Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-04-2017, 15:27   #181
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
Zosia & Marta & Wolf i Wolfowe ogony

Kiedy Zosia wkroczyła do komnatki przydzielonej Gangrelce, pomieszczenie było już wyczyszczone ze wszelkich śladów Marcinej bytności. Marta siedziała przy stole naprzeciwko Wolfa, wisząc mu na twarzy nieruchomym i bynajmniej nie przyjaznym spojrzeniem. I choć milczała, to to spojrzenie mówiło samo za siebie. W tej szczególnej chwili bardziej niż oczy Gangrela ukontentowałaby ją cała jego głowa, sfruwająca szparko z ramion. Pod ścianą z nogi na nogę przestępowali zaniepokojeni atmosferą Wolfowi przyboczni. A Wilhelma nie było…
Sam Wolf jednak patrzył jej wprost w oczy z wyraźnym wyzwaniem. Nie lękając się, ani też nie kuląc ze wstydu, za wczorajsze czyny. Nie przejmował się ni jej naganą, ni gniewem.
- Najlepiej uderzyć w ranę już zadaną i szeroką – rzekła Marta pustym obojętnym głosem, gdy tylko Zosia się zbliżyła. - Jeśli się uda, straci dużo krwi. Przed walką winniście uprzedzić, kto broń wysmarował, by reszta baczenie miała.
Po stole posunęła dwie flaszeczki z ciemnego szkła, jedną w stronę Zosi, drugą do gangrela, i podniosła się, wspierając się dłońmi o blat, najwyraźniej zamierzając ich opuścić.
Zosia zamrugała wielokrotnie, wiodąc wzrokiem od jednego gangrela do drugiej gangrelicy. Widząc pochmurną postawę Wolfa, pomachała mu z wymuszoną wesołością, samemu będąc spiętą jak struna.
Co u licha się tu działo?
– Eee, co? – zapytała wprost, widząc przed sobą podstawioną fiolkę. Czy to była jakaś trucizna na Lecha? … Marta chciała zaufać jej z czymś takim?
Gdyby atmosfery w pokoju nie dało się rąbać toporem, to pewnie byłaby zaszczycona takim honorem.
- Mazidło. Do posmarowania broni na łowy z leszym.
Marta odwróciła ostrzyżoną na krótko głowę… i Zosi w jej przygasłych oczach mignęła przez moment złośliwość, jak błysk w źrenicy kota.
- Ale Wolf ci wytłumaczy, doskonale wie, jak tego używać. I jak to działa na wampierze. Uważaj, żeby nie poharatać kogoś z współtowarzyszy, przypadkiem oczywiście. To byłby dowód niezdarności. Głupoty. I złej woli.
Zosia przyjrzała jej się niepewnie. Bardzo powoli przeniosła wzrok na Wolfa, i pomachała mu nieśmiało.
– Eeee, jestem pod Pana opieką?
Pytanie skontrapunktowało trzaśnięcie drzwiami i kroki Martusi, cichnące w korytarzu.
- Z tego com słyszał. To bardziej pod opieką pewnego Ventrue, nieprawdaż? - spytał Wolf uśmiechając się drapieżnie.- Blisko jesteście ?
Zosia odruchowo spłonęła czerwienią.
– Ja- co? To- Nie- – odchrząknęła. – N-nie bardzo rozumiem c-co to ma do czego-kolwiek. – „uniknęła” odpowiedzi. – J-jak już to pod o-opieką Pani Honoraty… Ona przecież jest zwierzchniczką Brujah tutaj…
- Wście… Też mi opiekunka.- położył po sobie uszy Wolf. Metaforycznie oczywiście. Widać miał z Honoratą niekoniecznie przyjemną przeszłość. Niemniej Zosię przestał nagabywać.
Z tym że teraz Zosia ani myślała porzucić tematu.
– Dlaczego tak źle Pan mówi o Pani Honoracie? – zmarszczyła brwi w niezadowoleniu. – Jest uprzejma… Ugościła nas… Mnie nawet zdecydowała się do rodziny przyjąć… A wszyscy tylko „wścieklica”, „wścieklica”.
- Mało ją znasz…- stwierdził obojętnie Wolf.- Zatłukła sześciu synków kniazia na tej Arenie. Rzucała się za każdym razem do gardła każdemu Gangrelowi, który rozglądał się na jej ziemiach.
– To nie ona wymyśliła zasady areny. – odburknęła Zosia, zakładając ręce na piersiach. – A ci goście na jej ziemiach… Zapowiedzieli się?
- Nie…- zaśmiał się sarkastycznie Wolf.- Nie zapowiedzieli się. I dlatego kniaź przymykał oko, na to że wycierała drogi gębami tych słabeuszy.
– Dla mnie to wygląda na to że Pani Honorata przymykała oko na wasze wybryki. Też bym nie chciała żeby mnie nachodzono w moim domu. – stała dalej oporem. Zdała sobie jednak sprawę, że nigdzie nie dojdą w ten sposób, więc miast ciągnąc dyskusję pchnęła palcem pozostawiona przez Marte flaszeczkę.
[i] - … To jak to działa? … Panie Wolf. [/] – wysiliła się na uprzejmość.
-Pokrywasz tym broń i ranisz wroga… nie pozwala ranie zamknąć się za szybko i zakrzepnąć krwi. Siła nasza tkwi w posoce. A już Brujah szczególnie, bo oni muszą dużo krwi mieć w sobie by poruszać się tak szybko. Tracą więc siły szybciej niż inne Gangrele. Marta sądzi że na Leszego też to podziała.- wyjaśnił Gangrel.
- … Jest dość spory… I stary… Może mieć jej dużo. – zauważyła Zofia, chwytając fiolkę. - … Ale lepszy taki plan niż żaden.
… W pokoju zapadła niezręczna cisza. Nie łączyło ją z Wolfem dużo tematów… A i Gangrel się dobrą opinią u niej specjalnie nie cieszył…
Pozostała jej taktyczna ucieczka.
– T-to ja już pójdę. – pomachała mu z wymuszoną wesołością, i odwróciła się w strone drzwi. I wyszła zanim zdążył się odezwać.

Zosia i Wilhelm

Na wieść o przybyciu Wilhelma Zofia zareagował z częściowo typową dla siebie paniką. Częściowo, bo nie była przyzwyczajona ani do tego by adoratorzy odwiedzali jej komnaty, ani tym bardziej by był to Wilhelm, który raczej charakteryzował się powściągliwością i… Nie chciała używać tego słowa, ale – „Biernością”.
Jak tylko więc poprawiła włosy, pozwoliła mu wejść do środka, siedząc posłusznie na zydlu obok stołu, z krzesłem dla Wilhelma po przeciwnej stronie.
- … Rozumiem. – odparła na jego słowa. Wieści o pojedynku Bjorna z Zachem zdążyły już do niej dotrzeć, chociaż nie znała jeszcze szczegółów. Po części obwiniała się o to, że nie było jej na miejscu by powstrzymać rozlew krwi, po części – wdzięczna była, że nikomu nie stała się trwała krzywda. – Ja…
Przełknęła nieistniejącą ślinę.
- … Nie chce żeby Bjorn kogoś skrzywdził. I… Um… Ja… – Nie bardzo wiedziała jak kontynuować. Więc zaczęła od początku.
[i] – Nie rozumiem Gangreli Wilhelmie. [i] – powiedziała wprost. – Nie rozumiem… Drogi, którą obrali. Ich prób… Ułaskawiania Bestii. – Zacisnęła wargi, po czym kontynuowała dalej. – Z bestią nie mogą negocjować. Bestii nie można tolerować. Jest ona wszystkim, co złe. Ale Gangrele… Ignorują to. Próbują z nią współżyć. A ona może i chowa kły, na jakiś czas, ale… Prędzej czy później atakuje. Zawsze. - Nabrała powietrza. – To, że Bjorn nie może jej kontrolować… Dowodzi, że mam rację. Że my mamy rację. - Poszurała ziemie czubkiem stopy. Nie wydawała się specjalnie zadowolona ze swoich spostrzeżeń. – To pomyślałam sobie… Że skoro droga Gangreli go zawodzi… To może nasza mogłaby mu przynieść ukojenie. Pozwolić okiełznać bestię. Pomyślałam, że gdyby przyjął nasz punkt widzenia… I gdyby przyniósł on efekty… To może w końcu zawiązalibyśmy z Gangrelami jakąś nić porozumienia. Szczerego porozumienia. – dodała markotnie. To co mieli teraz z Miszką … Oparte było na fałszu.
– Dlatego chciałam z nim porozmawiać. Pomimo wszystkiego co o nim słyszałam. Wiem, że teraz pewnie tylko go złoszczę, ale… Może z czasem, nakłonię go do rozmowy.
- … I dlatego nie chce go unikać. Chce dalej próbować. Ale… Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzania… Mogę się wstrzymać… Albo przynajmniej być ostrożniejsza. – dodała po chwili namysłu. Nie chciała robić Wilhelmowi problemów, ale…
To, co robiła, było słuszne. I nie chciała przerywać.
-To nie jednorożec Zosiu… nie złoży w końcu rogu na twym łonie i nie da się iskać po grzyw…- zamilkł nagle Wilhelm zdając sobie sprawę jak nieprzyzwoicie mogły zabrzmieć jego słowa w jej uszach. Zdał też sobie sprawę, co może znaczyć jednorożec. Niemniej dworskie gierki, to mogło być za dużo na uszy młodej Brujah.- Poza tym. Bjorn może nie być.. Gangrelem. I z pewnością jest jaki jest z własnej woli… a nie z powodu Miszki. Nasz kniaź lubi trzymać swoje dzieci na krótkiej smyczy… więc to nie on go takim stworzył.-
Zosia nie zwróciła nawet uwagi na niezamierzony podtekst w analogi o jednorożcu. Zbyt zajęta była rozmyślaniami o Bjornie – i o wampirach.
– Nawet jeżeli stał się taki z własnej woli, to… Nie znaczy że chce nadal taki być. – odparła cicho. – Widziałam… Widziałam wampiry które w pełni oddały się bestii. Bjorn jeszcze tego nie zrobił. Nawet jeżeli za życia był berserkerem, to nie musi to być ścieżka którą chce podążać jako wampir.
Ponownie poszurała ziemię nogą.
– Co chce powiedzieć to… Że dla każdego jest nadzieja. Ludzie potrafią się zmieniać na lepsze. I wampiry także. Wiem, że brzmi to strasznie naiwne, ale… Może Bjorn całe nieżycie czeka na to by ktoś pokazał mu inną ścieżkę. Chce spróbować. – Zmarkotniała trochę. - … Ale może to poczekać, jeżeli tak sobie życzysz.
- Zosiu… jeśli on za życia był berserkiem, to wybrał taką drogę świadomie. Nie dlatego, że nie miał wyboru, czy nie znał innych. Dlatego, że chciał.- wyjaśnił powoli Wilhelm jak małej dziewczynce.- Może w przypadku innych dzieci kniazia jest jakaś nadzieja, ale… on to stracona sprawa. On chce podążać tą drogą… i nie chce twojej pomocy, ani nikogo innego.
– Może za życia nie wiedział że przyjdzie mu nosić w sobie ucieleśnienie szału i zła. – odparła nieprzekonana Zosia. - … Jeżeli życzysz sobie żebym trzymała się od niego z daleka, to postaram się nie zawracać mu głowy.
Nie chciała się wykłócać o prawdziwą naturę Bjorna bo… Nie znała jej. I Wilhelm też nie.
- Życzę sobie. A co do Bjorna… Zosiu, on za życia wpadał w morderczy szał i był z tego dumny. Nie dla wszystkich… Bestia jest przekleństwem. Niektórzy dobrowolnie weszli w jej objęcia, czasem już za życia. - odparł spokojnie Wilhelm.- Nie pozwól by twoje pragnienia, wpływały na osąd innych osób. Nie szukaj uparcie dobra, tam gdzie go nie ma. Ani zła tam, gdzie byś chciała by było. Bo zawiedziesz się boleśnie.- pogłaskał dziewczynę po policzku.- A tego bym nie chciał.
– Nie jest teraz dumny z atakowania swoich przyjaciół. – skontrowała, co może i zabrzmiało by butnie, gdyby wampirzyca nie spłonęła rumieńcem czując na policzku chłodne palce Koenitza. - … Czy to takie złe, chcieć widzieć dobro w innych? – zapytała retorycznie.
- … Przepraszam, nie masz pewnie teraz głowy do takich dyrdymałów. – spłoszyła się lekko. Ze wszystkimi co miało ich czekać, to naprawdę nie wyglądało na dobrą chwilę by rozmawiać o filozofii. - … Zrobię jak prosisz. Skupmy się na polowaniu lepiej. Muszę znaleźć… Większy miecz, aha, ha. – podrapała się po policzku, lekko zdenerwowana. Głupio było o tym rozmawiać. – No wiesz… Duży potwór, twarda skorupa… Coś ciężkiego, żeby się nie złamało tak łatwo.
- Jakiś ciężki miecz się znajdzie. Ja używam zweihanderów na vozhdy, zwłaszcza na takie jak ten Leszy. Dużych i powolnych. O broń więc się nie martw.- mina rycerza świadczyła o tym, że słowa młodej wampirzycy nie bardzo przekonały.
– Zweinhander? – zdziwiła się Zosia. – To te nowe, tak? Sama trenowałam na półtorakach… Ale, um… Chyba byłby dobry. – przytaknęła po chwili zastanowienia i skupiła się na Wilhelmie. Jej oczy powędrowały po jego zbroi, po czym zarumieniała się, zdając sobie sprawę jak to musiało wyglądać.
– … Czy… Będziesz bezpieczny? – spytała cicho. - Ten potwór… Jest ponoć bardzo silny… A my… Nie możemy cię stracić.
-To nie pierwszy vozdh którego żywot zakończę.- uśmiechnął się rycerz ciepło.-Bardziej martwię się o ciebie czy Jaksę.
– Nie myślę by bił szybciej czy mocniej niż mój stwórca. – wzruszyła ramionami wampirzyca. – I nawet jak coś mi się stanie… To… Najważniejsze jest złamać klątwę, i zakończyć ten konflikt.
-A ja myślę, że tak… uderza mocniej. - ocenił Wilhelm.
– To lepiej nie dać się trafić. – odparła krótko wampirzyca. Unikanie ciosów w strachu przed śmiercią to nie było dla niej nic nowego.
Miast tego postukała zbroje Koenitza.
– Wytrzyma?
- I ona… i ja. Nie tak łatwo mnie zranić.- wyjaśnił z ciepłym uśmiechem Wilhelm.
- … Obyś miał rację. – odparła niepewnie, i pod wpływem impulsu stanęła na palcach by cmoknąć go w policzek. - … Idź już. Musze się przygotować. A nie wypada damy podglądać jak się przebiera. – zażartowała z rumieńcem na twarzy, i wypchnęła go ze swojego pokoju.

