Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 19-02-2016, 13:18   #11
Krucza
 
corax's Avatar
 
Reputacja: 1 corax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputację
Sarnai jeno przyglądała się ze swego miejsca nowej fali gości. Wit Stwosz od zawsze sprawiał wrażenie paradnej małpki, jakie jej matka trzymała na swym dworze. Pociesznej, wywołującej sympatię, podskakującej i popiskującej by zwrócić na siebie uwagę. I...rzucającą w ludzi jedzeniem lub używające swych pazurków, gdy tej uwagi nie otrzymała dość.
Nie ruszyła się ze swego miejsca na powitanie, wiedząc, że pyszni nieumarli zwrócą na nią uwagę dopiero w chwili, gdy i ona i jej ludzie będą potrzebni. Nie wcześniej i nie później. A na chwilę obecną potrzebna nie była. Ventrue, chcący za wszelką cenę zrobić na innych wrażenie, miał już swą wizję na zaprowadzenie porządku na nowych ziemiach. Jej rada czy słowo nie przesączą się przez te obrazy. Miał też swe grono pochlebców zapatrzonych i spijających każde słowo z jego ust. Klecha… klecha zapewne zacznie za chwilę nawracać, jak wielu przed nim. Pod przykrywką zainteresowania jej kulturą czy krajem, będzie próbować wypytać o kwestie wyznania. Jedyną osobą jak przyciągała niejaką uwagę dzikuski był Francuz. Obserwowała go przez salę, chowając swe spojrzenie pod na wpół przymkniętymi powiekami.
Tremere wydawał się nieobecny i zamyślony i z wyraźną opieszałością acz grzecznie odpowiadał na kulturalne zaczepki Szafrańca i Małgorzaty. Zauważył jednak po chwili wpatrzone w siebie oczy Sarnai i sam zaczął przyglądać się młodej dziewczynie, przy okazji podpytując o nią zarówno Jana jak i Małgorzatę.
Sarnai widząc to leciutko skinęła głową na modę azjatycką, taką która była rozumiana przez Europejczyków. Nie podchodziła jednak do trójki wampirów, czekając na znak Szafrańca lub samego czarodzieja.
Małgorzata udała się po kielich “trunku” wykorzystując ten pozór na przyjrzenie się dobrze księdzu i rozmawiającemu z nim jednookiemu rycerzowi. A Szafraniec skinięciem palca przywołał Sarnai do siebie.
Dzikuska posłuchała po drodze ponownie chowając dłonie w rękawy. To już był odruch, mimo, że rękawy nie stanowiłyby większej przeszkody, gdy faktycznie chciała atakować. Miała wrażenie jednak, że ten gest działał na białe twarze uspokajająco.
Pokłoniła się lekko przed dwójką mężczyzn:
- Księżę… - zaczęła koślawiąc zgłoski.
- Pozwól że ci przedstawię drogi przyjacielu z Wiednia moją dobrą i wierną sojuszniczkę, Sarnai. - rzekł z uśmiechem Szafraniec, a Lecroix skłonił się mówiąc.- Miłfo mi possnchać tak blisskhą serhcu nassego gospodhasa ossobę.
Widać było, że Sarnai i Francuz mają ze sobą coś wspólnego. Oboje słabo radzili sobie z polską mową.
Sarnai skłoniła się znowu wyciągając przed siebie złożone ręce i pochylając głowę w przestrzeń między nimi a swym torsem.
- Niech Tengri prowasi twe krogi, pszyjaczelu. - wyprostowała się nie spuszczając spokojnego spojrzenia z gościa - Jaksze zapatruje siesz na wyprawy? - spytała powoli, ciekawa pierwszego wrażenie Francuza.
- Uwassam ze moja phomoc psydha sie psy maghii Tzimisce, pohnoc bojar jest pothesny.- stwierdził uprzejmie Marcel.
- Jego pomoc przyda się także w interesującej nas oboje kwestii.- rzekł enigmatycznie sam Szafraniec.
Dziewczyna skinęła głową nie naciskając jeszcze na szczegóły:
- Byłęś żesz jusz pan w tamtych stronach? - ponownie skierowała pytanie do Marcela.
- Nighdy… byłem Hisphanii.. okrhophne miejhce terhaz.- wydukał Tremere.- I na półhnoc od mhej ukohhanej Frhancji. Marhhiee… Brrhema, Inshbruckh… Wjedheń. Wszęchdzie czuć nadhrodzącą pożhrogę.
- Zatem wyprafa w dzicz bendzi pierwszo…
- raczej stwierdziła niż spytała Sarnai, nie zważając na to, że w jej ustach “dzicz” może brzmieć dziwnie dla Europejczyków. - Czysz potrószował jusz z tamtemi?
- S Wjedhnia do Krakhowa… budzhą twe zaintheressowanie pahni?
- zapytał Lecroix.
- Nje - stwierdziła prosto Sarnai - choczaż budzo u inszych. - nie zrobiła żadnego gestu ale wzrokiem lekko wskazała Ventrue i wdzięczącą się do niego młódkę i Martę, która próbowała zwrócić na siebie uwagę hałasując naczyniami. - A pana budzo?
- Jesthem ucionym. Nhe za bahrdzo politykha czy rheligia mnie intheresuuhe
.- wyjaśnił Lecroix, a potem jednak spojrzał na Martę. - A ona tho khto?
- Marta. Nieokrzesana rozbójniczka z natury, ale sprytna bestyjka i kto wie… może daleko zajść, jeśli przeżyje następne dziesięciolecie
.- wyjaśnił uprzejmie Szafraniec.- I otrząśnie się z niepotrzebnych nawyków i sentymentów.
- Jadziesz badacz frogów zatem?
- Sarnai wróciła do Marcela z pytaniami.
- Rhaczej osiedhlicz siem. Spokhojne miehsce na nowy żywhot z dahla od pokhusz fielkiego swiata.- wyjaśnił Marcel, a Sarnai musiały zdziwić te słowa. Pogranicze polsko-ruskie ciężko było uznać za spokojne miejsce. Więc jak źle musiało być tam skąd pochodził?
Kiwnęła głową zostawiając dalsze pytania na później. Była miło zaskoczona, że i Marcel nie pchał się z pytaniami do niej. To była nowość.
- Żatym musiemy znajszcz dobrę miejszcze dla cię pane… - skinęła głową - Uczenem naleszy się ucielne miejsce wszrót zamentu walki i buszy serc wojowników.
- S pewnoszczą bendzie to udhana wyphawa… tylu znakhomitych wojownikhuf
.- stwierdził Tremere rozglądając się dookoła.
- Waszonc slowa rysesa, jeszteszmy w gotnych renkach. - dodała Sarnai. Z jej tonu i mimiki ciężko odczytać było, czy kpi czy mówi poważnie.

Postała chwilę jeszcze obserwując dziwaczną scenkę między młódką, Ventrue i Martą i rozważając za i przeciw, głównie przeciw, dla których miałaby oddać siebie i swych ludzi pod dowodzenie tego “świecidełka”. Nagle oko jej błysnęło. Szepnęła do Jana w swej mowie:
- *Książę… ten… wypieszczony piękniś. Co o nim wiadomo? Faktycznie wart czegoś więcej niż podboju komnat i serc niewieścich? To prawda co o swych wyczynach opowiada? Czy też trzeba sprawdzić jego maskaradę?* - spytała przyglądając się to Ventrue to Marcelowi - *Wybacz me pytanie, czemu mam oddać pawiowi siebie i mój oddział pod komendę?* - spojrzała twardo na Szafrańca oczekując odpowiedzi z uporem, który książę znał nie od dziś.
* - Prawdą jest że walczył z Tzimisce, z różnym skutkiem… raz wygrywał, raz przegrywał. I nie tyle oddajesz się w jego ręce, co dołączasz do jego wolnej kompaniji. To nie wyprawa wojenna, by miał nad wami pełnię władzy, jednakoż… ma pod sobą czterdziestu jezdnych, ciężkozbrojnych w dodatku, więc… jego głos znaczącym będzie.*- wyłuszczył spokojnym głosem Tremere.
Sarnai spokojnie szacowała odpowiedź Szafrańca.
- *Ci jezdni… to nieumarli czy śmiertelni?* - przekładając liczby na możliwości i konsekwencje.
-* Śmiertelni… nadmiar Spokrewnionych sprawiłby problemu. To w końcu wschód Pogoni, nie ma tam tyle Trzody by dodatkowo wyżywić ponad czterdziestu Kainitów.*- wyjaśnił Szafraniec.- *Ale ponoć połowa z nich walczyła już z tworami Tzimisce. Mają jakieś doświadczenie.-**
Sarnai przyjęła wytłumaczenie. Jednak napędzana poczuciem odpowiedzialność za swoich ludzi, stwierdziła, że najlepiej będzie jeśli przekona się o wartości pawia sama.


Okazja nadażyła się już wkrótce. Próbująca niezdarnego uwodzenia i flirtu młoda wampirzyca została litościwie odciągnięta przez swą opiekunkę, która położyła kres rozgrywającej się farsie. Tatarka przeprosiwszy Szafrańca i Lacrois podsuneła się ku Koenitzowi, flankując Ventrue z dziką satysfakcją schowaną za posągową maską.
- Ilusz ludzi straciłś? - spytała zza jego ramienia bez prób przedstawiania się.
- Ludzi?- te słowa zbiły z tropu Ventrue zupełnie nie rozumiejąc ich znaczenia. Dla Ventrue ludzie nie mieli znaczenia. Były przedmiotami do zużycia i wyrzucenia.- Trochę ich zginęło. W bitwie zawsze są straty.
- Pod tobo, pod komendo Two. Ilu?
- wąskie, skośne oczy niewielkiej dziewuszki szacowały Wilhelma, świdrując na wylot. - I jakaszesz była twa najcinszsza poraszka?
- Czterdziestu ciężkozbrojnych, w tym połowa ma za sobą doświadczenia w takich bojach.-
wyjaśnił Koenitz przyglądając się badawczo.- Ty musisz być tą małą tatarką, co ją Janową Sokoliczką zwą? Wit opowiadał iże… doświadczona z ciebie osóbka w podjazdach.
- Nie odpowiesz zatem?
- uniosła głowę ledwo co, z nieruchomą twarzą ignorując pochlebstwa.
- Warna… Turki za podpuszczeniem Assamitów spuścili nam baty, paru książąt nagle zmieniło front i wystawiło zgromadzonych tam Spokrewnionych na żer niewie… wrogom.- wyjaśnił Wilhelm.
- Ludzi twych… pogaszesz? - dopytywała dalej.
- A ty swoich?- odpowiedział Koenitz.
Skinęła krótko głową:
- *Tiim ee* (tak) - mruknęła na potwierdzenie. - Kiety?
- Jutro w nocy… przed wyruszeniem. Jeśli ci się nie spodobają, ty i twoi zawrócicie… bez afrontu dla mnie czy naszego gospodarza… Wolę mieć pod sobą mniej, a zdeterminowanych, niż więcej a niepewnych. - zadecydował Koenitz.
Sarnai skinęła głową dodając:
- Ludzie warte tyle co ichnyj wóc… - ponownie wwiercając spojrzenie w Ventrue - Ty majesz pytanie?
- W czym twa siła, w czym słabość. Moi przełamią szyk wroga… i zetrą się z siłą jaką Tzimisce mogą na nas rzucić, ale w lesie… pomiędzy drzewami, ciężko będzie tej konnicy manewrować.-
wyjaśnił Wilhelm.
- My szypcy jak wiatr, wy...wyszymałe, niedusze - Sarnai patrzyła na Ventrue upewniając się, czy rozumie, co do niego mówi - taktycy i szczelnicy … - złożyła ręce pokazując napięcie łuku - zwiad i smylanie. To nasza moc. Słaboszcz nieduszo nasz i każden jeden czenniejszy niźli słoto.
- Zapamiętam…
- skinął głową Koenitz.
Skinęła krótko głową:
- Jutro. - i wróciła do Szafrańca i Lacroix by oczekiwać na chwilę sam na sam z księciem.
 
corax jest offline  
Stary 23-02-2016, 21:11   #12
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Noc powoli się kończyła. Przyjęcie już się zakończyło. Goście się rozchodzili… księżyc nadal okrywał upiornym bladym blaskiem gród Kraka.


A w ciemnościach jego uliczek grasowały blade sylwetki. Córy i synowie Kaina polowali na naiwnych głupców, którzy wierzyli że cień królewskiej katedry i dźwięk ich dzwonów chroni ich przed nadnaturalnymi niebezpieczeństwami.


Głupcy. Nie wiedzieli, że jednym z cichych fundatorów owych dzwonów był jeden z najbardziej wpływowych Spokrewnionych w Krakowie. Choć zakończyła się już cała imprezka, Jan Szafraniec wracał do swej siedziby wiedząc, że będzie miał tej nocy kolejnych gości. Nie przeszkadzało mu to, zawsze wolał negocjacje w cztery niż towarzyskie gierki na wystawnych przyjęciach Małgorzaty czy Wita Stwosza.
Bawiło więc go urządzanie przyjęć będących wręcz pokutną ich wersją.


W swym “gabinecie” w podziemiach swej rezydencji umiejscowionej tuż przy uczelni otworzył butelkę krwistoczerwonego płynu i nalał do kielicha. Dla przybywających do niego gości pewną niespodzianką był fakt, że w kielichu owym nie było krwi, a najprawdziwsze wino. Rozkoszując się jego aromatem i wspominając dawne proste czasy, stary Tremere czekał na spodziewanych gości. Tych oczekiwanych. I tych mniej spodziewanych.


- Prostaczki. Jedna myśli że może mi rzucać wyzwanie i pragnie odebrać moją własność. Druga.. sądzi, że tremerska opieka może ochronić ją przede mną. I jej sekrety. Doprawdy... - zaśmiała się sarkastycznie Małgorzata siadając wygodnie w drewnianym fotelu. Można było sądzić, że po tym co przeszła na przyjęciu powinna być wściekła lub oburzona. A była rozbawiona.- … każda z nich myśli, że na ubitej ziemi dałaby mi radę. Każda z nich ma mnie za wydelikaconą panienkę. Nie uważasz, że ich rojenia są zabawne?-
Milos odpowiedział, zdając sobie sprawę, że jego zdanie i słowa i tak nie mają znaczenia.
Ostatecznie Małgorzata nie była zainteresowana jego opinią. Był dla niej lustrem od którego odbijały się jej słowa.
Spojrzała ze smutkiem na Milosa.- Z przykrością będę musiała cię wypuścić mój luby. Pamiętaj jednak że jesteś moim drogim dzieckiem. Moim skarbem. I pozwalam ci wyruszyć tylko dlatego byś miał na oku obie suki Szafrańca, zarówno Sarnai jak i Martę. Bacz na ich spiski względem mnie. Pamiętaj kto cię kocha najbardziej… nie zapomnij Milosu jak wiele dla mnie znaczysz. A i… tego krzyżowca, też pilnuj. Wydaje się być głupszy od Stwosza, ale nie należy go lekceważyć.
Uśmiechnęła sie smutno.. czy to była gra, czy prawdziwe uczucie. Tego Milos nie wiedział, ale wyglądała jakby naprawdę mierziło ją to ich rozstanie.- Będę tęsknił Milosu, więc nie zapominaj pisać do mnie o wszystkim, a żebyś o mnie nie zapomniał.
Rozerwała nadgarstek kłami i broczącą krwią dłoń nadstawiła nad kielich.


- Przyjmij ten ostatni dar najukochańsze z moich dzieci.- wyjaśniła cicho.


Kościół Opieki św. Józefa w Krakowie, przy klasztorze karmelitanek był miejscem do którego Matka Agnieszka przybyła po przyjęciu wraz z Zofią z Ulm. Zakonnica lubiła zaglądać często. Miała wtedy zawsze w spojrzeniu i strach i tęsknotę. Jakie doświadczenia sprawiły że wampirzyca przywdziewała zakonne szaty podając się za matkę przełożoną karmelitanek? Miała wszak posłuch wśród wampirzej koterii Krakowa. Miała posłuch, ale rzadko kiedy odzywała się wtrącając w sprawy Spokrewnionych. Chyba że związane to było z Pariasami i innymi porzuconymi przy narodzinach dziećmi nocy. Ku niechęci większości klanowych wampirów, którzy traktowali takich Kainitach w kategorii pasożytów do ubicia. Życie wszak, nawet tu w Krakowie bywało ciężkie, a przetrzebiona wojnami i zarazami Trzoda mogła mieć problemy z utrzymaniem tak dużej liczby Spokrewnionych zamieszkujących Kraków. Matka Agnieszka mogła być dla nich obroną… o ile zdołali o niej posłyszeć i dotrzeć do klasztoru zanim dopadnie je ktoś inny.


Tego się nie spodziewała. Była łowczynią mroku. Zabójczynią. Istotą potężniejszą od ludzi. Nie spodziewała się, że zamiast zabije sama będzie musiała walczyć.


Obnażyła kły zapędzona w kozi róg, poważnie ranna, zaskoczona i wściekła. Na Gniewku z Bogdańca ani jej kły, ani jej poza nie robiła wrażenia. Była kolejnym szkodnikiem przybyłym z Zachodu.
- Jak cię zwą dziewko? Skąd pochodzisz? Co tu robisz? Kto cię przysłał?- zaczął mówić.
-Ty pse ptáky, přijde bliž a kousat vám ty oděné lieves, že voláte hlavy. Mysliš, že se bojim zastrčené Kiecana dřiv, než skutečné tvrdé chlapy!- zaskrzeczała wściekle przyparta do muru przez dwójkę wampirów i trójkę kuszników.
- Praga pozdrawia…- mruknął Gniewko nie rozpoznając słów, ale rozpoznając język. Obrócił głowę ku towarzyszącemu mu Jaksie. - Będziesz czynił honory?
To nie była wyjątkowa noc w Krakowie. Od kilku lat przez zachodnią granicę przemykały się wampiry, w większości takie jak ona. Młode, butne, niedawno przemienione i ledwo zaznajomione z prawami Maskarady. Koterie księstw Rzeszy Niemieckiej testowały tak siłę i stanowczość Spokrewnionych Królestwa Polskiego wysyłając swe młode na wschód.


Następnej nocy…
Polana w lesie pod Krakowem nie była zbyt często odwiedzana przez śmiertelników już od wielu lat. Kiedyś w dawnych czasach stał tu chram poświęcony pogańskim bożkom. Nie zostało po nim nic, poza pamięcią pielęgnowaną przez niektórych Spokrewnionych. Niełatwo było tu trafić, mimo że drogi dojazdowe do tego miejsca były wygodne. Miejscowi przesądnie unikali nawet wspominania o tym miejscu, gdyż powszechnie wierzono, że licho porwie każdego kto spróbuje zagłębić się tu podążając leśnym duktem. Miejscowy gangrel pilnował, by ów przesąd zawsze pozostawał świeży w pamięci okolicznych mieszkańców.
I właśnie tu… na tej polanie zbierały się siły wyprawy.
Pierwsi wraz z przewodnikiem przybyli zamiejscowi. Czarna powóz zaprzężony w cztery kare konie przewoził Giacomo i Lecroixa, oraz kilka pacholąt. A przed nim kroczyły dwie dziesiątki i za nim kroczyły dwie dziesiątki rycerstwa noszącego już dość archaiczne w owych czasach pełne zbroje płytowe. Ciężkie i wypolerowane pancerze pokrywały ich od stóp do głów. Ciężkie płytowe kropierze okrywały ich wierzchowce. Ciężkie dwuręczne miecze i ciężkie kusze przytroczone były do ich siodeł. Pióropusze zdobiły ich hełmy, a miecze zwisały z ich pasów.
Nie było w tym lesie takiej parady od wieków, lecz… ci rycerze jakby z czasów arturiańskich wyrwani, nie byli tylko strojnisiami. Każdy ich ruch był pełen stanowczości i siły.
Koenitz jadący przodem z satysfakcją stwierdził, iż na miejscu spotkanie zjawił się jako pierwszy. Mógł więc witać przybyłych później towarzyszy podróży i być może broni, jako gospodarz.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 25-02-2016 o 11:50. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 24-02-2016, 09:24   #13
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
WCZEŚNIEJ

Żylasty bark noc całą wbijał w ścianę jakby mu się uwidziało, że on mityczny Atlas, bohatyr jakiś, przestanie trzymać i świat w perzynę runie, a przynajmniej uniwersytecki gmach. Wspierał tedy mury, chłeptał zimną krew i milczał. Czwórka pludraków z zachodu przybyła w połowie uczty a i zgotowano im pełne fałszywego ciepła powitanie ale nawet ono nie było w stanie wywabić husarza z ciemnego kąta. Ślipiał stamtąd ptasimi oczami lecz takoż obojętnie jak trup na pogrzebie. Dwoje Ventrue, bracia we krwi, wywołali co prawda iskrę ciekawości i współzawodnictwa, lecz ta jeno się zatliła i obumarła.

