miasta w Niemczach. Dyspozycje były proste: zapewnić każdą możliwą pomoc swojemu nowemu „towarzyszowi” i w miarę możliwości donosić o jego poczynaniach starszyźnie.

Spotkanie z jej nowym „panem” nie było przyjemne. Schnee od razu poznała w nim bezwzględnego drapieżnika: kainita był drobny, szczupły, i blady, ale w jego niespokojnych, uważnych oczach czaiło się okrucieństwo i przebiegłość. Przez cały czas nie powiedział ani jednego słowa. Wysłuchał instrukcji („dostać się do miasta bez zwracania na siebie żadnej uwagi”), z tym samym zimnym zainteresowaniem obejrzał broń, papiery i kota, kiwnął głową i położył się do trumny.

Schnee była osobiście urażona takim pomijaniem jej osoby, ale zbyt obawiała się reakcji wampira, by domagać się większej uwagi czy lepszego traktowania. Dopiero w kontenerze nasikała bucowi do ziemi, w której leżał. A co!

Według wytycznych mieli wylądować po cichu w mieście i skontaktować się z lokalnymi przedstawicielami organizacji. Dalszych instrukcji nie było, miały oczekiwać na miejscu. A teraz, myjąc łapkę, Schnee patrzyła, jak bura tafla wody zamyka się nad prawdopodobnie jedyną istotą w tym mieście, którą jakkolwiek znała i mogła określić jako „nie-otwarcie-wrogą” wobec siebie.

Kontakt z "odbiorcami paczki” w tej sytuacji nie wchodził w grę – Schnee służyła kainitom wystarczająco długo, by wiedzieć, co zwykle spotyka posłańca, który przynosi złe wieści...szczególnie posłańca tak mizernego jak ona. Może później, uznała. Szczególnie, że nie miała najmniejszego pojęcia, kogo powinna szukać, a prawdopodobnie jedyne instrukcje znajdowały się teraz na dnie kanału w zatopionym kontenerze, razem z wampirem, torbą i resztą kontrabandy.

Na razie należało się zorientować, o co chodzi w tej całej zabawie. W naturze zawsze wygrywał silniejszy lub sprytniejszy – i być może ten, kto tak elegancko załatwił jej tymczasowego „pana” będzie lepszą inwestycją od kogoś, kto dał się zrobić jak małe, ślepe kocię...?

Otrząsnęła się i rozejrzała: wśród śmiertelnych tłumoków, którzy kończyli pracę przy zatapianiu ładunku, jeden wyróżniał się ruchami drapieżcy. Przyjrzała się mu uważnie…*

Cytat:
Aura mężczyzny była bardzo wyraźna, zdecydowanie nie wampirza (co ten robiłby w dzień "na nogach"?), również nie wilkołacza... Nie była również ludzka, jakby mocniejsza, bardziej wyrazista i w jakiś sposób zimna. Uczucia były wyraźne, ale w jakiś sposób pozbawione emocji - jakby doskonale zagrane...Kotka nigdy czegoś takiego nie widziała. Mężczyzna ma trochę orientalne rysy twarzy - chińczyk, może japończyk...około 35 lat, ok. 180 wzrostu, dobrze zbudowany.
To będzie dobra nitka...po której trafię do puchatego kłębka – pomyślała Schnee. Zamruczała z zadowolenia: w końcu jakieś wyzwanie dla łowcy! Ostrożnie ruszyła za mężczyzną w stronę opuszczonych magazynów.



Mężczyzna obejrzał się i szybko, acz dokładnie zlustrował okolicę nie zauważając jednak nic podejrzanego. Wszedł pomiędzy dwa zbudowane blisko siebie magazyny i z ponadludzką sprawnością dostał się po ścianie na dach.

Schnee poczuła się zaalarmowana. Nie chciała iść prosto za tajemniczym człowiekiem, wdrapała się więc na najbliższy dach i uważnie rozejrzała. Dostrzegła swój cel dopiero po dłuższej chwili: człowiek krył się w cieniu osłony wentylatora magazynu. Musiał zdać sobie sprawę, że jest śledzony i zastawił pułapkę. Na szczęście nie spodziewał się, że tropi go…kot.

Nagle drgnął i odwrócił głowę: Schnee przywarła natychmiast do dachu, ale to był tylko przelatujący ptak. Mężczyzna wyczuł go, zanim zrobiła to Schnee. Po jej grzbiecie przeszły ciarki: nie miała szans go tak podejść. Lepiej było się nie ruszać…

Na szczęście po jakiś trzydziestu nerwowych minutach dwunóg uznał, że nic mu nie zagraża: zeskoczył z dachu i szybko oddalił się w kierunku miasta. Schnee nauczyła się, że silniejszym drapieżnikom należy ustępować i nie wchodzić na ich ścieżki. Niech polują w spokoju. Wcale, ale to wcale nie miała ochoty ruszać za nim…ale miasto z takimi „tubylcami” zapowiadało się jeszcze gorzej niż na początku.