* * *

Podrzucając ze znudzenia nożem, Krasicki obserwował jak Borucki upuszcza krwi z krowy do bukłaka dla Zosi. Polowanie na pradawne potwory… Co za szaleństwo. Trzeba być niespełna rozumu by zgłaszać się na ochotnika na coś takiego.
Oczywiście więc jego przełożona musiała się wyrwać pierwsza do tego pomysłu.
…Co to mówiło o nim, jeżeli z własnej woli za nią podążał?
- … Heh.

Borucki zakrył ranę, i zakręcił bukłak. Krew zwierzęcia nie była rzekomo aż tak pożywna jak ludzka. Jeżeli Zofia naprawdę będzie jej potrzebowała podczas walki, to lepiej byłoby podarować jej ludzką, i wmówić że jest końska czy coś…
Ale pomimo nieustannego podejmowania głupich i niepraktycznych decyzji przez ich zwierzchniczkę, Borucki nadal wiernie ją wspierał, mimo że ta nawet nie zapewniała mu własnej krwi. Krasicki nie był do końca pewien, z czego brała się ta lojalność. Pragmatyzm, czy dziewczęca sylwetka wyzwalała w nim jakieś ojcowskie pobudki?
Dziewczynę dało się lubić, ale ten jej nieustanny upór i ograniczony światopogląd sprawiał, że Krasicki zaczynał się zastanawiać czy młoda nie zrobić w końcu czegoś katastrofalnego w skutkach… Z najszlachetniejszych pobudek.

Oby nie.
Może nie był z niego zbyt dobry Katolika, ale modlił do każdego Boga jaki go w tej chwili słuchac, by jednak nie.

* * *

– Nie… Um… Widzi pan, no… Powinien być drogę dłuższy…
Górka pokręcił ze zrezygnowaniem, a kowal Gangreli dalej patrzył na Zofię jakby tej już nie tylko wyrosła druga głowa, co trzecia i czwarta.
– Czy ty się ino dobrze czujesz, dziecko?
– Tak… Po prostu… niech Pan proszę przyniesie najdłuższy miecz, jaki Pan ma… – prosiła dalej załamana wampirzyca.
Górka wydał z siebie gardłowy odgłos, powoli tracąc cierpliwość z obydwoma. Zrezygnowany, kowal wyrzucił ręce w powietrze, i ruszył za zaplecze.

Przyniesiony przez niego miecz długi liczył sobie blisko półtora metra długości, z metrowym ostrzem, i postawiony na sztorc przed Zofią sięgał jej do podbródka. Nie był to Doppelhänder , jak ten o który mówił Wilhelm, ale tym daleko było to rozpowszechnienia się na wschód.
- … Miałam nadzieje że będzie Pan miał coś dłuższego… - mruknęła Zofia.
Mężczyzna wyłuszczył oczy, a dziewczyna pochwyciła ostrze i uniosła je do góry –
Wystawiając nogę do przodu, młoda Brujah skorygowała swoją postawę tak by nie przewrócić się pod ciężarem ogromnego miecza. Zamachnęła się nim parę razy, ale bez większego entuzjazmu. Przytaknęła powoli głowy, jakby akceptując podaną broń, chociaż widać było, że nie bardzo miała ochotę jej używać.
Z punktu widzenia Górki i kowala… Cała scena była absurdalna. Dziewczyna była zbyt wątła by móc dzierżyć tak wielkie ostrze, a jednak robiła to z łatwością… Nie zmieniało to faktu że sam jego rozmiar czyni posługiwanie się nim niepraktyczne, a jednak forma Zofii dobrana była specjalnie pod walkę bronią dorównującą jej rozmiarem… Nie, przewyższającą ją nawet.
– Jeżeli to Panu nie przeszkadza, to… Pożyczę to na bestię. - poprosiła Zofia, a kowal ani myślał odmówić na tym etapie. – Dziękuje.

* * *

Zofia wyprowadziła szeroki zamach, pozwalając by ciężar ostrza niósł ją za sobą. Podskoczyła lekko do przodu, i miecz płynnie przeszedł w następny szeroki zamach. Powtórzyła ten ruch kilku krotnie, odtwarzając wielokrotnie praktykowaną sekwencję ciosów. Taniec śmierci, jak mawiał jej Stwórca.

Kiedy przychodziło co do czego, Brujah przy całym swym uwielbieniu wobec własnej elokwencji, na polu bitwy Brujah często porzucali iluzje finezji. Miast bawić się wyćwiczone manewry, skupiali się wyłącznie na systematycznym wyżynania wroga, z dedykacją żniwiarza zbierającego plony. Każde cięcie rozpłatywało wroga. Kto odważyłby się nawet podejść do takiej bestii by ją zranić?

Nie było na świecie pancerza, które byłoby w stanie zatrzymać dwuręczne ostrze w rękach wampira władającego potencja.
Tak uczył ją jej stwórcy. I mimo że nienawidziła wszystkiego, co próbował jej wpoić, teraz planowała wykorzystać te lekcje w polowaniu na Leszego.

… I zrobi to bez wyrzutów sumienia. Stwory, które oddały się bestii, czy to wampiry, czy Vozhdy, nie zasługiwały na litość.
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."
Aisu jest offline  
Stary 24-04-2017, 18:00   #182
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Czujne oko robiło to, co potrafiło najlepiej. Patrzyło. Wzrok Jaksy przeskakiwał po zebranych. Alkohol we krwi spijanych ludzi szumiał w głowie diabolisty. Myśli się kłębiły. Wspomnienia. Wspomnienia Bora i wspomnienia Jaksy. Z czasem zaczynał je oddzielać. Odzyskiwał swoją tożsamość. Był w stu procentach sobą w czasie rozmowy z Wilhelmem. Lecz teraz, gdy przyjemny szum rozkołysał jego błędnik, zapach świeżo ściętych smoleńskich brzóz uderzył nozdrza krzyżowca. Mięśnie niemal same napinały się pod elegancką koszulą w rytm uderzeń siekiery. Wspomnienia drwala. Tak wyraźne, choć tak odległe. Wzmacniane alkoholem, choć słabnące z każdą wypaloną świecą. Faeria barw ludzkich i wampirzych aur przyprawiała o zawrót głowy. W końcu zlały się w obraz maleńkiej tatarki. Po chwili rozwiała się. Przed okiem Toreadora pojawiła się Wścieklica. Gdzieś na języku czuł metaliczny posmak krwi Brujah. Jaksa zastanawiał się, czy nie iść do prywatnej komnaty blondynki po tym jakże dworskim balu.
Hałas skłonił jednookiego do odwrócenia się. W pierwszej chwili myślał, że oto rozkwitła kolejna pijacka zabawa. Jednak gdy zobaczył co miało miejsce wszelkie wspomnienia rozwiały się pozostawiając jedynie Wilhelma, który ciężkim tonem poucza o tym, iż winni być drużyną.

Jednooki wstał ociągając się i wziął w dłoń schowany w pochwie dwuręczny miecz. Jego trofeum. Insygnie pokazujące wszem i wobec co zyskał dzięki walce w dole. Jedynie Giacomo wiedział jak wiele stracił tamtej nocy.

- Nie będzie żadnej areny. To ten tutaj rzucił się z toporem na Milosa. W domenie waszego ojca. W domenie księcia.

Bożogrobiec z kamiennym wyrazem twarzy spoglądał wprost w oblicze wolfowe.
- Milos… zaczepiał go, więc sam sobie winien.- stwierdził twardo Wolf ignorują spojrzenie. Był bardziej blady i wyraźnie przestraszony.- I nie powinien swoich czarów na niego miotać. Nie dziwota, że Bjorn wpadł w szał.
Tyle że Wolf, raczej nie bał się ani Milosa, ani Jaksy. - Kniaź zły będzie.-
- Będzie - głos Toreadora w takich właśnie momentach potrafił być wyjątkowo nieprzyjemny dla ucha - o co poszło?
W czasie oczekiwania na odpowiedź jednooki rzucił swym czujnym okiem na aurę nie tylko rozmówcy, ale i Bjorna.
Niestety piwo wypite w krwi nadal mąciło rozum. Dostrzegł wampirzą aurę, ale przyszpilony kołkiem Spokrewniony nie wykazywał mocnych emocji. A słabych Jaksa nie dostrzegł.
- O waszą napaść… Myślisz, że tylko ja zauważyłem, żeście się uwiesili na nim jak rzepy na psie? Co pomyśli kniaź, gdy się dowie, że na jego słudze sojusznicy magyę wampirzą ćwiczą. Może to i nie sanktuarium, ale nadal dwór kniaziowski. Jakiś szacunek dla jego dzieci mieć wypada…- warknął gniewnie Wolf.-.... Ładnie to odpłacacie za naszą gościnę. Nie ma co.-
- Wyjmijcie z niego ten kawał drwa i przygotujcie. Kara go nie minie, jeno trzeba nam silnych w walce z Leszym.
Jaksa ruszył w ślad za Milosem. Wszak jako szeryf winien być bezstronny


Podróż powrotna zajęła Milosowi i jego grupie tyle samo czasu, co wjazd. Z Górą Milos i jego towarzysze pożegnali się tuż po opuszczeniu kniaziowych lasów. Tu też nastąpiło pożegnanie z Giacomo. Kalwin wyruszył z ludźmi Honoraty do jej sioła. A Milos wraz Tremere oraz Olgą skierowali się do karczmy w której to czekał na nich od kilku już pewnie nocy Chudoba. Oczywiście Zach mógł mieć za złe Włochowi, że ten nie chce go wesprzeć w boju. Ale Giacomo nie potrafił walczyć, większy pożytek był z kilku ludzi Wilhelma którzy bezpieczeństwa Francuza pilnowali.

Dotarli do celu koło północy i w końcu mogli nacieszyć swoje oczy
karczmą.


Milos był pewien że i Chudoba był tu już na miejscu. Miał kilka nocy na dokładne zapoznanie się z okolicą i zaplanowanie całej sytuacji. Duża przewaga. Ale za to Milos miał po swojej stronie Lasombrę i Tremere. Oraz swoich ludzi, ludzi Olgi, oraz… paru ludzi Wilhelma którzy przede wszystkim mieli osłaniać Lecroix’a który może i był potężnym magiem, ale w zwarciu tracił wiele ze swych atutów.
Zamyślona Olga przyglądała się karczmie, a potem Milosowi, a potem znów karczmie… i znów Milosowi.
- To twoja rozgrywka szachowa. Decyduj jak zagramy.- rzekła mu w końcu.


Narada przebiegała szybko i bez kłótni. Wszyscy skupili się na omówieniu strategii i poznaniu przeciwnika. Zosia więc siedziała z boku i nie przeszkadzała. Potwór...


… w postaci sztyletu wbitego w drewniany pieniek stanowił punkt główny ich "mapy", wokół którego planowali strategię. Manewry mające osaczyć bestię, bo kopanie wilczego dołu kniaź uznał za kiepski pomysł. Nie zdołają wykopać dość dużego. A żeby ubić stwora trzeba będzie go porąbać na kawałeczki i spalić. Włócznie, kusze, łuki, broń palna nie miały robić wrażenia na leszym. Jego miecze i topory.
- Jak duży?- gdy padło te pytanie, to kniaź ponuro wspomniał iż wysoki jest jak chata. I z kształtu przypomina zwalistego olbrzyma, z kształtu jeno bo w Leszym nic ludzkiego nie ma. Ani zwierzęcego. Leszy… był wyjątkowy.
Był też… nieopancerzony.
- Pewnych spraw nie da się wytłumaczyć. Trzeba je pokazać. Leszy to wyjątkowy vozdh pod wieloma względami. Jego ciało nie ma pancerza, ale jest… jak drzewo. Zwarte w sobie… skórę ma grubą. - widać Janikowski nie był w stanie oddać słowami tego co zobaczył. Wedle jego słów ma dwoje oczu, ale też na nich nie polega. Zaś minogów ma dużo. Mnóstwo… szybkich i atakujących błyskawicznie.
Wedle słów kniazia, potwór był duży i zwalisty… i tak wolny jak są powolne istoty o takiej posturze. Potrafił się rozpędzić w razie czego, ale zwrotności nie miał. Od tego jednak miał te minogi w nim ukryte.
Co do szybkości wysysania… ratunek należy uczynić szybko, bo jeśli wgryzie się pierwszy… kolejne dołączą błyskawicznie. I dlatego właśnie kniaź potrzebował silnych wojaków i najedzonych. Słabeuszom nie zdążą udzielić pomocy. I dlatego zerkał z dezaprobatą na Zosię, dziewczyna wydawała mu się przekąską dla Leszego. Drobniutka i delikatna.


Cała noc podróży… cały dzień leżenia w brudnej lisiej norze (przedtem borsuczej), ale dotarła tu…
Na wilcze terytoria.. cóż, terytoria sporne. Bo i kniaź do tych ziem miał pretensje.
Co akurat Martę nie dziwiło. Miszka był zachłannym Gangrelem.
A Soroka był tchórzliwym… Dziwne że Miszka go usynowił. A może nie on?
Może przyjął go do rodziny jak Bjorna czy Wolfa? Dla sprytu, którego brakowało Górze i jej braciom? Albo dla umiejętności czytania?
Soroka z pewnością nie był najpotężniejszym z kniaziowego klanu. I dlatego odradzał Marcie wędrówkę w głąb jaskiń. Któż wiedział co się w nich kryło oprócz legowiska w tej mrocznej pieczarze.


Za niskiej jak na stwora, który miał w niej mieszkać?
Przyglądając się jej i węsząc Marta wiedziała co tam jest. Zwłoki. Zasuszone zwłoki pozbawione krwi, stare i świeże. Leszy znosił tu swe posiłki.


Plan był prosty… Kniaź, Wilhelm oraz Jaksa mieli być przynętą. To na nich miał się skupić Leszy. Dlatego że dwójka z nich była zakuta w ciężkie zbroje które utrudniałyby poruszanie się śmiertelnikom. A Miszka… był po prostu potężny. Oni też mieli długie włócznie, którymi chcieli przebić Leszego i przyszpilić go do ziemi, by reszta mogła doskoczyć i wspólnie zarąbać mieczami owego stwora.
- Im szybciej go zabijemy tym lepiej. Im dłużej walka trwać będzie tym większą przewagę zyska.- wyjaśnił kniaź.
Cała wyprawa ruszyła za Bolesławem wchodząc głębiej w głuszę leśną, sam kniaź otrzymywał informację poprzez leśne ptactwo od tajemniczego Biesa.
Całą noc przeszli, na dzień zakopując się w poszyciu leśnym. Pół nocy kolejnej przemierzyli, nim Zosia dostrzegła nienaturalną ciszę. Nie tylko ona. Pozostali Gangrele też.
- Nadchodzi.- wyjaśnił kniaź.- Bądźcie gotowi.
I miał rację… Leszy nachodził.