Zimna jak lód rączka Małgorzaty owinęła się wokół husarskiego przedramienia, zwarła mięśnie w chciwym wężowym uścisku.
- Coś taki struty?
Ventrue zazwyczaj od balów nie stronią i wbrew pozorom Milos towarzyskością swoim współklanowcom dorównywał ale dziś był istotnie niezdały, powietrze piwniczne woniało mu wstrętnie, kisłym mlekiem, zepsutym mięsem i zawiedzionym zaufaniem.
- Przywitasz się – matka pociągnęła ich w stronę skupiska osobistości ale zaparł się i skręcił obcas by gładko zmienili kierunek ku wyjściu.
- Wracajmy – mało było prośby w tej prośbie. - Dość już cyrku.
- Mowy nie ma – wykorzystała ich impet i zgrabnie skręcając biodro powiodła na powrót w głąb sali. Niewytrawne oko nie upatrzyłoby się w tym zgrabnym tańcowaniu bitwy ale było nią w istocie, cichym, eleganckim starciem charakterów.

- Ach, mości Koenitz, zezwól, że ci przedstawię mojego potomka!
Austriak błyszczał jak złote jajco po polerce. Pokusił się o prezentację „mocy”, owszem, wielce przydatnej, ale w porównaniu z tym co Milos widywał i czym go karmiono użyłby raczej słowa „sztuczka”. Wilhelm jawił się zbłąkanym promieniem świecy, bladym i nijakim kiedy ci oczy łzawią od zbyt długiego patrzenia w słońce.

Myślisz, że mnie tym poruszysz? Że sobie kupisz przychylność bez wkładania wysiłku? Droga na skróty tutaj nie zadziała. Kto drogi prostuje ten w domu nie nocuje.
Postanowił nie zostawać mu dłużnym. Gdy oko Austriaka spoczęło na osobie husarza coś się zadziało. Zach zyskał postawę, zacięcie, animusz, jak paw rozkłada ogon tako Milos jakby urósł, a może to Koenitz stracił nagle na wzroście, zrównali się w swym blasku. Gdyby tą dwójkę zacnych amantów w rzędzie ustawić pod okienkiem dziewki, ta by prędzej sobie szubienicę wyrychtowała niż spośród onych wybrała.

Wyglądali więc sobie jak dwa koguty po raz pierwszy puszczone do wspólnej zagrody. Koenitz, jako anioł z nieba, Zach, raczej diabeł lecz nie mniej charmant. Dwie takoż różne aury zderzyły się z sobą, starły czyniąc powietrze cięższym aż prawie zgrzytnęło, sypnęło się skrami.
- Porucznik husarski Milos Zach - słowa trąciły metaliczną nutą skrzyżowanych ostrzy, martwotą pola bitwy po skończonym starciu. - Mówią, że mam pod tobą służyć na smoleńskim posłannictwie.
- Bardziej ze mną. To nie jest do końca wyprawa wojskowa. Raczej wolna kompa...nija?- ostatnie słowo świadczyło, że Wilhelm dalece od perfekcji operował polską mową.
- Ja, der Kompanie - Milos gładko przeszedł na niemiecki choć niski gardłowy akcent uczynił jego osobę jeszcze mniej przystępną. - Tym lepiej jeśli mogę zachować wolną rękę. Jaką siłą łącznie dysponujemy?
- Nie wiem... ponoć każdy ze Spokrewnionych przybędzie z co najmniej dziesięcioma ludźmi, co dokładając moich czterdziestu... daje około jedną setkę koni.
- A jakie hufce wroga? - ciągnął husarz na co Małgorzata ostentacyjnie ziewnęła i puściwszy jego ramię ruszyła w głąb sali. Milos zagapił się na kipiące brzegi jej sukni, dzięki którym sprawiała wrażenie zjawy unoszącej się nad podłogą.
- To już pytanie do naszego gospodarza.- stwierdził Wilhelm zerkając na Szafrańca.- Jednak tam gdzie są Diabły, tam są ich twory.
Milos niechętnie oderwał wzrok od wampirzycy i przeniósł go na Księcia by ten temat podjął.
- Nie wiem dokładnie. Nie mam aż tak dobrych szpiegów w Smoleńsku żeby mieć pełne rozeznanie. Najlepiej rozpytać się na miejscu. Zresztą... nie jest to wyprawa stricte wojenna, a wojenno dyplomatyczna.- wymigał się od odpowiedzi Tremere.
- Dobrze mniemam – Milos nawlókł na palec sumiastego wąsa, gest jemu typowy gdy intensywnie myślał. - że jedziemy tam po to by na ruskich ostępach krzewić prawa Camarilli? Pierw dyplomacją?
- Dyplomacją i siłą jeśli będzie trzeba. Możliwe że sami będziecie zbyt słabi, ale macie dość ludzi pod sobą by być języczkiem u wagi w konflikcie lokalnych władyków.- wyjaśnił Jan Szafraniec.
- Tzymisce nie są klanem Camarilli – zauważył, jakby odżyły Węgier. - Można się z nimi sprzymierzyć chwilowo ale to nie stanie się podwaliną pod trwały sojusz. Żaden władca nie spojrzy spokojnie jak narzuca mu się obce prawa i obyczaje. Nawet jeśli zaakceptuje je dla innych korzyści to nie przestanie szukać sposobności by się spod jarzma kontroli wyplątać. Gangrel to roztropny wybór. I inwestycja w przyszłość Camarilli na tamtej ziemi.
- To się okaże na miejscu.- stwierdził enigmatycznie Jan.
Dlaczego nie mógł pozbyć się wrażenia, że zrzucano im z pańskiego stołu ledwie okruchy informacji.
- Jeśli panie wiesz coś znaczącego, co może się nam zdać tam na miejscu, to odpowiednia chwila by się tym podzielić.
- To co wiem... nie dotyczy Wschodu, a Zachodu bardziej. Te całe... niepokoje religijne... mogą kiedyś przynieść Spokrewnionym zysk - wyjaśnił Jan spokojnie upijając krwi z kielicha.- Ale obecnie... złe sygnały docierając do nas z Czech i księstw Rzeszy Niemieckiej. Gwałty, przemoc, spory... narastają. Zbliża się konflikt, który rozleje się po Europie. Camarilli Tzimisce mogą się nie podobać, ale... Camarilla przez następne lata będzie miała ważniejsze sprawy na głowie, niż nasz sojusz z jednym aroganckim Diabłem. My zresztą też będziemy mieli kłopoty.
Milos skinął, nie dlatego że odpowiedź go zadowoliła, wręcz przeciwnie by w tym miejscu temat uciąć bo schodził na niepraktyczne niczemu nie służące dywagacje. Jako pragmatyk wolał nie wybiegać tak daleko w przyszłość, ani nawet w przeszłość. Liczyło się tu i teraz, to co wskazują mu oczy i jego własna intuicja. A oczy zawiesił na pucharze w rękach Koenitza z wyrytym nań emblematem cherubina. Ryty owe specjalnie dla Ventue były poczynione i raczej czytelne.
- Trudno ci będzie w dziczy zaspokoić wysublimowany gust.
- Zabieramy z Giacomo parę z nami... aniołków. - wyjaśnił Koenitz.
- Czarujący lord i zagubiony duszpasterz, miłujący dzieci, jako bóg nakazał – Jeśli to była drwina to nie łatwo dało się ją wyłowić spośród obojętności husarza. - Parę? Sugeruję rojny miejski bidul.
- Los potrafi zadziwić swą ironią... czasami.- przytaknął Wilhelm widocznie zdając sobie sprawę z sytuacji dwójki Ventrue.

* * *

- Pójdę się przewietrzyć – tak jej rzekł i już nie wrócił.
Skąpany w mroku podwórzec uniwersytecki kusił bardziej niż podziemia, zbyt ciasne dla powabnych kwiatów tam stłoczonych, gdy każdy pachnie zbyt intensywnie, otumania, w pomyślunku miesza. W mieszance zaś kilku naraz, gryzących się nut i bukietów, woń przeradza się w fetor. Układów, kłamstw, nadęcia.
Siedział na zydlu z pnia i się gapił w przestrzeń kiedy mu mignął rudawy warkoczyk. Jego młoda właścicielka, poznana tego wieczoru, zdążyła zmienić przyodziewek bo miast dziewczęcej sukienki nosiła sfatygowane portki i nie mniej sfatygowaną koszulinę. Przerzucony przez plecy łuk zdawał się tam znaleźć przez zabawną omyłkę. W tym zestawie wyglądała jeszcze bardziej naiwnie i niewinnie niż tam, pośród bestii.

Po co tu wróciła Milos się domyślał. Reisefieber do spółki z oczarowaniem mości Koenitzem ją tu przywiodły. Pamiętał jak się przed nim płoniła, jak wlepiała weń rozmiękłe galaretki oczu, jak pozwalała chudej piersi falować w urzeczeniu. Znał ten zły omen aż za dobrze. To ledwo przedsmak. Forpoczta. Ale gdy się nie zdusi jej zaraz, nie ukręci jej łba z rozpędu to po niej przyjdzie wojsko zaciężne, i konnica, i balisty. I czeka cię dziecko wojna długa i wyniszczająca a na jej końcu czeka tylko pole trupów i gorycz.

Obyś udawała naiwną – pożyczył im obojgu w duchu. Jej, bo jeśli tak łatwo ją kupić urodą i pochlebstwem to ją żywcem zeżrą, przeżują i z plwociną wycharkną jeśli nie wrogowie to sprzymierzeńca. A sobie, bo durny do cna, będzie ją chciał od zguby odwieść.

Dziewka nie zwracała na Kainitę uwagi, a jedynie patrzyła, co za siurpryza, tęsknie w stronę rezydencji Szafrańca. Milos podstąpił więc ku niej rzucając na bruk strzelisty cień, którego kraniec, gdy wyhamował, lizał czubki butów dziewczynki.
- Nie świergol za nim - głos miał twardy i niemiły, jak żołdak nawykły do wydawania poleceń. - Uroda gęby i serca nieczęsto chodzą w parze.
Zofia odsunęła się odruchowo, sprawiając wrażenie zaskoczonej. Wyglądała na zażenową własną nieuwagą.
– Ah, Pan Milos… Wiem, ale dzięki za radę. – odparła, spoglądając na mężczyznę trochę podejrzliwie - … I nie… „Świerglam” za Lordem Koenitzem, cokolwiek by to miało znaczyć. -
Husarz odetchnął, jego barki opadły w dół gubiąc napięcie.
- Miej się na baczności. Mości Koenitz lubi dzieci.
Dziewczyna zamrugała nie rozumiejąc, a Milos po grobowej pauzie dodał.
-Zjadać.
- Eeeeeeeeeeee-mph! – [/i] – zatkała sobie usta, bojąc się że obudzi całą ulicę. – Z pewnością Pan żartuje, Panie Milos! – dodała ciszej, wyraźnie nie dowierzając własnym uszom.
- Hmmm, sama zobaczysz - pochylił się nad nią. Ponury typ, posągowy lecz do szczętu pozbawiony pogody. - Ciągną swoją rzeźną dziatwę na Smoleńsk. Wyrafinowane podniebienia.
Wampirzyca zauważalnie podupadła na duchu, i przez dłuższą chwilę milczała. W końcu zapytała cicho.
– Panie Milos… Dlaczego mi Pan to mówi?
Właśnie, dlaczego mówił? Bo był durniem co się przez stulecia niczego nie nauczył.
- Klecha również. Oboje gustują w pacholętach. Może tylko na talerzu, a może sięga to głębiej. Lepiej byś się nie przekonała - nakrył ciężkimi szorstkimi dłońmi jej drobne ramionka a Zofia wzdrygnęła się zauważalnie -
– A-ah, dziękuje. – przytaknęła, wcale nie brzmiąc wdzięcznie. - … Może mnie Pan już puścić?
Puścić... A, tak. Cofnął dłonie błyskawicznie jakby dopiero teraz dojrzał, że je trzyma na gorących żarnach. Ostatni raz łypnął spod zmarszczonych brwi i mruknął bardziej do siebie.
- Istotnie, lepiej żebyś tylko udawała.
– Ahaha, haha. – wampirzyca zaśmiała się nerwowo, nie rozumiejąc, i czym prędzej wyminęła go płynnym ruchem. Po kilku krokach przystanęła jednak, i nie obracając się dodała cicho.
– Panie Milos… Nie znam się za bardzo na polityce… Tej ludzkiej i tej wampirzej… I nie wiem co jest między Panem a Lordem Koenitzem, ale proszę, niech Pan mnie nie angażuje w swoje gierki.

Gierki? Właśnie do niego dotarło, że z tej dziewuchy szturpak nielotny i będzie mu utrapieniem. Po kiego ją w ogóle pchają na wyprawę w dzicz, która skończy się bodaj jatką? To jakieś zesłanie? Komuś tu w Krakowie, a nawet całej Rzeczpospolitej wadzi i chcą się jej pozbyć względnie nie brudząc sobie palców? Albo i to pierepałka specjalnie na jego barki złożona, prezent od Małgorzaty co by mu życie utruć kiedy sama nie będzie mogła?
- Ostrzegłem cię. Zrób z tym co chcesz, albo nie rób nic.
Zostawił ją tam, by wzdychała dalej do księżyca zawieszonego nad zimnymi murami uniwersytetu. Wadzić jej musiała obecność Ventrue bo nań główkę nieufnie wykręcała a jak się okazało, że ten siedzi gdzie siedział niby pies przy budzie, ruszyła wartko ku miastu.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 24-02-2016 o 10:37.
liliel jest offline  
Stary 25-02-2016, 20:46   #14
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
Przed podróżą.

‘ Aaaa, ciężkie… ‘
Młoda wampirzyca zważyła w dłoni stalowy Morgenstern, i dla próby zamachnęła nim raz. Bardziej na pokaz niż by przetestować broń – nie potrafiłaby rozpoznać dobrze wykonanego oręża choćby została nim zdzielona po łbie.
– Ah, m-myślę że to będzie dobre dla mojego Pana. – zwróciła się do stojącego za ladą płatnerza, który wciąż mierzył ją podejrzliwym spojrzeniem. Jakimś cudem udało jej się wmówić mu, że przychodzi na zlecenie pewnego pomniejszego szlachcica (czy w Krakowie w ogóle był jakiś Michał Piekarski, nie wiedziała), ale chyba nie był do końca przekonany.
Nie żeby miało to znaczenie. Srebro to srebro, podejrzewała, że obsłużyłby ją choćby powiedziała że planuje zdzielić Cesarza Rzymskiego pałką po łbie.

Raz jeszcze machnęła gwiazdą. Jeżeli planowała walczyć, musiała mieć broń z prawdziwego zdarzenia. Tym razem ucieczka nie będzie wchodzić w grę, a kopanie i drapanie raczej nie wystarczy. Przez chwilę zastanawiała się czy nie kupić sobie miecza, ale powątpiewała że da radę wygrać pojedynek jeden na jeden z doświadczonym szermierzem. Morgenstern nie wymagał finezji i bolał jak diabli – był dla niej idealny.

‘ Właściwie, to mam już to po co przyszłam, ale… ‘

Wzrok uciekł jej do zawieszonych na ścianie tarczy.

Wyobraziła sobie siebie za jedną z nich, blokującą cios od – na myśl przyszła jej ta góra z przyjęcia, Gniewko. Czy zwykła stal byłaby w stanie powstrzymać cios wampira? Takiego władającego dwuręcznym mieczem lub toporem, wspomaganego potęgą Vitae?
Czy tarcza zatrzymałaby cios, czy Gniewko po prostu rozpłatałby ją na pół, razem z nią?
Łatwiej byłoby ustąpić z drogi. Nie ryzykować.

Ale…

Lord Koenitz poprosił ją, by broniła jego pleców w bitwie. Uniknęłaby oręża, tylko po to by zagłębił się w ciele mężczyzny, który miał na niej polegać.
Nie mogła na to pozwolić.
– Wezmę jeszcze to. – powiedziała, ściągając ze ściany jedną z metalowych tarcz.
– Oj, niech panienka u-
Wampirzyca pisnęła, a metalowy krąg rąbnął o ziemie z łoskotem.
– A, ahaha – zaśmiała się nerwowo, a ogromny kowal groźnie zmarszczył brwi, wychodzącą za lady. – Wszystko w porządku, wszystko w porządku! Wy-wyślizgnęła mi się po prostu! – zaprotestowała natychmiast, gwałtownie podrywając tarcze do góry i desperacko machając nią na boki. – W-wcale nie jest za ciężka!
Czując że jej czas na zakupy własnie się skończył, odłożyła Morgenstern na bok i odwiązała od pasa sakiewkę z oszczędnościami.
– Biorę obydwa! -

* * *


– Tylko na to było mnie stać.
Dominka przyjrzała się długiemu sztyletowi, po czym wybuchła gromkim śmiechem.
– To nie moja wina! – zaprotestowała za złością Zofia, zdając się być na granicy płaczu. – Skąd mogłam wiedzieć że broń jest taka droga! Nigdy nie była mi potrzebna! Kawałek metalu z kolcami nie powinien tyle kosztować!
Zakonnica chichotała dalej, otaczając przyjaciółkę ramionami i przytulając mocno.
– Wiesz jak ciężko jest znaleźć pracę, kiedy stajesz w płomieniach na słońcu? Camarilla mogłaby nam czasami coś odstąpić. A Szafraniec nie daje nawet grosza na tą wyprawę! Sami musimy o wszystko zadbać. Banda skąpiradeł. Odstąpili by coś, ale nieee, pewnie potrzebują złoto na trzydziestą aksamitną poduszkę do trumny…
– Już, już. – uspokajała dalej Dominika, głaszcząc wampirzyce po głowie. – Naprawdę Zofio, nie było cię dwadzieścia lat, a nic się nie zmieniłaś.

Dwadzieścia lat.

Nie chciała o tym myśleć, i zazwyczaj jej się to udawało. Pory roku przychodziły i mijały na jej oczach, ale jakoś nie zwracała na to uwagi. Dawniej, kiedy jeszcze wędrowała po swoich rodzimych regionach, widziała jak wioski powstawały i upadały na przestrzeni dekad. Teraz nigdzie nie siedziała dłużej niż kilka miesięcy, nie przywiązywała się do nikogo na dłużej, i nie zostawała na tyle by odczuć własną długowieczność.
A teraz, patrząc na swoją przyjaciółkę, uderzyło ją to ze zdwojoną siłą. Nastoletnia Dominika którą pamiętała teraz była starzejącą się kobietą po czterdziestce.
Ile będzie miała lat kiedy wróci ze Smoleńska?
Czy w ogóle nadal będzie żyła?
– Oh, Zofio, znowu myślisz o czymś głupim. – skarciła ją wesoło zakonnica. – Wyglądasz jakbyś zaraz miała się rozpłakać. I jak wtedy zaprezentujesz się Herr Koenitzowi? – pokręciła z dezaprobatą głową, po czym sięgnęła do sakiewki przy pasie. – Może to poprawi ci humor.


Błękitny klejnot Koenitza wisiał teraz na posrebrzanym łańcuszku – prostym, i chyba trochę zbyt delikatnym jak na wyprawę, która ją czekała. Dominika zapięła go na jej szyi.
– Pasuje ci. – oceniła, a milcząca dziewczyna mogła jedynie przytaknąć w zgodzie. – A teraz idź już, musisz się spakować do podróży. I nie przejmuj się. – uśmiechnęła się ciepło. – Jestem przekonana że jeszcze się zobaczymy.


