Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-03-2016, 18:38   #21
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Tej nocy na leśnej polance, zebrał się cały tłumek ludzi i nie ludzi. Jak za dawnych lat. Gdy na wiece przybywali okoliczni włościanie i w cieniu posągu Światowita składali ofiary dla swego boga i obiaty dla przodków. I zapewniwszy w ten sposób ich błogosławieństwa, rozsądzali spory, wybierali kniaziów i wodzów na czas wojny. To było jednak dawno… czas chramu przeminął i pamięć o tym zanikła wśród śmiertelników jak i nieśmiertelnych. Jeno drzewa pamiętały i duchy nawiedzające to miejsce. Ale nawet najwrażliwsi z dzieci Kaina nie wyłowiłoby tej subtelnej nuty wśród harmideru odgłosów i emocji wypełniających polanę.
Więc nikt nie dostrzegł iż szum drzew stał się lekko głośniejszy, żywszy, radośniejszy.
Czas wieców powrócił.
Nikt nie dostrzegł. Zresztą kolejna głośna pieśń śpiewana gromkim głosem przerwała rozmowy na polanie.



Głośna i tubalna. Zbliżająca się grupka nie dbała o dyskrecję. A może starała się zwrócić uwagę zgromadzonych wojaków na polanie co by nie być posądzona o podkradanie się. Choć ciężko to i było podkradać się prowadząc kilka wozów wypełnionych towarami, okrytymi płachtami. Prowiant nadjeżdżał!
Nie dla wampirów, a dla ich podwładnych którzy wszak trawą brzuchów nie wypełnią.
Na ich czele jechał stary szlachcic z buławą w dłoni i bukłaku co chwila przytykanym do ust. To on był tym śpiewakiem, a wtórowała mu wolna kompanija szlachciców… szaraczków sądząc po żupanach z podłych materiałów uszytych. Stary szlachcic zauważywszy Zofię podjechał do dziewczyny, żwawo z konia zeskoczył i upadł jej do nóg kłaniając się nisko.
- Przebacz dobrodziejko, że tak długo żem ostawił cię samą. Moja wina waćpanno i bodajbym sczezł jak bezpański pies, gdyby to mi się drugi raz przytrafiło. Ale jak widzisz waćpanno, ostatecznie jednak Szafraniec raczył rozsupłać szerzej sakiewkę i sypnąć monetami. - rzekł z uśmiechem.- I jeszcze udało mi się wyszarpnąć coś dodatkowo ze zbrojowni zamkowej. Oby się szybko nie doliczyli jej braku, bo czyjeś głowy się potoczą.-
Po czym zważywszy, że robi przedstawienie, wstał szybko i szerokim ruchem dłoni z czapką trzymaną w niej przedstawił się.- Wojciech Borucki herbu Hołobok, sługa moje dobrodziejki Zofii z Ulm, takoż jak i tamte urwisy. Odpowiadać będziemy za bezpieczeństwo naszej gołąbeczki jako i za tabor stoim w tej wyprawie. Co prawda jam szlachcic acz ubogi, ale z różnego pieca jadło się chleb i zdarzało mi się kucharzyć za poprzednich królów Polski. I rany łatać.-
Po czym ruszył do jednego z wozów odsłaniając jego zawartość. Mały foglerz i beczułkę prochu, oraz sześć kul do niego. Niewiele, ale i tak posiadanie tej armatki zwiększało siłę wyprawy kierującej się do Smoleńska.


Ten cały harmider po godzinie przyciągnął kolejnego gościa. Tym razem wprost z lasu.