Kiedy tak snuła się po porcie, nie mogąc się za bardzo zdecydować, co powinna dalej robić, wyczuła, że w jednej z piwnic spoczywa uśpiony wampir.

Kainita! Źródło krwi! Nie, zdecydowanie takiej okazji nie można przegapić. Oblizała pyszczek; głód krwi nie był bardzo dotkliwy, ale dawał o sobie znać lekkim niepokojem. Polowała teraz na nieznanym terenie i trudno przewidzieć, kiedy trafi się następna okazja, by ugasić pragnienie, więc żadnej nie można było marnować na beztroskie uganianie się za dwunogami. Nie namyślając się długo, dała nura przez piwniczne okienko do środka.

Piwnica była brudna, stara i zagracona. Chwilę zajęło jej odszukanie wampira; okazało się, że urządził sobie legowisko pod jedną z zalegających tu blach, fragmentów jakiejś wiaty. Wampir wyglądał jak młody chłopak, ubrany w wojskowe ciuchy.

Schnee chwilę przyglądała się "śpiącemu". Dwunóg. Nocny dwunóg. Śpi w bezpiecznym miejscu. Niby wszystko się zgadzało, ale "coś" było w nim innego, niż u tych nocnych, z którymi miała przeważnie do czynienia. Obwąchała go nieufnie: to chyba był jeden z tych innych nocnych, z którymi toczyło się ciągłą walkę. Jak koty i psy. Albo jak koty i inne koty. Niemniej jednak, to było coś znanego: chodzące źródło jedzenia, głaskania i innych przyjemności, na razie jedyne w okolicy. Schnee nie zamierzała wybrzydzać; może następnym razem trafi się jej coś lepszego, ale na razie ten dwunóg musiał jej wystarczać, póki nie pozna lepiej tego terenu łowów.

Ułożyła się w niewielkiej odległości od wampira, zwinęła w kłębek i zasnęła, z jednym uchem czujnie nastawionym ku górze. Do wieczora nic się nie działo.

Kilka minut po zapadnięciu zmroku wampir poruszył się i po chwili usiadł. Spojrzał w stronę Schnee i odskoczył do tyłu, znajdując się pod ścianą. Podciągnął kolana pod brodę i wlepiając wielkie, czerwone oczy w kotkę wydukał:

- K...ko..t…

Gwałtowny ruch wampira spowodował identyczną, instynktowną reakcję u Schnee: z kłębka białej sierści stała się torpedą, która skoczyła na cztery łapy w kąt pomieszczenia. Futro sterczało na niej w każdą możliwą stronę. W końcu się uspokoiła. Ktoś, kto lękał się kota, nie mógł być przecież groźny...Miauknęła swoim najbardziej błagalnym głosem i podeszła na wyciągnięcie ręki do obdartusa. Usiadła i zaczęła mruczeć, czekając na reakcję.

Chłopak uśmiechnął się i wyciągnął rękę delikatnie, ale pewnie dotykając łebka, wodząc za uszkami...

- Jak się nazywasz? Skąd się tu wzięłaś? Jesteś głodna? - zapytał wymiałkując kolejne "sylaby" zupełnie gładko, jakby od niechcenia...

Mrrr...dotyk był przyjemny, Schnee nigdy nie miała dość porządnego głaskania. Szczególnie po tylu dniach spędzonych w zimnych, obłych ścianach.

- Śnieg. Twój zapach. Okienko. Głodna tak - odmiauknęła - Domciepło?

Było coś dziwnego w takiej rozmowie, kocim miauczeniem, od którego trochę odwykła. Ale przynajmniej wampir nie mógł jej za bardzo podejrzewać...

- Ty mała kombinatorko... - podniósł ją ostrożnie i przysunął prawie do swojego nosa - Mogę dać ci mojej krwi, ale z domem będzie problem... Tu jest niebezpiecznie... bardzo. Skąd się tu wzięłaś? Pachniesz stalą i Renem... Przypłynęłaś statkiem? Sama? Z kimś? - podniósł nadgarstek do ust i rozharatał go kłem.

Podsunął dłoń tak, aby Schnee mogła spokojnie pić.

- Pewnie za to co teraz robię znów dostanę kopy, więc może powiesz mi w co się pakuję... Tak po przyjacielsku? Już zwiewać, czy szukać schronienia, czy może walczyć o swój rewir?