Gigantyczna sylwetka przypominająca garbatego olbrzyma. I to jedyne co było w nim “ludzkiego”. Pysk nie przypominał żadnego zwierzęcia, ciało zbudowane głównie z roślinnej materii organicznej było trudne do zauważenia, gdy się czaił. Leszy… dobre imię dla tej bestii. Wcielenie gniewu i potęgi lasu spoglądało na nich płonącymi czerwienią oczami. Głód i szaleństwo odbijało się w nich.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 28-04-2017 o 20:54.
abishai jest offline  
Stary 05-05-2017, 13:21   #183
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Mało z czego rada była w ostatnich nocach, ale woj przez Biesa przydzielony akurat jej się udał. Był to ów mąż o długich siwych wąsach, którego Swartka bałamucić próbowała. Nosił imię jedynego władcy Litwy, co się królem ogłosił, Mendoga, i odmowiednio do tego miana pełen był dumy. Zaskakująco szybko dogadał się Marcinymi warchołami, z Karautem rychło odkryli, że wiela słów z dawnej jaćwieskiej mowy litewskim jest podobne, i choć obaj pełni byli dystansu, to znać było, że z racji wieku i podobnych poglądów na życie u boku nieżyjących przypadli sobie do serca. Przyboczni dwaj Soroki, pół-Litwini, pół-Rusini, w całości niedźwiedziom bardziej niż ludziom podobni, trzymali się z boku i we własnym towarzystwie. Mienili się wojami, ale Marta i bez rozpytywania widziała, że to bartnicy, smolarze czy inni leśni ludzie na służbę wzięci, i że wśród szlachty im niesporo i niewygodnie. Odsuwali się, a tu trzeba było łeb zadrzeć i swoje robić... co rozeznają, jeślić kumaci. I jeślić wyżyją tę wyprawę... a Marta nie była pewna, czy sama wróci, i czy aby pójście za rodzicielem w zaświaty nie jest tą dobrą, a przynajmniej najlepszą ze złych dróg.

Gangrelka wyjęła onucę z kociołka i odcisnęła ją w garści nad warem. Do bulgocącego tłuszczu skapywały gęste i czerwone jak krew krople barwnika z pancerzyków chrabąszczy.
– Patrzaj, miły Soroka, urodne jako jucha – zwróciła uwagę siedzącemu obok miodosytnikowi na swoje dzieło. – Wielkie pany na Litwie i na Rusi takoż w tych żukach przyodziewy barwić sobie każą. Iżby jako w krwi skąpani chadzać... A może i ty chadzał? Boś ty nie pod strzechą rodzony, hm?
– Iżem był miejscowym szlachcicem dwadzieścia pięć wiosen temu, ghulem na służbie… a potem promowany przez kniazia właśnie. Czerwce… znane są tutaj, choć to bardziej na południe od nas częściej używane do barwienia. Lachy też tak czynią – objaśnił Soroka, nie bardzo zaskoczony tym widokiem. – Co niektórzy szlachcice powiadają, że będzie kiedyś z tego piniądz, bo ci na zachodzie wielce się w purpurach lubują, ale szlachetnie urodzonemu nie godzi się brać za kupiecką robotę.

Rewelacja iż Soroka był szlachcicem, z kolei na Marcie nie zrobiła wrażenia. Widać było, że należy jej przewodnik do gołoty… tej szlachty co się sznurkiem konopnym przepasa, bez pierścienia rodowego chodzi i każdej roboty się chwyta.
– Takem myślała, szlachtę to od razu poznać z postawy – obrzuciła go wzrokiem od stóp do głów. – Ale że dwadzieścia pięć wiosen temu jeszcze tu Mokosz i Peruna czczono, na któryś mi przysięgał? – uniosła brwi, palec wsadziła w stygnący tłuszcz w kociołku, po czym wargi rozchyliwszy, pomadę na nie nałożyła krwistą. – I to pode szlacheckim dachem. No, no…
– Bohu świecę, a Perunowi ogarek, jako powiadają. Popom dziesięcinę płacilim, ale mój przodek kapłanem starych bogów był, zanim tu popy przyszły bałwany w chramach obalać. Zresztą… kniaź pozwala starych bogów czcić, ino byle to czanych w oczy nie kuło. Pogaństwo w książęcej domenie kwitnie – zaśmiał się głośno Soroka.
– No no… – kontynuowała tym samym tonem. – A bałwany z chramu, co waszą salą wieczerna, to kędy powędrowały z ziem tak łaskawych?
– Kniaź potopił wiela lat temu. Czcić starych bogów pozwala, ale nie po to nową kaplicę postawił, by przed starymi bogami klękać – wzruszył ramionami Soroka.
– Akurat – pokręciła głową smutno. – Akurat… ty to mnie jednak za durnowatą bladź masz, Soroka. A już myślałam, śmy dogadali się.
– Mówię jako słyszałem… Po prawdzie nigdy nie obchodziło mnie kiedy stare posągi usunięto. – odparł obojętnie Soroka. – Kto by się tym przejmował.
– Akurat rodzic twój klęka. Przed bogami tymi czy tamtymi, kimkolwiek czy czymkolwiek – uzupełniła zmęczonym głosem podbarwionym zniecierpliwieniem. – Skoro zaś ciebie nie obchodzi, to płytka twa wiara, a na modlitwy nie doczekasz się odpowiedzi. Ta… zawsze się chętniej do bóstw wcielonych i żywych drzew niż posągow z nich poczynionych modlili my. Ale wiara taka jak twoja, co nic nie kosztuje i obojętną jest, tak samo niewiele warta jak owa przyjaźń, o której mnie tu raisz jakoby swat jaki. Bo w jej imię Jaźwiec nie zrobi przecież nic, prawda?
– Moja przyjaźń… nie ma nic wspólnego z wiarą. Moje słowo i Jaźwca ma swoją wagę. – odparł tonem kundla tulącego ogon pod siebie.
Trawiła tę supozycję znacznie dłużej, niż była tego warta.
– Opowiedz mi o Borchu. – Kiwnęła głową. Nóż wydobyła zza paska i stężałą pomadę zaczęła z kociołka w puzdereczko nowe przekładać.

– Borch był dumny i władczy i potężny. Najsilniejszy z synów kniazia. Gdzie Wolfowi czy Jaźwcowi było do nich. Ale duma bywa przyczyną upadku. Borch walczył z największymi vozdhami, najpotężniejszymi… chciał dopaść samego Kościeja. Raz nawet mu się udało zetrzeć z nim w boju… Tak przynajmniej powiadają. Ja tego świadkiem nie byłem.– stwierdził zamyślony Soroka.
– Jak zginął.
– W pułapce Tzimisce… tak powiadają. Dumny Borch nie odmawiał wyzwaniom. Przeliczył się pewnie ze siłami.– wyjaśnił Soroka.
– I trzech go synów Diabła opadło – przytoczyła wcześniejsze słowa Soroki – To skąd to wiecie, skoro sam tam pobieżał, hm?
– Ja wiem od Jaźwca… ale on… hmm… nie wiem. Może ze śladów odczytali? Ci co Jaźwca poinformowali. Wolf też tak głosi… że Borcha Tzimisce usiekli – wzruszył ramionami Soroka. – Tak czy siak. Czy to Tzimisce… czy Wolf zdradziecko, na jedno wychodzi. Sam na swoją śmierć zapracował nadmierną dumą ze swej siły.
Marta się rozluźniła. Nawet uśmiechnęła deczko.
– Ładny mnie ten kolor wyszedł – zachwyciła się własną pomadką. – I Tremer by pozazdrościł. Chociaż na odzienie to lepszy zielony… jako ten kontusz, cośmy dla ciebie dostali. Będzie ci pasował. To… kim był Jaźwiec za życia?
– Nie wiem. Gdy jam trafił na dwór kniaziowy Jaźwiec był już wąpierzem.– wzruszył ramionami Soroka.
– I nie ciekawiło cię? Tyś ponoć wszystkiego ciekawy – pokiwała mu palcem pobrudzonym barwiczką.
– Wszystkiego ważnego… przeszłość ostawiamy za sobą, wraz ze starym imieniem. To jak krzest… ten rytuał przemiany i przyjęcia synostwa – wyjaśnił Soroka.– Gdy na mnie przyszła pora to Jaźwiec już od lat był częścią rodziny.

– Nieprawda to, miły Soroka. Że odpada wszystko, co śmiertelnym było. Gdyby to prawda była, wszyscyście by jednacy byli, hm? – zakołysała głową. – Więc się namyśl, bo zapytam jeszcze kiedyś. Kniaź ci zakazał głową ryzykować?
– Nie wiem kim był Jaźwiec… sama go winnaś zapytać. Może ci opowie… Zresztą nie zgadzam się z tobą. Może śmiertelny żywot ma znaczenie w pierwszych latach. Pięciu, dziesięciu, piętnastu, ale potem. Ludzie nie żyją tak długo jak my… więzi z nimi więdną jak ziele w upalny dzień. Pozostają tylko wyblakłe wspomnienia… cienie… pamiętasz jeszcze żar lipcowego słońca na twarzy? Ja… nie wiem czy to co pamiętam jest prawdziwe… czy senną ułudą.– odparł nieco smętnie Soroka.
– Słońca nie pomnę – przyznała. – Pamiętam rzekę. Rodziców, siostry i braci. Wioskę i plemię. Pamiętam, kim byłam. I mimo tego, jak bardzo zmienić się musiałam, wiem, kim jestem. Ciągle tą samą…

Starszą siostrą. Nie dokończyła.

– To wiesz, czego od ciebie chcę?
– Więc kim byłaś. Kim byli twoi rodzice, kim były twoje siostry i bracia. Czym jest teraz twoje plemię. Czy ziemia na której mieszkałaś… czym ona jest dla ciebie teraz? – zmienił temat Soroka.
– Zwykłymi ludźmi. I nie należała do nas rzeka, na której łowiliśmy, ani lasy, gdzie polowaliśmy. A jednak była nasza, hm? Nie grzeb w tym, miły Soroka. Bo i tak nie znajdziesz na ziemiach swego ojca nic, co wyrówna stratę. Idziemy na wilczych ludzi. Przedtem, idziemy na leże leszego. Mogę na ciebie liczyć, czy nie bardzo, tylko w pokrzywach schowany listy będziesz skrobał?
– Wolałbym nie wchodzić do środka, ale ostrzegę, jeśli go zobaczę. Ktoś winien zostać przy wejściu… tam łatwo się zgubić. – Soroka nie był chętny do zwiedzania leża Leszego.
– Mam wobec ciebie bardzo jasne i bardzo precyzyjne oczekiwania – pociągnęła Marta leniwie. – Zrobisz dokładnie to, co ci kazano. Zabezpieczysz interesa swego ojca kniazia. Kiedy ja zejdę do jaskiń, ty będziesz dowodził ludźmi. Zalejecie wejście do groty smołą. Obłożycie pakułami. Ustawisz łuczników. Jeśli leszy wyrwie się myśliwym i wróci do leża, każesz strzelać i usmażysz go. Uprzedzisz ojca listem o pułapce. Tak?
– Uczynię tak… – zgodził się z nią wampir.
– Jeśli nie wrócę, moich ludzi poprowadzisz do Biesa. Zdecydują, czy chcą zostać, czy wracają na Mazowsze. I rzecz jasna, jeśli się sprawisz, a ja znajdę coś, to będziesz miał swój udział.
– A co rzec twoim towarzyszom? –zapytał wampir po chwili milczenia.
– A co rzec Wolfowi, jakbyś ty przekręcił się na amen? – zadrwiła. – Akurat… akurat ich ostatnia wola nasza obchodzić będzie. Kogo zaś obchodzi, temu słowa zbędne, hm? Wie sam z siebie, co czynić..
– Powiedz, że nazwałem go przed śmiercią chędożonym kozojebcą… tylko wpierw upewnij się, żem na pewno ostatecznie martwy – odparł z sarkastycznym uśmieszkiem Soroka.
Z twarzy Marty ikonopis, święty brat Igor, mógłby tytułem wyjątku wzór niewinności odrysować.
– A trupa twego pochować wedle starych obyczajów i krzyż prawosławny zatknąć na czubku mogiłki… czy zawieść cię do gródka i druhowi twemu oddać, a on już wszystko to sam uczyni?
– Spalić truchło, prochy rozsypać lub do rzeki – stwierdził krótko Soroka.
– Jakże sprytnie. Żaden chędożony kozojebca nie każe swojemu ghulowi wyszczać się na twój grób, hm?
– Tyż… tyż… wedle krzeszcijan jestem potępiony, wedle starej wiary… upirem. Nie potrzebuję grobu. – wzruszył ramionami Soroka. – Ni pamięci.
– Tak ci się zdaje. A upiry właśnie z braku grobów rodzą się. I niepamięci. Gdyby ucztę za cię wyprawiono, poszedłbyś tam, gdzie ten twój przodek kapłan za stołem miód pije. Ale tymczasem... pewnikiem słodsze ci są rzeczy od miodu, e?
I Marta sięgnęła do sakieweczki, gdzie podróżowała sobie buteleczka z cieczą słodszą od miodu.
– Są są… – potwierdził Soroka nie odnosząc się w ogóle do reszty jej wypowiedzi. Przełknął ślinę zerkając łakomie na buteleczkę. – Ruszajmy.
– Oto bojowy duch. Winszuję waszeci hartu serca – pochwaliła go Marta. I schowała fiolkę z powrotem.

W środku nie było już krwi Jaźwca. A przynajmniej nie tylko.
 
Asenat jest offline  
Stary 26-05-2017, 21:27   #184
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Gdy wróciła i cichym głosem zrelacjonowała, jaki cuch idzie z jaskini, jeszcze długo siedziała w kucki i w milczeniu ślepia wlepiała w czarną paszczę groty. Palcami skubała umalowane wargi. O śmierci myślała. Że wszędzie, kędy zmierza, śmierć. Trupy jeno na nią czekają, a i ona sama, córka wybitego plemienia, potomek zabitego boga, zmarłych ostawia za sobą
– Są inne wejścia? Co ojciec twój gadał o tym miejscu? – spytała szeptem Soroki.
– Są inne wejścia… gdzieś w okolicy. Ale samego labiryntu jaskiń nie zna nikt, ani ojciec, ani Bies, ani wilkołaki. Nikt tu się nie zapuszcza, odkąd Leszy tu… zasnął. Miał usnąć na wieki – wyjaśnił Soroka.
– Będziesz musiał przepatrzeć okolicę. Znaleźć wejście, którym wchodzi… większe niż to. Tutaj by się nie zmieścił. Tam założysz pułapkę. Ufam w twój osąd, hm? Ja zejdę tędy.
Zawiązała mocniej rzemieniem pęk żagwi, sprawdziła w mieszku, czy nie zgubiła kredy, którą planowała znaki na ścianach czynić. Na Popielskiego skinęła, by jej włócznię przyniósł.
– Ty idziesz, Swartko?
– Idę. Idę. Będzie zabawnie. – stwierdziła z uśmiechem Gangrelka. A Soroka dodał. – Winniśmy szybko opuścić to miejsce. Obaczcie, co macie obaczyć, i wynośmy się stąd. Nie chcemy tu zastać powracającego Leszego.
– Mnie to się zdawa, że jakiś potwór to tam jest. I nigdy nie wychodzi – mruknęła Marta i przejęła włócznię od ghula, szarpnięciem zrzuciła z niej koźlą skórkę, w którą drzewce obwijała w podróży. Krwią rytów nie nasączała, by zapach przedwcześnie jej nie zdradził.
– Dawaj worek, Karaut.
Spojrzała na Sorokę i zmrużyła porozumiewawczo oko.
– No co.... gdzie potwór, tam skarby.