Gangrelka.. to było widać w jej ruchach, spojrzeniu i obliczu. I stroju, niedbale pozszywanych ze sobą szmatek i futer. Tyle co by okryć ciało.. co i tak nie do końca się udawało, bo jej prawy pośladek rywalizował bladością z miesiącem, wystawiony na widok publiczny przez wielką dziurę w odzieniu wampirzycy.
- Borutek! A jużem myślała że cię dawno ubili.- zaśmiała się na widok ghula Zofii.- Widać diabli swego nie biorą.
- Ano nie Swartko.-
zaśmiał się na jej widok Wojciech.- Dobrze cię widzieć w zdrowiu.-
- Byś odwiedził czasem nimfę kochaną, jak mnie zwałeś w czasach swej młodości, a nie całe dnie całujesz dupska pijaw krakowskich. -
odparła Kainitka śmiejąc się głośno i prezentując swe kły… same kły, jak u szczupaka. Po czym zwróciła się do reszty Spokrewnionych.- Swartka jestem. Księciunio krakowski uprosił mnie o pomoc, toteż poprowadzę was duktami leśnymi kawałek, co by nie straszyć wieśniaków i szalchciur zagrodowych widokiem tej wyprawy.-
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 08-03-2016 o 20:23.
abishai jest offline  
Stary 14-03-2016, 11:12   #22
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Stali spokojnie. Niemalże bez ruchu jak posągi. Tylko jedno oko wampira świdrowało wszystkich zebranych. Wiedział już wiele o różnych zależnościach. Kiedyś nie uwierzyłby, że tak dużą wiedzę o innych można uzyskać nie zamieniając z nimi słowa. Od tamtych czasów stracił nie tylko oko, ale i życie.

W końcu przyszły książe zakończył krzątanie się między wampirzą szlachtą a swoimi oddziałami. Rzucił rozkaz do wymarszu. Oddział Bożogrobców miał zabezpieczać tyły. Jaksa się podporządkował. Nie mógł sobie wyobrazić lepszej pozycji. Mógł nadal obserwować cały orszak.


- Mistrzu, wszak to ruchome siedlisko grzechu. Ta cycata na wozie już każdemu z nas proponowała chędożenie, a jeszcze nawet księzyc nie wzniósł się w swój zenit.
- Gerard, wiesz, że Jezus na pustyni wytrzymał czterdzieści dni bez jedzenia i wody? Myślisz, że był kuszony tylko tym?
- Wszak znam historię o trzech kuszeniach.
- Trzech? - wampir uniósł brew - W Piśmie jest wiele alegorii. Nie możesz ich traktować jak prawdy objawionej. Musisz samemy wyciągać wnioski. Wszak szatan mając do dyspozycji czterdzieści dni nie kusiłby jeno trzy razy.
Rycerz zwany Gerardem zdjął hełm, odsłaniając ogoloną na łyso głowę.
- A ta co z lasu wyszła jeno jeden półdupek osłaniając? Czyż ona jest taka jak ty, mistrzu?
Jaksa uśmiechął się pod nosem.
- A czy mój półdupek też chcesz obaczyć dla porównania?
Najbliżej jadący rycerze parsknęli smiechem. Gerard stracił ochotę na dalsze dyskusje.