Krew! Słodki zapach drażnił i nęcił jej nos, przebierała łapkami w powietrzu, zanim wampir nie podał jej nadgarstka. Smak był czystą ekstazą: Schnee mruczała jak szalona, zlizując czerwony, lepki płyn, a jej naprężony ogon drżał jak pralka na wysokich obrotach. Chłeptała zachłannie, brudząc sobie pyszczek i wąsy. W końcu miała dość: oblizała się i spojrzała znów na wampira.

Nie wydawał jej już się takim złym wyborem; właściwie Schnee czuła się do niego całkiem przekonana. Pewnie efekt minie z czasem; póki co obeszła klęczącego kainitę, ocierając się o jego kolana i plecy.

Z drugiej strony, ten wampir był...dziwny. Dziwnie miękki i miły, choć dało się w nim wyczuć drapieżnika. Schnee to zastanawiało - w jego zachowaniu było wiele z tego, jak traktowały ją dwunogi - tłumoki, a nie jej dotychczasowi państwo. Być może nocni ludzie są w tym mieście jacyś inni...?

Tym lepiej jednak dla niej; mimo przypływu sympatii dla jej nowego "pana", nie zamierzała tracić nic ze swej czujności. W ciągu swojego życia napatrzyła się dość, by wiedzieć, że to istoty takie jak ona padają pierwsze ofiarą niezadowolenia nocnych...Niezależnie od tego, jak dobrzy się oni na początku wydawali.

- Pana nie. Pan nie żyje bardzo-bardzo - miauknęła. Nie zamierzała wdawać się w szczegóły dotyczące swojego przybycia tutaj, to mogło być groźne - Teraz bezpiecznie. Dziwny dwunóg, dziwna aura wcześniej. Poszedł. On bardzo drapieżnik. Groźny. Czujny. Śnieg uciekła.

Obeszła wampira i stanęła przed nim, unosząc głowę tak, żeby wyglądać jak najbardziej "niewinnie" i wlepiła niebieskie ślepia w kainitę.

- Śnieg dobrykot. Twoja krew - twój przyjaciel. Śnieg dobre uszy, dobre oczy, pazury i kły. Śnieg patrzy, poluje, pilnuje. Umowa?

Przypomniała sobie, jak nocni ludzie robili, kiedy zgadzali się ze sobą i wyciągnęła w kierunku wampira łapkę.

- Heh... nie mogę cię zatrzymać... A w zasadzie nie powinienem. Ten dziwny człowiek - zmienił dość gwałtownie temat - Gdzie był? Możesz mi pokazać? Był jednym z nas?

Schnee prychnęła, rozczarowana. Typowe. Dwunogi, czy to dzienne, czy nocne, zawsze zdradzały niezdrowe zainteresowanie tym, co robią inne dwunogi. Może jednak to jest jakaś szansa na wkradnięcie się w łaski wampira...?

- Poszedł. Noc temu, w dzień. Nie-wampir, nie-człowiek, nie-bestia. Śnieg nie wie. Śnieg zaprowadzi - odwróciła się i dala nura na zewnątrz przez okienko. Miauknęła ponaglająco na chłopaka.

Poprowadziła go trasą od piwnicy do magazynów, na dachu których chował się „drapieżnik”, klucząc tak, by kainita nie odgadł, skąd faktycznie przyszła.

Chłopak dokładnie zbadał wszystkie ślady. Stawał się coraz bardziej niespokojny. W końcu powiedział:

- Muszę o tym z kimś porozmawiać. Tam będzie sporo ludzi...Chcesz iść ze mną? Obiecuję, ze nic ci się nie stanie...

Shnee przeciągnęła się. Więcej dwunogów, znaczy więcej obowiązków...i więcej możliwości. Oraz jakieś cztery ściany – skoro nawet kainita był zaniepokojony, znaczyło to, że na dworze było zdecydowanie zbyt niebezpiecznie, żeby pałętać się za długo bez potrzeby.

Może dla jakiegoś burasa miałoby to urok, ale Schnee dawno zrobiła się zbyt wygodna, by szlajać się jak jakiś dziki kot ze śmietnika.

Miauknęła potakująco i zeskoczyła z dachu na portową uliczkę, czekając na swojego przewodnika.



Szybko zagłębili się w opuszczoną portową dzielnicę. Ponure, opuszczone budynki, z których większość została dokładnie złupiona z jakichkolwiek metalowych elementów, straszyły wybitymi szybami i wulgarnym, chaotycznym graffiti. Wszędzie poniewierały się rozbite butelki i puste strzykawki, cuchnęło moczem, zgnilizną i ludzką beznadzieją.

„Przewodnik” Schnee zajrzał do jednej z takich ruder i chwilę rozmawiał z grupką urzędujących tam meneli. Schnee nie fatygowała się, żeby wchodzić do środka; wychwyciła jednak szelest przekazywanych pieniędzy i kilka słów, w tym „spokój”.