Liczyła na jakąś gotowiznę, a jakże, może się potwora poczęstowała kim znacznym, od złota i klejnotów kapiącym Tzimisce … ale bardziej chciała znaleźć amulety na wysuszonych szyjach i nadgarstkach zabitych lupinów, święte ostrza pokryte runami zaciśnięte w martwych, strupieszałych palcach. I na sekrety Diabłów starszych niźli Kościej liczyła… Leszy zdawał się czegoś strzec, może to tlił się ostatni rozkaz dawnych panów – by pilnował czego cennego.
– Jedną beczkę tutaj przy wejściu rozlej – poleciła Soroce. – I postaw łucznika. Gdyby coś za nami pogoniło z czeluści, ogniem się odgrodzimy.
Worek zatknęła za pasek i skradać się poczęła ku grocie.
Ruszyły we dwie… ich kroki rezonowały echem w pieczarze.



Obie czujne i skupione zagłębiały się w królestwo istot mroku, jakże podobnych im i odmiennych zarazem. Nietoperzy.
Swartka szła za Martą i obie próbowały dostrzec tu ślady zagrożenia. Ale obecności Leszego nie czuły, ni nie dostrzegły śladów jego stóp. Czyżby Bies miał rację? I niełatwo było tropić tą bestyję.
– A jeśli ona tu jest i… Soroka spanikuje i zapali smołę, słysząc nasze wrzaski, i uwięzi nas tu razem z Leszym? Mamy na to jakiś… plan ?– zapytała znienacka Swartka bardzo cichym głosem.
– Wtedy zaczniemy biegać po grotach na chybił trafił. A jak wyjdziemy, to Soroka w pysk pięścią dostanie, a nie krwi z butelki.
– Jak wyjdziemy… pocieszające – zaśmiała się chrapliwie Swartka i wzruszyła ramionami. – Osobiście znam przyjemniejsze miejsca na zgon od jaskini. Ale tu jest nawet uroczo.
– To dobrze. Że podoba tu tobie się. Boć dumam, zali nie zamieszkać tu. Uroczo… do Biesa blisko – Marta zaśmiała się cichutko, a potem palec na ustach położyła. – A teraz cichaj.
– A po co… jeśli głuchy nie jest, po krokach nas usłyszy. A my go nie wyczujemy… bo jedynie co czuć tu, to zasuszone i pozbawione krwi mięso – zamarudziła Swartka.
– Bo może Leszy jak Soroka… z kim innym barłóg dzieli w wielkiej tajemnicy? – podsunęła szeptem.
– Soroce już dawno odpadł… mnich z niego mógłby być dobry… zresztą za życia pewnie i tak niewiele pochędożył, więc teraz nie ma co żałować.– skwitowała żartem ten temat, kierując się nosem ku prawej odnodze. – A co tu planujesz znaleźć… poza kochankiem Leszego ?

Marta ponownie przytknęła palec do ust. Nasłuchiwała dźwięków płynących z wybranej przez Swartkę odnogi, kredą znak na ścianie poczyniła. Nasłuchiwała jeszcze chwilę, po czym ruszyła, układając cicho stopy.
Swartka pokiwała głową z dezaprobatą… ale postąpiła za nią. Niestety… ich starania niewiele dały. Nie dało się bowiem wyciszyć całkowicie kroków, roznoszących się echem po jaskini. Póki co jednak nie było żadnej wrogiej reakcji… jedynie zapach zasuszonych zwłok robił się coraz wyraźniejszy. Zbliżały się do legowiska.

Im zaś zapach przybierał na sile, tym intensywniej Marta dumała. Ile tam owych trucheł Leszy naniósł… i po co. I czemuż kniaź jakoś ominął tę kwestię gładkim stwierdzeniem, iż leśna stwora wysysa na śmierć i rozrywa na strzępy. Bynajmniej nie że doma nosi, pode poduszkę chowa. Wszak wiedzieć musiał. Może przeczuwał, jak i Marta, że najcenniejsze trofeum na tych łowach to nie łeb, co go leszy na barkach nosi, i z nikim się dzielić nie chciał. Kniaziowska kutwa jego mać… a Marta by się z nim chętnie podzieliła. W ramach udowadniania lojalności.

Dała Swartce na migi znać, że sama kawałek podejdzie i by się za nią trzymała. Przymrużyła oczy, paląc krew, i znów po kolejnych kilku krokach wpiła czerwone spojrzenie w ciemność. Swartka odpowiedziała krótkim skinieniem głowy i przyczaiła się, dając Marcie się wysforować i pójść na szpicy. Do leża Leszego wyłożonego zasuszonymi szczątkami ludzkimi i ciałami… jak niedźwiedzi barłóg. Leszy był bowiem… żywy i choć zapadał w torpor swego rodzaju, to widać było mu niewygodnie, więc zmiażdżone zwłoki zabierał ze sobą i wykładał nimi swą jaskinię niczym sosnowymi i jodłowymi gałązkami. Był to grób, pełen zapomnianych zmarłych. Zacisnęła zęby. Zsunęła się cicho między wysuszone ciała, opadła na kucki i wsłuchiwała się w odgłosy płynące z innych przejść. W leżu jednak prócz martwych, wyssanych ciał nie było nikogo. Skinęła na Swartkę im postąpiła bezszelestnie do przodu. Przyklękła i uniosła dłonią pierwszy zezwłok. Wypatrywała błysku metalu, ozdób i broni, tajemnych, a jednak dobrze znanych symboli i znaków. I węszyła. Za zwłokami, co były najświeższe.Przynajmniej te wyniesie, jedno lub dwa, jeśli zdoła. Lupinów,co mogli mieć jeszcze żywych bliskich, którzy ich pochować będą mogli wedle ich obyczajów.

Szczątki były w fatalnym stanie, kości połamane, twarze zmiażdżone. Często szczątki były niekompletne. Broni Marta wypatrzeć nie zdołała, poza kilkoma prostymi i dwoma zdobionymi sztyletami. Niemniej wśród trupów można było znaleźć coś wartościowego. Pierścienie, kobiece i męskie… złote i srebrne… z kamieniami szlachetnymi i bez. Te udało się Marcie wypatrzeć na palcach trupów… fetyszy.. żadnych. Prawdopodobnie Leszy pogubił je, ciągnąc ciała wilkołaków do swego leża. Swartka zaś znalazła coś… interesującego… skrzyneczkę przymocowaną grubymi skórzanymi pasami do obecnie korpusu ciała. Gdy ten osobnik były żywy, musiał bardzo cenić zawartość tej skrzyneczki.
Swartka z zaciekawniem otworzyła skrzyneczkę i wyjęła dość bogato zdobiony miedziany kielich. Zdobiony abstrakcyjnymi wzorami nieprzypominającymi Marcie niczego, co dotąd widziała w życiu.
– Ktoś bardzo lubił wznosić toasty – zażartowała Swartka.

Marta przykucnęła obok, przy kolanie założyła worek pełen pozdejmowanych z trupich dłoni precjozów.
– Tak. Leszy – odparła, gestem ręki obejmując wnętrze groty. Zerknęła na kielich w ręku jasnowłosej i zamarła. Potem sobie przypomniała – Jaksa mówił: drewniany. Jednak znaki na kielichy obce były zupełnie i cudzoziemskie, samo pudełko takoż z cudzoziemskiego drzewa cedrem zwanego, misterne i niewątpliwie kosztowne. Zaś na piersi bezgłowego i pozbawionego kończyn korpusu, do którego było przywiązane, po chwili odkryła plemienne blizny i tatuaż jednej z miejscowych lupińskich band.
Wyjęła kielich z dłoni towarzyszki i powąchała wnętrze.
Pachniało drewnem… i krwią. Zaschniętą i starą… dziewiczą.
Po czym Marta zauważyła, że to, co wzięła za kielich było jedynie metalową okrywą chroniącą drewniane wnętrze. Wystarczyło paznokciem przesunąć ukryte zapadki i zdjąć metalową część odsłaniając prosty i zgrzebny kielich pokryty znakami, których nie rozpoznawała.

Na dokładne oględziny ani manewrowanie przy znalezisku nie było czasu. Wetknęła kielich z powrotem do skrzyneczki. Nasłuchiwała przez moment dźwięków płynących z korytarzy, po czym nie tykając ciała, zerwała pasy z korpusu i przy ich użyciu umocowała skrzyneczkę do własnej talii, ukryła po suknią i płaszczem. Nachyliła się do Swartki, ujmując jej twarz w dłonie.
– Ani słowa o tym Soroce. I nikomu – wyszeptała. – Weź worek – dodała głośniej – przynajmniej gotowizny mamy nieco…
Sama odnalazła truchło lupina, jedno z tych świeższych, z rozpoznawalnymi jeszcze bliznami świadczącymi o życiu pełnym walk. Podniosła je i dla wygody przełożyła przez ramię.
– Nazad. Nim gospodarz doma wróci.
– Zakładam, że Milosowi też nic nie powiesz? – zapytała z przekornym uśmiechem Swartka.
– Póki nie będę miała czego – odparła Marta. – Cholernie ciężki ten bydlak – dodała, poprawiwszy brzemię na ramieniu. – Powiedz, że sąsiedztwo Biesa tak miłe, że warte sprzątania tej trupiarni… bo jak nie… to nigdy tu nie wracam.
– Niewarte… i sama nie wiem, po co bierzesz ten zezwłok. Krwi w nim nie ma… Chyba że dasz rycerzowi do macania znów? Jeszcze trochę takich rozrywek i Jaksa zacznie chędożyć te zwłoki co mu podsuwasz.– odparła ironicznie Gangrelka, nie mając ochoty pomagać przy dźwiganiu okaleczonego korpusu, wolała worki ze świecidełkami.
– Uprawiam politykę – sapnęła Marta w odpowiedzi. – Jak to: zwłoki chędożyć? Francuz mi o żadnych breweriach takowych nie opowiadał… a trochę opowiedział. Na cholerę zwłoki, jak na przednówku małą dziewicę można kupić taniej niż worek brukwi, hm?
– Za mało przebywałaś między moimi lasami. W okolicach Krakowa grasował taki jeden… Madej go zwali. Zbój okrutny i krwawy. Na dziewki cięty… jak taką dopadł, to wpierw łeb jej ukręcał, a potem rozochocony…– wzdrygnęła się na to wspomnienie Swartka. – … martwą brał ją od tylca sapiąc głośno. Zwykle nie sprawia mi przyjemności… zabijanie. Ale tym razem… sama żem poszła na zanętę, sama go zabiłam i… nie potrafiłam się zdobyć, by upić jego krwi. Nigdy przedtem, ani nigdy potem nie miałam odrazy względem posiłku.
– Takich to iście nie spotkała żem – Marta przystanęła, przełożyła ostrożnie truchło na drugie ramię.

– Może po temu, że nikt tak innych zbójów nie tępi – jak zbóje. Nie lza nikomu innemu kłusować na mojej zbójeckiej dziedzinie. A powiedz mnie, przez ciekawość – podjęła znowu marsz – był choć jeden taki, do którego drugi raz w ramiona wróciłaś, i do żyły na karku?
– Wąpierz?– zapytała zamyślona Swartka.
– Wąpierz, czy nie wąpierz… rzecz o apetyt idzie i sentyment, nie o rodzaj.
– Znaczy.. ludzi jak zwierzątka trzymałam. Milutkich i gładkich... dopóki mi się nie znudzili, albo zestarzeli. Ale wiesz… oni domagają się uwagi i ciągle by słodzili i… na dłużej kochankowie mnie męczą. Z wąpierzy był jeden… Jaromir. Piękny i przystojny. Brujah, a może Torreador. Silny... był mój, a ja byłam jego. Zginął od mongolskiej strzały i magyi… gdy najechali księstwo krakowskie dawno temu. Ja głupia…. posłuchałam go wtedy. Obiecał że wróci. Mówił, że nie może patrzeć jak jego rodzina… jak Lachy giną w niewoli. Zginął zamiast nich.– wzruszyła ramionami.
Milczała przez dłuższy moment, w korytarzu rozbrzmiewały tylko ich kroki.
– Oni zawsze obiecują, że wrócą – mruknęła. – W ogóle obiecują, ale że wrócą, to szczególnie chętnie.
Przed samym wyjściem, gdy już czuć było woń lasu – i smoły rozlanej przed wylotem – przystanęła.
– Należy nam się miłego co, i żywego, za tę przygodę w trupiarni, hm?
– Oj tak, oj tak… zwłaszcza że kniaź i Wilhelmik będą się pewnie chlubić zwycięstwem na Leszym, podczas, gdy my musiałyśmy się babrać we zwłokach. No… ale przynajmniej Zosieńkę obronią. Choć nie wiem po co ona tam szła. Wszak nie ma ona zacięcia do puszczania krwi wrogom.
– Może z musu? – zasugerowała Marta. – Jako i my do polityki? Co do miłych i żywych nagród. Mnie się ten Biesowy drużynnik podoba. Więc… upolujmy po drodze, zaciągnijmy w krze. Potem mu się będzie świeże cynaderki surowe dawało do żarcia, to do sił wróci, zanim go oddamy, co?
– We dwójkę na jednego? Nadmiar szczęścia dla biedaka?– zaśmiała się Swartka, słysząc jej słowa.
– No mój ghul jeszcze jest. Ale co to za łowy by były, toć on uciekać ni wzbraniać się nie będzie – machnęła Martusia ręką, poprawiła pasy na talii i podniosła trupa lupina z ziemi.
– Mus mnie się obmyć – mruknęła.
– Oooo tak.. jak zwą te trupożercze klany z południa. Kapcadocjanie?– zapytała z szerokim uśmiechem Swartka.
– Na południu to same plugastwa lęgną się – oceniła Marta. – To przez to, że zim nie mają porządnych. Mrozy tałatajstwa nie ubijają, to się po świecie potem snuje.
Postąpiła krok do przodu, stając w kałuży smoły. Rękę wolną z włócznią uniosła nad głowę i pomachała, by swoich uspokoić i znak dać, że idą.
– Nie rzucać pochodni! – posłyszała w odpowiedzi.
– Musimy zapytać Sorokę o jakieś jeziorko i upewnić się że nikt nas podglądać nie będzie. Nie należy dawać darmo coś, na co winni zapracować.– stwierdziła po namyśle Gangrelka.
– Jako żywo, jako żywo – odparła Marta, która rozdziewać się nie chciała przy własnych ludziach i Soroce z całkiem odmiennym powodów. Ażeby nie obaczyli, gdzie znaki na ciele ma, i co do ciała przywiązała sobie.
Brzemię swoje martwe i ciężkie złożyła na ziemi.
– W płaszcz owinąć. Baczyć, by nic więcej nie odpadło. Z czcią wieźć. Na postoju bezpiecznym po rozkazy przyjść – poleciła swoim ludziom i skinęła na Sorokę. – Pułapki przy większym wejściu jakim założyłeś?
– Nie… wiesz li jest tu wejść. Od groma.– stwierdził Soroka i spytał patrząc na szczątki. – Co to?
– Winno im tutaj wystarczyć na zasadzkę jakby co, jak sprytni będą. A nie ma co losu kusić. – rozejrzała się po okolicy, wypatrując ruchu pośród pniami prastarych drzew. – To – wskazała na trupa i przyznała niechętnie – jest mniej niż liczyłam, na ichnią broń miałam nadzieję przy trupach natrafić. Módl się do wszystkich twoich bogów, by się nieboszczyk kim ważnym okazał. Dobra za to wpadło do worka. W pierwszym bezpiecznym miejscu staniem, podzielim łup i list napiszem do ojca twego – zaplotła na włóczni ręce plugastwem z trupów uwalane i odetchnęła lekko. – I tuszę, że zmilczysz, żem na miękkich nogach z groty wylazła – spojrzała wampierzowi hardo w oczy.
– Zmilczę zmilczę… pod warunkiem, że wszem i wobec będziesz mówiła, że z trudem mnie przekonałaś bym tam nie wchodził. I tylko przez wzgląd na twe błagania i argumenta zostałem na zewnątrz.– zgodził się Soroka przystępując od razu do targów.
Przytuliła twarz do rdzawych rytów na drzewcu włóczni, patrzyła przewodnikowi w ślepia bez mrugania i bez drwiny.
– A od wyrychtowania drugiej zasadzki, którą ci zrobić kazałam, odstąpiłeś, boś wolał straż trzymać u wylotu gdziem poszła i gdy krzyk podniesiem, z odsieczą w jaskinie ruszać? – spytała spokojnie.
– Tak... właśnie tak.– odparł krótko Soroka tym tłumacząc swoje lenistwo.
– Na popasie pomówim – skinęła głową, nie mówiąc ani tak, ani nie. – Zbieraj ludzi i barachło nasze.