Droga nie była uczęszczana od wielu lat. Dlatego niczym dziwnym nie był fakt, że wozy utknęły.
Jaksa wraz ze swoim chorązym zajęli miejsce na pobliskim wzgórzu.
- Mistrzu, dlaczego nasi rycerze przepychają wozy w błocie? Wszak mogliby się tym zająć inni.
- Rochu, Rochu, Rochu.
Młody rycerz milczał, wiedząc, że czeka go nauka. Wiele rzeczy można było mówić o Jaksie. Nie mówił dużo. Ale gdy już mówił, to nauczał. Niestety bardzo niewielu dane było te nauki pobierać.
- Młody Rochu, widzisz Koenitz chce ruszyć na nowe ziemie z mieczem. Póki co, ma bryłę metalu.
Roch zacisnął pięść i uniósł ją.
- Wszak wykujemy z naszych oddziałów ostrze w ogniu walki!
Wampir poruszył przecząco głową.
- Najpierw potrzeba nieco pracy kowala. Cięzkiej pracy. Widzisz, taki miecz wykuwa się codzienną ciężką pracą. Oni nam nie ufają. My nie ufamy im. Ale gdy zobaczą, że szlachetni rycerze nie boją się wdepnąć w błoto, żeby przepchać wóz z jedzeniem, to zyskają odrobinkę zaufania. Dosłownie kropelkę. Zwróć uwagę, że rycerze Koenitza poszli za naszym przykładem. A przecież w dużej mierze posiadają tytuły szlacheckie. Może kiedyś te kropelki pozwolą ugasić pragnienie jedności w naszej grupie.
- Mistrzu, opowiedz mi o tych wampirach - dociekał Roch.
Jaksa się zaśmiał.
- To bardziej skomplikowane niż myślisz. W karecie jadą najbliźsi przyjacele Koenitza. Jego doradcy. Jeden jest magiem i okultystą. Drugi pastorem.
- Dobro i zło? Anioł i diabeł?
- Nie daj się zwieść. Wszak ten którego przyrównałeś do anioła wypił krew z jednego z nas. Wchłonął jego duszę. Jego esencję.
- To grzech? - Chorąży nie miał pojęcia jak takie zachowanie jest traktowane przez wampiry.
- Wszystko zależy od okoliczności. Wiesz przecież. Piąte - nie zabijaj. A jednak wiele razy odbierałeś życie w imieniu zakonu. Nie ma na to jasnej odpowiedzi.
- A kim jest ten Koenitz?
- Szlachcic. Żądny sławy. Zwycięstw w bitwach. Oby jego doświadczenie nie było nam nigdy potrzebne.
- Ta panienka, która się do niego cały czas uśmiecha i nie zna swoich sług? - dopytywał chorąży.
- To zagadka. Młoda. Niedoświadczona na dworze. Albo…
- Albo co?
- Albo intrygantka, która chce zapewnić sobie miejsce najbliżej przyszłego księcia. W tej chwili prawdopodobnie z jej pomocą najszybciej przyjdzie nam przekonać szlachcica do naszych racji. Pytanie, czegóż zażąda w zamian.
- A ta dziwna, co to przewodzi tym moczymordom?
- Nie lekceważ ich.
Chorąży zaskoczony spojrzał na wampira.
- Moczymordy, czy nie, ale zauważyłeś, że gdy wszyscy stali na polanie, to oni zajęli najwyżej osadzona pozycję? Idealną do obrony. Wierzysz, że w walce honor daje zwycięstwo? Wojna to nie turniej rycerski. Nie chodzi o kruszenie kopii na tarczy herbowej przeciwnika. W bitwie, gdy twój koń wdepnie na okulawiacz, ty z niego spadniesz. Jeżeli nie skręcisz karku, to pierwszy leprzy moczymorda rozbije twoją głowę buzdyanem. Albo drewnianą pałką, z rdzawym gwoździem. To drugie nawet groźniejsze, bo choćby nie trafił, to rana jątrzyć się będzie miesiacam, aż umrzeszi. Zapewniam cię, że moje oko widziało już bardzo wiele. Nie ma różnicy, czy ginie moczymorda, czy rycerz. Obaj zdychają zasrani zastanawiając się co sie właściwie stało. A jeżeli do walki stajesz mysłąc, że w przewadze jesteś dlatego tylko, że przeciwnik ma rozdarty kaftan i wali od niego wińskiem, to tak naprawdę jesteś z góry przegranym.
Roch zdawał się przyjąć naukę.
- A ta ich przywódczyni? Groźna?
- Może być najgroźniejsza. Coś utraciła w przeszłosci. Coś jej odebrano. Nie wiem jeszcze co, ale jest niekompletna. Krząta się wkoło, jakby szukając sobie miejsca, ale miejsce ma już upatrzone. Nie wiem tylko, czy jej działania są nastawione na odzyskanie tego co utraciła, czy raczej na nową egzystencję bez tego. Potrzebuję nieco czasu. Ona sama z Węgrem ma zaszłości.
- Jakież to? - młodzieńca ewidentnie zaciekawił ten fakt.
- Ciężko mi to określić. Nie znam jego, ni jej. On sam zdaje się Koenitzowi podobny. Szuka sławy i posłuchu. To typowe dla jego linii krwi. Ona zaś… wydaje się, że w Zachu szuka kogoś związanego z jej stratą. On za to jakoby nie dostrzegał tego. Albo gra w swoja grę, żeby ją podporządkować, albo nie wie jak istotny jest dla niej. Kto jeszcze został?
- Przewodniczka o gołym półdupku.
- Na razie nie istotna. Stworzenie lasu zobowiązane pomóc Arcybiskupowi Szafrańcowi. Na wodzy trzyma instynkty, bo związana jest obietnicą. Tymczasowy towarzysz podróży, nie odegra roli w Smoleńsku. A co myślisz o Tatarach?
- Innowiercy? Odwrócą się od nas gdy będzie okazja?
- Dlaczego tak myślisz? - W głosie Jaksy dało się słyszeć zaskoczenie.
- Bo to Tatarzy! Skośnoocy. Ich dowódca wygląda groźnie. Obserwował nas jakby myślał co zrobi z naszymi końmi po naszej śmierci.
- Nie pozwól, aby ślepe przekonanie o wyższości twojej rasy zatruło twój pogląd. Przede wszystkim powinieneś zastanowić się kto jest ich dowódcą. Bo ten człowiek, którego tak oceniłeś jest jeno sługą. Dowódczynią jest kobieta trzymająca się najbliżej niego. Jest wierna Szafrańcowi. To rzadka cecha wśród naszych towarzyszy. Nie odwrócą się od misji. Co nie znaczy, że będą uznawać zwierzchność Koenitza. W jej postawie jest pewne zwątpienie w niego jako dowódcę.
- Czyli to jednak zdrajcy? Bo już się gubię.
- Są jak węgiel w naszym mieczu. Najtwardsi. Ale jeżeli będzie ich za dużo, to ostrze pęknie. Skośnooka będzie chciała doprowadzić misję do końca, bez względu na Koenitza i jego zagranicznych towarzyszy. Nie wiem jeszcze co ją motywuje, ale to kwestia czasu.