* * *
Głupstwo.


Może… Może, nie powinna tego robić.
Była pewna że w oczach innych było to po prostu nierozsądne.
Głupi pomysł głupiej dziewczyny.
Ale… Ah, do czortów z opinią innych!. Nie obchodziło ją że inni tego nie rozumieją.
Było to właściwe.
- ... Matko Agnieszko? Masz chwilkę?
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."
Aisu jest offline  
Stary 26-02-2016, 18:20   #15
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Muzyka

Na dnie darowanego kielicha, gładka ciemna tafla odbijała parę oczu przepuszczających cały kalejdoskop odczuć, od pragnienia, przez strach, zamęt aż po przepastny wstręt. “Przyjmij ten dar” mówiła i czemuż nie miałby przyjąć? Takie to proste, zamoczyć usta, nie szarpać się, nie buntować. Zapach, miodowy, powabny, tak doskonale znajomy że się odzywał ślinotokiem ale nie języka a rozedrganego umysłu.

Bogowie jedni wiedzą ile go kosztował ten rzutki ruch dłoni. Przechylił, ot tak, puchar, powolutku, z triumfem, sycąc się jaką piękną kaskadą spływa na karczemną podłogę, rozlewa w bajoro, miesza z błotem wniesionym na podeszwach, wpełza w szczeliny w kamieniu.

- Pić mi się nie chce.- wysilił się na obojętny uśmiech a w duchu trzepał gorączkową litanię. “Nie patrz jej w oczy. Nie patrz i pierzchaj. Pierzchaj i nie patrz.”
- Idę się szykować, jutro rajza. Będzie mi ciebie brakowało.
- Wątpię mój syneczku - zagrodziła mu wyjście drobniutką sylwetką. - Wobec tego będę zmuszona cię zatrzymać przy sobie. Nie poślę na wyprawę kogoś kto się nie cieszy moim zaufaniem.
- A czy ja o to zabiegam? O jedno albo drugie? - zwęził ptasie oczy nawet nie maskując gniewu. - To, między nami, to się musi zmienić.
- To się może zmienić w różnym kierunku. Masz okazję do samodzielności, masz okazję wykazać się mój syneczku. - rzekła czule kobieta, szybko jednak jej ton zmienił się na lodowaty.- Ale widzę, żeś z pacholęctwa nie wyrósł. Dorosłość mój syneczku polega na trudnych wyborach, a nie kapryszeniu jak niewychowana pannica. Nie spełnisz mojej prośby, zostajesz w Krakowie… ku rozczarowaniu tej… - jej smukły paluszek zatoczył w powietrzu pętelkę. - Marty. Niewielka pociecha dla mnie, ale zawsze coś.

- Blefujesz - Zach nie zamierzał ustąpić. Nie teraz gdy jej krew chlupotała mu pod butami. - Koenitz potrzebuje wsparcia żeby ugrać sprawę dla Księcia. Pozbaw tą zbieraninę udziału mojego i moich raców a ich szanse na sukces się kurczą. Myślisz, że Szafraniec chce sam zaszkodzić swoim interesom? Pośle mnie tam, jeśli nie z twoim błogosławieństwem to bez niego.
- Och… skarbie mój umiłowany - Małgorzata klasnęła w dłonie i parsknęła śmiechem. - Czyżbyś mnie nie znał? Czyżbyś… zapomniał kim ja?- pogłaskała go okrwawioną dłonią, wyrozumiale, po matczynemu. - Sukces Księcia będzie mym sukcesem, ale i na jego porażce ugram swoje. Koenitz jak dla mnie może sczeznąć w szczerym polu, a racowie pojadą tyle, że nie ty im przewodzić będziesz. Szafrańca ułagodzić zdołam, a ty… mój skarbie, zapominasz żeś nie Księcia… a moją własnością.
- Nigdy mi nie dajesz zapomnieć - cofnął twarz poza zasięg jej ręki ale zawrócił wgłąb komnaty, zrzucił na stół pas z bronią.. - Masz rację, chcę jechać przez wzgląd na nią. Na Gangrelkę. Ma coś co mnie wabi.

Zajrzał w oczy Małgorzaty szukają irytacji i, a jakże, była tam. Kipiała na dnie krystalicznych źrenic.
- Ale jeśli ceną jest odnawianie tego szaleństwa, które ledwie ze mnie uleciało…- ciągnął hardo - to każ mi umościć barłóg w sandomierskich lochach. Nie wypiję.
- Nie dramatyzuj jak panna w zalotach - Małgorzata zatrzepotała kobiercami rzęs, podsunęła mu mlecznobiały kruchy nadgarstek. - Pij. By mieć siłę najdroższy. Jak chcesz się mierzyć z tą Wilczycą i jej oskarżeniami bez mojej asysty? A tak, będę przy tobie. No już, pij, by ugasić zamęt i szaleństwo co się za tobą ciągnie, a ona, diablica, je w całym majestacie uosabia.
- Ona uosabia zamęt? Ona? - warknął gniewnie i złapał za ofiarowany nadgarstek skręcając jak kawał wyrzymanej szmaty. - A ty co niby, fontanna miłości? Mam już dość tyranii, rozumiesz? Mogę ci wiele zaoferować ale musisz mi poluzować smycz albo się najem szaleju. Prze ciebie już tam nic nie ma - drugą ręką klepnął się z emfazą w pierś. - Zjadłaś mnie. A jakiem pusty chcesz napełnić sobą. Swoją esencją. Drugiej Małgorzaty chcesz? W sukienkę mnie jeszcze obtocz i karz się dupczyć dla beneficjów!
- Nie kuś… bo mogę to zrobić - odparła ale bez jadu. Twarz, jeszcze piękniejsza gdy zmartwieniem natarta, zniknęła w dłoniach. - Och jakże ci łatwo mnie sądzić. Życie ci zniszczyłam? Nie zapominaj, żeś to ty jak robak do mnie przypełzł, tyś o łaskę skomlił. Ot… męska niewdzięczność, szczęście masz, że cię kocham. Kocham a ty serce mi łamiesz! Jedno słowo! Tyle mi starczy by cię na kolana rzucić. Drugie byś zlizał wszystko coś tak lekko roztrwonił. Chcesz tego? Bo może ty lubisz jak ci nie zostawiam wyboru?

Husarz oczy wbił w plamę czerwieni rozlaną po kamieniu, w cienkie strużki stojące w rysach i kantach, potrząsnął w odpowiedzi posępnie głową aż osełedec zatańczył niby koński ogon.
- Pod jednym warunkiem - zelżył uścisk na jej nadgarstku, przywiódł go pod nos i wciągnął zapach. Nawet przez cienką skórę czuł jej krew, słyszał jej nęcący szum. - Jak mamy w tym gnoju tkwić to razem.
Nadstawił nadgarstek.
- Synuś… - zganiła go z wyrozumiałością, ucałowała zimną skroń. - Damy nie ucztują jak sługi.
Wplotła rączkę w osełedec i szarpnęła bez finezji odsłaniając szyję Węgra. Dreszcz oczekiwania przekuł się w euforię gdy zatopiła w nim kły i łykała łapczywie.
- Czarownica - mruknął, cały czas z pretensją, a gdy się nasyciła przygarnął ją do siebie, przeciągając ten moment, wodząc nosem po alabastrowej skórze, kosztując ust i policzków, badając linię żuchwy i łabędzią szyję.
- Nienawidzę cię - nie zabrzmiał wcale przekonująco.
Ostre jak ćwieki zęby wpił w wąziutki kark Małgorzaty. Przez tą jedną chwilę wybaczył jej wszystko.

***

Następnej nocy Milos Zach na punkt zborny stawił się o czasie. Podjechał z impetem i harmidrem tętentu kopyt i grzechoczącej w ruchu stali. Sam dosiadał zwinnej bułanej klaczy wysuwając się na czele swojego pocztu. Hałastra równie dobrze na wojaków co zbójów pasująca liczyła sobie dziesiątkę Serbów i Węgrów w siodła wrośniętych, o dzikich spojrzeniach i szorstkich, zaprawionych bojem licach. Wszyscy uzbrojeni w szable i lekkie kopie oraz tarcze w kształcie ściętego prostokąta.

Zach wyłoniwszy się na przód dał znać swoim by w szyku stanęli, sam zaś pocwałował do Koenitza. Husarz wyglądał nie mniej wyszukanie niż na Szafrańcowej uczcie, ubrany w ciemnozielony mentyk z szamerunkiem, swobodnie rozchełstany jakby dopiero co z alkowy wstał, głowę okrywał ciut przekrzywiony kołpak z rysia ze strojnym trzęsieniem i pękiem piór. Na kurtkę swobodnie zarzucona na kształt płaszcza wisiała fantazyjna lamparcia skóra zebrana na barku zdobną broszą. Przy siodle sterczała z jednej strony olstra z rusznicą na mechanizmie kołowego zamka, z drugiej osadzona była kopia. Przy pasie Węgra dyndał długi koncerz i krótsza karabela.
- Mości Koenitz, pozdrawiam – zgiął wedle etykiety kark, nie za nisko ani nie za płytko.
Był też dziś ewidentnie bardziej otwarty, aby nie rzec jowialny, niemniej raz czy dwa pod wypielęgnowanym wąsem błysnęła biel zębów. W tym jego niechlujstwie był jednakoż jakiś trudny do ogarnięcia szyk i królewska swoboda, nic nie tracił Węgier na swym szorstkim uroku przez niedopięte guzy czy niezgodę zebranych na nim barw, wzorów i ornamentów.
- Dziesiątka moich raców – objaśnił gwoli formalności dłubiąc starannie natłuszczony wąs.
- Widzę, żeś waść doświadczonych chwatów przywiódł. To się chwali… oby reszta naszych towarzyszy, równie dzielnych wojaków przywiodła… to się będziemy liczyli jako siła w Smoleńsku. - odparł wesołym tonem Ventrue.

No raczej, że będą. Dzisiaj to miał Zach wrażenie, że by sam jeden mógł Smoleńsk siłą z ruskiej ziemi wyrwać, okręcić wstążką i Małgośce do stóp rzucić. Ale gdzieś tam, głęboko pod warstwami błogości budził się znów sprzeciw, jeszcze w kokonie, jeszcze ospały, ale Zach odczuwał jego niejasny brak, jak fantom odjętej nagle kończyny.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 26-02-2016 o 18:35.
liliel jest offline  
Stary 01-03-2016, 23:10   #16
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Późna noc na krakowskiej ulicy.

Jaksa mierzył wampirzycę okiem.
- Żaden honor to w zabiciu bezbronnej.
Krzyżowiec błyskawicznie doskoczył do kobiety. Przycisnął ją do ściany jednego z budynków. Zasyczała mocno. Rycerz ścisnął mocniej jej kark i spojrzał głęboko w jej oczy.
- Kto ty? - powiedział używając najprostszych możliwych słów.
Zobaczył gniew. Całe morza gniewu. A później spojrzał na świat jej oczami. Wszystko wkoło zalewał gniew. Nawet gdy krzyżowiec wciskał się głębiej w jej umysł, to czerwona poświata gniewu nie opadała. Czuł, że tylko dzięki swojej silnej woli przełamuje kolejne bariery. I w końcu to zobaczył. Zobaczył siebie i szeryfa, tak jak postrzegała ich ona. Gniewko niczym mordercza góra składająca się ze zbroi. W jej oczach miał jakby kopyta, rogi. Bardziej demon niż wampir. A obok niego Jaksa. Umorusany krwią niewinnych. Wlepiający w nią swoje jedno oko. Spomiędzy gęstych włosów wyrastał mu demoniczny róg. Czarny jak smoła. Rycerz czuł, że gdy tylko jej dotknał to złość uderzała w niego niemal żywym ogniem. Życzyła jemu i Gniewkowi wszystkiego co najgorsze. Ale poza gniewem było coś jeszcze…. Inne równie silne uczucie, które miała skrywać kurtyna gniewu. W głębi duszy czuła strach. Wampir sięgał więc głębiej, szukając źródła. Bała się o życie. Tak jak kiedyś… wcześniej… w innym życiu. Leżała pohańbiona na zimnej ulicy. Chłód wdzierał się w każdą część jej ciała. Noc była zimna niczym dotyk wampira, który teraz pewnym chwytem przyciskał ją do ściany. Leżała zmarznięta, w żółtej kamizelce. Ladacznica. Głodna.
I wtedy pojawił się on. Wyglądem podobny do anioła. Błękitnooki blondyn. Przemienił ją. Dał jej śmierć i dał jej życie jednocześnie. Dał jej posmakować swojej krwi. Ból mieszał się z przyjemnością… Na twarzy Jaksy pojawił się cień uśmiechu i wtedy nagle fala złości uderzyła w niego niczym taran. Kobieta wypchnęła go ze swojej głowy zalewając resztę wizji czerwoną poświatą. Odepchnął ją od siebie. Po uderzeniu o ścianę wampirzyca osunęła się na brukowaną ulicę.

- Jest młoda. Zagubiona. Ten, który ją przemienił, nie nauczył jej niczego. Tylko wypuścił, żeby nam nabruździła. Wydaje mi się, że to ten sam co poprzednio, ale nie jestem pewien. Idealizują swojego stwórcę. Zawsze jest podobny do anioła. Błękitnooki blondyn.

Gniewko mruknał tylko coś, co odbiło się tubalnym pogłosem wewnątrz jego hełmu. Najwyraźniej przyjął do wiadomości to co przekazał mu krzyżowiec.

- Niestety córko, grzeszyłaś. A kto grzeszy przeciw Panu, ten karę ponieść musi..

W powietrzu rozległ się świst szabli wyjmowanej z pochwy.

- Requiem aeternam dona ei det, Domine, et lux perpetua luceat eius. Requiescat in pace.

Ostrze opadło na szyję wampirzycy. Jej głowa potoczyła się po bruku.

- Amen - dokończyl modlitwę krzyżowiec. Przetarł ostrze jedwabną chustką. Chwilę walczył z pokusą zlizania posoki z szabli, jednak wygrał swoją małą walkę. Oczyścił brońi rzekł do Gniewka:
- Opowiesz o wszystkim Księciu. O tym błękitnookim blondynie również. Myślę, że Niemcy planują coś większego. Niestety mnie już tutaj nie będzie, jutro wyruszamy do Smoleńska.


Przed świtem, klasztor w Miechowie.

W pomieszczeniu z długą ławą siedział Gryfita. Wpatrywał się w rycinę przedstawiającą Michała archanioła, który depcze Lucyfera u swoich stóp.
Uwielbiał tę rycinę. Była wspaniałą alegorią otaczającego ich świata. Walka dobra ze złem. Jaksa cieszył się, że twórca zdecydował się na rysowanie zamiast malowania. Barwy zakłócaja postrzeganie rzeczywistości. Tutaj oto archanioł jest równie szary co jego oponent. To zwycięzcy piszą historię. Mi-ka-il zwyciężył. Wtedy. Gdy Jaksie było dane poznać tego archanioła miał on już ponad tysiąc lat, a od wydarzeń z ryciny mineły ich setki. Patriarcha Konstantynopola. Prawnuk Kaina. Ojciec klanu Toreador. Jego brat i kochanek na rysunku leżał u jego stóp. Jakażież to niezbadane są wyroki Boskie. Rycerz żałował, że przebywał tak krótko w Konstatnynopolu. Patriarchę spotkał tylko raz. Ale już jedna rozmowa z nim dała inspirację Jaksie. Wtedy ostatecznie przestał traktować swoją egzystencję jak klątwę. Oto otrzymał szansę od Boga i miał wypełnić Boski plan.
- Deus le volt - uniósł wzrok. Wokół ławy zebrała się grupa rycerzy.
- Panowie, oto otwiera się przed nami wspaniała szansa. Mamy możliwość stworzenia placówki zakonu w Smoleńsku.
- To na Rusi? - odezwał się mężczyzna z sumiastym wąsem.
Wampir skinał głową.
- Tak. Wyruszamy tam jutro w nocy. Musimy tam zaprowadzić prawo i porządek. Będziemy częścią dużej wyprawy, której celem będzie uspokojenie działań spokrewnionych na Rusi.
- Czyż nie mówiłeś mistrzu, że spokrewnieni troszczą się o ludzi? Wszak ty nas chronisz. I książe również dba o nasz interes.
- Widzicie, jesteśmy jako te anioły. Nie możemy zostać zbawieni, jak wy ludzie. Ale jesteśmy bliżej Boga niż wy. Mamy wspaniałe dary od Niego. Dary, które wykorzystujemy żeby was, śmiertelnych prowadzić. Jednak i u nas jak wśród aniołów zdarzają się istoty słabej woli. Takie istoty zamiast chwalić Boga próbują postawić siebie na równi z nim. Taką istotą był Lucyfer. Był bratem Michała. Cherubinem. Niosącym Światło. Jednak nad wolę Boga postawił swoją wolę. I inne archanioły powstały przeciw niemu. - Jaksa położył rysunek przed sobą.
- W Smoleńsku żyją istoty o naturze takiej jak moja. Wampiry - rycerz wypowiedział to słowo jakby się brzydził - Nie znam ich. Nie wiem czego możemy się spodziewać na miejscu. Może ugoszczą nas przy wspólnym stole i nadadzą ziemię pod budowę twierdzy ku chwale Boga i zakonu. Może jednak ich wola była słaba? Może przez lata doszli do wniosku, że są równi Bogu? Może poszczują nas zwierzętami, które mieć będą na swoje usługi w dziczy? A może przemieniają niewinnych ludzi w monstra o powykrzywianych ciałach i umysłach wypaczonych żądzą krwi? Jedziemy tam dowiedzieć się kim są aktualni władcy. Chcemy pozyskać ich zaufanie, ale wiedzcie, że jeżeli okażą się niegodni, to będziemy z nimi walczyć o władzę nad tamtejszymi ziemiami.
- W trzydziestu? - Odezwał się gładko ogolony chłopak, prawdopodobnie najmłodszy z zebranych.
- W dwunastu. Wszak nie zostawimy twierdzy bez opieki. Dlatego ruszą ze mną ochotnicy. Jedenastu z was. Gotowych na to, że nigdy tutaj nie powrócą.
- Dlaczego jedenastu? - tym razem przemówił wąsacz.
- Bo tylu było apostołów po samobójstwie Judasza.
Zebrani pokiwali głowami. Wszak z prawdami objawionymi w Biblii się nie dyskutuje.
- Wyruszą z nami również inni spokrewnieni z Krakowa. Tak jak ludzie, oni też są całkiem różni. Mogą próbować wystawić waszą wiarę na próbę. Możecie zobaczyć rzeczy, jakich innym ludziom nie było nigdy dane. Wiecie, że każdy z nas musi przyjmować komunię z krwi śmiertelników. Każdy z was tutaj zebranych ofiarował mi swoją krew i wiecie, że nie działa wam się krzywda. Dlatego proszę, abyście uszanowali przyzwyczajenia innych. Jednak nikt nie zmusi was abyście wbrew swojej woli oddali swoją krew.
Dowódcą wyprawy jest Wilhelm Koenitz. -
Zmienił temat a wraz z nim ton głosu - Walczył w Trzeciej Krucjacie i później w wielu innych bitwach. Biegle mówi po polsku. Sprowadził ze sobą ciężką jazdę. Jeżeli rodzimi mieszkańcy Smoleńska nie będą nam sprzyjać, to staniemy zbrojnie przeciw nim. Po zwycięstwie Koenitz zostanie Księciem i wtedy moja w tym głowa, żebyśmy otrzymali stosowną ziemię na użytek zakonny.
- A inne wampiry? - ciekawił się młodzik. Rycerz na dźwięk słowa “wampiry” zmierzył go groźnym spojrzeniem.
- Poznacie ich sami i wyrobicie sobie zdanie. Uważajcie tylko na Lacroix’a. Francuz jest okultystą.
- Czci demony? Wszak nie godzi się współpracować z takim! - Oburzył się krótko obcięty blondyn. Dla podkreślenia swojego oburzenia uderzył w stół pięścią wielką jak bochen chleba.
- Nie czci, tylko wykorzystuje je do swoich celów. Salomon też otrzymał od Boga pierścień, dzięki któremu rozkazywał demonom. Jezus też rozkazywał demonom.
Blondyn opadł na ławę. Z tymi argumentami nie mógł dyskutować.
- Ale pamiętajcie, gdy ktoś obcuje z demonami to jest bardzo narażony na ich wpływ. Obserwujcie go uważnie, ale nie bądźcie uprzedzeni. Bóg jest z nami, a my mamy wypełniać jego wolę. Wybierzcie ochotników. Jutro chwilę po zmierzchu wyruszamy.