Obróciła się ku jaskiniom.
– Blisko do granicy z Diabłami? – spytała nagle.
– Nie… ale jak pójdziemy ku wilkom to będzie już blisko. Dają się we znaki obu... ale Kościej nie tak drażliwy, więc hasające bandy likantropów zazwyczaj ignorują.
– Rozrysujesz mnie wszystko to… i jakoże, ignorują? To Diabołów lupiny nie łupią? – zdziwiła się Marta.
– Lasów to Kościej nie lubi, więc rzadko do nich chadza… dopóki nie wyłażą z lasów Tzimisce ostawia je w spokoju, jedynie od czasu do czasu atakując… Co innego my, lasy to dom Gangreli.– objaśnił zdziwiony Soroka, jakby nierozgarniętu dziecku mówił że nocy miesiąc świeci na niebie.
– To znaczy, że oni mu dobytku nie tykają. Nie napadają na wsie. Nie grabią kupców na jego drogach – wskazała Marta, i wolno uniosła brwi do góry. – Hm?
– Nooo grabią… tyż… więc czasem posyła kogoś co by paru ubił dla przykładu. Ale wilcy przede wszystkim z kniaziem wojują, uznając go za swego najpierwszego wroga, a Kościeja pewnie zostawiając sobie na później. Tzimisce wiedzą, że wilkołaki są nam jak wrzód na dupie, więc starają się ich nie tępić za bardzo.– objaśnił całość sytuacji Soroka.
Marta przestała wargi ukarminowane i pyłem oblepione skubać, palce obtarła o gors sukienki.
– Jakby złotem zaśmiardło – oceniła i uśmiechnęła się nagle i dziko, po chwili po uśmiechu i śladu nie było. Wyłapała spojrzenia wampierza zawisłe na worze z groty wyniesionym.
– Nie, nie z worka. Znaczy, z worka też… – klepnęła Sorokę w ramię. – Ale nie tylko. Do roboty.
– Dooo roboty.– dodał Soroka.



Na obranym przez Sorokę miejscu jeziorka co prawda nie było, ale wśród wysokich na chłopa paproci wił się strumień o lodowatej wodzie. Schowana wśród pierzastych liści Marta z ulgą spłukała z siebie paskudztwo, którym się obkleiła na wyprawie do leża leszego. Żeby spłukać wspomnienie, potrzeba było znacznie więcej niż ochlapanie wodą… Tym bardziej że niedaleczko Halszka wespół z Ginisem według instrukcji poddawali ablucjom nieszczęśnika, co miał pecha z leszym się spotkać. Marta z wypatrzyła pod obojczykiem nieboszczyka tatuaże świadczące, że do Srebrnych Kłów przynależał, i to do tej bandy, co się z żadnym innym plemieniem bratać nie chciała. I po prawdzie to nie wiedziała, z kim chciałaby się spotkać bardziej – ze Srebrnymi Kłami, co byli pośród lupinów jak Ventrue pośród wampierzy, ze wszystkimi tego stanu przywarami, z Pomiotem i Czerwonymi Szponami, z którymi ledwie dogadać się dało, czy z tymi trzecimi, przez kielich szaleństwem tkniętymi. Po prawdzie to co jedno, to gorsze…

Tymczasem poszła spotkać się z Soroką. Przykucnęła przy miodosytniku, spódnicą łydki owinęła, potarła dłonią szczecinę mokrych włosów i uśmiechnęła się blado, worek z kosztownościami kładąc u swego boku.
– Coś mnie się zdawa, że jeden jest, co nadzwyczajnie dobrze wyszedł na tej naszej wyprawie do leża bestyi – zagaiła, przymrużywszy oczy z rozbawieniem.
– Ja…? Tak.– odparł wesoło Soroka.– Kniaź pewnie swoje weźmie, ale i mnie skapnie nieco.
– Co z ojca nadto wyczeszesz, toć twoje. My umowę mielim i swoją dolę dostaniesz. A szczęśliwiec – kniaź, rodzic twój. Bo pomyśl sobie – jakoby po łowach przyszedł tu sam z moimi, Tyrolczykiem i resztą – to by się klejnotami owemi musiał z nadętym Patrycjuszem podzielić i całą bandą naszą. A tak – nie dość że łazić nie musi, to jeszcze więcej mu wpadnie, boć dzieli się tylko ze mną.
Marta zasłoniła dłonią złośliwy uśmieszek.
– On by tu nie przyszedł… mówią że duchy starych bestii straszą tam głęboko. Kości wielkie można znaleźć. Olbrzymie kły. Czaszki niedźwiedzie wielkie… o tak duże.– Soroka pokazał dłońmi. – Wilcy unikają tych jaskiń jak zarazy. Gangrele czynią to samo.
– Tymże bardziej szczęśliwy – wyciągnęła z wora złoty pierścień ze szczególnie wielkim rubinem i przyjrzała się precjozu z wielką przyjemnością. – Ten to wygląda kniaziowsko – oceniła zadowolona. – Znasz się na kamuszkach? To porozdzielasz zaraz. Kniaziowi co kniaziowe. Nam co nasze. I Jaźwcowi takoż.

Wysypała klejnoty na trawę, zaplątany trupi palec ze stosu podniosła i cisnęła w krzaki.
– Toć ja wiem, że nie do ojca po złoto i srebro dla mnie polazł, tylko z własnej szkatuły wygrzebał. Hm? – wwierciła się w rozmówcę wzrokiem.
– Cóż… Jaźwiec dał z własnych… to prawda.– stwierdził speszony Soroka.
– Jest więc jedynym, który szył wyrwę w wizerunku ojca twego. Po tym jak dzięki Wolfowi kniaź wyszedł na ostatniego dusigrosza, co sojusznikom wpierw naobiecuje, a potem skąpi – oznajmiła poważnie, a potem zaczęła grzebać w pierścionkach – Szkoda by była, żeby podstarości na tym stracił, gdybym giry wyciągła na tej wycieczce.
– Wizerunek.. no Janikowski pogardza tym. Silny nie potrzebuje udawać niczego. Fundować klasztorów nie lubi i sypać złotem na biednych. Kościeja nie lubi naśladować. – zamyślił się Soroka.– Niemniej… możesz zatrzymać lwią część znaleziska, kniaź nie będzie miał nic przeciw.
Pokiwała głową w milczeniu, a na twarzy wypisało się jej wielkimi literami: “poczekamy, zobaczymy”.
– Żeby się złotem nacieszyć, to żywot nieumarły najpierw muszę zachować. Co będzie trudniejsze, bo plan z lupińską bronią spalił mi na panewce. Plan z nieboszczykiem jest odwodowy, i co tu ukrywać słabszy. Nie możemy pozwolić sobie na błąd… tymczasem ty nie wykonujesz moich poleceń, chociaż przytaknąłeś, że zrobisz, co kazałam – ściągnęła gniewnie brwi, ale wolno mówiła i leniwie. – Nie będę wywlekać przed twoim ojcem sprawy zasadzki przy drugim wejściu, nie naraziłeś mnie bezpośrednio. Potraktuj to jako ostrzeżenie… ja właśnie tak to do siebie wzięłam.
Przysiadła sobie obok, nogi wyciągnęła przed siebie na usianej klejnotami trawie.
– I wychodzi mnie z tych rozmyślań, że nie robisz co trzeba, bo za dużo czasu trwonisz na dumanie, jak to się sprzymierzyłam z Wolfem, pakt uściskiem jego kuśki pieczętując, hm?
– Wiesz li, że te jaskinie to labirynt? Mają więcej wyjść niż dwa, a i ja wszystkich nie znam. – westchnął rozdzierająco i mocno teatralnie Soroka.
Marta zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów, ale w jej oczach na próżno było szukać rozbawienia i pobłażania, którymi hojnie raczyła uprawiającego podobne sceny i sztuki Popielskiego.
– Rzekłam, że sprawa jest zamknięta. Następną razą… razem gdy uzgodnimy, że coś robisz, to to robisz, a nie dłubiąc w nosie zaczynasz rozmyślać nad moim miejscem w waszej watasze, gdy tylko się odwrócę – sarknęła. – A że poczułam się ostrzeżona, to wolę się zabezpieczyć. Ta wyprawa jest ważna. I niebezpieczna, możemy z niej nie wrócić.
Po czem rozluźniła troczki sakiewki i wydobyła kuszącą buteleczkę, pod światło księżyca przebijające się przez gałęzie uniosła i przyglądać się poczęła z fascynacją pełznącej po ściankach krwi.

Soroka odruchowo przełknął… w sumie to tylko odruch przełykania zrobił starając się nie zerkać łakomie w stronę krwi. Swartka zaś nie kryła swego apetytu patrząc z błyszczącymi oczami na buteleczkę. Gangrelka za nic miała złoto i skarby, toteż nie wtrącała się w dzielenie łupów.
– Toteż rozpijmy sobie teraz, buteleczkę Jaźwcowej juszki… – zaproponowała Marta i potrząsnęła rzeczoną buteleczką, by na powrót do oka wilczego ją podnieść i obserwować wzmożoną wędrówkę kropel w środku. –Przez to się twe durne dylemata skończą.
Soroka nie mógł oderwać oczu od fiolki, Swartka zresztą też spoglądała z wyraźną ochotą na łyczek… choćby po to, by zabić uczucia które krążyły w jej żyłach wraz juchą Biesa, uczuciami do innego.
– Nie z tego samego nadgarstka, wietrznico – Marta uśmiechnęła się leciutko – Dwie naraz na jednego, to nadmiar szczęścia, sama rzekłaś. Jaźwiec może i mocarz, ale coś mnie się zdawa, iże nie udźwignąłby podwójnych faworów niewieścich – zasłoniła usta ręką, a odwrócona przy tym plecami do Soroki zmarszczyła porozumiewawczo brwi. – To jak, miły Soroka? Pieczętujemy sobie naszą współpracę?
– Pieczętujemy…– stwierdził Soroka, a marudząca Gangrelka dodała.– Dyć zanim go spotkamy to mi miłostka do niego wywietrzeje.
Pokręciła Martusia głową na te narzekania i palcem wietrznicy pokiwała.
– Poszukaj nam lepiej, gdzie się Mendog Biesowy podział. Przyjdę niebawem. I dla ciebie mam coś – mrugnęła do Swartki już wesoło. – Buteleczek ci u mnie dostatek.
– Kolekcjonujesz kochanków? I w szkła zamykasz?– zaśmiała się Swartka, ale ruszyła posłusznie szukać owego Mendoga, a Soroka wręcz wyciągał łapki ku fiolce.
– Ta. Najpierw do butelki. Potem do loszku pod klucz. Żeby mi nikt nie ukradł – rzuciła za nią Marta niby wesoło, ale wargi skrzywiła w uśmiechu, co mało uśmiech przypominał. Korek maleńki z fiolki zębami wyłuskała i przechyliła ją nad wierzchem własnej dłoni. Z namaszczeniem przyglądała się rosnącej kropli, a gdy się do połowy buteleczka opróżniła, spojrzała, do której połowy Soroka bardziej się wybiera, tej co w szkle, czy tej co już na swobodzie pyszniła się na Marcinej bladej skórze.
Sorok zerkał tu i tu, ale sięgnął do fiolki by od razu szybko ją opróżnić, zamiast powoli chłeptać krew ze skóry wampirzycy. Przyglądała się przez chwilę łapczywemu aktowi wampierza z naczyniem… właśnie dlatego nie przepadała za kielichami. Błyszczącą rubinowo kroplą bawiła się jeszcze, dłoń chyliła w prawo i lewo, by ją do ruchu skłonić, a potem zagarnęła szybko językiem i odchyliła się, o pień oparła. Z gałęzi nisko się płożącej urwała dwa liście, przykleiła je sobie, przyjemnie chłodne, do przymkniętych powiek, i zamarła w bezruchu.
Sorok drżał jak w febrze, albo ekstazie… oczy zaszły mu mgiełką rozkoszy.
– Mmmistrzu… – jęknął potwierdzając swe zapewne wykute potrójnym paktem krwi oddanie Jaźwcowi.