Kichnęła; smród niemytego, schorowanego ludzkiego ciała przyprawiał ją o dreszcze, przywołując mgliste, mroczne wspomnienia.

Następnym przystankiem było małe, ciasne mieszkanie o podobnym standardzie, co cała dzielnica.



Chłopak wziął szybki prysznic i przebrała się czystsze ubranie. Chwycił większy, wypchany wojskowy plecak i spojrzał na Schnee, która wyglądała z okna na podwórko.

- Idziesz czy jedziesz? – zapytał krótko.

Schnee rozciągnęła się w "koci grzbiecik" i uznała, że można ruszać. Ale nie zamierzała iść nie wiadomo jak daleko na piechotę, czy biegać za długonogim dwunogiem. Wzięła rozpęd i wdrapała się na plecak, uczepiając się wszystkimi łapami górnej pokrywy.

- Naprzód! - miauknęła zadowolona z siebie i gotowa do podróży. W końcu dla wygody i własnej ciekawości mogła odcierpieć nieuniknione trzęsienie i hałas samochodu…

-----

Użyte dyscypliny:

* Auspex: Aura Perception
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!

Ostatnio edytowane przez Autumm : 18-06-2013 o 22:53.
Autumm jest offline  
Stary 20-06-2013, 19:10   #8
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
POCZĄTEK

dawno, dawno temu...


Kim jest ten mężczyzna? Wstał teraz i podszedł do innej grupki. Co z dziewczynami? Leżały na swych poduszkach bez ruchu... Odpłynęły? A może zabił je? Nie, nie było widać krwi.

Co ten obcy robi? Kilkoro z jej przyjaciół zabrał do nieruchomych dziewczyn. Może faktycznie coś się stało? Boże, jak tu się zjawią żandarmi... Co on robi? Całuje tamtych…Obrzydlistwo, nawet mężczyzn! Dobrze, że tylko w szyje, ale to i tak zbereźne. Dlaczego tamci nic nie robią? Każdy, którego ten obcy obściskiwał pada na poduszki. On ich morduje, na pewno ich morduje w jakiś sposób! Muszę uciekać, tylko ciało nie chce mnie słuchać... O nie, upadłam na ziemię. On gapi się teraz na mnie.

Zabije mnie! Mamo, mamo pomocy! Ach, on tu idzie... mamo! Mamusiu błagam... Podnosi mnie z ziemi, ale nie prowadzi mnie na poduszki. Idziemy tam, gdzie stoi Jurgen i Eva i jeszcze kilku kawalerów... Tak, oni mi pomogą, musimy uciekać! Mężczyzna sadza mnie na krześle, znów się uśmiecha... jakby wiedział, o czym myślę. Muszę uciec!

- Dobrze - odezwał się obcy – wy zostaliście wybrani. Nie ruszajcie się i czekajcie na swoją kolei! Przemiana boli, ale to nie trwa długo, mgnienie oka, gdy patrzeć z perspektywy wieczności. Tak, wieczności! Pamiętajcie, kiedy tylko się obudzicie i będziecie głodni, tam leży wasze pożywienie – wskazał na ludzi spoczywających na poduszkach – Każdy, kto rzuci się na mnie, zginie! Zacznijmy zatem od ciebie moja droga. Nie bój się... Jest w tobie siła. Mam nadzieję, że pożyjesz na tyle długo, by ją rozwinąć...

O Boże! On mnie ugryzł w szyję... to... wampir! On naprawdę piję moją krew... jest mi tak ciepło, chyba odpływam... Mamo… Mamusiu…



EGZYSTENCJA

współczesność

Irmina otworzyła oczy. Sen o własnym przeistoczeniu prześladował ją od kiedy postanowiła napisać własną wersję Wywiadu z wampirem. Nie to, żeby w ogóle zaczęła cokolwiek notować, ale sen powracał raz po raz przynosząc z sobą bezsens egzystencji. Leżała na łożu w kształcie łodzi i nie czuła nic.


Ani odrobiny chęci, żeby wstać. Nic… Minuty mijały, zmieniając się w ich ciągi. Kiedy w trzeciej godzinie również żadna chęć nie przyszła, Irmina poczęła zmuszać swój umysł, by przypomniał sobie, po co tu jest. Po co… „żyje”.

Zamknęła oczy, setki twarzy przelały się przez jej wewnętrzne spojrzenie.
Von Byern-Ostinov, Ronald Defeo, Margot Stock von Thyssen, pani Bauman, Sasha Vykos, Karol, Esmer Bloomberg, Karl Werner, pudel Figo, Markus Fosser, Rzeźnik z Dortmundu, stara Marta, William graf von Brant, Zack Blacker… nikt, nikt nie był wart, by dla niego wstać.