Kolejna noc. Polana w lesie pod Krakowem.

Miechowici przybyli niemal ostatni na miejsce spotkania. Na polanę wjechało dwunastu konnych. Na pierwszy rzut oka wszyscy identyczni. Każdy odziany w biały płaszcz z krzyżem jerozolimskim na lewej piersi. Każdy z drzewcem długim na kilka metrów. Kilku miało hełmy zakrywające twarz, jednak większość nosiła kolczugi z kapturem. Każdy miał ze sobą tarczę białą, z symbolem zakonu. Tylko jeden z dwunastu wyróżniał się znacznie. Jego głowy nie chował ani kolczy kaptur, ani hełm. Oblicze jednookiego lustrowało zebranych. On też, jako jedyny miał czerwoną tarczę z białym gryfem o złotych szponach. Bliższy ogląd rycerstwa ukazywał, że pod płaszczami wszyscy noszą kirysy lub karaceny. Prawie każdy też miał ze sobą koncerz, szablę lub buzdygan. Dwóch tylko miało do koni przytroczone miecze dwuręczne. U części było można zauważyć łuki, a u części pistolety. Każdy też przy siodle miał spakowane juki. Szykowali się na długą i wyczerpującą podróż. Ich konie zaś, to naprawdę piękne zwierzęta. Szybkie i silne. Bez wątpienia po kilku godzinach marszu i tak gotowe będą uderzyć na wroga w pełnym cwale. Nie była to ciężka jazda, jak rycerze Koenitza. Ale była to doskonała grupa pościgowa. Mogą uderzać z zaskoczenia, mogą flankować przeciwników. Wytrawny dowódca właśnie taki oddział wykorzysta w czasie bitwy, żeby przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Każdy z nich równie pewnie będzie szarżował z drzewcem, co walczył w zwarciu, gdyby koń padł. Jednak twarze ich nie były twarzami pospolitych żołnierzy. Każdy z nich pobierał nauki w szkole jezuickiej. Ta inteligencja dawała odbicie w ich spojrzeniach. Jaksa Gryfita zatrzymał swojego konia, a na prawo od niego każdy z mężczyzn ustawił się w równym odstępie. Pokłonił się Koenitzowi czekając, aż ten podjedzie zlustrować jego oddział. Oto stał przed nim kwiat rycerstwa. Jedna trzecia całego polskiego zakonu Bożogrobców.
Stojąca obok Koenitza Zofia wgapiła ślepia w oddział templariuszy. Jeżeli Jaksowi zależało na zrobieniu wrażenia, to przynajmniej na jednej wampirzycy się to udało.
Nie chcąc przeszkadzać Lordowi Koenitzowi, odsunęła się trochę na bok.
Koenitz przeszedł się wzdłuż szeregu rycerzy z uśmiechem na twarzy. Niczym hetman wizytujący swe wojska przed bitwą.
- Zacny to oddział mości Jakso. Pięknie się prezentuje i z pewnością w boju nieustępliwy. - rzekł Wilhelm w końcu.
Rycerz pokłonił się jak nakazywał zwyczaj. Koń jego wyraźnie odczuwał dyskomfort z obecności wampirów, jednak był dobrze wyszkolony i stał w szyku.
- Nie było nam dane poznać się na wczorajszym spotkaniu. Wiedz jednak, że ma szabla i rycerze mi podlegli gotowi są stawić czoła Diabłom.
- Cieszy mnie to, bo zaiste Diabły właśnie mogą być największym naszym problemem.- ocenił Koenitz.
Jaksa skłonił się bez słowa. W jego mniemaniu rozmowa była skończona. Dowódca jakim miał być Koenitz nie przekona rycerza mowami, lecz czynami w bitwie. A do tego było im teraz daleko.
I miał rację, bo Wilhelm jedynie skłonił się w odpowiedzi i… z niecierpliwością czegoś wypatrywał.


 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.

Ostatnio edytowane przez Mi Raaz : 08-03-2016 o 20:28.
Mi Raaz jest offline  
Stary 02-03-2016, 21:33   #17
Krucza
 
corax's Avatar
 
Reputacja: 1 corax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputację
Po balu, gabinet Szafrańca

Sarnai zastukała dwukrotnie, krótko, do drzwi gabinetu księcia. Wsunęła się bezszelestnie do komnaty i podeszła do Tremere.
-*Nic nie uległo zmianie?* - spytała, wyszczekując gardłowe zgłoski - *Nadal w śnie pozostaje?* - mierzyła przy tym Tremere spojrzeniem, w którym czaiła się nie do końca ukrywana troska i smutek.
*- Usiądź. To akurat nie uległo zmianie. Natomiast co innego tak.-* odparł Tremere z ciepłym uśmiechem. Nic dziwnego że zwano ją Janową Sokoliczką. Książę niewielu Spokrewnionych darzył tak dużym zaufaniem jak ją… nawet jeśli należeli do różnych klanów.
Sarnai skinęła głową i usiadła na przeciwko. Sztywna, wyprostowana jak struna, opierając po męsku dłonie zwinięte w pięści na kolanach.
*- Co takiego? To Cię martwi?* - spytała czujnie.
*- Kraków i Małopolska mogą z czasem przestać być bezpieczne. Ja mogę przestać być gwarantem naszej umowy. Sytuacja… robi się napięta. Trzeba znaleźć nowe miejsce spoczynku, tak na wszelki wypadek. To jest także powód, dla którego tam wyruszasz. W księstwach niemieckich i czeskich są już zarzewia pożogi, która może i Małopolskę ogarnąć.* - wyjaśnił Jan.
Sarnai spięła się nieznacznie i skrzywiła.
*- Coś jeszcze można zrobić by zabezpieczyć kryjówkę? Małgorzata zainteresowana okrutnie się nią zdaje i nawet ze złości przeciw mnie lub Tobie skłonna zacząć dłubać jako kret w ziemi.*
*- Małgorzatą się nie turbuj. Przy wszystkich swych wadach, to kobieta rozumna i przebiegła. I potrafi myśleć dalekosiężnie. Niemniej chaos, który nadejdzie może zmieść ją i mnie…*
- wyjaśnił Jan przyglądając dziewczynie - *Smoleńsk wydaje się dobrą kryjówką na te czasy. Tam kłótnie innowierców nie dotrą, tam nie dotrze wojna, ani plaga pozbawionych trzody Spokrewnionych szukających nowego miejsca do trwania.*
*- Dla ciebie miejsca szukać też mam?*
- kąciki ust Tatarki powędrowały lekko ku górze.
*- Liczyłem na to, że przytulę się do twego namiotu, Sokoliczko.* rzekł pół żartem Tremere i dodał. - * Wystarczy że znajdziesz tam dla siebie dom i dla swoich. I kryjówkę. O mnie się martwić nie musisz. Przybędę w odwiedziny w razie… kłopotów, ale miejsca nie zagrzeję. Moje serce biło dla uczelni… i przebite będzie w Krakowie. Nigdzie indziej.
*- Nauka to potęga i warto w jej imię poświęcać istnienie.*
- mruknęła Sarnai - *Podobno*- dodała z lekkim uśmiechem, nadającym jej zastygłej zwykle twarzy, dziewczęcego, łagodnego uroku - *Lepiej byś zjechał i przeczekał pożogę niż istnieniem szafował niepotrzebnie.*- spojrzała na Tremere na powrót twardo i stanowczo. - *A co z tym drugim czynić planujesz?*
*- Przybędę wraz z przesyłką do ciebie, w razie gdyby kłopoty pojawiły się w Małopolsce.*
-wyjaśnił Tremere i spytał.- * O jakim drugim myślisz? Francuzie?*
*- O niego w dalszej kolejności pytać chciałam*
- Sarnai pokiwała głową - *Aleś odpowiedział na me wątpliwości swym pytaniem.* - uśmiech dziewczyny stał się teraz dziki. - *Posłańca słać mam?*
-*W każdej sprawie… a i mam dla ciebie list polecający. Możesz dać go Koenitzowi, możesz dać od siebie. To pismo dla mej zaufanej, Honoraty Jasnorzewskiej. Ona was ugości i odpowie na wszelkie pytania. List…*
- sięgnął do sekretarzyka i wyjął przygotowany zwój.-... *potwierdzi żeście z mym błogosławieństwem przybyli.*
Tatarka odebrała pismo i schowała pod strój wierzchni.
*- Czasem wrażenie mam, że robisz to specjalnie…* - mruknęła przy tym.
*- Nie wiem co masz na myśli, Sokoliczko.-* rzekł z jowialnym uśmiechem Kainita.
*- A ja jestem przeciwnego zdania* - Sarnai ukazała ząbki i niewielkie dołeczki w policzkach w uśmiechu - * Ale kłótnie tego rodzaju niepotrzebne. Bo następną razą będzie wszak jeszcze gorzej* - dodała polubownie. Wiedziała, kiedy dać spokój. Wydała kilka dźwięków przypominających sapnięcia śmiechu. - *Temu Lacroix… coś winieneś? Pomoc jakąś? *- spojrzała bystro na uśmiechniętą twarz Jana.
-* Ja? Nie… Acz…Ja mam oparcie w wiedeńskim księciu i tamtejszych Tremere, a oni mają dług wobec Francuzika. Toteż jego bezpieczeństwo deczko leży mi na sercu.* - wyjaśnił Tremere- * Nie chciałby musieć informować moich przyjaciół w Wiedniu o jego ostatecznym zgonie, lecz nie narażaj swego życia dla niego.*
- * Dobrze*
- pokiwała głową - *Zatem, spodziewaj się posłańca ode mnie. Jak zwykle będzie mieć mój znak.* - podniosła się - *Bywaj zdrów i cały.* - ponownie kąciki warg podniosły się w lekkim uśmiechu. Wiedziała, że życzenia te Szafrańcowi niepotrzebne, lecz nie pominęła okazji by lekko go podroczyć, by nie przyzwyczajał się jeno do jej uśmiechów.
*- Ty też uważaj na siebie.* - rzekł nadzwyczaj miłym tonem Jan, który wszak nie należał do wylewnych w okazywaniu uczuć Kainitów.*


Sarnai zamyślona wymknęła się poza bramy miasta. Popędziła lasem by wrócić na folwark swój,
leżący w głębi lasu, z dala od zgiełku i harmidru Krakowa. Wykorzystała powrót swój do sprawdzenia czujności ludzi swych. Zadowolona z wyników wezwała Tsogta i Ashoka do siebie.

-*Księżniczko* - skłonili się obaj głęboko i na dany znak usiedli obaj na przeciwko niej, równie prosto, z dłońmi zwiniętymi w rulony pięści, ułożonymi na kolanach.
- *Wyruszamy, jutro wieczorem. Przygotujcie ludzi i zabezpieczcie folwark.*
- *Tak jest, pani. Dokąd ruszamy?* - Tsogt dopytywał szczegółów.
- *Na Ruś, Smoleńsk. Zdobyć nowe tereny i znaleźć nową kryjówkę.*
- *Czemu nową? Jakieś zagrożenie?*
- *Tak, nadciągają zmiany, trzeba mieć inne wyjście w pogotowiu.*


Zapadła chwila ciszy, po której Sarnai ciągnęła:
- *Jedziemy jako wsparcie dla 40 ludzi Ventrue, co mają doświadczenie w walce z tamtejszymi nieumarłymi. Tamci potwory jakie tworzą co strasznie silne i trudne do zabicia. Przygotować się trzeba na wszystko. Jutrzejszy dzień pełen pracy.*
- *Tak, pani.*
-*Jutro spotkać mamy tego Ventrue i jego ludzi, przyglądajcie się im uważnie. Chcę poznać wasze zdanie. Będą też inni. Jesteście moimi oczami i uszami. Przykażcie ludziom to samo.*
- *Księżniczko.*
- obaj mężczyźni pokłonili się pozostawiając wampirzycę samą.



Tatarzy przybyli spokojnie, bez pośpiechu. Na przedzie dziesiątki lekkozbrojnych jeźdźców, jechała sama Sarnai po prawej mając wielkiego wojownika w cięższej zbroi,


przy którym dziewczyna wyglądała jak okruszek.
Po lewej Tatarka miała zaś mężczyznę odzianego w skóry wilków, ze wzmocnioną skórznią na całym ramieniu.

Ramię to zajmował wielki orzeł, poruszający lekko głową na boki i chciwie nasłuchujący, bo widzieć nic nie mógł przez niewielki kapturek. Ptak od czasu do czasu wydawał z siebie przenikliwy skrzek wyczuwając zgromadzenie ludzi i nieludzi.
Pozostali dzicy nosili się w jednolitych przydymionych kolorach: brąze, ciemne - rdzawe odcienie czerwieni, otulone skórami dzikich zwierząt. Na głowach lekkie hełmy z ciemnoczerwonymi zdobieniami, opadające na plecy i wzruszane jeno lekkim truchtem koni.
Każdy z jeźdźców prowadził luzaka. Każdy z łukiem i kołczanami pełnymi strzał. Na biodrach na krzyż ułożone bułaty lub niewielkie tarcze na plecach nadawały oddziałowi kolorytu.
Widok zaś był przedni, bo niewielkie, tatarskie koniki ginęły nieco pod jeźdżcami.
Dla tych co wcześniej nie starli się z oceanem armii mongolskiej mógł to być powód do kpinek i śmiechu. Dla wojów pokroju Koenitza, takich co to mieli okazję oglądać pokazy sztuki jeździeckiej “dzikusów”, nic w koniach ani ich jeźdźcach nie dawało powodu do żartów.
Sarnai zajęła ze swymi miejsce na przeciw Koenitza i jego wojska. Uniosła zgięte w łokciu ramię z zaciśniętą pięścią. Spojrzeniem omiotła 40 ludzi i karety. Oceniła też wojaków Miklosa i zbójów Marty.
Wbiła pięty lekko w bok konia i ruszyła ku Ventrue. W pół głowy konia za nią jechał ów wielki wojownik. Jechali, by spotkać się z Koenitzem i zgodnie z umową zlustrować bliżej jego ludzi. Ocenić ich z bliska i … wedle umowy odwdzięczyć się tym samym. Nadszedł czas decyzji. Decyzji, która i tak została podjęta poprzedzającego wieczora.

Po drodze cichym szeptem wymieniała uwagi z Arbanem.
- *To właśnie ten Ventrue, o którym mówiłam. Nie ufam mu, bo zbyt pięknie gada, jakby zmysły chciał mydlić miast wprost gadać. Porozmawiaj z nim i sam oceń.*
- *Wiadomo o jego doświadczeniu w boju?*
- * Ponoć doświadczony wojownik, z różnymi jednak wynikami. Podobno działał już na Rusi z tymi potworami.”
- *Mmm*
- Tsogt cicho mruknął na potwierdzenie słów swej pani.

Gdy podjechali, to właśnie wojownik przemówił pierwszy do Wilhelma.
- Mendchilgee, udirdagch! (Witaj, wodzu) - podniósł prawe ramię i uderzył w pierś pięścią na znak szacunku należny innemu wojownikowi - Jestem Tsogt, prawe ramię i język mej pani.
Pani, która bez słowa obserwowała reakcję Koenitza na powitanie swego ghula.
- Ma pani chciałaby zapoznać się z Twą siłą, zgodnie z umową. - stwierdził stanowczo Arban.
- To moja siła. Najlepsi z najlepszych, przełamią każdy szyk, zmierzą się z każdą bestią, jaka ośmieli się stanąć nam na drodze.- szerokim gestem wskazał na szyki swej okutej w stal konnicy.- Czyż nie robią na was wrażenia?
- Ma pani chce wiedzieć więcej o Twych ludziach, panie. Spodziewa się też, że i Ty chcesz poznać jej oddział.
- Tsogt i Sarnai nie zareagowali na butne pytanie Koenitza. Oczekiwali za to na nieco więcej szczegółów a mniej kwiecistych popisów.
- To ciężka jazda… młot który miażdży siłą szarży. - Koenitz wskazał ręką na swych rycerzy.- Uderzają z impetem w zwartym szyku, wpierw kopii używając, potem mieczami siekąc. Na wszystko co nieludzkie to najlepsza metoda. Walczą pieszo równie dobrze co konno. Są jak pancerna rękawica… karni, mocarni i odporni na ciosy. Są oddziałem przełamującym opór wroga.
Sarnai lekko skinęła Tsogtowi głową i powoli zaczęła zawracać konia:
- Amjilt khüsiye! - odpowiedział Wilhemowi Tsogt i ruszył za swą panią, zostawiając Ventrue.
Dwójka wróciła do swoich.
Tatarzy zsiedli z koni i zbili się w zwarty szereg wokół Arbana i Sarnai.
- Imponujące… ufam więc, że waćpanny woje będą oczami naszej małej wyprawy? Wy wskażecie, my uderzymy?- zapytał Koenitz podążając za nimi.
Tsogt wyjaśniał:
- To możliwe. Wszelkie taktyki wymagające działań zaczepnych są naszą mocną stroną. Chociaż i patrząc na towarzyszy jej - wskazał głową na ludzi Marty - też mogą się przydać.
- Wyznaję zasadę, że dowódcy oddziałów najlepiej wiedzą, w czym ich podwładni są użyteczni, a do czego się nie przydadzą… Nie zamierzam ignorować rad, czy sugestii nikogo.. zwłaszcza w tych sprawach. Ufam w osąd twój i twej pani.- rzekł uśmiechając się do Sarnai, która najwyraźniej skora do rozmowy nie była.
Tsogt skinął głową.
- Czekać zatem będziemy na znak do wyruszenia, jeśli nie masz więcej pytań, panie.
- Łucznicy z was konni w boju… taka rola wygodna waszej drużynie? Przydadzą się moblini strzelcy, co moich osłonią i wroga osłabią. Mocarna pięść szybka i uderza mocno… ale niestety zwrotność nie jest jej atutem.
- coś Ventrue lubował się w tych kwiecistych porównaniach.
Sarnai przełknęła lekko kpiący uśmieszek, gdy Tsogt perorował:
- Wygodna. W wielu bitwach rolę taką pełnilim, zwabiając butnych wrogów omamionych naszą niewielką siłą - Tsogt wyczuł nastrój swej pani i zaczął nieco krotochwilnie naśladować styl Koenitza - w pułapkę potężniejszych oddziałów oczekujących w umówionym miejscu.
Wilhelm zaś zachowując kamienny spokój i zerkając na Sarnai przede wszystkim dodał.- Tegom właśniem domniemywał. Oby więc… nam się dobrze walczyło, po tej samej stronie.
Sarnai tym razem zareagowała najlżejszym skinieniem głowy z całego dostępnego jej repertuaru.
Tsogt zaś dodał:
- Ma pani życzy pomyślności na polu walki i wsparcia Tengri. Oby twe ramię, nigdy nie zadrżało, panie. - ponownie uderzył w pierś.
Po tych słowach Wilhelm uprzejmie skinął głową w pożegnaniu i wrócił do swoich.
 
corax jest offline  
Stary 03-03-2016, 17:29   #18
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Dała księciu czas, by się rozgościł we własnym domu, choć sama warowała w sąsiednim zaułku od ponad godziny. Kiedy ją wpuszczono, w pomieszczeniu prócz wiercącego w nozdrzach zapachu kurzu i ciepłej woni świec unosił się nachalny i ciężki aromat węgrzyna. Jedno z rozlicznych dziwactw Szafrańca… Owszem, w tym kraju, gdzie każdy pragnął ci polać czegoś mocniejszego z byle okazji i bez okazji i zobaczyć, jak trunek znika w twym gardle, umiejętność przechadzania się z pełnym pucharem i niewypuszczania go z rąk przez całą noc była cenną umiejętnością dla wampira Camarilli. Ale żeby praktykować ją za zamkniętymi drzwiami własnego domu, w towarzystwie jeno innych Spokrewnionych? To było zbędnością i marnacją, i chyba trzeba było być księciem, aby to czynić.