Marta dłonie splotła na podołku. Przyjemności to z tego zbyt wielkiej nie miała. Za to poczuła przypływ siły i jakby jej się w głowie rozjaśniło. Jakby coś chmury rozegnało z twarzy księżyca, a w nią tchnęło pewność, że o co chodzi w ogóle… jak się lupiny burzyć będą za bardzo, to się wodzowi pysk kudłaty sklepie i będzie dobrze. Nawet to miłe było i żal stłumiło, że własnej krwi ulała do fiolki na marne. A potem pomyślała, że mistrz to taki dziwny tytuł dla Gangrela. Otworzyła oko, liść spłynął między jej nogi.
– Mistrzu, hm? – mruknęła leniwie.
– Nieważne… – speszył się Soroka przyłapany na tej… chwili słabości.
– Toooo – przeciągnęła się ospale, rozczapierzonymi palcami wyczesała z trawy garść pierścieni – woli błyskotki czy dobre ostrze raczej?
– Jaźwiec woli długie i twarde… hmmm.. miecze… tak. Lubi miecze, widziałaś jego kolekcję broni?– wydukał nerwowo Soroka.
– A jakże… i grzebalam w jego portkach – oświadczyła z godnością i powagą.
Soroka wybałuszył oczy w zdziwieniu. Marta wręcz pozbawiła go mowy tą deklaracją.
– Doprawdy? To ciekawie spędzasz czas.– wydukał w końcu.
– To ty nie grzebales? – Zdziwiła się. Bawiła się doskonale. Jak nic trzeba będzie to powtórzyć. – A… to przepraszam. Pod same gatki nie zajrzałam żem już. Chamka ostatnią nie jestem – oznajmiła tonem, jakim się czyni wyznania i zza paska wyciągnęła zdobyczny sztylet zdobiony i położyła Soroce na dłoni.
– Może i krótkawy. Za to ładny i Leszy na nim polegiwal. Dobierz mu jeszcze pierścieni parę.
– Nie grzebałem…– burknął zawstydzony Soroka i nerwowo zaczął wśród pierścieni przebierać.
– Złote wybierz – pouczyla – dzieci kosztują… to… co on o mnie myśli,hm?
– Nie wiem… nie zwierza mi się ze swych myśli i osądów.– odparł wymijająco Soroka wybierając zgodnie z jej radą.
– Doprawdy? – nie dowierzała Marta. – Toć zaufany jesteś, sprytny i kształcony, być nie może, że o osąd spraw nie radzi się ciebie nigdy.
Odczekała, aż miodosytnik wchłonie miód komplementu, którym go posmarowała.
– Się zresztą nie pytam, czy zwierza ci się, ale jakie jest twe mniemanie.
– Pewnikiem myśli…o tobie. No i o Wolfie… jego szczątkach pod stopą Leszego, a skoro ty mu w portkach grzebałaś, to zapewne o tobie w całkiem innej sytuacji. – stwierdził wesoło Soroka.
– No no – za bardzo nie wiedziała, za co wziąć tę dogłębną diagnozę. Na wszelki wypadek wzięła za dobrą monetę. – Ty to nawet zabawny jesteś, jak się napijesz, miły Soroka – wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Dobra, popilim, pośmialim się, czas do obowiązków. Konsensus mamy i trwa on sobie, póki nie wrócim i ojcu twemu nie zdamy relacji. I nie podskakuj mi już… bo ci zaszkodzić to może. Hm? Pióro bierz. Epistołę skrobiemy. I wysyłamy ją nie do grodu, ale od razu do kniazia. Pojmujesz?
– Tak tak… pojmuję. Jeszcze trochę a od tego pisania miejscowe gawrony wyskubiemy.– zamarudził Soroka.
– Wtedy się popijemy i dla draki któregoś z twych braci w gniew wpędzimy. Może pierzem porośnie, będzie co skubać – sarknęła Marta. – Opisz jak trzeba żeśmy tu przyleźli, broni lupińskiej nie zdobyli, ale łup wzięli. Śladów tam w grocie, że Leszy pana ma, nie było. Żadnych zapachów obcych czy tropów… I teraz, bardzo ważne. Gdy ojciec twój Leszego rozniesie, niechaj zaraz do nas ptaka z wieścią, że padła gadzina trupem i nie wstanie. Żebym go mogła lupinom jako wybawcę, defensora ich lupińskich szczeniąt i wielkiego woja odmalować. Ujmij to jakoś tak, jak kniaź lubi.
– Powoli… ja tak szybko nie literek nie stawiam, jak ty mówisz.– burknął Soroka biorąc się za żmudny proces tworzenia listu.
– Bo za rzadko piszesz – odparła mu niezrażona. – Rękę do pióra, jak do miecza, ćwiczyć trzeba. Ale nie martw się, przy mnie się wyrobisz. Jak mi się wymsknie przy ojcu twym kniaziu, gdzie wybieram się, ani chybi znów cię doświadczy mym towarzystwem.
– Do lupinów kniaź nie pójdzie…– stwierdził sceptycznie Soroka.
– A po co ma iść, skoro ja idę. Do Diabłów, miły Soroka. Też nie pójdzie ojciec twój sił policzyć. A ja bym już mogła… Może. Zobaczymy. Pisz, rękę ćwicz.
– Do Diabłów?!– zakrzyknął przerażony Gangrel i gwałtownie gestykulując.– Do Diabłów?! Po kie licho do Diabłów właśnie?! Dyć oni mnie ukrzyżują, albo skrzyżyjąc, albo… cokolwiek oni robią z nudów. Czyż się panna szaleju najadła? Za mało nas by walczyć z ich patrolami.
– Przed Leszym w jego leżu chciałeś mnie bronić, to i Diabłom dasz radę – oznajmiła poważnie. – No, nie żołądkuj się już, bo kleksy na pyśmie robisz i nie doczyta się ojciec twój. Toć rzekłam, że obaczym jeszcze.
– Ale Leszy pewnikiem jest gdzie indziej. A Kościej i jego abominacyje z pewnością są u siebie.– burknął Gangrel.
– Toteż nie mogę wyjść z podziwu dla twego męstwa. I oddania rodzinie i sprawie.
– Uważam to za zły pomysł. Bardzo zły i bardzo głupi. – marudził Soroka, ale po chwili skupił się na pisaniu.


Biesowy drużynnik, jako się okazało, nie przepadł nigdzie. Siedział w kucki obok ogniska i drewnianą łyżką wybierał z bulgocącego w kociołku srebra kożuch zanieczyszczeń. Obok Karaut kulolejkę i miski z wodą do chłodzenia gotowych kul porozkładał, a przerzucali się przy tej pracy przechwałkami, kto z nich większym jest zbójem i warchołem... Swartki za to nie było nigdzie, choć Mendoga znaleźć miała.

Obeszła Marta okolicę całą, nim znalazła jasnowłosą Gangrelkę, rozciągniętą na powalonym piorunem starym modrzewiu i oddającą się błogiemu lenistwu. Przysiadłszy obok na ziemi, objęła przybrudzoną zielonymi plamami trawy nogę w smukłej kostce oparła sobie o ramię, do policzka przycisnęła. Oczami okolicę przebiegła, czy nikomu się na podsłuchiwanie nie zebrało.
– Nie skąpię ci – rzekła cicho – niczego co mam czy zdobyć mogę. W tej fiolce jednak i moja krew była. I tej ci nie żałuję i żałować nie będę. Ale podawać podstępnie i bez twej wiedzy nie chcę...
Przebiegła ustami po bladej łydce, zostawiając ślad barwiczki.
– ... ani ze szkła. – mruknęła tytułem uzupełnienia.
– Oj tam… za poważna jesteś jak na Słowiankę. – odparła ze śmiechem Swartka wystawiając język. I przekrzywiła głowę.– To klasztorne łacińskie obyczaje… to ich wina, że wy sztywno chodzicie. Nawet ty. Nie nasz to obyczaj… – machnęła ręką Swartka.–... a ja pamiętam je. Czasy gdy rubaszność była naszą naturą. A zmartwienia, oddechem płanetników. Dziś były, jutro… już nie.–
Spojrzała przez ramię na Gangrelkę.– Nie gniewałam się na ciebie. I nie pogniewałabym się, gdybyś mnie w niewiedzy ostatwiła, zamiast wyjaśniać. O takie drobiazgi, szkoda drzeć koty.
– A co drobiazgiem nie jest? – sięgnęła palcami w tył, powędrowała po udzie. Tego, że Słowianką nie jest i że zawsze nieco drewniana była, tłumaczyć się jej nie chciało. To iście były drobiazgi.
– Hmmm… a bo ja wim. Dla mnie to już wszystko drobiazgi. Jak siedzisz sama w lesie jak pustelnik, to dostrzegasz… no… jak się nobile nabzdyczają bez powodu.– zaśmiała się Swartka.– Jak wąpierze tłuką się o tron, a potem nerwowo trzymają się owego stołka i… żyją w przerażeniu. Dlatego ja wolałam las.
– E. Tutejsi Gangrele w lesie żywią, a nabzdyczają się i tak – machnęła ręką. – I, niechaj mnie Perun strzeli kamieniem ognistym, nie myślała ja, że kiedykolwiek to powiem. Ale to już nasz Tremer bardziej zabawny niże oni.
Pomilczała sobie chwilę dla wrażenia.
– Pokazać ci francuskie brewerie?
– Bo… ten ich Miszka zrobił sobie Zakon, za mocno za pyski ich trzyma. I głąbów kolekcjonuje.– stwierdziła Swartka mędrkując.– Ciekawe czy Kościej tak samo?
– Nie pierwsi by byli, ani ostatni, co się bojają zdrady ode dzieci własnych – zamyśliła się. – Kościej też. Mówili Toreadory, że jak tam który się za zdolny okazuje, to nagle znika… Brewerie? – przypomniała.
Swartka spojrzała na Martę.– Pokaż.
Wstała i w pasie siedzącą wampirzycę objęła, a potem naparła na nią, tak że się obydwie na drugą stronę pnia przewaliły, za gęstwą modrzewiowych gałęzi kryjąc przed ciekawskimi oczyma. Z zieloności dobiegały odgłosy szamotania z przyodziewą, śmiechy i westchnienia, gdy Marta wprowadzała w życie Marcelowe instrukcje miłości, nomen omen, francuskiej, a wprowadziwszy, wgryzła się w Swartkowe udo.
Pisnęła Swartka z zaskoczenia i chichocząc dodała.– Ty zbereźnico lubieżna… taką cnotliwą niewiastę po zagajnikach napadać.–
Nie broniła się jednak przed tą napaścią specjalnie.
Marta wgryzła się mocniej, pomna, że jak tego nie zrobi, to wietrznica przy barłożeniu gadać będzie nieustannie. Czerwona fala przyjemności zmiotła doszczętnie resztki zmartwień i żałoby, wprawiła Gangrelkę wpierw w dygot, a potem w bezruch spełnienia, gdy się od kochanicy oderwała i legła z głową na chłodnej skórze jej piersi.
– Jestem rozbójniczką z urodzenia i wyboru. Toteż nic innego mi czynić nie wypada, jak napadać po zagajnikach właśnie – mruknęła zadowolona.
– To pokażesz mi jakieś ciekawe świątynne sztuki… napadnięta panno… czy opowiedzieć ci mam, po co czarownikom ogród warzywny pod wieżą i gosposia w wieży?
– Ech… jak się panny napastowało, to w pierś się gryzło… ooo tak.– wampirzyca z entuzjazmem zabrała się za pokazywanie giezło Marty rozwiązując i ostre kiełki wbijając. Palcami zaś sięgnęła tam gdzie żar za życia płonął u rozbójniczki.
Zdążyła ją Marta postraszyć, że napadnięty rozbójnik kamratów zawszeć wzywa ku pomocy, ale groźby już w życie nie wcieliła. Nie opanowała i nie zanosiło się, by posiadła kiedykolwiek trudną sztukę gadania podczas dzielenia się krwią. Stupor ją spętał i gardło ścisnął.
– Pamiętasz jeszcze jak to było zanim tylko noc nam na figle zostawała? – mruknęła Swartka po wymianie “doświadczeń”, gdy leżały wtulone w siebie.– Ja pamiętam, że nie było tak intensywnie. Ale też miło… ile z tego to krew, a ile prawdziwa żądza?
Przerwała głaskanie zmierzwionych jasnych włosów.
– Niezbyt pamiętam. Chyba zimniejsza byłam za życia niż teraz – przyznała bez oporów i wstydu. – I rzadkom polegiwała z kimkolwiek. Ale zdawa mnie się, że teraz, to…. jest przyczyna jakowaś, dla której wybierasz, w kogo się wgryziesz, a w kogo nie? Gdyby to jeno jucha była – to by to znaczenia nie miało żadnego.
– Bo ja wim… w przypadku wąpierza to tak, ale ludzie… już przestało mieć znaczenie. Nieważne czy ładny, czasem ma znaczenie czy pijany.– wyjaśniła Swartka zamykając oczy.– Owszem gdy ładniejszy… to lepiej, ale w brzydkiego też się wgryzę. Nie tęskno ci? Do słońca, do tego co było?
– Do słońca nie. Nawet jak śni mi się, żem śmiertelna znowu, to ciemno jest. Za tym tęskni mi się, co mi ojciec ze mnie wycisnąl wraz ze krwią gdy zmieniał mnie. Duszę śmiertelną. To, kim byłam, kim chcę być mimo wszystko. Chciałam odzyskać to…. Ale za późno już. Wsiąkła moja dusza w mech gdzieś na Żmudzi.
– Może jakoś ten Tremere umi do Welesa domeny zajrzeć i ją znaleźć… tą duszę, pewnie z krwią do jego podziemi spłynęła .– wyjaśniła Swartka. – Albo… jest taki Boruta. Diaboł… albo potężny wąpierz. Jak go znajdziesz, gdzieś w okolicach grodu Kraka to on na wszystko zaradzi.
Zadumała się nagle. – Dziwne… ty swoją straciłaś, a ja jakoś nie. W każdym razie nie wydaje mi się, co by od czasu przemiany… coś w mej naturze było inne.
– Może po temu, że ojciec mój potężny był ponad inne wampierze… – odparła po chwili. – Był bogiem. Jeśli czegoś chciał – to brał.
Wsłuchała się odruchowo w odgłosy lasu, czy szept jakiś przez nie nie przebija, zapatrzyła się w zielone sklepienie ponad głową, w plątaninie gałęzi i listowia szukając błysku żółtych ślepi. A tam nic, pustka, nic się w gęstwie ukryte nie obserwuje jej poczynań. Boże mój, boże, czemuś mnie opuścił?
– W śmiertelne ciało znów byś się chciała przyoblec? – spytała wtulonej w jej bok wampirzycy.
– Miszka też bierze co chce… i Kościej ponoć tak samo. Problem w tym, że wchodzą sobie paradę.– rzekła żartobliwie Swartka i zamyśliła się.– Może… na jakiś czas.. by przypomnieć sobie jak to było.
– Pamiętam, że nie wszystko było piękne, miłe i dobre – odrzekła Marta.
– No i ? Teraz też nie jest. Pod tym względem nic się nie zmieniło.– odparła ironicznie Swartka.
 