Nawet Margot, z którą przybyła niegdyś do miasta, a która była teraz księżną, nie mogłaby zmusić Malkavianki do podniesienia się z łóżka. Cała ta sprawa z zajęciem tronu budziła zresztą niesmak Irminy. I nie chodziło o wątpliwą postawę moralna, jaką ona sama wykazała się, zdradzając von Thyssen słabości dawnego księcia, związane z jego poprzednim żywotem. Dla Ditrich to po prostu nie miało znaczenia. Niech władze sprawuje ten, kto ma ku temu talenty, ale żeby o to zabiegać? Nie rozumiała tego. Po co tworzyć dodatkowe problemy, skoro już samo odchylenie kołdry wydaje się niemożliwe?

Rozległo się dyskretne pukanie, na które nie odpowiedziała. Po chwili znów. W końcu klamka została naciśnięta, a do pokoju głowę wsunął Karol – dobiegający 40-stki kamerdyner pani Bauman - jej własny ghoul.

- Proszę wybaczyć, ale stara Marta sprząta dziś to piętro i chciałaby zająć się również pani pokojem.
- Niech spada!
- Pani Irmino?
- Jutro! A teraz daj mi spokój.

Karol już miał zamknąć za sobą drzwi, gdy wstrzymała go, krótkim – Czekaj!
- Tak?
- Jak się ma dziś pani Bauman?
- Dobrze, choć… jest osłabiona nieco po pani wczorajszej wizycie.
- Ale tak w normie?
- W normie.
- Dobrze, idź sobie.


Drzwi zamknęły się. Ditrich westchnęła. Znała kiedyś Helgę Bauman jako rezolutną śpiewaczkę operową. Nawet towarzyszyła jej podczas tournée po Europie w latach ’50. Teraz jednak owa iskierka przygasła, zmieniając się pod wpływem wylewu w ludzką roślinę. Oficjalnie to Irmina była opiekunką emerytowanej śpiewaczki i zarządzała majątkiem, który nie miał żadnego spadkobiercy. Nieoficjalnie było to wygodniejsze niż posiadanie własnych pieniędzy i posiadłości, a na dodatek krew Helgi wciąż była soczysta…

- Gdybym nie obżarła się wczoraj, może bym dziś wstała – rzekła do siebie, lecz nie miała siły nawet na to, by robić sobie wyrzuty.


Znów wpatrywała się bezmyślnie w sufit, wyświetlając na nim projekcje własnych wspomnień. I tak aż do rana, kiedy jej ostatnią myślą było „Może jutro… tak, może jutro znajdę jakiś powód żeby wstać”.
 
__________________
Konto zawieszone.

Ostatnio edytowane przez Mira : 20-06-2013 o 19:14.
Mira jest offline  
Stary 20-06-2013, 21:33   #9
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie

Konduktor obudził ją na dworcu w Gelsenkirchen.
- Koniec trasy - ledwo jej dotknął, a zerwała się na równe nogi. A było na co, bo nogi to miała do samej dupy. Przeciągnęła się. Będzie musiała powtórzyć proces jeszcze raz kiedy opuści pociąg. Sufit był tu zdecydowanie niemiłosierny dla takich żyraf, jak ona.
- Dzięki stary - klepnęła staruszka w granatowym mundurku i w następnej chwili już jej nie było. Zamaszyste kroki czarnych buciorów zabrały ją do dworcowej łazienki. Wyciągnęła fajka z wymiętej paki i odpaliła zapałkę od podeszwy. Dymek z rana, jak piwo o każdej porze.
- Reszta jest milczeniem - pouczyła swoje odbicie.
Obejrzała zęby. Przydałoby się umyć. Sprawdziła kieszenie.
- Jest, kurwa - z ulgą wyciągnęła szczoteczkę z wewnętrznej kieszeni kurtki. Gorzej z pastą. Spojrzała na kostkę szarego mydła, która kusiła z kąta umywalki. W końcu wzruszyła ramionami, namydliła szczoteczkę, nabrała powietrza i z bojowym okrzykiem zaczęła szorować zęby. Piana zrobiła się nieziemska. Zanim zabrakło jej powietrza do krzyku, zachciało jej się rzygać. Zdławiła jednak to uczucie po męsku i wypłukała usta wodą. Parskała jak przeziębiony źlerbak. Nieważne jak dużo wody zużyła, niesmak nie ustępował. Uznała, że nic z tym nie zrobi i zaczęła się rozbierać.
Mycie się na dworcach nie należało do praktyk, które napawały ją dumą, ale były rzeczy, które zrobić było trzeba. Umyła się całą, od stóp do głów, w małej umywalce i z pomocą szarego mydła. Trochę szczypały ją otarcia na knykciach i zimno jej było w stopy, ale tak to doświadczenie było znośne. Chyba ktoś zajrzał do łazienki w połowie ablucji, jednak dziewczyna się tym nie przejmowała. Zachlapała całą podłogę, tak że powstała niemała kałuża. To też jej zwisało. Gorzej, że teraz będzie musiała schnąć jak ten debil. Wytarłaby się srajtaśmą, ale srajtaśma w publicznym kiblu była zjawiskiem rzadszym niż jednorożce.