Marta zapadła się bez słowa w drewniane krzesło naprzeciwko Szafrańca i spod przerzuconej przez przedramię szuby wydobyła puchar. Własny. Znaczy, książęcy, ale ukradziony już i jej, i tak pusty, jak kielich Szafrańca był pełen. Postawiła go ze stukiem na biurku po swojej stronie.
– Myślałam o tym, coś rzekł o mym ojcu – zaczęła nagle. – Wiem, żeś łgał. Ale coś z racji w tym kłamstwie było. Zanim ci o tym… I zanim powiesz mi, czemu… winnam jechać na prywatne łowy na vohzdy tego opętanego lunatyka… Rzeknij mi, Janie Szafrańcu: zali ty sądził prawdziwie, że ja… tę zdzirę w karminach… pod twoim dachem… przy tobie… tym? – dokończyła płasko i równie cicho jak zaczęła, wskazując wzrokiem puchar na stole.

– Łgał? Moje droga… nie potrzebuję kłamstw. To broń słabych. Silni widzą więcej i patrzą dalej. Czas twego ojca przeminie. Powróz na niego już szykują. – Wzruszył ramionami Jan Szafraniec.– Czas ostentacyjności i udawania bogów przemija dla naszego rodzaju. Mądrzy dostosowują się do zmieniającego się świata. Głupcy… są wycinani jak stare drzewa zawadzające innym. – Nalał wina do jej kielicha, dodając. – Może tak… może nie… Kobiece namiętności i humory są mi znane, mimo że celibat za życia nosiłem niczym płaszcz. Krewkie kobiety… a do takich ty się zaliczasz moja droga, zbyt często pozwalają swym emocjom rządzić ich decyzjami.
Ujęła kielich i przybliżyła nozdrza do jego krawędzi. Nijak nie znajdywała w tym przyjemności... chociaż, jakby to najpierw w kogo wlać...?
– Być może. Pozwalają. Nie dziś. Nie pod twoim dachem. Nie przy tobie i nie tym – zastukała paznokciami w pozłacaną miedź. – Kto wie, czy w ogóle ja? Taki szczegół. Wiek temu wyprawiłeś jej syna po relikwiarz, zrabowany przez Krzyżaków z Włocławka. Złote puzdro. Na wierzchu krzyż z rubinów. W środku grzechoczące stare gnaty. Przywiózł ci?

Sto lat temu o to samo pytałam, aleś nie rzekł nic. Wiek minął, nieważne to już, Janie Szafrańcu. Możesz gadać.

– Przywiózł – potwierdził książę, uśmiechając się kwaśno i... delektując zapachem trunku, bo wlewać to nie wlewał go w siebie. – Rubiny były ważne… Te klejnoty oszlifował nie byle kto, lecz sam Dżabir Ibn Hajjan. W ich fasetkach ukrył swe tajemnice.

Rubiny. Fasetki. Tajemnice...

– Przynajmniej tyle – mruknęła. – Pewnie rad by był. Honorowy Ventrue, dotrzymał słowa danego księciu. Gdyby o tym pamiętał. Przyjrzyj się tym rubinom raz jeszcze, Janie Szafrańcu. Bo owe fasetki mogą być nie do końca takie, jak trzeba.
– Małgorzata uważa że to kostki były ważne. Pewnie je trzyma jako amulet przeciw mnie i śmieje się w duchu, wierząc iż dotąd nie zauważyłem kości kurczaka w miejsce relikwii. – Uśmiechnął się ironicznie Jan. – Dobrze jest nie wyprowadzać wrogów z błędu, w który sami wpadają.

Rubiny, kurwa. Fasetki. Cudzoziemskie tajemnice. Dworska wojenka księcia z wojewodziną. Kości kurczaka... Daj mi siłę, Ojcze. Albowiem nie zdzierżę i spalę to miasto do gołej ziemi.

– Tak. – Uniosła kielich do policzka. – Za postronnych, co najbardziej oberwali w tej wojnie. Jakoś zawsze postronni obrywają najbardziej. Czyli… za mnie. Jaka jest szansa, że jego olśni w połowie drogi do Smoleńska i przypomną mu się wszystkie świństwa, jakie mu zrobiłam, hm?

A książę łyknął dwuznaczność gładko jak kormoran rybę w locie. Może wiedział, może nie wiedział, a na pewno ta historia sprzed wieku nawet skrawkiem mu serca nie tykała. Rozgadał się za to, aż miło się zrobiło, myślałby kto, że on z Martą takie kamraty serdeczne. O pamięci i świństwach pogaworzył znad krawędzi kielicha. O zagrożeniach. Drewnianych kołkach i bardzo długim szafocie na mazowieckich piaskach. Mieczach i tym, co miecze słuchać lubią. O Małgorzacie nawet, choć Marta ani nie naciskała, ani nie prosiła. Łowcach papieża. Sabacie i Camarilli i tych, którym próżno i tu, i tu druhów i wsparcia szukać. I choć części domyślała się lub przeczuwała przez skórę zimny dreszcz, przeświadczenie zbliżającego się ataku, przyjmowała wszystkie ochłapy spadające z książęcego stołu z delikatną uprzejmością dobrze wytresowanego ogara.

Warto jest mieć sprzymierzeńców. Choćby i chwilowych. Choćby i takich, co głową nie zaryzykują nigdy, ale na uboczu szepną słowo, kiedy szepnąć trzeba będzie. Choćby i za cenę świadomości, że nie dla niej samej to wszystko przecież. Na wszystko pada rogaty cień i nawet książę Krakowa nie jest wolny od jego wpływu, w ciszy swego gabinetu nad szklanicą węgrzyna rozmyślając, że może da się wpłynąć na ojca poprzez jego córkę, więc córkę tę trzeba chronić.

– On… jest, kim jest – mówi Marta księciu szczerze, niech sobie książę zważy w sercu tę prawdę. –A bardzo źle, gdy wyglądasz za barykadę i widzisz, że twój wróg taki sam jest jako i ty. Lub różni się bardzo niewiele. To źle wpływa na wojnę i chęć walki. Złota myśl, ha, co?
–Bo ja wiem. Ludzi to jakoś nie powstrzymuje przed podrzynaniem sobie nawzajem gardeł. W zasadzie nawet wizja mąk piekielnych tego nie czyni… – uśmiechnął się trochę smętnie Jan i zerknął na rozmówczynię. – Podeślę ci przez Sarnai wieści… jeśli jakieś zdobędę.
– Mam nadzieję, że tak się dowiem. A nie w karczmie zasłyszę – szepnęła. – Bo już wiedzieć będą wszyscy. Jeśli cokolwiek o nim wiem, to to, co zrobi, gdy wszystkie inne drogi się zamkną. Już nieważne kto, Janie Szafrańcu. Ale ktoś musi go wtedy zatrzymać.
– To prawda – stwierdził Jan skinięciem głowy. – Dlatego musisz ty zbierać siły i sojuszników… i jeśli trzeba, klejnoty.

Janie Szafrańcu. Ziemia moja nie rodziła górników, jubilerów ani handlarzy. Z mojej ziemi powyrastali jeno łupieżcy. Nie będę zbierać. Ukradnę lub wyrwę siłą.

Przez ulicę przeszła z wzrokiem wbitym w niesiony w dłoni puchar, nie roniąc ani kropli także i wtedy, gdy przeskakiwała przez rynsztok, dla równowagi balansując drugą ręką, w której dzierzyła rulon pergaminów.
– Masz. – Podała pełny kielich Popielskiemu. – Straciłam z dwa cabany złota. Bezcenne rubiny. I klejnot wart więcej niż całe to zasrane miasto. Masz i pij za mnie. Jeszcze na to mnie stać, byś jak książę się stołował.
Szlachcic wyłuskał delikatnie kielich z jej zaciśniętych kurczowo palców.
– Ale, Martuś... wszystko to tej jednej nocy przerżnęłaś? – upewnił się.
– Jednej nocy. Sto lat temu – burknęła, obejrzawszy się wcześniej, czy na pustej ulicy nie pojawił się kto, co się snuje jak mara jaka po nocy zamiast bogobojnie w łożu spać. – I sto lat też straciłam.
– E, to już pobojowisko trawą zarosło.
– Nie zarosło.
Nachylił się ku niej, sporo od niej wyższy.
– Ale stoimy?
Potwierdziła skinięciem głowy.
– To za to wypiję!
Wlał w siebie arcydrogi węgrzyn jak podły sikacz, przełknął głośno i z błogim uśmiechem już chciał prasnąć kielichem o ścianę kamienicy, kiedy go za rękaw pochwyciła.
– Cudzymi ciskaj – syknęła, naczynie z dłoni mu wyrywając. – To moje i mi potrzebne.

Wpół dzwonu później kielich obok dwóch innych stał na stole w kramie kupca bławatnego, którego mości Popielski wywlekł z łóżka za nogi, sen bogobojny mu przerywając, aby Marta mogła przyodziać się godnie... a przynajmniej godniej. Albo przynajmniej względnie przyzwoicie, bo w połowie targów, które szlachcic prowadził w jej imieniu, Gangrelka nagle zabrała jeden z kielichów i na powrót wrzuciła do swej sakwy.

Tak jej się przypomniał książę, toczący z nią pogwarki o świństwach. Niby się nie dorozumieli, ale co trzeba, dogadali, a każdemu w pamięci co innego zostało. Ot, słowa...

Ostrożności nigdy za wiele. Marta nie zamierzała dopuścić, by pod jej nieobecność ktoś jej ludźmi tyle razy kostusze wyrwanymi z objęć szubienicę dekorował. Jeszcze tej nocy jeden z warchołów pomknie ku Mordom z poleceniem, by każden, co miał więcej na sumieniu, ukrył się i spokojnie wieści dalszych czekał. Człek jej zaś zgonić zdąży ich ciężkozbrojną kolumnę ku Smoleńskowi się wlokącą w tempie kotnej klempy. I sądziła, że nie tylko on jeden...

Nie zamierzała też tedy pozwolić, by Małgorzata znalazła coś wielce podejrzanego, gdy następnym razem zajrzy swemu klejnotowi między fasetki i trząść pocznie, w poszukiwaniu tajemnic. Nic tam nie zobaczy na tyle konkretnego, że mogłaby ucapić i wyrwać jak kleszcza. I nic, co wskazywałoby na to, że Marta nie wlazła pogoniona pod stół i nie siedzi tam, gdzie jej miejsce. Moment, w którym wojewodzina szukać zacznie, był w ocenie rozbójniczki bliższy niż zdrowy rozum kazałby sądzić. Mogłaby postawić coś cennego, gdyby cokolwiek miała, że nim się doczołgają do granicy z ową tyrolską ciężką konnicą i wozami małego taboru, to Tęczyńska z trzy dobre wierzchowce zajedzie i ich dopadnie z włosem rozwianym, by swego potomka raz ostatni ucałować i okiem rzucić, jak się układ sił przez drogę ułożył.




Wyciągnęła dłoń i objęła palcami chłodny marmur. Dłonie jak u Spokrewnionego, kształtne i z wyraźnie zaznaczonymi mięśniami, tylko zimne, zimne jak śmierć. Jednak pamiętała dobrze, że pochwyciła za rękę, która posłużyła rzeźbiarzowi za wzór. Pochwyciła, i choć ciżba nią i nim we wszystkie strony szarpała, puścić nie chciała i nie puściła. Wokół króla kłębił się barwny tłum polskich panków, wielka bitwa na polach Grunwaldu się skończyła, lecz zaczęła się inna, tak samo sroga i bezlitosna. Walka o nadania i zaszczyty.

Uniósł w górę dłonie, gdy mu się w rękaw jak posokowiec wczepiła, jakby rzec chciał, że dość już ma, precz pójdźcie wszyscy, chwilę spokoju duszy dajcie. Wtedy ją zobaczył, siwe jak dym, zmęczone oczy przymrużył, a Marcie krzyk i żądania „panie, daj!” zamarły na ustach. Bo ją tym jednym spojrzeniem do kręgosłupa wypatroszył i była pewna, że zobaczył wszystko. Chatynkę nad Biebrzą i dół pełen głodnych braci, wyzwanie rzucone milczącemu ojcu, dziesiątki bitew i ucieczkę na Mazowsze, Bestię idącą ku niej wśród bitewnego zgiełku, by ją ucałować... I on, ciągle on, rogaty cień ponad wszystkim, co robiła. Zobaczył to i nie uczynił z tym nic. Tylko jej palce ze swej ręki odmotał, przybocznemu rzekł, by „dać”, a do niej szepnął cicho jak podmuch wiatru.
– Laba naktis, devana.

Teraz był martwy jak i ona, tyle że martwy prawdziwie i ostatecznie. I jedynym był jej prawdziwym przyjacielem w Krakowie. Jej lud nie bał się zmarłych i nie bał się przyjmować od nich wsparcia, a on, ochrzczony poganin, był tu równie samotny jak i ona.
– Laba naktis, karalius. Śpij dobrze, mój panie. I wspieraj mnie swoją mądrością. Jak i ty między obcych idę, co mnie za nic mają.

Z rękawa rozbójniczki posypały się ofiarne ziarenka pszenicy, skakały po drogich marmurach katedry jak pchły. Zanim Marta dotarła do drzwi, wokół okrytego kamiennym baldachimem nagrobka króla Litwy i Polski zaroiły się myszy.

Pod Grunwaldem obiecała sobie, że jeśli kiedykolwiek jeszcze spotka mężczyznę takiego jak ten – co potrafił dać swym ludziom wielkie zwycięstwo i potrafił odwrócić się do niej spokojnie plecami, wiedząc o niej więcej niż sama by rzekła – to pójdzie za nim, jak w dym skoczy.

Ze wszystkich szeptanych bezgłośnie życzeń i modlitw, akurat to się jej spełnić musiało.


Mógłby jej się przyśnić, jak raz. Tak dla spokojności, że zaiste to wszystko było i że dobrze pamięta. Ale zamiast tego ojciec przyszedł do niej we śnie. Niewzruszony i ogromny, szedł przed nią w katedrze, której kolumnami były pnie, a sklepieniem skręcona masa gałęzi i listowia.
– Ścigają cię. To nie honor dać się zaszczuć jak zwierzę. To nie honor sczeznąć gdzieś w błocie. Tobie sława zawsze była należna – rzekła mu, i jej słowa opłynęły go jak mgła. Jak zawsze. Stała więc i patrzyła, jak on, przedwieczny leśny diabeł, poi krwią drzewa.

Z gawry, w której spała, wygrzebała się tuż po zmroku. Obejrzała podarki, które kazała wyrychtować Popielskiemu jeszcze zeszłej nocy.
– Dary żebraka – oceniła ponuro.
– Ktoś mądry kiedyś rzekł, że liczy się gest – odpalił ghul.
– Aha. Ten ktoś też był nędzarzem, co?


Pojawienie się Marty łatwo było przegapić w narastającym szumie obozowiska. Tym bardziej, że jedynie z jednym towarzyszem przybyła, i nie duktem, ale wprost z lasu, cicho i niepostrzeżenie jak duch. Nie było jej i za chwilę już była – stała z ramionami skrzyżowanymi na piersi pod starymi dębami na krańcu polany, wodziła spojrzeniem od Koenitzowych rycerzy do raców Zacha, a na bladej twarzy bezmierny smutek przechodził płynnie w bezsilny i zapieczony gniew.

Pułkownik husarski jeszcze się dobrze z Tyrolczykiem nie przywitał, a ona już go w myślach cztery razy zamordowała wymyślnie i drobne kawałki odesłała Małgorzacie w złotych puzdrach z rubinowymi krzyżami na wieku. Nie żeby winien był czemukolwiek, choćby i tego, że stała tu z boku jak ostatni ciura w towarzystwie łajdaków, których od chłopstwa tylko szabliska odróżniały. Tę krzywdę akurat zrobiła sobie sama, bez niczyjej pomocy. Było iść na wschód już wiek temu.

Tyle z tych wszystkich zabiegów z pucharami i mości Popielskiego starań, że mimo wszystko porządniej wyglądała, na pewno czyściej niż na uczcie, choć męskiemu półkontuszowi założonemu na suknię daleko było i do nowości, i do dopasowania. Na własnych ludzi czasu jej już zbrakło. I półwiek by chyba zresztą na to nie starczył... Schodzili się już kolejni, konie za uzdy ciągnąc, i ilość bynajmniej nie przeszła w tym przypadku w jakość. Nie jak żołnierze przybywali na miejsce zbiórki, ale jak szczury do kawałka ścierwa, pojedynczo lub dwójkami najwyżej, ze wszystkich kierunków. Na pierwszy rzut oka było widać, że to ludzie z najgorszego sortu, których nikt nie chce mieć ani za towarzyszy broni w czasie wojny, ani za sąsiadów w czas pokoju. Wszystkie gęby, stare i młode, połączone jakimś dziwnym, trudnym do uchwycenia podobieństwem o wspólnej krwi zaświadczającym, naznaczył występek i gorzałka, a dwie na dodatek i franca. Odziani w szaraczkowe żupany – a jak co który lepszego miał, to i widać było, że z karku kogoś znaczniejszego w podejrzanych okolicznościach to zdarł. Z uzbrojenia też każdy posiadał jeno to, co zdobyć zdołał i porządku w tym nie było żadnego – ot, tyle że każdy jeden szablisko jakieś przy pasie nosił, niektórzy i czekan do tego, pistolet lub rusznicę, a dwóch także i łuki. Baczne oko wyłowić jednak mogło współdzielone i przez wszystkich posiadane – drewniane pałki podobnie utoczone, długie jak męskie ramię i zawieszone przy siodłach.

Warchoły to byli wszyscy co do jednego i zawalidrodzy, i łypali spode łbów krzywo, zazdrośnie i zaczepnie. Z ostatnim z owej hałastry zjechała na podjezdku młoda dziewka o słomianych warkoczach i bujnych piersiach ściśniętych niemożebnie serdakiem, a jej równie swobodne jak strój zachowanie jasno świadczyło o przynależności do najstarszego zawodu świata, którego przedstawicielki tradycyjnie ciągnęły za wojskiem.

Rozwaliło się pod dębami owa hołota mazowiecka malowniczą kupą i za nic nie chciała się godnie ani w ogóle nijak prezentować. Otworzyli gąsiorek, rozpalili ognisko, na którym zaczęli piec wydobytą nie wiadomo skąd kurę.

Marta tylko gestem przypomniała, że nie na biesiadę i wywczas tu przybyli, po czym z mości Popielskim uśmiechniętym jak skończony wariat u boku, ku Koenitzowi i konferującemu z nim pułkownikowi husarii. Zaplotła dłonie na plecach.
– Siedmiu – rzekła do rycerza bez przywitania, słomianowłosej murwy w poczet swych ludzi nie licząc, choć Halszka liczne talenta miała i nie wszystkie między nogami umiejscowione. – Dwóch zabajdurzyło, dojadą jeszcze...
Podniosła spojrzenie ze zdeptanej trawy i wyciągnęła chowaną za plecami rękę ku Wilhelmowi.
– Podarek. Dla towarzysza wyprawy – powiedziała cicho. Na bladej dłoni leżał kruczy szpon, żelastwo, które rzucone na ziemię zawsze jednym pazurem w górę sterczy. Taki, jakie zbójcy zwykli na drogach rozsypywać, by okulawić konia.
– Dziękuję… – odparł nieco stropiony prezentem rycerz. – Nie musiałaś się jednak fatygować i podarek szykować mi. Niemniej doceniam gest waćpanny.
– Obyczaj nie fatyga – wzruszyła pomału ramionami. – I nie tytułuj mi, Wilhelmie Koenitz. Ludziom moim szlachectwo wyszarpałam. Mości Popielski – wskazała ruchem głowy na swojego towarzysza, któren na dźwięk nazwiska uraczył obu Ventrue uśmiechem urodziwym jak wiatrołom – uszlachcił się sam. Ja jestem Marta z Mordów. To zaś… daj nam takich w wywdzięce dwie setki. Pokażemy ci, czemu Zakon bał się puszcz na wschodzie.
– Zobaczymy co się nam przydarzy, waćpanno… i to nie tytuł, tylko...etykieta? Jeślim dobrze zrozumiał ten język, to tak się wypada do białogłów zwracać w tym kraju. Chyba żem coś pomieszał?– spytał się nieco skonfundowany Kainita oglądając podarek.