Wtedy na wzgórze wjechał Lech, rycerz w barwach zakonu.
- Mistrzu, wozy przepchnięte. Kolumna rusza dalej.
Jednooki wraz z chorążym bez dalszych słów zjechali ze wzgórza i dołączyli do korowodu.


Zofia


Wampirzyca po kolei witała się ze szlachcicami, i dla okolicznych wampirów jasne stało się, że „swoich” ludzi widzi po raz pierwszy.
Jadący obok wozu jeźdźcy zmieniali się raz za razem, i w pewnym momencie zamiast jednego ze szlachciców obok niej zaczął jechać templariusz Jaksy. Zofia zamrugała, i zanim zdążyli się znów zmienić zagadnęła Bożogrobowca.
– H-hej, jesteś krzyżakiem, prawda? – zapytała z niewinnym uśmiechem – Cieszę się że nam towarzyszycie. Dobrze mieć u boku ludzi wiary. Jestem Zofia, a ty?
Krzyżowiec spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Krzyżowcami panienko. Nie jesteśmy krzyżakami. Tak po prawdzie to nam nie po drodze ze szpitalnikami.
Mężczyzna nie wyglądał tak groźnie jak Jaksa, wypowiedź zakończył przemiłym uśmiechem spod gęstych wąsów. Po chwili zreflektował się, że nie odpowiedział na zadane pytanie.
- Moje imię Konrad. Konrad Ceber. Z tych Ceberów jeśli panienka pyta
- E? - odparła mało inteligentnie Zofia, nie mając zielonego pojęcia o czym mężczyzna mówił.
- Ceberów, z ziemi lubelskiej - podpowiedział kobiecie, po czym machnął ręką - zresztą to nie jest ważne, wszak teraz jako Miechowici mamy nowe życie. Szlacheckie gierki to już nie nasza domena. Miło zerkać na tak piękne lico w tym towarzystwie. - rzekł raczej jako komplement, gdyż nie widział zbyt dobrze oblicza kobiety.
– E? – powtórzyła raz jeszcze Zofia, wywołujący parsknięcie śmiechu u jadącego nieopodal blondyna. Jeszcze bardziej zbita tropu, wysiliła się na uśmiech. – Ah-h, dziękuje… Przepraszam, ale… Miechowici? Szpitalnicy?
- Miechowici, bo siedzibę mamy w Miechowie. Tu pod Krakowem. Zakon nasz przez gawiedź zwą Bożogrobcami. Ordo Equestris Sancti Sepulcri Hierosolymitani. Zakon Grobu Pańskiego w Jerozolimie. Tam powstał, założony przez Gotfryda Bouillon. W czasie pierwszej krucjaty. Znakiem naszym czerwony krzyż jerozolimski. - Konrad pociągnął płaszcz, tak żeby krzyż był dobrze widoczny. - Szpitalnicy zaś, - kontynuował już z nieco skrzywioną miną - Ordo fratrum domus hospitalis Sanctae Mariae Theutonicorum in Jerusalem, Zakon Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, nie mają z nami nic wspólnego ponad białe płaczsze. Zdobione zresztą krzyżami czarnemi. Jako ta noc najciemniejsza - rycerzowi zebrało się na porównania.
Wampirzyca przytaknęła powoli.
– A-aha… Rozumiem.
Nic nie zrozumiała.
Rycerz skłonił się i widząc, że pani pytań więcej nie ma do niego powoli wrócił do formacji oddalając się nieco od wozu.