Otrząsnęła się jak mogła najlepiej. Trochę poskakała. Wreszcie uznała, że może włożyć dżinsy i zastanawiała się czy nie powinna zwinąć świeżej koszulki, gdy ktoś zajrzał, by sprawdzić co to za hałasy. Babcia klozetowa zrobiłą przerażoną minę, ale zaraz chwyciła za mopa.
- Co ty sobie myślisz?! - zamachnęła się, a Aedan o mało nie wywinęła kozła na śliskiej od mydła i wody podłodze - Wynocha!
Babcia coś tam jeszcze krzyczała, ale dziewczyna wyminęła ją zwinnie i z naręczem ubrań zwiała z dworca. Z takimi starymi prukwami nie warto było zadzierać. Szybko znalazła jakiś skwer, walnęła się pod drzewem i zdrzemnęła. Kiedy się obudziła, była już sucha i rześka. Zaczęła się zastanawiać nad powodem, dla którego trafił właśnie do tego miasta. Ani to duże, ani jakoś specjalnie urokliwe. Wzruszyła ramionami i zaczęła przeszukiwać kieszenie z nadzieją, że znajdzie jakąś wskazówkę.
Trochę kasy, trochę śmiecia, trochę kostek do gry na gitarze, trochę kapsli, fajki, zapałki, dowód i dwa papierzyska. Jeden bilet kolejowy do Gelsenkirchen, poplamiony czymś brunatnym i jedno zaproszenie do jakiegoś klubu.
- No to wiele wyjaśnia - pewnie obiła komuś wczoraj mordę i to mu wygarnęła z kieszeni. Przyjrzała się wymyślnemu kartonikowi zapraszającemu na jakąś pretensjonalną, prywatkę do “Nieba i Piekła” i uśmiechnęła się do siebie - No to się, kurwa, zmarnować nie może.

Okazało się, że do tancbudy jest niedaleko. Tu chyba nigdzie nie było daleko. Okazało się też, że do tej części za zaproszeniem wpuszczają dopiero od pierwszej, ale za to w klubie trwa konkurs na twarz “Neba i Piekła” i można wygrać kasę. Na to się pisała. Dobrze, że po drodze postanowiła zrobić zakupy.
Buła z kiełbasą, którą wtranżoliła na rynku podawała co prawda mydłem, ale dało się znieść. Potem stwierdziła, że potrzebuje nowego ciucha, nadłożyła więc drogi przez osiedla i natrafiła na suchutkie pranie. Zgarnęła pierwszą lepszą podkoszulkę i zwiała gdzie pieprz rośnie. Była więc najedzona i pachnąca, mogła z powodzeniem wyglądać dla aparatu.
Szybko się jednak zorientowała, że chodzi też o pokazanie jakiegoś ducha lokalu, co już jej zwisało wiotkim chujkiem. Nie miała siły ani ochoty żeby się jakkolwiek wysilać. Zajęła się więc sobą. Na dolnym poziomie muza była znośna i lali piwo. Było ok, do momentu, gdy ktoś popełnił zasadniczy błąd i trącił ją w kufel.
Bójka była krótka, acz epicka. Na szczęście udało jej się przekonać wykidajłów, że jest ofiarą nieporozumienia i właściwie to delikatnym kwiatkiem. Wypiła z chłopakami brudzia, wskoczyła na blat i dała popis wokalny do takiej, dość nowej nuty. W pewnym momencie ktoś wepchnął jej do ręki mikrofon. Nie nacieszyła się nim zbyt długo, bo potknęła się o jakiś badziew i gruchnęła w tłum, który zebrał się pod barem. Dzięki bogu trafiła na ludzi świadomych i kulturalnych, którzy w dobrym rockowym stylu zanieśli ją prosto do kibla. Gdy wyszła, odrobinę odświeżona, ogłaszano właśnie zwycięzców.
Ku swemu zaskoczeniu została Miss Piekła. Będzie musiała to sobie wysmarować na koszulce. Ruszyła na poszukiwanie jakiejś dziewczyny z czerwonymi ustami. Dziewczyny z czerwonymi ustami praktycznie żywiły się szminkami.
Zaśmiała się i skomentowała jeszcze trefny wybór jury, kręcąc głową.
- Jest to, panie, dziewica uboga i brzydka jak nieszczęście, ale niewątpliwie dziewica i niewątpliwie moja wybranka: taki już mam gest, że wybieram to, czego nikt inny nie chce.
Ruszyła w stronę schodów. Najwyższa pora była sprawdzić, czy można już wbić się na poziom zero.