Gangrelka milczała z uprzejmym wyrazem twarzy. Wszak swoje zdanie już wyraziła i nie miała nic do dodania. Przedłużającą się ciszę wykorzystał za to jej pstrokaty ghul, zaznaczając wpierw swą obecność perliście swobodnym śmiechem.
– Szlachcianek – mówiąc seplenił lekko i zaciągał melodycyjnie z ruska. – Marcie król szlachectwo w ręce pchał i nie wzięła. Od was, mości Koenitz, też pewnie nie przyjmie. Choć, kto wie.... zobaczymy, co się nam przydarzy? – roześmiał się ponownie.
– Nic mi nie pchał – uznała jednak za stosowne naświetlić Marta. Niech Jowgajła wie, że dba się tu o jego dobre imię.

Już nie liczyła, że się Koenitz ogarnie. Powód jego zakłopotania wcale nie na ręku mu leżał ani w nieznajomości języka. Powód ten siedział w całej krasie pod dębami i właśnie śpiewać chóralnie począł sprośną piosnkę. I gdyby Tyrolczyk popatrzył nieco uważniej, może i by dostrzegł to, co Marta wiedziała nawet odwrócona plecami. Że mogą chlać, śpiewać, żreć kurę i za łby brać się, ale dobre miejsce do obrony zajęli, w kupie się trzymają, broń mają na podorędziu i łypią badawczo spod wyleniałych kołpaków. Że zbójca zawsze jest czujny i gotowy – albo szybko jest martwy. Ale patrzeć rycerzowi się wyraźnie nie chciało i Marta mu ten brak chęci zapamiętała. Wyciągnie mu to jeszcze, w stosowanej chwili.

– To zaś interesująca… ta wieść. Choć od samego szlachectwa… własna siedziba i prawdziwa władza lepsze.– ocenił Koenitz.
Zach, przysłuchujący się rozmowie jednym uchem, zatoczył na kulbace koło by pojawić się obok Marty z przeciwnej niż Austriak strony.
– A reszta podarków nie dostanie? – zagaił, prezentując niepozbawiony uroku hultajski uśmiech.
– Dostanie – potwierdziła. W myślach zaś już go z siodła zwlokła i wytarzała po murawie. Jako wstęp do świństw, tego czy innego rodzaju.
– Nie mogę się doczekać – przeniósł wzrok z wampirzycy na obracany w lordowskich palcach kruczy szpon. – Będę musiał znaleźć coś ładnego, na rewanż.
Marta zakołysała się na obcasach w przód i w tył.
– To… zacnie – uśmiechnęła się blado. – My jeszcze sprawę niezamkniętą z wczoraj mamy. Milosie Zach.
– Zamkniemy. Ale wpierw wolę podarek. – Widać było, że mu humor dopisuje, zwady wszelkie możliwie oddala. – Problem będzie miał lord Wilhelm jeno drobny. Jak on to, Marto, zawiesi na szyi?
– Nie lepiej do sakwy schować? – odpaliła całkiem poważnie, za to mości Popielski zaryczał śmiechem za ich obydwoje.
– Bardzo pan pułkownik dzisiaj pośmiewny… a my to się nie widzieli nad Orszą aby?
Marta zaś nachyliła się do Koenitza i cicho zaczęła mu wykładać, że ona z ludźmi bokami kolumny pójdą i polować mogą.
– Ale takiej mocy luda nie wyżywim. Gdzie wozy ze spyżą? Będą?
– Książę obiecał wspomóc wyprawę, a i ja mam trochę grosiwa w kuferku na zakup żywności po drodze do Smoleńska – wyjaśnił uczynnie Wilhelm.
– Dobrze. Póki da się, polujmy jednak. Pogadam z Tatarzynką. Oszczędność to zawsze, mięso świeże… a ludzie w ruchu mniej swarliwi – wykonała dziwny manewr spódnicą, i przy dużej dozie domyślności można było uznać, że Marta próbowała dygnąć z wdziękiem jak dama.
– Dobry plan – ocenił Wilhelm z gracją wykonując ukłon mimo ciężkiej zbroi.
– Pozwól, Milosie Zach.


Niewielkie zawiniątko wydobyła z sakwy przy siodle, targnęła głową, czy nikt ich aby najść nie zamierza w kącie polany, i dopiero rękę wyciągnęła. Podarek, w odróżnieniu od Wilhelmowego, zawinięty był w płótno.
– Aha. Otwórz, otwórz – zachęciła, oparła się biodrem o pień i pieszczotliwie pogładziła korę.
Dziwne, że kiedy się od zgiełku oddalili, Węgier zgubił gdzieś krnąbrny uśmiech. Chrząknął, usta uchylił, jakby miał coś rzec, ale słowa nie popłynęły. Odwinął zawiniątko ułożywszy na dłoni.
– Aha. Nieładny? Ładny?
– Gdzieś już taki widziałem – uniósł jeden kącik ust. – Cherubiny były oznakowane dla galantów z zachodu, ale z racji, że to prezent zapomnę co tam wcześniej wlewano. Dziękuję, to… czarowne, żeś go dla mnie ukradła.

Marta wpychała palce w zagłębienia kory. Przerwała, żeby uraczyć rozmówcę wilczym i złym spojrzeniem. A potem wyciągnęła podarek z jego rąk i prasnęła nim w krzaki.
– Będą… problemy. Narazi nas wszystkich. I dobrze o tym wiesz.
Milos zmarszczył brwi, nierad wyraźnie, że najpierw prezent, jaki by nie był, dostał, a teraz mu go zabrano.
– Że kto? – Dalej się gapił w gąszcz gdzie pofrunął puchar.
– Koenitz.
– Zazwyczaj bywa, że się najpierw patrzy na swoje interesy, dalej na innych. Jakie są w tym wszystkim zamiary Koenitza jeszcze nie wiem, a czemu mają być z naszymi różne także nie wnioskuję. Za wcześnie by się martwić.
– Tyle słów. Zbędnych zupełnie. Ja cię nie cisnę o nic. Chciałam, żebyś wiedział. Jego apetyty, rozbuchane walką, bardziej nas narażą niż moje czy twoje. Już wiedziałeś. Dobrze.
– To przez ciebie – wypalił – Bez pomysłu gadam.
Zaczesał osełedec za ucho, wąs skubnął.
– Co ty niby radzisz? Przewrót?
– Zawsze lubiłam bunty – wyszczerzyła nagle zęby w szerokim uśmiechu, po czym machnęła ręką. – Uważać, jak zacznie polować. Bo zacznie. Tyle na razie.

Skinął, lecz gdy miała odejść, zatrzymał ją jeszcze wpół kroku.
– Słuchaj… zaszłości nasze… Te, co do mnie chowasz. W drodze, jak będzie okazja i spokój, trzeba nam pomówić. Chyba, że chcesz mi tylko pysk obić żeby sobie ulżyć, tedy miejmy to z głowy.
– Kiedy my… żadnych zaszłości nie mamy – mruknęła i urwała, dłuższą wypowiedź składając. – Opuściłeś mój dom. Z rzeczą bezcenną. Nie kradzieżą zdobytą, podstępem czy siłą. To podarek był. A ja cię na rozstaje odprowadziłam i ręką machałam, jakeś odjeżdżał. Szukałam przeszłej nocy po Krakowie twoich… pogubionych kawałków. Dojechałeś i oddałeś tę rzecz prawowitemu właścicielowi. Z problemami, ale tak, jak żeś mu przyobiecał.Więcej gadać o tym nie będziem – głos Marty nagle zadźwięczał twardo i ostro. – Jest przyczyna, dla której widzę drzewa przez tę wielką dziurę w twojej głowię. Zalepię ci ją, to będzie poczyniona znowu. Ciebie najwyżej poboli i przestanie, a ja pójdę w piach. Ja głupia dziewka z bagien jestem, Milosie Zach. Ale też chcę żyć.
– Trupy nie mają życia – skonstatował spokojnie, z wyraźnym zawodem. Ten zawód na nim wymógł dłuższą pauzę. – Chciałem cię prosić o pomoc, za kilka nocy, wyjaśnić i nakłonić. Ale skoro ty wiesz wszystko i niechętna jesteś, to nie jątrzmy. Nie mam urazy. Znajdę po prostu inny sposób.

Odwrócił się na pięcie i sztywno ruszył w stronę swego pocztu. Raz by spojrzał za siebie, a na karku by mu zawisła jak naszyjnik, rękę we włosy swoje wplątała i pewnie nocy by kilka minęło, nim by się zapytała, gdzie idziem, na Smoleńsk ciągle, czy na Moskwę już może, a może na Niderlandy, a może do zwierzyńca pałacowego Tęczyńskiej, stanąć jak te dwa chochoły ku uciesze możnych gości... Trochę racji Szafraniec miał, a Zach zrobił się groźny. Dla niej. Nad twarzą nie panowała zupełnie. Wykarminowane usta miała ściśnięte w gniewnej niechęci i bezbrzeżnie smutne oczy. Nawet odwarknąć coś chciała w pierwszej chwili, ale rozmyśliła się i zasznurowała usta jeszcze mocniej. A gdy już pułkownik zniknął wśród swych ludzi, podwinęła rękawy i dała nura w chaszcze, gdzie cisnęła pucharem w głupim odruchu. Odszukany kielich obtarła krajem półkontusza z ziemi i ukryła, na razie w rękawie. Już drugą noc wojowała tą miedzią w cienkiej pozłotce i mimo wszystko szło jej to tak nieźle, że zaczynała się zastanawiać, czy Szafrańcowi między tanią zastawę dla gości nie zapałętał się jaki zamorski artefakt.


Drzwi do powozu były zamknięte, a ze środka dobiegały ekstatyczne jęki i mlaskanie. I niby jej to nie powinno obchodzić, co tam Francuz z Italczykiem wyczyniają... ale właśnie dlatego ciekawiło, i to bardzo. Zwłaszcza ze względu na pacholęta, których obecność uwierała ją jak kamień w bucie.

Z bliska można było podjechać, by ocenić piękno karety. Nonszalancko i leniwym kłusem… toteż Marta to uczyniła, słysząc nadal od powozu ciche, niewątpliwie chłopięce ekstatyczne jęki i mlaskanie. Ot, zerknięcie przez okno pozwoliło stwierdzić, że kalwin akurat się pożywiał, a Francuz w łacińskiej lekturze był akurat zagłębiony. Czwórka pacholąt, z czego jeden akurat był konsumowany, siedziała spokojnie ze szklistym wzrokiem. Zapewne jakimiś ziołami podtruta.

Na wypadek, gdyby ktoś patrzył akurat na jej poczynania, konia popędziła i wpadła galopem w dukt leśny. Wróciła i z kulbaki doniosła Wilhelmowi, że Tatarów już na drodze od Krakowa widać. Koenitz, rzecz jasna, nie przypomniał sobie o niej i jej ludziach przy tej sposobności, ale przystojną twarz oblekł w równie nadobny uśmiech i frontem się ustawił w oczekiwaniu na przybycie Sarnai. Marta przełknęła gorzką gulę. Łatwo nie było, ale przeszła. Konia ostawiwszy swym ludziom, do powozu ruszyła i tym razem zapukała, księdza wołając.

– Tak… w czym mogę pomóc?– spytał Włoch wychodząc z powozu i ocierając usta i podbródek chusteczką.
– Giacomo Księżę. Zemsta, na scenie. Przedstawienie, tak? Sowizdrzały? Fikuśne słowa na pergaminie? Dobrzem pojęła?
– Prawda to… kiedy żyłem, wielcem się w tej materyii udzielał. Wszak Italia do ojczyzna teatru…– kłamstwo, ale cóż… Marta tego wiedzieć nie mogła, a Włoch miał prawo do narodowej dumy.
– Napisałam ci. Fikuśne słowo na pergaminie. Na podarek, dla towarzysza wyprawy.
Wyciągnęła z rękawa wymiętolony skrawek pergaminu.


– Ładne?
–Emmm… – Włoch spojrzał na ten glif zaskoczony i zdziwiony. Potem się zasępił. Potem obrócił do góry nogami.– Tak wygląda lepiej. To jakieś pogańskie gusła?
Wyjęła mu skrawek z ręki i włożyła z powrotem, właściwie.
– To… jak herb. Dzieci Boga-Wilka. Plemię z północy, ale… Mogą być tam, gdzie jedziemy. Oni bardzo są mściwi, Giacomo. Chyba najbardziej. Ładne? Macie takich w Italii? – zapytała ponownie.
– Marcel Mein lieber Freund. Haben Sie schon von den Kindern Gottes-Wolf zu hören?– rzekł Giacomo w głąb powozu.
– Werwölfe, wie Sie es in Österreich nennen. Ich weiß nicht, wie es in Italienisch ist.– odparł germańskiej mowie Tremere.
– Ach so…– zamyślił się Giacomo i rzekł z uśmiechem.– Wybacz moja droga, ale tam gdzie ja żył, to już niewiele wilków, nie mówiąc wilkołakach, było. Tak… słyszeliśmy o dzikich pół–ludziach, pół–zwierzęciach które grasują po lasach, ale co ich obchodzą wewnętrzne waśnie Spokrewnionych?
– Giacomo. Jeśli zobaczysz jakiegoś… z bliznami w takim kształcie. Krzycz, że wykup dasz. Może kupisz czas i pomoc odnajdzie cię całego jeszcze – powiedziała poważnie. – Nie musi go ciekawić twoja polityka, żeby cię zabił. Rozumiesz?
– Będę pamiętał, dziękuję za radę, acz… – dodał zawstydzony.–.. ja nie wojownik i w polu stawał nie będę.– Zawsze nam rycerz Koenitz ostawiał paru swych knechtów do obrony naszej czci.
– Będzie trzeba, to i ja kogo zostawię. – Z drugiego rękawa wysupłała zawiniętą w kłębek czerwoną krajkę. – Dla ciebie, czarowniku. Na wschodnie demony.
Podwinęła własny rękaw, pokazując wszytą wokół wylotu czerwoną nić.
Marcel wysunął głowę zaciekawiony jej słowami. Przyjrzał się jej i rzekł uprzejmie.– Muslim mahlują… dloń Fathmy w tym samhym cehlu...przecihw urokhom. Dziahła na whiarę.. ale… starzhy Trrehmere gadahją co bhyt kszhathł...zmienhia rzeczh… świath dookhoła.–
– Ja też czasem nie rozumiem co on mówi.– wyjaśnił cicho Giacomo z jowialnym uśmieszkiem.
Marta zrozumiała może z cztery słowa i to jej w zupełności wystarczyło.
– Działa, kiedy się ją nosi. – Prawie podetknęła Francuzowi podarunek pod nos.
– Barhhdzho dzzenkujom? Tak.. to sem mówi?– zapytał zaskoczony Tremere biorąc podarek w dłonie.– Niesthety… nie mahm nic f samhian. Jeszszce.


– Witaj. – Wielki wojownik skłonił lekko głowę, nie dopuszczając Marty bezpośrednio do Sarnai. – Czym służyć mogę? – dorzucił uprzejmie.
– Ja Marta, a ty kto? – poinformowała się rozbójniczka. W prawym ręku trzymała pakunek. Spory.
– Zwą mnie Tsogt. – imię swe wycharczał niemalże. Twardo, krótko. – Pierwszy u mej pani.
– Pierwszy? – powtórzyła. – Wyśmienicie. Potrzymaj, Tsogtu. – Marta poderwała swoje brzemię, ujęła w obie ręce i wyciągnęła przed siebie.
Tsogt spojrzał na to, co wręczała mu Marta:
– Co to? – spytał, nie wyciągając odruchowo rąk do odbioru.
– W każdym kołczanie strzały kiedyś się kończą. Oby w waszych się nie pokończyły.

Sarnai musiała dać jakiś znak, choć gestu nie było widać nijakiego.
Tsogt przyjął podarek z lekkim ukłonem i odwrócił się, słysząc ciche mruknięcie Sarnai.
Szeptali między sobą przez chwilę i Tatarka przekazała coś mężczyźnie.
Tsogt odwrócił się ponownie do Marty wyciągając dłoń ku kobiecie:
– Prezent za prezent. – na środku odwróconej wnętrzem ku górze dłoni leżał stary, używany pierścień.


– Zihgir, by ci służył. – mruknął z czegoś niezadowolony.
Marta zamrugała. I zamiast się ukłonić – wyprostowała się gwałtownie i jakby urosła. Wszystko w niej się zmieniło, łącznie ze spojrzeniem, którym dotąd snuła się gdzieś przy ziemi jak węszący wilk. Jakby się nagle przestała mieścić we własnym ciele. Otworzyła usta i w tym momencie musiała się zreflektować, bo znów się skurczyła i nawet uchyliła przed Tsogtem głowy.
– A ja z dumą nosić będę – rzekła wolno i sięgnęła po podarek, po czym zerknęła na orła na przedramieniu jednego z towarzyszy Tatarki.

– Moi uważać będą, w co mierzą. I wy uważajcie. Basior srebrzysty idzie za nami. Mój jest.
Wojownik skinął głową:
– Po trzykroć dzięki, Marto. – Imię wymówił niemal jak warczenie przedłużając środkową spółgłoskę – I uważać będziem. Nakażę naszemu by orła z dala od wilka trzymał. – Skłonił się lekko.
Marta nachyliła się wprzód.
– Z dala? – szepnęła. – Rzeknij Sarnai, że gdy zwierz duży, to oba się pożywią bez szkody. Rzeknij też, że… wódz… polega na hojności Jana Szafrańca. Spyżę książę dostarczyć ma. Zapytaj, czy pódzie ze mną polować?
Tsogt nie musiał odwracać się, by przekazać swej pani wieści. Sarnai położyła lekko rękę na ramieniu wojownika:
*– Ter udirdagch gej nerlegdekh ekhnii ööriigöö notlokh kheregtei.* – mruknęła ni to do Marty, ni to Tsogta.
– On pierwej musi dowieść swego męstwa, by nazwać się wodzem – przetłumaczył Tsogt z kamienną miną. – Pani na polowanie ruszy. Kiedy gotowaś, daj znak.
– Dam. Niebawem.


Dwóch jej ludzi ostatnich do grupy dołączyło i Marta wróciła pod dęby, by obejrzeć i ocenić surowo kozę, którą jeden z warchołów przywiózł skrępowaną i przerzuconą przez siodło.
– Zdrowa. Nada się.

Stłoczyli się przy niej pod dębami, co jeszcze krwawe ofiary innym bogom pamiętały. Ziemia niemało tu juchy wypiła, liście nad ich głowami poruszały się jak dłonie i bezgłośnie poruszały się usta Marty.

Medinaitis, strzeż nas wędrujących pod drzewami. Saule, odwróć od nas swą twarz. Meness, oświetlaj nam drogę w ciemnościach i ukoj gniew wilków... Ojcze... wspieraj nasze ramiona. Idziemy na wojnę.

Koza jęknęła niemal ludzko, gdy szeroki nóż przeciął krtań. Potem konała cicho, przytrzymywana wieloma silnymi dłońmi. Krew wsiąkała w ziemię.

Devana, panno leśna. Wstąp we mnie.

Oczy zwierzęcia zeszkliły się i zaszły mgłą. Marta rozluźniła chwyt i zostawiła kozę swoim ludziom. Wiedzieli, co czynić.

Sama obeszła zbiorowisko dębów i pomiędzy prastarymi olbrzymami wypatrzyła młody dębczak. Oceniła, czy dość wysoki będzie i objęła pień dłonią. Pasował, jakby dla niej tu wyrósł. Wróciła po siekierę.