Asenat jest offline  
Stary 14-06-2017, 17:09   #185
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Zach, dobry kawał przed karczmą rozmówił się z Tremerem, aby oddzielił się od grupy i był, gdy przyjdzie pora asem w rękawie.
- Schowaj się i trzymaj z dala, jak ustaliliśmy. Gdy się zacznie bitka, o ile się zacznie, uderzysz, zaraz po mnie w Nosferatu. Tylko na nim skup swą uwagę.
Ostatni odcinek pokonali spokojnym tempem. Zachowi się nigdzie nie spieszyło. Pomny, że pierścień spoczywa bezpiecznie w gorsecie Olgi.
- Narazie z nimi pomówimy. Nie mniej nie więcej. A ty, moja droga, bądź po prostu czarująca. Jako zwykle jesteś.
Gdy przybyli posłał jednego z raców po stajennego. Trzeba było wpierw zająć się końmi i bagażami. Potem ludzi stłoczyć pod wiechą gospody, kazać napoić i nakarmić. A przy okazji rozejrzeć się za Chudobą ewentualnie poczekać aż się zjawi. Bo, że się zjawi był Milos pewny.
Karczma była zatłoczona, choć głównie przez włościan, toteż Olga i Milos bez problemu znaleźli stolik dla siebie. Brudny co prawda, bo przed chwilą używany przez kilku miejscowych chłopów, których to karczmarz ścierą i przekleństwami pogonił. Tą samo ścierą zresztą symbolicznie wytarł blat tego stołu, co wampirzyca skwitowała ironicznie.- I dziwisz się że tęskno mi do rodzinnych stron?
- Oj, tutaj też można znaleźć urok. Jeśli się wie, gdzie szukać - przekomarzała się z nią Węgier zaczesując osełedec na bok czaszki.
Rymnął w stół przywołując gospodarza.
- Jadła i napitku dla moich ludzi, to po pierwsze. Po wtóre, szukam człeka, choć najpewniej jest ich dwóch plus zbrojna obstawa. Brzydcy. Mogą też i specyficznie… śmierdzieć.
- Nikt taki się nie zjawił panie… to porządny przybytek.- oburzył się na pokaz karczmarz. Po czym dodał.- Nie widziałem takich.-
I Milos dziwić się temu nie mógł. Chudoba był na misji… przeca nie będzie ściągał na siebie uwagi tylko dla zwykłej krotochwili. Co innego jego towarzysz Gangrel, ale widać i on się tu nie pojawił.
- Poczekamy do jutra, jeśli się nie pojawią, ich strata. Pierścionka Małgosia już nie zobaczy na oczy.
Zach nie wydawał się załamany absencją Nosferata.
- Geza, dopilnuj by ludzie się najedli i wypoczęli. Mają nie tykać piwa ni wina. Później zorganizujemy tu obóz, rozstawimy straże. Nie chcę żeby mnie coś zaskoczyło. Nosferatu ma zdolność zmieniania twarzy. Może być każdym, więc i każdy z naszych ma mieć oczy otwarte i wzmożoną czujność.
- Tylu luda… czyżbyś aż tak bardzo się mnie bał Węgrze… Aż tak trzęsiesz gaciami, że się pod niewieścią spódnicą znów chcesz ukryć?- odezwał się znajomy głos z kąta obok dwójki wampirów. Chudoba się objawił, choć nie w swej prawdziwej naturze, jasne loki i pociągła twarz o szlachetnych rysach. Jeno oczy… wyłupiaste jak u ryby psuły pierwsze wrażenie.
- Można wręcz pomyśleć… że zabić mnie tu przybyłeś. Głupi plan… doprawdy. Ale pasujący do ciebie.- dodał sarkastycznie nosferatu.
- Znam cię. To i się szykuję na każdą ewentualność do jakiej mnie przymusisz - Milos wskazał wolne krzesło. - Cud miód fryzura. A gdzie twój piesek?
- Gdzieś tam…- stwierdził Chudoba siadając i uśmiechając się sadystycznie.- Może czai się za drugim oknem tak jak twój Tremere, co?
Splótł dłonie razem.- Gdybym chciał cię zabić to posłałbym ci w prezencie główkę Marty i poczekał aż sam mnie znajdziesz. Na razie jednak nie jesteś aż tak ważny, by mej pani zależało na twej śmierci. Na razie… są sprawy ważniejsze, niż jeden niewdzięcznik i jedna złodziejka.
- Zaczynasz od gróźb? To takie niedyplomatyczne. Wykrzesaj z siebie, proszę, odrobinę więcej manier. Tym bardziej, że mamy damę w towarzystwie - wskazał na Lasommbrę. - Poznaj pannę Olgę z klanu Ventrue.
- Myśmy się już spotkali… prawda? -spytał Chudoba przyglądając bacznie wampirzycy, a ta skinęła głową. - Zapewne tak. Imię twe nie jest mi znane, oblicza też nie poznaję… ale głos znajomy. Z tego co pamiętam toczyłeś spór z niejaką Małgorzatą. Wygląda na to że wygrała.
- Nie pamiętam… nic sprzed służby u niej… tylko mgliste… wspomnienia.- odparł niechętnie nosferatu pozwalając w ten sposób odkryć interesujący fakt Milosowi. Jego “mateczka” nie tylko jemu mieszała w głowie.
Zach zaśmiał się pod nosem.
- Wcale mnie to nie dziwi. Matka preferuje narzędzia ponad sojuszników. Ale do rzeczy - potarł ręcę. - Jak wygląda twoja propozycja?
- Taka jaką podałem. Pierścień jej syna za skrawek informacji. Pierścień i spokój zapewne, bo trzeba będzie kandydata na nowego Bezpryma wytypować i przyuczyć do roli. A to trochę czasu Małgorzacie zajmie. -wzruszył ramionami Chudoba, a Lasombra zareagowała nerwowym uśmiechem. Najwyraźniej zdawała sobie sprawę, że sfatygowany pierścień nie będzie czymś co się owej wampirzycy spodoba.
- A jakie są kryteria wyboru? - dopytywał się Węgier. - Tak z ciekawości. Przypominałem jej go po prostu? Kolejny więc będzie podobny i do mnie? Jak szczęnięta z jednego miotu.
- Spytaj ją, nie mnie…- wzruszył ramionami Chudoba.- Myślisz że pamiętam poprzednich? Pamiętam jeno, że byli.
- Musiała go bardzo kochać.- zamyśliła się Lasombra.- Skoro żyć bez niego nie może.
- Przecież wie, że to nie jest on - sprostował Milos. - Okłamuje samą siebie, to już kompletna hipokryzja.
- Jakby kłamstwo w każdej odmianie nie leżało w naszej naturze.- uśmiechnęła się cierpko Olga i przyglądając się Chudobie dodała. - Zapamiętałam cię jako jej przeciwnika. Skoro wiesz, że wrogi kiedyś jej byłeś, to co uczynisz waść z tą wiedzą?
- Przede wszystkim… nie sądzę byś miała dowód na potwierdzenie swych słów, a poza tym…- uśmiechnął się obleśnie nosferatu.- Kim kiedyś byłem, to dziś nie jestem. Nie grzebię w swej przeszłości po to, by rozdrapywać stare rany. I nie zamierzam szukać sobie wrogów potężniejszych od siebie. -
Podrapał się po podbródku.- Nazywasz swą mateczkę hipokrytką, ale kim w takim razie ty jesteś Milosu Sam szukasz sobie wrogów i sprawiasz ból. Karasz się za winy których nie pamiętasz, czy też po twej śmierci to twa jedyna podnieta? Pytam tak z ciekawości, bo nie rozumiem cię w ogóle… najpierw przybyłeś błagać o pomoc, a potem odwróciłeś się od swej wybawczyni. Gdzie w tym logika?
- Jeśli błagałem o pomoc to tego nie pamiętam. - Zach nachylił się w stronę Nosferatu. - Chętnie bym się dowiedział jaka jest prawda. Kim naprawdę jestem. Czy ona mi pomaga czy mnie pogrąża. Dysponuję nawet mocą, aby to zrobić. Ale na ironię losu - postukał się po skroni - nie mogę jej użyć na sobie samym. Ale na tobie bym mógł. Dowiedzieć się kim byłeś zanim stałeś się jej kukiełką.
- Bezużyteczna to dla mnie wiedza. I dla ciebie zresztą też.- uśmiechnął się ironicznie wampir.- Zresztą… czy aby na pewno dysponujesz? Niełatwo jest zdjąć więzy mistrzyni w tej sztuce.
Miał rację… w końcu Tremere nie okazał się dość potężny. A i Lasombra stwierdziła, że sobie poradzi, a on sam uczył się właśnie od Małgorzaty. A jeśli on sam przekonałby się na Chudobie, że nie jest władny zmieniać tego, co uczyniła jego “mateczka”?
- Pozwól mi się przekonać - wzruszył ramionami. - Niewiele masz do stracenia. Jeśli nie jestem dość mocny by ruszyć mury Małgorzaty, nic się nie zmieni. A jeśli mi się uda, zyskasz wiedzę, sojusznika i pierścień, który może być atutem względem Tęczyńskiej.
- Tyle że nie chcę tego.- wzruszył ramionami nosferatu.- W przeciwieństwie do ciebie JA nie żyję przeszłością. I nie niszczę za sobą mostów.
- Jeśli niewola ci odpowiada - Zach się skrzywił. - Służ swojej pani. A my przejdźmy do rzeczy. Obiecałeś mi ważkie informacje, za drugą część pierścionka.
- Boś ty niby wolny? Zmieniłeś tylko jedną panią na drugą. I to niekoniecznie na lepszą. - odparł ironicznie Chudoba. Splótł dłonie razem mówiąc. - Obiecałem ci powiedzieć… ale chcę wpierw pierścień. Potem słowa dotrzymam.-
Wyciągnął dłoń ku Milosowi.- Więc? Daj mi skarb bezprymowy.
- Nie - nie powstrzymał gardłowego śmiechu. - Mowy nie ma. Zgarniesz błyskotkę i rozwiejesz się we mgle. Poza tym jaką mam pewność, że twoje informacje są w ogóle warte ceny? Powiesz co wiesz a wtedy Olga zaprowadzi cię po nagrodę. Taka umowa albo żadna umowa, dawny kompanie.
- Ceny ? Milosu robię ci przysługę zabierając od ciebie tą feralną błyskotkę. Łaskę targując się o nią. - parsknął sarkastycznym śmiechem Chudoba. - Wiedz że mam ją odzyskać wszelkimi środkami. Ciesz się więc, że to ja a nie inny,bardziej tobie wrogi, wampir się tym zajmuje. Ja mam odrobinę sentymentu do naszej dawnej przyjaźni i chcę sprawę załatwić polubownie. Myślisz, że dlaczego puściłem Martę nietkniętą?
- Bo bałeś się gniewu krakowskiego księcia?- zapytała retorycznie Olga.
- To też Contesso Visconti. - przyznał niechętnie Chudoba. Wzruszył ramionami dodając. - Naprawdę chcesz zmusić mnie do tego bym ci go odebrał przemocą ? I mieć na sumieniu wszystkie krzywdy jakie wyrządzę po drodze do celu? Mało ci wrogów na smoleńskiej ziemi, że chcesz jeszcze sługi Małgorzaty tu sprowadzać?
- A ty, naprawdę chcesz się do przemocy uciekać? - Zach pochylił się jeszcze bardziej w stronę Nosferatu, popatrzył mu w oczy. - Nie musimy być wrogami. Robisz dla Tęczyńskiej dużo złych złych rzeczy. Tak jak wcześniej ja. One cię w końcu dopadną. Wrócą w nocnych koszmarach, w strzępach zapomnianych historii. Pozwól mi sobie pomóc. Dowiedz się, czym Małgorzata zaskarbiła sobie twoją wierność. Czy nie masz powodów by jej aby nienawidzić?
Ale Chudoba odsunął oblicze i przymknął oczy domyślając się czego próbuje Milos. Po czym warknął.- Prawdziwy z ciebie synek Małgorzaty… Do tych samych sztuczek się posuwasz.
Wstał nagle dodając.- Chcesz znać klucz do swoich koszmarów, daj mi pierścień. Jak tego nie zrobisz, to nie mamy o czym rozmawiać Zachu. A ty poznasz inne sługi swej byłej Pani.
- Nie będzie zadowolona, że wracasz z niczym - Zach wczepił palce w kant stołu. Nim wybrzmiało ostatnie słowo ukryty w rękawie kołek gładko spłynął do dłoni a Węgier rzucił się do przodu skupiając się tylko na jednym uderzeniu. Oby było szybkie i oby było celne.
Był szybki niczym błyskawica, wzbudzając zaskoczenie u wszystkich, także u Lasombry. Chudoba… jednak spodziewał się takiego obrotu sprawy. Może nie kołka, ale… sługa Małgorzaty zaskoczony nie był.
- Ludzie… biją! -wrzasnął głośno i smutno, gdy kołek wbił się między jego żebra… do serca jednak nie dochodząc.
Na ten krzyk poderwało się koło dziesięciu chłopa w baranicach i zarośniętych niemożebnie.
- Uzbrojeni w toporki i pały nabijane kamieniami oraz żelaznymi kolcami -rzucili się w kierunku agresora. Tylko naiwny głupiec mógłby uwierzyć, że miłosierdzie i życzliwość kieruje tymi zakazanymi gębami. Raczej chciwość i obietnica zarobku. Chudoba musiał ich opłacić, więc nie przerażało ich to że na herbowego się rzucają. Ale jakim oni mogli być zagrożeniem?
Zach dalej czynił swoje. Pchnął kołek głębiej.
Tyle że nosferatu nie był oszalałym Gangrelem chcącym dopaść Milosa. Wprost przeciwnie.
Raniony wampir cofał się i obracał szykując do ucieczki. Kołek wyślizgiwał się z ręki Zacha i szansa na to że trafi w serce zmalała do zera.
Podejrzewał, że Chudoba opłacił rębajłów, ale i Węgier miał wokół swoich raców a i jeszcze ludzi przydzielonych Oldze i Tremerowi przez Koenitza. W tych ostatnich nie pokładał zaufania, ale Geza i Miko będą wiedzieli co robić. Ponadto zamęt pozwoli Zachowi wynieść stąd Nosferatu, gdy już spłynie z niego zasłona ludzkiej maski.
Wokół rzeczywiście szybko zapanował rejwach, wszyscy zaczęli się tłuc ze wszystkimi. Lasombra zdążyła jeno wstać od stołu, ale drogę do Chudoby blokował jej Zach, nie mówiąc już o rębajłach, którzy zmienili całą sytuację w jedną wielką jatkę.
Nosferatu zaś starał się uciec z tego miejsca, wykorzystuąc to samo zamieszanie które chciał wykorzystać Zach. I piekielnie dobrze radził sobie w tym tłumie. Chudy i zwinny i utalentowany… jeśli chodzi o unikanie walki i ciosów. Ale Węgier też do niezgrabnych nie należał. Nim Nosferatu zdołał się oddalić rzucił się za nim by impetem powalić go i przygwoździć do ziemi.