[MEDIA]http://farm5.static.flickr.com/4111/5006369656_057470d760_o.gif[/MEDIA]
 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks

Ostatnio edytowane przez F.leja : 24-06-2013 o 12:41.
F.leja jest offline  
Stary 23-06-2013, 23:35   #10
Banned
 
Reputacja: 1 Revan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znany
Po niecałych czterech godzinach lotu samolot wylądował na - jak się okazało - niewielkim lotnisku Ivalo w fińskiej Laponii. Lotnisko sprawiało wrażenie wybudowanego w szczerym polu. Poza niewielkim terminalem nie widać było żadnych zabudowań, a ściana lasu jaka otaczała pas potęgowała tylko wrażenie bycia “w środku wielkiego nigdzie”. Lotnisko było jednak dobrze utrzymane i zdawało się być dobrze wyposażone.


W pobliżu miejsca postojowego, na którym zatrzymał się Learjet czekał młody, ok. 25 letni, chłopak ubrany w niebieską polarowa kurtkę i wojskowe czarne bojówki wpuszczone w wojskowe buty. Obok niego stała czerwona Toyota Hilux, w całkowicie terenowej wersji, ze sporą paką przykrytą brezentem. Było szaro, i Tommy zaczął się czegoś bać. Po chwili uświadomił sobie, że za pół godziny miało wstać słońce…

- Na imię mam Ingmar. - powiedział mężczyzna płynnym angielskim z wyczuwalnym dla Cannody amerykańskim akcentem.
- Siedzenie czy paka? Powinniśmy być w dwadzieścia minut na miejscu, jeżeli wszystko pójdzie dobrze...

Tommy bez słowa usadowił się na siedzeniu pasażera. Nie podobało mu się to określenie „jeżeli wszystko pójdzie dobrze.
Samochód ruszył w kierunku terminala. Ingmar prowadzi terenowego Hiluxa bardzo ostro, w mieście ulice i chodniki były odśnieżone, a cały śnieg wywieziony. Szybko jednak znaleźli się poza miastem, a po kilku kilometrach samochód skręca w boczna drogę z tablicą "Yksitiynen Tie". Tu śnieg jest tylko ujeżdżony, choć o tym, że zjechaliście z oczyszczonego asfaltu świadczą tylko tumany białego puchu podnoszone przez koła.

Tommy po raz pierwszy poczuł strach. Strach pierwszego świtu. Właśnie teraz uświadomił sobie, że nigdy już nie zobaczy słońca. A przynajmniej tak mu mówił Markus. Szczerze, chyba miał to chyba w dupie. Nigdy nie lubił, jak mu świeciło w twarz. Ale nie chciał zginąć. Tak bardzo, że do głowy nawet wpadł mu głupi pomysł wyskoczenia z samochodu i zakopania się w śniegu. Głupi pomysł.

Kierowca spojrzał na umieszczony nad lusterkiem wstecznym zegar i docisnął pedał gazu do oporu. Na krętej leśnej drodze samochodem kilkakrotnie rzuciło i kiedy wydawało się, że droga nigdy się nie skończy, a przynajmniej nie przed wschodem słońca zza gęstych drzew wyłonił się budynek.



Tommy uspokoił się, kiedy brama garażu zaczęła się zamykać, kątem oka zauważył jeszcze, że mężczyzna świeci się od potu, i choć chłopak coś mówił to dźwięk i ułamek sekundy później - obraz rozmyły się kainicie i zgasły we śnie...

Kiedy następnej nocy Canoda ocknął się, siedział dalej w samochodzie; przed nim, na masce stała szklanka z krwią.