Marta oskrobywała pieczołowicie z kory pień młodego dębczaka i czekała cierpliwie, aż Wilhelm Koenitz pańskim okiem i dobrym słowem dopieści kolejnych kompanionów, o niej po raz kolejny zapominając ze szczętem. Gdy Tyrolczyk raczył skończyć, rzuciła drzewce Popielskiemu, złapała ostatni podarek i skinęła na słomianowłosą murwę, by ta poszła za nią. Wyszczerzyła zęby na przywitanie bożogrobca.
– Jużem myślała, Jakso, że to licho, co tu straszy ponoć, do piekła zaganiasz z powrotem i po temu zwlekasz!
Zza pleców Marty zęby w uśmiechu o wiele słodszym szczerzyła Halszka – nierządnica babilońska w typie mazowieckim – o rumianych policzkach, pszenicznych kosach sięgających szerokich bioder i bujnych a za bardzo odsłoniętych piersiach. Z wysokości siodła bardzo dobrze było widać wciśniętą między różane półkule rękojeść myśliwskiego noża.
Rycerz uśmiechnął się nieznacznie.
– Dopiero wyruszamy licho przeganiać. Oszczędzać siły warto. – jedno oko szybko lustrowało towarzyszy Marty, by w końcu zatrzymać się na wampirzycy.
Hołota mazowiecka rozwalona pod dębami patrzyła cokolwiek zazdrośnie i ponuro. Murwa stojąca za Martą zdawała się już zliczać w myśli zawartość wszystkich sakiewek. Sama Marta uśmiechała się nadzwyczaj szczerze.
– Ot, to ci się na licho nada – wyciągnęła zza pleców pęk krecich skórek związanych powrozem. – Na rękawice dla zręcznego szermierza najlepsze, nie zawsze w zbroi chodzić będziesz. Halszka – machnęła głową w stronę markietanki – dobrze igłą robi i uszyje ci.
Jaksa pochylił się w siodle. Pewnym ruchem osadził drzewiec w ziemi.
– Tak się składa, że rękawice raczej mi się nie przydadzą. Ale dziękuję.
Uśmiech Gangrelki nie stracił nic na szerokości, za to sporo na szczerości. Wampirzyca skinęła głową, przekazała podarunek murwie i odwróciła się na pięcie. Halszka rozbujała skórki na powrozie, którym były związane.
– Jak szlachetny rycerz rozmyśli się, to miarę zdjąć muszę – tembr głosu jasno sugerował, że miarę zdejmuje nie tylko z ręki, ale i z innych fragmentów ciała, równie chętnie.
– Nie będzie takiej potrzeby – odwrócił się od kobiety i patrzył dalej przed siebie.


 
Asenat jest offline  
Stary 03-03-2016, 17:31   #19
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Milos splunął, poprawił na łbie kołpak i ruszył do koni. Przelazł jednak na okrętkę, przez obóz Martowych szumowin skórujących zwierza.
– Rację masz. Pomówię z nim o tym – zagaił, łypiąc spod ściągniętych brwi na jej ludzi. - Jego mina obrzydzenia nie zdradzała, ale i podziwu takoż nie.
Skinęła głową i odłożyła na bok dębowe drzewce i szeroki nóż, którym strugała je z kory. Poklepała dłonią trawę obok siebie.
Usiadł wyciągając swobodnie nogi, mało elegancko zajrzał, co tam Marta obciosała. Proste drzewce mogło się jeszcze stać czymkolwiek i nie zdradzało przeznaczenia.
– Tą małą wypada też mieć na oku. Maślane oczy w niego wlepia.
Gangrelka spięła się cała jak do skoku i szarpnięciem głowy schowała twarz we włosach.
– Nie masz przyjaźni ani szacunku między silnym a słabym. Ale jeśli będzie myślał, że do czegoś mu nieodzowna… to będzie bezpieczniejsza.
– Niekoniecznie. Nawet jak ci ktoś nieodzowny to można go wokół palca okręcić, pod dyktando pełne ustawić. Nie lepiej gdy masz go pod ręką, potulnego? Dziewka, nieważne czy do użytku czy zabawy, aż się o to prosi, głupi by nie skorzystał. A Ventrue? Każde małe zwycięstwo rozszerza pańską władzę.
– Posłuszeństwo nie lojalność – wzruszyła ramionami i sięgnęła po swoją sakwę. Zaczęła w niej grzebać, odwrócona do husarza plecami. – Ale on pewnie tego nie wie. Będę patrzeć. I pomyślę, co zrobić.
Wydobyła wreszcie spośród ubrań kielich i zapatrzyła się w ciężkim milczeniu w gębę cherubinka.
– Będę wdzięczny – nie miał wyraźnie ochoty odchodzić, przeciwnie, oparł się na łokciach wystawiając twarz ku nocnemu niebu. – Po drodze z nim pomówię konkretnie, ma okazać jakiś rozsądny plan jak się na miejscu będą karmić żeby nie wywołać sensacji. Jeśli na nas kmioty z widłami i pochodniami wylezą to księcia aspiracje zgasną na samym starcie.
– A jużem myślała, żeś nie słuchał wcale – mruknęła Marta i szamotać się poczęła dłońmi z jakimś wiązaniem na karku, kielich uprzednio na ziemi postawiwszy. Uparcie chowała twarz za włosami. – Kiedym ważne rzeczy gadała jak raz.
Zdjęła z szyi rzemyk z płóciennym woreczkiem i schowana za włosami grzebać w nim zaczęła.
– Za czym tak gmerasz? Nie umiesz spokojnie usiedzieć, co? – dla odmiany husarz ani drgnął, może jedynie usta pod wąsem wygięły się w nikły uśmiech.
– Nie – zaśmiała się, ale dziwnie i gorzko. – I dlatego jam ciągle żywa i sama sobie pani.
Wrzuciła jakiś drobny przedmiot do pucharu, zakryła go zaraz dłonią i uniosła, wyciągając w bok.
– Oddaję, co nie moje.
Spojrzał na puchar nic nie rozumiejąc.
– Że niby mój prezent, moja własność? Dajesz, zabierasz, znowu dajesz? Zdecyduj się wreszcie – nie było w jego głosie pretensji, raczej rozbawienie, szczere nie kpiące bo uśmiech sięgał martwych błękitnych oczu.
– Jak sam los przeklęty – potwierdziła z krótkim parsknięciem, który mógł być i śmiechem. – Nic, co posiadasz, nie jest ci dane na zawsze. Stracisz, zgubisz, ktoś ci podpieprzy… a czasem odda z powrotem.
W pucharze leżał zwinięty kosmyk ciemnych włosów przewiązanych zetlałą czerwoną nicią, I dawno musiały być ścięte, bo suche były i sypkie jak pieprz.
Sięgnął po kosmyk, ostrożnie go w palcach obracał, z powagą jakby badał jakiś ważny trop w jemu tylko znanej zagadce. Uniósł pukiel przed siebie aby się zlał z tłem włosów Marty, ciekaw czy odcień i kolor jest ten sam. A później przystawił do osełedca, i jak nic tam pasował, ujęty z dawna fragment.
– Co ci mam powiedzieć? – zasępił się, odłożył pasmo pod buty Marty. – Umiem dodać dwa do dwóch.
Gibko z ziemi się podniósł.
– Najrozsądniej byłoby odsunąć to co było, zacząć z czystą kartą.
Odczekała, aż odszedł. Dopiero wtedy podniosła pasmo i schowała z powrotem na miejsce.

– Hoo, hooo... – rzekł leniwie rozciągnięty niedaleko Popielski i kołpak z twarzy zsunął, znudziło mu się udawanie, że drzemie. – Rogi żem jakieś posłyszał i obudził się. Zali nie wiem tylko, kto tu na kogo poluje.
– Ja ci nie powiem – ucięła.
– A czy Koenitz ów nas zaszczyci w końcu, powiesz?
Nawet się nie podnosił. Na czworaka do niej podlazł jak zwierz, obkręcił się nie bez gracji i kudłatą głową na jej podołek padł, po czym się mościć jak pies począł.
– Powiem. Na świętego nigdy.
– Za gówno nas ma, nasz dowódca miły? – stropił się nieznacznie Popielski, a najbliżej stojący zbóje podsunęli deczko, by lepiej słyszeć. – Niegodne ślepia nasze bezecne na tyrolskie splendory spoglądać?
– Ano – odparła, już dość obojętnie. – I rycerz krzyżowy takoż.
– A czegoś ty chciała, żeby cię tokajem podjęli, po polikach wyboćkali i siostrą nazywać poczęli?
– Szacunku. Dla mnie i dla was.
– Eh, Marta, toć zawsze tak samo robisz, i tak samo kończy się. No to... co im w wywdzięce, takim synom, zrobimy tym razem?
 
Asenat jest offline  
Stary 03-03-2016, 20:54   #20
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
- ... Matko Agnieszko? Masz chwilkę? - zapytała, uchylając drzwi by zerknąć do środka.
-Oczywiście moja droga.- uśmiechnęła się ciepło zakonnica.- W końcu niewiele nam wspólnych chwil zostało.
Wampirzyca przytaknęła i weszła do pokoju, zamykając za sobą drzwi.
- … A-ah, brzmi to jakbym już miała nie wrócić. – uśmiechnęła się nerwowo.
-Bo to prawda kochanie. Ale nie przejmuj się tym. W końcu każda ptaszyna musi kiedyś wyfrunąć z gniazda, by założyć swoje własne.- odparła z uśmiechem Agnieszka.
– Na pewno wrócę! – zaprotestowała gwałtownie. - … Choćby po to żeby wszystkich odwiedzić. Może nie za rok, czy dwa, czy nawet dziesięć. Ale na pewno jeszcze się zobaczymy! – obiecała, przyciskając dłoń do serca.
- Jeśli chcesz… ale poza tym listy byłyby miłe i bezpieczniejsze. Takie podróże bywają groźne kochanie.- odparła z ciepłym uśmiechem zakonnica.
– Z pewnością nic mi się nie stanie. – zapewniła, przemilczając przy tym dość wstydliwy fakt, żę nadal nie potrafiła czytać.
… Może poświęci na to trochę czasu w Smoleńsku, jak już sprawy się uspokoją.
- W tak dużej grupie nie powinno, a i Jan obiecał mi dać ci sługę i opiekuna.- odparła z uśmiechem matka Agnieszka.
– E, naprawdę? – odparła, kompletnie zbita z tropu.
-Chyba nie sądziłaś że puszczę cię samą samiuteńką między te wilki?- zapytała retorycznie Kainitka.
… Nie pomyślała o tym.
- … Myślałam, że Lord Koenitz mi pomoże.
-Och… z pewnością, ale…-mruknęła Agnieszka niewyraźnie.-Ale parę dodatkowych sług, niewątpliwie poprawi twój wizerunek w jego oczach. Spokrewnieni cenią siłę, a nie słabość.
Zofia zacisnęła usta, przewracając w głowie myśl o dysponowaniu własną świtą.
Z natury była raczej samotniczką. Nigdy nie kierowała niczym większym od… Właściwie nigdy nie kierowała niczym, jak teraz o tym myślała. Ale Matka Agnieszka dobrze zdawała sobie z tego sprawę, więc wybrani przez nią słudzy z pewnością świetnie poradzą sobie bez niej.
I perspektywa zaimponowania Lordowi Koenitzowi wcale nie była nieprzyjemna.
– Jeżeli uważasz, że jest to rozsądne, Matko Agnieszko. – pochyliła głowę w geście kapitulacji.
-Cieszy mnie to… kochanie. Powinnaś się spakować i przygotować do podróży, a nie marnować czas ze starą zakonnicą.- rzekła ciepło wampirzyca.
Przytaknęła odruchowo i zrobiła krok w stronę wyjścia – i od razu przystanęła, nadal pamiętając po co do niej przyszła.
– A-ah, Matko Agnieszko… Mam… Prośbę. – zaczęła, rumieniąc się lekko.
- Tak?- zapytała spokojnie Kainitka.
– Była z tobą tak długi czas, i chciałabym… - natychmiast zgubiła swój tok myślenia, a jej rumieniec tylko się pogłębił – Pomyślałam.. Kiedy tamten Książe… – cholera, zapomniała jak się nazywał ten Ventrue z Berlina. – Widział we mnie zwykłego Caitiffa, ale ty stanęłaś w mojej obronie… A potem… A potem… – Język stanął jej w gardle. – T-tłumaczyłaś mi wszystko tak cierpliwie…A-a jak już byłyśmy w Krakowie… Kiedy pozwoliłaś mi ruszyć w podróż m-mimo że wiedziałam że wolałabyś bym została z tobą… – zamilkła, zdając sobie sprawę że gada od rzeczy. – Chciałam powiedzieć że…. M-matko Agnieszko… Co chce przekazać, to… Nie mogłam trafić na lepszą nauczycielkę, w-więc tak sobie pomyślałam, że może pozwoliłabyś mi wypić trochę swojej krwi...
-Nie dosłyszałam... co mówiłaś?- zapytała Kainitka z nadal ciepłym uśmiechem na obliczu.
- … Czy pozwoliłabyś bym wypiła trochę twojej krwi. – powtórzyła tak samo cicho. – Znaczy… Byłaś mi mentorką przez tyle lat że pomyślałam… Czy nie byłoby miło gdyby łączyło nas to co łączy stwórcę z jego dzieckiem…
-Kochanie… co ty tam mruczysz pod nosem?- westchnęła spokojnie Kainitka, po czym już głośniej i nie znoszącym sprzeciwu tonem dodała.-No już.. wyprostuj się i mów głośno, co masz powiedzieć?
Jak na komendę Zofia wyprężyła się jak struna i praktycznie zakrzyknęła:
– Pozwól mi proszę wypić trochę twojej krwi, żeby łączy nas to co stwórcę z dzieckiem!
-Zofio z Ulm to nie je…-zakonnica zaczęła swą przemowę, by przerwać ją nagle i się zamyślić. Przez chwilę nic nie mówiła zasępiona i jakby nieobecna.
Dziewczyna zamknęła oczy i skurczyła się odruchowo, jak przed ciosem, chociaż dobrze wiedziała że jedyne co tak naprawdę mogło ją spotkać to surowa nagana. Jednak ta potrafiła boleć dużo bardziej niż fizyczne uderzenie.
Kiedy żadne z powyższych nie nadeszło, otworzyła ostrożnie jedno oko i spojrzała na swoją nauczycielkę. Widząc że Matka Przełożona nadal pogrążona jest w myślach, młoda wampirzyca wyprostowała się i posłusznie opuściła głowę, czekając na odpowiedź.
-Może to jednak… dobra myśl… przyda ci się jakaś osłona przed tymi… towarzyszami podróży.- odezwała się nagle Agnieszka.- Przynieś mi kochanie sztylet i kielich, dobrze?
Wampirzyca uśmiechnęła się od ucha do ucha, przytakując energicznie, i rozpromieniona wybiegła z pokoju.
Wróciła po chwili, niosąc w rękach obydwa przedmioty. Klęknęła przed zakonnicy uroczyście, i wyciągnęła je przed siebie. Zakonnica wzięła oba przedmioty.
- Do czego to przyszło…-westchnęła Matka Agnieszka nacinając wnętrze swej dłoni i roniąc krople krwi do kielicha.-Kochanie otrzymasz ode mnie jeszcze butelczkę mej krwi, którą masz wypić dopiero wtedy, gdy będziesz czuła mętlik w głowie i sercu. Nie wcześniej, nie później… zrozumiałaś?
Dziewczyna rozszerzyła lekko oczy ze zdziwienia. Krew skapywała powoli do kielicha, wypełniając pokój słodkim, kuszącym zapachem.
- … Nie mogę jej przyjąć. – zaprotestowała nagle, z rzadkim dla niej zdecydowaniem w głosie. – Gdyby coś mi się stało i twoja krew wpadłaby w ręce Tzimisce… Nawet nie chce o tym myśleć. – pokręciła głową. Być może nie znała się na magii wampirów, ale jeżeli czegoś się nauczyła przez te wszystkie lata to że wszystko opiera się na krwi. Własnej, cudzej, starej czy nowej. – I, Matko Agnieszko… – teraz to ona uśmiechnęła się ciepło. – Wiem że się o mnie martwisz, ale… Nie ruszam sama. Niosę w sercu wspomnienia o swoich rodzicach, niosę wszystkie twoje lekcje i rady, i niosę nauki Chrystusa. Wiem że wyprawa nie będzie łatwa, i niewykluczone że będę musiała walczyć. Ale… Obiecuje, że co by się nie wydarzyło, zawsze będę postępować słusznie. Więc proszę… Wierz we mnie.
Odruchowo przetarła suche oczy rękawem. Chciała powiedzieć więcej, tak wiele więcej, ale czuła że jej głos zaraz się załamie.
- Wierzę w ciebie kochanie.- uśmiechnęła się ciepło Agnieszka.-Po prostu.. trochę się o ciebie boję. A więc… chcesz?
Zapytała nie podsuwając kielicha, nie nęcąc bardziej posoką, której zapach nęcił mocniej niż zwykła ludzka krew.
Uśmiechając się lekko, dziewczyna sięgnęła po metalowe naczynie.
Przez chwilę spoglądała w czerwoną ciecz-
A potem pociągnęła łyk.