- Mika! - przywołał zaufanego Serba by pomógł pochwycić uciekającego.
Zachowi udało pochwycić wijącego niczym piskorz nosferatu i docisnąć go podłogi. Ale to było jedyne co mógł zrobić w tej chwili. Wokół niego panował chaos, jego ludzie oraz contessy bili się z najemnikami nosferatu oraz z pijanymi bywalcami tej karczmy. Sama Olga była atakowana przez mężczyzn, dla których samotna i piękna kobieta w środku tego zamętu była w tej chwili łatwą okazją do wykorzystania. Nie tak łatwą jednak jak im się zdawało, a czym świadczyły odgłosy łamanych kości.
Chudoba jak na mizerotą jaką się wydawał okazywał się trudnym do zakołkowania osobnikiem. I próbował się wyrwać. Nawet wzmacnianie się krwią nie ułatwiało Zachowi, wbicia kołka… sytuacja bowiem nie była idealna do takiej akcji, a gruby twardy kołek nie wciskał się tak łatwo jak wąska szpila.
Co gorsza ziemia zaczęła drżeć… co prawda delikatnie, ale jednak. Co zwiastowało… w sumie nie wiadomo co. Zresztą w całym tym chaosie kto by zwracał na to uwagę.
Węgier miał obie ręce zajęte trzymaniem Nosferatu w stalowym uścisku. Spalił krew wzmacniając własną tężyznę fizyczną, ale przeciwnik postąpił podobnie co przedłużyło impas. Trzęsienie ziemi zignorował zupełnie. Wykorzystując przewagę wysokości wbił zęby w gardło Chudoby. Zaczął pić.
Wszystko przestało mieć znaczenie. Była tylko krew, jej słodki otumaniający smak. Bestia obudziła się gwałtownie, pobudzona i do szczętu dzika. Zach poczuł jak szarpie się i chce wyrwać z więzów jego woli a on… poluzował sznury. Zaprosił ją do środka. W tej jednej chwili miał poczucie spełnienia. Wszystko było na swoim miejscu. Bez walki, bez nieustannego oglądania się przez ramię. On i bestia zjednoczeni w jednym kategorycznym zamiarze by zabić, walczący ramię w ramię, wreszcie po tej same stronie barykady. Ulga i słodycz krwi. Błogostan.
Nosferatu miotał się próbując wyrwać się z uścisku i Milosowi niełatwo było go utrzymać. Chudoba walczył o życie, a Zach o swą zdobycz. Ventrue oberwał chyba maczugą w głowę, może został pchnięty sztyletem… Może… Nie zwracał na to uwagi. Całe otoczenie rozmyło się Węgrowi. Był tylko skupiony na sobie i swej zdobyczy.
Tymczasem wokół działo się wiele. Karczmę ogarnęła bijatyka, w której zbóje i szlachcice prali się z kim popadnie. Olga uczyła kolejnego potencjalnego gwałciciela, że nie należ doceniac słabej płci. Trzask łamanej kości i okrzyk bólu świadczył o skuteczności jej lekcji. W tej chwili walczący tłumek był zbyt pomieszany, zbyt pijany i zbyt pogrążony w walce, by nawet talenty wampirze mogły nad nim zapanować.
Nagle ognisty blask rozświetlił karczmę...przyciągając uwagę większości bywalców uczestniczących w bijatyce.
Ściana ognia została ustawiona przez przerażonego Tremere. Drżenie ziemi, które narastało wywołane było sporym stadem rozjuszonych żubrów pędzących wprost na karczmę w szaleńczym i samobójczym pędzie. Taka rogata masa rozpędzona w szarży była jednak na tyle potężna, że z pewnością rozniosłaby w perzynę budynek i wszystkich w nim znajdujące się tam osoby. A choć Francuz spróbował poskromić lub odstraszyć zwierzęta ścianą ognia, to jednak instynkt stadny nakazywał im podążać za przewodnikiem stada, a ten kierowany wolą gangrela gnał prosto na karczmę.
I nawet ogień nie mógł tego zmienić.
Zrozumiał to Francuz i wiedzieli bywalcy przybytku. I zareagowali również instynktownie rzucając się do ucieczki… wszyscy na raz, skutecznie blokując masą ludzką wszystkie ciasne wyjścia z karczmy.
Zach i bestia słyszeli odgłosy, ale je zignorowali. Ucieczka nie wchodziła w grę. Trzeba dokończyć to co się zaczęło. Zebrać plony, które się zasiało. Stado zwierząt nie stanowiło zagrożenia dopóki nie uzbrojono ich w osikowe kołki.
Zach wiedział że ma rację… wgryzając się w szyję wijącego się nosferatu nie musiał się martwić o to czy stado go zabije. Musiał go trzymać w żelaznym uścisku, nie przejmując się tym że kolejną szpilę wraził Milosowi w oko. Musiał opleść go jak pijawa, ryzykują jednak diabolizm. Z każdą wypitą kroplą był coraz bliżej i bliżej pożarcia duszy wampira.
Trzęsienie ziemi narastało, jak i odgłos stada niczym zbliżający się grom. Jak i panika wśród ludzi. Już nikt nie walczył między sobą. Wszyscy walczyli o życie próbując się wydostać.
Nastąpił huk, a potem kolejne uderzenia, zmieniające się w niemal ciągłe odgłosy tarana. Budynek karczmy zaskrzypiał niebezpiecznie, a potem ściany się poddały i wszystko runęło. A żubry gnane szaleńczym pędem przetoczyły się po rozsypującej się karczmie , w tym i sczepionych razem Milosa i Chudobę. Gdyby Zach nie wgryzał się w wampira pewnie impet przetaczającego się po nim stada sprawiłby że Nosferatu by mu się urwał. Jednakże wgryziony nie wypuścił ofiary dając się deptać rozpędzonej masie. Chyba żadne z jego żebra nie było całe, prawa noga połamana w sześciu miejsca. Ale miał swą zdobycz, konającego Chudobę.
Poczuł jak wraz z krwią spływa siła i esencja Nosferatu. Jego dusza rozlała się po ciele Węgra. Wniknęła weń jak deszcz w ziemię.
Rany i złamania były rozległe, ale nie były też dla Ventrue niczym obcym. Odczuwał to każdego wieczora, przeżyje i teraz. Tym bardziej, ż krew Chudoby na bieżąco pozwalała usuwać szkody, leczyć poszarpane tkanki.
Innym… nie poszło tak dobrze. Wampir słychał dookoła siebie jęki bólu rannych i konających.
Dookoła czuć było słodki odor rozlanej krwi, oraz mniej przyjemny odorek odchodów i moczu. Olga stała pośród ruin, ranna i pokryta kurzem. Z rozerwaną rogiem żubra suknią. Pewnie byłaby rozniesiona przez stado jak Zach, gdyby nie jej imponująca nawet jak na wampira siła.Jej ludzie… nie mieli jednak takiej przewagi, podobnie jak słudzy Milosa.
Stado się oddalało podążając w ślepym pędzie za przewodnikiem. Nosferatu nie udało się wykorzystać zamieszania dla ucieczki.
Zach wraz ze swą ofiarą leżał przygnieciony belką i resztkami dachu. A Tremere i jego “ochrona” powrócili pomagać rannym i konającym.
Milos złapał Chudobę, ale cena za ten sukces była wysoka.
Po wszystkim wyciągnął z siebie srebrne szpile i schował. Przeszukał ubranie Nosferatu, zdjął z niego biżuterię, zabrał pieniądze i broń.
<co tam ma?... kilka srebrnych szpil i… nic poza tym. Nie cenił biżuterii, a w sakiewce ledwie kilkanaście monet>
W tym czasie zregenerował ostatnie rany i przechadzał się po ruinie, w jaką obróciła się karczma zbierając swoich ludzi do kupy, lecząc ich własną krwią jeśli było to niezbędne, a niezbędne było ciągle… a krwi mało miał, wszak pozbieranie do kupy kosztowało sporo. Na dłużej przykucnął przy zwłokach Miki. Palcami zamknął mu powieki i siedział obok ogarnięty stuporem.
- Mam nadzieję żeś zadowolony.- Olga zagadnęła cierpko z wyraźną wściekłością na jej obliczu.- Ot… żeś wywołał zamieszanie, przez swą krewkość i niecierpliwość.
Splotła ramiona razem na rozerwanym rogiem żubra dekolcie sukni. - Przynosisz więcej kłopotu niż szczęścia Milosu. Gdzie ja teraz uzupełnię me sługi, które przez ciebie straciłam?
- Ale ostał się ich dobytek i oręż - zauważył Zach i wezwał ruchem ręki Gezę. - W Smoleńsku na pewno będą chętni na zaciąg.
Gdy u jego boku pojawił się niemłody raca Zach wydał mu do ucha kilka poleceń.
- Niech nasi zajmą stajnie. Uspokoić konie, na pewno są niespokojne po tym trzesieniu ziemi. Zostaniemy tu na jeden dzień. Ci co już dojdą do siebie niech trupy zataszczą na jedną kupę. Dyskretnie przeszukać. Złupić oręż, kosztowności i gotowiznę. Zaraz dołączę i pomogę kopać wspólną mogiłę. Trzeba ciała zakopać.
Olga z pewną dezaprobatą spojrzała na pobojowisko i rzekła wprost.- Nie. Nie zostajemy… wyruszamy natychmiast. Zabieramy konie i co cennego sobie tu złupicie. Wyruszamy zanim cała okolica się tu zjedzie debatować nad tym co tu się stało. Ostatnie czego potrzebujemy to więcej uwagi miejscowych.
- Nie zabieramy koni - odparł Zach dowodzącym tonem. - Żywych ostało się niewielu. Wszyscy ranni. Z Marcelem im poprzestawiamy nieco obraz wydarzeń. Nie było nas tutaj, gdy to się stało. Dojechaliśmy po fakcie i wspaniałomyślnie pomogliśmy rannym.-
Uznawszy, że wytłumaczył Oldze sprawę spojrzał na podchodzącego Tremer’a.
- Słyszałeś? Zajmujemy się żywymi, tak by przyjęli naszą wersję wydarzeń. Nie było tu Nosferatu. Nie było nas. Nie było bójki. Jeno żubry, które coś przestraszyło. My, jak tu dotarliśmy, było już pobojowisko. Jasne?
- A co zrobisz z Nosferatu którego tu nie było?- stwierdziła chłodno i sarkastyczne Contessa.
- Jakiego Nosferatu?
- Nawet tak nie żartuj. Nie myśl sobie że diabolizm to taka trywialna sprawa. Och… pewnie, tutejszy kniaź może teraz patrzeć przez palce na Jaksy i Włocha zatrute aury, bo wie że ma pistolet z którego może do nich w każdej chwili wypalić. Diabolizm to pretekst do urządzenia krwawych łowów. Dyndają mu obaj na szubienicy, tylko klapę pod nimi opuścić. - warknęła gniewnie contessa poirytowana jego beztroską, gdy Francuz podchodził do nich ze skruszoną miną.- Psehprasam… próhbowahłem zaporhe ohgniowom, ale nic nie dahła, a dla hmnie ta bandha rogathych besthii byha szcianom roguf. Nie fiedziahłem którhy pszewodzi.
- Nie bagatelizuję diablerii, moja droga. Traktuję to co się stało bardzo, ale to bardzo poważnie - odparł smętnie Węgier na zarzuty Olgi. - Ja po prostu mierzę siły na zamiar i stwierdzam, że mam ich za mało.Potrzeba mi więcej. Pomówimy o tym później jeśli taka twoja wola Lauro, ale pozwól, że pierwsze sprawy najpierw. Ja i Marcel zapewnimy nam alibi, dobrze?
- Też potrafię zapewniać alibi… ale nie w tym rzecz. - machnęła ręką wampirzyca. - Nie wierzę w to całe… mierzenie sił na zamiar, bo go tu nie widzę. Zaatakowałeś posłańca swojej matki… to wypowiedzenie wojny, a ty nie potrzebujesz robić sobie nowych wrogów. -
Francuz zaś przysłuchiwał się w zaciekawieniu.
- Nie znasz mojej matki, kochanie. Nigdy nie było innej opcji niż wojna - nie chciał przedłużać, gdy liczył się czas. - Jeśli potrafisz pomóc mnie i Marcelowi, to do dzieła. Posprzątamy i wtedy pomówimy wnikliwiej, jeśli taka będzie twoja wola, dobrze?
- I dlatego oddałeś jej pole, dając powód do zarżnięcia? - prychnęła sarkastycznie contessa. - Jesteś jej synem, a okazałeś nieposłuszeństwo i zabiłeś sługę. Teraz może tu przyjechać z całą armią i książę krakowski nic nie będzie mógł zrobić w tej sprawie. A kniaź tutejszy raczej nie będzie chciał się wtrącać. Po prostu genialna strategia Milosu, genialna… nic dziwnego, że zostałeś mianowany dowódcą tej wyprawy.- odetchnęła głęboko starając uspokoić się i zebrać myśli. - Nie ma potrzeby kolejnej rozmowy Zachu. Nie chcę mieć nic wspólnego ani z tobą, ani z konfliktem który wywołałeś teraz na swoje życzenie. Ja nie zamierzam uczestniczyć w kolejnej przegranej sprawie, ani popierać kolejnego głupca. Ja… UCZĘ się na swoich błędach. Ty najwyraźniej nie.-
Po tej przemowie oddaliła się szybko wściekła niczym osa.
- Kobiechty…- skwitował Francuz.
Zach wzruszył ramionami. Było mu to zresztą w istocie tak obojętne jak stara zakrzepła krew. Już wcześniej Włoszce zdarzało się być irytującą. Teraz nie dość, że paplała i narzekała jak karczemna dziewka, to była święcie przekonana o swojej ponad całą resztą wyższości.
- Jedź za nią - wskazał Marcelowi plecy Olgi. - Dojadę do was do Smoleńska. Ogarnę tu sytuację i nazajutrz do was dołączę. I pamiętaj - ułożył wskazujący palec na ustach. - Żadnego Nosferatu tu nie było. Małgorzata niczego nam nie udowodni.
- Tyle sze to nie Nosfherathu sphoszył to stadho…- odparł Francuz powątpiewająco.- I nie znam Mahgorzaty… ale odnioshem wrahszenie, że nikt tu niech bedhzie siem bawih w udowadadnianie szegokolwiek.
- Pilnuj jej - ponaglił go Węgier. - Gdzieś tu krąży jeszcze Gangrel.
I to faktycznie go teraz zajmowało. Wołodia mógł nadal być w pobliżu.
Ale najpierw trzeba odświeżyć ludziom pamięć.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 14-06-2017 o 17:15.
liliel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:22.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172