Tommy wysiadł z samochodu, w ludzkim odruchu “rozprostował” kości, czyli przeciągnął się. Czuł się trochę jak po nocnym melanżu. Zrobił w ciągu nocy kilka tysięcy kilometrów, prawie napadł go dzień... Wziął szklankę i jednym haustem wypił zawartość. W garażu stał jeszcze jeden Hillux i trzy skutery śnieżne. Postanowił przejść się po domu. Zauważył wczorajszego typa, który go tu przywiózł. Postanowił nie odzywać się pierwszy. Oglądał sobie jakieś kosztowne, kruche bajery na półkach, dotykał je, obracał...
Mężczyzna zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na kainitę, krzątał się po kuchni raz po raz zaglądając to do piekarnika, to do książki kucharskiej. Gdzieś na piętrze lekko stuknęły drzwi i dopiero to wyrwało kucharza z zadumy.
- O! Nie usłyszałem. - stwierdził maskując zaskoczenie, czy może zdziwienie – Jestem Ingmar.
- Cześć. - Tommy machnął ręką w jego kierunku. – Ja jestem Tommy. Zresztą, pewnie nie muszę się nawet przedstawiać. Bardzo ładny domek.
- E... To znaczy nie mój, ja tu tylko sprzątam. Sven nie mówił, kto przyjedzie tylko, że będzie to "książe nocy"... – „Sven”?
- Cześć... Co jemy? - identyczna kopia Ingmara zajrzała do piekarnika i potem usadowiła się za stołem. Bliźniacy byli nie do rozpoznania. – Zaproponowalibyśmy zapiekankę, ale jest zbyt wypieczona...
- Nie, dzięki. - Tommy odmówił. Jakoś nie miał ochoty na “normalne” jedzenie. – Sven mówił coś jeszcze?
- Nie. - odparł Ingmar – tylko tyle, że mam kogoś, jakiegoś kainite, odebrać z lotniska... i że sam będzie dzisiaj. Nic więcej, a nie lubię zadawać mu pytań...
- Aha - stał tak przez chwilę gapiąc się jak bracia wcinają swoje żarcie. Następnie odwrócił się i zszedł z ich pola widzenia. Chciał wyjść. Przewietrzyć się. Nie dać znać po sobie, że jest wkurwiony. Znowu.
Na dworze było zimno, a w zasadzie to mózg Cannody mówił mu, że jest zimno, bo martwe ciało nie dostarczało żadnych doznań. Poszarpana i pokrwawiona koszulka podrygiwała w lekkim wietrze uderzającym w twarz setkami lodowych igieł. Pokryty kamieniami taras był odśnieżony, jednak dalej wszystko pokrywała nienaruszona warstwa śniegu. Prawie absolutna cisza panowała w okolicy. „Żadnych perspektyw na spacer”, pomyślał. Stał tak i się gapił jak kołek. Po kilku, może kilkudziesięciu minutach Tommy usłyszał startujący silnik samochodu. Bliźniaki co prawda wyglądali na takich z którymi możnaby pogadać, ale to by oznaczało przyznanie się do niewiedzy. Miał coraz większą ochotę na ponowne i tym razem bardziej dosadne wygarnięcie Staremu co o nim myśli... albo poszukanie odpowiedzi na własną rękę.
Tommy zawrócił do domu. Spodziewał się, że jeden z bliźniaków pewnie zostanie. Nie bardzo rozumiał konotacji żywych z kainitami, ale odpowiedź zamierzał uzyskać tylko, gdy pojawi się Sven. Zamierzał przejść się po domu i poszukać miejsca, w którym jego Sire trzyma ciekawsze rzeczy niż bliźniaków.

Cały budynek był niesamowicie ogromny. Urządzony z przepychem, acz gustownie. W piwnicy mieścił się basen, siłownia, jedno wnętrze urządzone w stylu klubowym, z parkietem, winiarnia z beczkami, bilard, sauny. Nigdy w życiu nie widział takiego bogactwa. Na górze znajdowała się olbrzymia biblioteka liczące tysiące woluminów. Sama klasyka i fantasy.

Poza zwykłymi pokojami, uwagę przykuły pewne trzy. Jeden był urządzony w stylu wiktoriańskim. Tommy zastanawiał się, po co Kaderze takie bzdety. Laski lecą na takie bajery? Jakieś łóżko z baldachimem, ręcznie rzeźbione meble. Skrzyneczki na biżuterię, owalne lustro na srebrnym stelażu, wyższe stany średnie tamtych czasów. Następny pokój był urządzony w stylu średniowiecznym. Obity drewnianymi listwami, w rogu znajdował się siennik, pod ścianą stały narzędzia rolnicze, jakaś motyka… Czy wampiry lepiej się czuły wśród takich bibelotów? Ile lat musiał mieć ten sukinsyn? Wszystko wyglądało, jakby osoby zamieszkujące te pokoje wyszły przed chwilą

Trzeci pokój zaś był pusty. Ściany straszyły nagim betonem, z sufitu wisiała jedna żarówka na kablu. Wszedł i stanął na środku. Oświeciło go, że nie był jedynym „dzieckiem” Marcusa. To był jego pokój. Z pewnością. Wyszedł stamtąd, speszony. Natrafił na salę koncertową. Na scenie stało trochę sprzętu muzycznego, jakieś klawisze, perka, trochę gitar, wiolonczela. Poczuł dziwne mrowienie w rękach, patrząc na instrumenty. Tym przecież zajmował się przez całe swoje życie. Darł ryja, klepał hasłem „No Future” na lewo i prawo, a teraz… Chwycił jedną z gitar, usiadł na podłodze i zaczął grać...
 
Revan jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:04.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172