***


Zosia przybyła spóźniona – nie żeby zdawała się tym przejmować.
W niczym nie przypominała wczorajszej dziewczyny. Zamiast sukni – zwykłe chłopskie ubrania w kolorze brudu, a pod nich nowiutka skórzana zbroja. Miedziany warkocz został rozpuszczony, i długie włosy falowały teraz w rytm skocznych kroków wampirzycy. Zniknął niepewny wyraz twarzy, a jego miejsce zajął szczęśliwy uśmiech na zarumienionych policzkach. Zdawała się wręcz kipieć energią.
Zaś błękitny klejnot Koenitza tańczył wesoło na zawieszonym u szyi łańcuszku.
Tak jak dzika Gangrelica przybyła pieszo. I tak jak ona podróżowała lekko. Nie ma przy sobie żadnej ciężkiej broni czy żelaznej tarczy – jedynie lekki plecak, krótki łuk i kołczan ze strzałami. W porównaniu z innymi zdawała się być okrutnie niewyposażona.
Rozglądając się po obozie, poświęciła chwilę by przyjrzeć się zgromadzonymi wojakom. Ale kiedy dostrzegła rozmawiającego z innymi wampirami Koenitza szybko porzuciła zadanie i podbiegła do zgromadzenia.
– Ah, Lordzie Koenitz! – pomachała mu wesoło na powitanie, po czym skinęła w stronę pozostałych wampirów.
-Witaj panienko…- rzekł z uśmiechem rycerz podając jej swą dłoń i szarmancko całując jej dłoń.-Gdybym wiedział, że sama przybędziesz, wysłałbym eskortę. Książę Jan jednak wspominał, że każdy z członków wyprawy ma swoją świtę.
– E, to jeszcze ich nie ma? – zapytała z niewinnym uśmiechem i kiepsko skrywaną paniką w oczach.
Myślała że już będą - nie miała zielonego pojęcia jak wyglądali.
-Nikt się jeszcze nie zjawił, ale… skoro waćpanna mówisz, że będą. Bożogrobcy, również nie widać jeszcze, więc mają czas.- ocenił sytuację Wilhelm.
Zofia przytaknęła bez słowa, w duchu modląc się o to że ktokolwiek się w ogóle zjawi.
- … Ale nie wydaje mi się, by moja świta była choć w połowie tak imponująca jak Pana, Lordzie Koenitz. – odparła po chwili, spoglądając na okoliczne oddziały. - … Twoi ludzie prezentują się naprawdę wspaniale. Kiedy mama opowiadała mi historie o bohaterskich rycerzach, właśnie takich sobie wyobrażałam. Silnych, zakutych w stal. Szarżujących na rumakach w szeregi niewiernych. – przyznała, zatapiając się we wspomnieniach z dzieciństwa. – Czy te pióra na waszych hełmach coś znaczą?
- Nie. Od taka moja fantazyja, co by wzbudzali strach samym widokiem.- wyjaśnił rycerz z uśmiechem.
– Raczy Pan żartować, Lordzie Koenitz. – odparła z uśmiechem. – Jaki wróg przestraszyłby się piór?
- Chodzi o majestat, pióra są jego częścią… same pióra są jego częścią.-wyjaśnił rycerz.
– Majestat...?
Wzrok dziewczyny powiódł po pozostałych wojakach.
Wiele słyszała o strasznych tatarach, i o ich sztuce strzelania z łuku na koniu. Ale teraz ciężko było jej uwierzyć że ci śniadzi mężczyźni na karłowatych kucach mogli być demonami ze wschodu. Wojownicy skupieni dookoła Ser Milosa mogli być równie dobrze zbójami co rycerzami, a ludzie dzikuski…
Lepiej było o nich nie myśleć.
- … Chyba rozumiem, Lordzie Koenitz.
-Właśnie. Ludzie zwłaszcza oceniają po tym co widzą, a w nich…- wskazał na swoich ludzi.-Widzą siłę, której chcą częścią zostać.
– Muszą ci być bardzo wierni, skoro nie boją się walczyć z potworami.
Widząc kątem oka gangrelice, Zofia zmarszczyła lekko brwi, ale nic nie powiedziała.
-To prawda… wielem my razem przeszli, ale dzięki temu nawet przeciw diabłu miecze by wyciągnęli.-wyjaśnił Koenitz skupiony na Zofii jedynie, co musiało jej pochlebiać.Tak by pewnie było, gdyby nie jeden drażniący ją szczegół.
– Um, czy możemy w czymś ci pomóc? – zapytała uprzejmie czającą się dzikuskę, która zaczynała wykazywać irytująca tendencje do przeszkadzania im.
- W niczym - ocknęła się Marta ze stuporu. Podeszła do Zofii, nachyliła głowę ku kamieniowi na łańcuszku i uśmiechnęła się. - Dobrze jest mieć rację - oceniła, nie wiedzieć, czy ozdobę, czy jakiś fragment sytuacji. Wyciągnęła do Zofii zawiniątko. - Podarunek. Dla towarzyszki.
Dziewczyna speszyła się zauważalnie. Nie trudno było zgadnąć dlaczego – traktowała gangrelicę jak najpodlejszą zdzirę, a ta okazywała jej jedynie uprzejmość i dobrą wolę.
– N-nie mogę tego przyjąć! – zaprotestowała odruchowo. - Nie mam dla Pani żadnego prezentu, a-ah, nawet nie pomyślałam o tym, a będziemy przecież towarzyszkami w podróży… Jak głupio z mojej strony…
Wilhelm był na tyle obyty w dworskich gierkach, by nie wchodzić między dwie kobiety dyskutujące ze sobą. To zawsze się kończyło źle dla takiego biedaka. Kobiece dyskusje, lepiej pozostawić kobietom.
Marta okazała się wyjątkowo odporna na słowotok. Miało to pewnie coś wspólnego z jej ghulem, który pomimo rosnącego gwaru był słyszalny w każdym kącie polany i nie przestawał gadać, zmieniał tylko płynnie rozmówców i tematy.
- Możesz przyjąć. I chcesz. Chodź, pokażę ci - Marta odeszła kawałek i przykucnęła na ziemi, sama rozwijając dar z płótna.
Zofia spojrzała raz na Wilhelma, po czym posłusznie ruszyła za gangrelicą.
Po chwili przykucnęła obok niej, i przyjrzała się zawartość podarunku.
W środku były trzy świeczki. Najzwyklejsze, do tego z dość pośledniego wosku. Dwa palce od szczytów na każdej z nich ktoś pociągnął lekko czymś ostrym, może paznokciem, zostawiając wgłębienie.
- Tam, gdzie znaki - proch wokół knota zatopiony. Krzywdy tym nikomu nie zrobisz, chyba że twarz przy płomieniu będzie trzymał. Ale gdy ogień dojdzie tu - Marta przeciągnęła paznokciem pod wgłębieniu. - Rozsadzi świeczkę. Będzie trochę huku i smrodu. I jeśli to będą jedyne świece - zrobi się ciemno. Chwila, żeby ktoś szybki i sprytny mógł coś zrobić. Chwila to dużo, Zofio, prawda?
- … Prawda. – zgodziła się ostrożnie wampirzyca.
Przez całe wyjaśnienie patrzyła na Martę jakby tej wyrastała właśnie druga głowa. Jakie okoliczności musiały zajść żeby te świecie były przydatne, i po kiego licha miałaby wysadzać w powietrze własny dom, było ponad nią.
– To bardzo… – chwyciła ostrożnie świece. Przez dobre kilka sekund wahała się co powiedzieć dalej. - … Pomocne? - zaryzykowała.
Marta skinęła głową. Obejrzała się na przechadzającego się niedaleko Tyrolczyka.
- Pomocne, tak. Ta chwila ciemności i zaskoczenia to może być czyjeś ocalenie. Albo śmierć. Niektóre walki wygrywa się w jawnym starciu. A inne podstępem. Ani jedno ani drugie nie jest gorsze. Póki działa - wyciągnęła palec i dotknęła niebieskiego klejnociku. Wampirzyca odsunęła się odruchowo.
– A-ah, dziękuje. Za prezent i za radę.


***
Zofia nie miała dobrych stosunków z Gangrelami.
Przez lata nauczyła się jak rozpoznawać terytoria na których polują zanim zapuści się w nie zbyt głęboko. Wiązało się to z wielokrotną paniczną ucieczką kiedy mniej przyjazne wampiry decydowały się na bardziej… Zdecydowane… Metody pozbycia się intruzów, ale z czasem zaczęła dostrzegać te subtelne przesłanki.
Stara się więc ich unikać. Nie tylko ze strachu, ale też dlatego że nie chciała nachodzić ich w ich kryjówkach. W pewnym stopniu zazdrościła im tego jak łatwo czynili z lasu swój dom. Nie żywiła do nich urazy.
Dlatego smutny uśmiech Marty tak bardzo ją zabolał.
Nie chciała się odsunąć, ale zrobiła to zanim zdążyła się powstrzymać.
Czuła się z tym okropnie. Fakt, Marta miała w sobie tą niepokojącą… Dzikość, ale czy naprawdę musiała ją tak traktować?
Jeszcze zareagowała tak obcesowo na przyjęciu. Czy naprawdę sam fakt że ktoś przerwał jej rozmowę z Lordem Koenitzem poirytował ją tak bardzo? Aż nie potrafiła uwierzyć we własne zachowanie.
- … Zofio?
Musi ją potem przeprosić. I najlepiej podarować jakiś prezent. Tylko gdzie ona znajdzie właściwy podarunek w środku litewskich puszczy? Raczej nie będą zatrzymywać się w żadnych większych miastach pod drodze….
– Zofio.
… Więc może lepiej byłoby zrobić coś samemu? Aaah, ale nie posiadała żadnych praktycznych umiejętności! Jasne, wybuchająca świeca może i była dziwacznym prezentem, ale została zrobiona ze szczerymi intencjami (chyba), więc to czy była praktyczna było drugorzędne…
– Zofio.
– Eh?
Obróciła się gwałtownie, wyrwana z zamyślenia. Koenitz stał nieopodal z lejcami do swojego rumaka w dłoni, czekając cierpliwie na jej odpowiedź.
– Pytałem się, czy nie chciałabyś się wybrać ze mną na przejażdżkę. – powtórzył.
– Eeeeh?!
‘Tylko nasza dwójka? Nieeee, mama zawsze mówiła że nie powinnam przebywać sama z innymi facetami, ah, właściwie to jesteśmy teraz obydwoje martwi, więc jak to w ogóle działa… Aaaah, Lord Koenitz nadal czeka, musze mu coś odpowiedzieć!

Nie mając dużo czasu do namyślunku, przyjęła rozsądną, acz z góry skazaną na porażkę, linię obrony - że organizacja wyprawy wymaga jego stałej obecności.
Austriak zauważył, że ani jej ludzie ani templariusze jeszcze się nie zjawili i mają czas, a i nagle przypominając sobie o swojej niedoszłej świcie, Zofia uznała że rozsądniej będzie się przymknąć.
Nie miała wiele doświadczenia z końmi. Większość zwierząt nie reagowało przychylanie na obecność wampirów, ale rumak Koenitza musiał być dobrze wytresowany. Nie usłyszała nawet parsknięcia niezadowolenia kiedy jego jeźdźca wciągał Zofie do góry.
Wiedziała że musi wyglądać kuriozalnie – młoda dziewczyna na opancerzonym bojowym rumaku, z odzianym w pełną płytę rycerzem za jej plecami. Swój łuk i plecak musiała zostawić w obozie, i normalnie czułaby się bez nich bezbronna. Jednak twarda stal Koenitza rozwiewała jakikolwiek niepokój, i wampirzyca ochoczo oparła się o niego plecami.
– Lordzie Koenitz, niech Pan już przestanie. – zaprotestowała wesoło, po kolejnym już komplecie z ust Austriaka. – Cała się rumienie.
-Wypada cenić piękno waćpanno, zwłaszcza tak naturalne jak twoje. Każdy Toreador ci to powie.- odparł w odpowiedzi Wilhelm wcale nie zamierzając przestać jej kadzić słowami.
– Ale nie jesteś Toreadorem Mój Lordzie, tylko Ventrue! – zauważyła ze śmiechem, który zamarł na jej ustach.
Zmiana była tak nagła i nieprzyjemna, że Koenitz nie mógł jej nie zauważyć. Jej ramiona oklapły, a głos stracił rozbawioną nutę.
– Lordzie Koenitz… Czy to prawda, że Ventrue mogą pić krew jednego tylko rodzaju? – zapytała cicho.
-Niestety… jest to ciężkie dla nas brzmienie i duża niedogodność.- odparł smutno Kainita potwierdzając jej przypuszczenia.
– I … Czy sami wybieracie jaka to krew?
- Nie.- stwierdził niechętnym tonem Wilhelm najwyraźniej sam zdając sobie sprawę jak kłopotliwe są jego własne gusta kulinarne.
- … Z kogo się musisz żywić, Panie? – zapytała. Wiedziała że postępuje nietaktownie, ale… Musiała mieć pewność.
-A czemu pytasz?- spytał Ventrue ciepło, choć pytanie było niczym drażniący cierń w jego boku.
Dziewczyna ściągnęła usta w wąską linię, po czym pokręciła głową.
– Nieważne… – powiedziała cicho. – Nie powinnam była pytać, Lordzie Koenitz. To było nieczułe z mojej strony. – obróciła się w jego stronę i posłała mu blady uśmiech. – Proszę zapomnieć że w ogóle coś mówiłam.
-Pewnie jakiś złośliwy język zwrócił ci uwagę na to, że ja muszę pić krew pacholąt.- mruknął Koenitz ponuro i westchnął smutno.-Niestety… taka jest prawda, nad którą boleję wielce.
Zofia nie zaprzeczyła jego przypuszczeniom. Zamiast tego odchyliła się do tyłu, raz jeszcze opierając się na pancerzu wampira.
- … Musi być Ci ciężko, Lordzie Koenitz… Żyć z taką klątwą.
Myśl o tym… Napawała ją złością.
Jakby nie starczyło że wszystko cierpieli za grzechy swojego praojca… Dlaczego musieli jeszcze znosić takie przekleństwa?
-Musimy nosić nasze brzemię niestety… lub znaleźć sposób by się uwolnić.- stwierdził smutno Wilhelm.
– Uwolnić? – powtórzyła zaskoczona. – Coś takiego jest w ogóle możliwe?
Dawno temu pytała się Matki Agnieszki czy istnieje lekarstwo na ich… Kondycje. Ale usłyszała że nic takiego nie ma. Ich jedyną szansa była wiara w Chrystusa, i nadzieja że kiedyś odpokutują za wszystkie zbrodnie jakie uczynili od swojego stworzenia.
- W zasadzie to… nigdy nic nie wiadomo. Czyż tu na Wschodzie nie ma legend o wodzie żywej? W niektórych baśniach mogą być ukryte wskazówki.- odparł z uśmiechem Spokrewniony.- Nie można tracić nadziei.-
- … To miła myśl. – przyznała, choć bez przekonania. Nie chciała pokładać dużo nadziei w pogańskich legendach.
- … Powinnyśmy już wracać, Lordzie Koenitz. – dodała po chwili, trochę niechętnie. – Wszyscy z pewnością mają do Pana dużo pytań. Nie mogę być samolubna... I, um… - zawahała się, po czym dodała trochę ciszej. - … Czy jest coś, co chciał mi Pan powiedzieć, czego nie powinni usłyszeć inni?
Chciała myśleć, że ich przejażdżka wynikała wyłącznie z kaprysu Lorda Koenitza, ale czuła że chodziło o coś więcej. Wszystkie te… Polityczne gierki, ambicje i waśnie, którymi kipiała każda koteria… Nie chciała się w nie angażować, ale tak długo jak podróżowała z pozostałymi wampirami było to nieuniknione że zostanie wciągnięta w niektóre z nich. I niektóre na pewno będą dotyczyć Wilhelma.
-Żebyś… miała śmiałość, zawsze mi mówić co ci na sercu leży. Co cię martwi i co niepokojącego zauważysz.- rzekł ciepłym tonem Wilhelm. Zofia uśmiechnęła się w odpowiedzi i przytaknęła energicznie.

***

Kiedy wrócili z przejażdżki napotkali ponownie Martę, jednak Zofia zdążyła już zapomnieć o swoich wcześniejszych rozterkach. Stanąwszy na ziemi przeprosiła Koenitza i pobiegła szybko po pozostawione nieopodal rzeczy.
- Wilhelmie Koenitz - Marta zagadnęła rycerza, gdy ten już pomógł zsiąść Zofii z konia. - Na owe vohzdy, jak z włócznią iść - to jak długą?
- Włócznie, strzały, bełty... kule nawet. One na nic przeciw tworom Tzimisce. Chyba że tym mniejszym. Ale na największe bestie… miecz dwuręczny, albo topór potrzebny. I łańcuchy…. rozpina się taki miedzy dwoma końmi i szarżą stara powalić potwora. Zaskakująco mało który Diabeł potrafi stabilne bestyje zrobić. Więc da się je przewrócić, a powalonym członki i łeb się odrąbuje. Lub też… grupą kopii można bestię przyszpilić. Natomiast pojedyncza włócznia… za delikatne to narzędzie na rzeźnicką robotę.- wyjaśnił Wilhelm ze stanowczością niewątpliwie wynikającą z doświadczenia.
- Taka, którą zrobię, delikatna nie będzie. Jaka długa, by ważnego przebić coś - odpaliła Marta ze stanowczością wynikającą nie wiadomo z czego.
- W tym problem… że nie ma czegoś ważnego w takim ciele.. vohzdy zwykle są połączeniem kilku bestii… Jakie znaczenie ma przebicie jednego serca, skoro krew bestii tłoczą dwa kolejne. Nawet ucięcie głowy może niewiele dać. Dlatego najlepszym sposobem jest dosłowne porąbanie potwora na drobne kawałeczki. I spalenie ich po bitwie.- wyjaśnił Wilhelm.
- Mądre słowa - uznała rozbójniczka i oddaliła się do swoich ludzi.
– A co z nogami? – wtrąciła się Zofa, wróciwszy ze swoim ekwipunkiem. [/i] – Z-znaczy, mój stwórca zawsze mówił, że jeżeli przeciwnik jest odemnie wyższy i lepiej opancerzony, to warto celować w kolana… [/i]
-Zwykle owe nogi są grube jak pnie starych drzew. Pomysł dobry… ino przebicie włócznią czy strzałą niewiele daje. Trzeba taką nogę odrąbać.- wyjaśnił Wilhelm.
– A oczy?
Słaby punkt każdego stworzenia.
- To zależy ile oczów ma dany vozhd, zwykle cztery to minimum.- dodał Koenitz.
– E? – wampirzyca zamrugała ze zdziwienia. Rozumiała „potwory”, ale na Boga, dwie pary oczu?
– E-eh, okropne... I pomyśleć że książę chciał ich zaprosić do Camarilli. – burknęła niezadowolona. - Lordzie Koenitz, myśli Pan że będzie tam takich stworzeń wiele?
-Skoro od lat się tam kłóci z Gangrelami o miedzę, to z pewnością… Diabły nie lubią osobiście brudzić swoich dłoni.-odparł kwaśno rycerz.
– Obyśmy tylko mieli dość ludzi… – zaczęła, ale ich rozmowę przerwało przybycie mości Gryfita. Nie chcąc przeszkadzać swojemu… Lordowi Koenitzowi, opuściła dyskretnie polane.


***


– Panie Sach, ma Pan chwilę?
Cichy głos wyrwał Serba z zamyślenia. Młoda wampirzyca stała nieopodal, przestępując z nogi z nogę, ale także z jakiegoś powodu z zacięciem w oczach. Musiała mieć coś ważnego do powiedzenia, skoro oderwała się od Lorda Koenitza.
- Zach - poprawił ją i doszedł bliżej. - Proszę mówić.
– Z-Zach, oczywiście. – poprawiła się.
Milczała przez chwilę, uciekając od niego spojrzeniem. W końcu zebrała się w sobie, podniosła wzrok, i zadała nurtujące ją pytanie.
– … Um, czy mógłby mi Pan powiedzieć, jak Ventrue wybierają swoje… Wybierają jak będą się pożywiać?
- Możesz wybrać, ale tylko raz - wyjaśnił nieśpiesznie. - Twoja pierwsza ofiara cię determinuje. Decyzja jest wiążąca na wieki.
Zofia ścisnęła usta. Przez chwilę wpatrywała się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem jakby pogrążona we wspomnieniach.
- … Pierwsza ofiara? – upewniła się.
- Pierwszy posiłek - przytaknął.
- … Pamiętam swoją ofiarę. – wyszeptała. – Byłam taka głodna… Nie myślałam o konsekwencjach, ani o tym co robię. Chciałam tylko zaspokoić Głód. - uśmiechnęła się smutno – – Ventrue są więc inni?
- Nie, ale przez pierwszy posiłek miałem na myśli pierwsze świadome karmienie, kiedy okiełznałeś w sobie bestię i nie potrzebujesz już ochrony swego stwórcy.
Jej oczy zwęziły się lekko.
– Rozumiem. – odparła po prostu. - … A z kogo Pan się żywi, Panie Zach?
Kucnął, by ją lepiej widzieć, złapać jej spojrzenie i przytrzymać.
- Byłaś kiedyś z mężczyzną, Zosiu? Nim cię zmieniono w trupa?
Wampirzycę chwilowo zatkało, a potem gwałtownie zrobiła się cała czerwona na twarzy.
– PANIE MILOS! – wybuchła, nie mogąc znaleźć słów, które w jednakowym stopniu wyraziłyby jej złość i zażenowanie.
- Niestosowne pytanie? - kosmyk włosów zawinął za ucho i się podniósł. - No tak, trzeba baczyć o co wolno, a o co lepiej nie pytać. Do niektórych pokoi nie wpuszcza się gości.
– Nie wykazywał Pan podobnej powściągliwości mówiąc o Lordzie Koenitzu. – syknęła, po czym odwróciła się na pięcie z zamiarem opuszczenia wampira.
- Nie winno się wnikać kto co trzyma pod kołdrą - próbował wyjaśnić na spokojnie swoje racje - chyba, że jest zwyrodniały, i krzywdę czyni słabym.
… Ale Zofia szybki krokiem zaczęła się już oddalać.

***
Kopnęła ponuro Bogu-ducha-winien kamyk.
Ten Węgier… Pytać ją o takie rzeczy. Cóż za tupet! Może i nie była szlachetną pannicą w wykwintnych szatach, o nienagannych manierach, ale to nie znaczy że mógł ją tak traktować! Bezczelny, zakłamany cham... Udaje że próbuje ją chronić, a tak naprawdę zależało mu wyłącznie na tym by skłócić ją z Koenitzem… Stereotypowy Ventrue, piękna twarzy i gładkie słowa skrywały podłe zamiary.
Przynajmniej Lord Koenitz był inny.
… Taką przynajmniej miała nadzieje.
Zerknęła dyskretnie w stronę rycerza, który dalej z irytacją wypatrywał czegoś lub kogoś na horyzoncie.



Zofia oblała się zimny potem, i strzelając wzrokiem na boki dyskretnie wycofała się z pola widzenia okolicznych wampirów.
Jej ludzie NAPRAWDĘ mogliby się już zjawić.
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."

Ostatnio edytowane przez Aisu : 03-03-2016 o 20:57.
Aisu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:08.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172