- Co Konrad tam robi? Przychędożyć chce? - Gerard kontynuował swoim tubalnym głosem dobiegającym ze stalowego hełmu.
- Niedługo zaczyna się Wielki Post, a ty całą drogę o chędożeniu. Nudny sie robisz Zakuty Łbie. - rzekł rycerz zwany Lechem.
- Kiedy ten Wielki Post się zaczyna? Wszak zima jeszcze nie puściła dobrze.
Jaksa jechał obok przekładając w prawej dłoni kolejne paciorki koronki różańca.
- Czterdzieści dni przed świętem Wielkiej Nocy, jak co roku - rzekł wampir nie przerywając “modlitwy”
- A kiedy wypada Wielkanoc tego roku? - Gerard udowadniał skąd zasłużył sobie na swe miano.
- Tak samo jak co roku. W pierwszą niedzielę, po pierwszej pełni księżyca przypadającej po wiosennym przesileniu. Na szczęście mieczem robisz dobrze, bo inaczej pożytku nie byłoby z ciebie żadnego.
Tubalny śmiech świadczył, o tym, że Gerard odebrał słowa wampira jako komplement. To z kolei wywołało śmiechy pozostałych rycerzy.


Dojechali na miejsce.
Ruiny twierdzy wyglądały obiecująco. Jaksa skończył obracać paciorki różańca. Ich konwój poruszał się według jego obliczeń za wolno. Zanim dotrą do celu minie wiele dni i nocy. Cóż, pozostawało mieć nadzieję, że wykorzystają ten czas na wykucie odpowiednio trwałego miecza. Tymczasem jednooki krzyżowiec rozłożył swój koc w piwnicy fortecy. Przed położeniem się klęknął i nie przejmując się hałasami dochodzącymi zza ściany zaczął odmawiać litanię:


Sanguis Christi, Unigeniti Patris aeterni, salva nos.
Sanguis Christi, Verbi Dei incarnati, salva nos.
Sanguis Christi, Novi et Aeterni Testamenti, salva nos.
Sanguis Christi, in agonia decurrens in terram,salva nos.
Sanguis Christi, in flagellatione profluens, salva nos.
Sanguis Christi, in coronatione spinarum emanans, salva nos.
Sanguis Christi, in Cruce effusus, salva nos.
Sanguis Christi, pretium nostrae salutis, salva nos.
Sanguis Christi, sine quo non fit remissio,salva nos.
Sanguis Christi, in Eucharistia potus et lavacrum animarum, salva nos.
Sanguis Christi, flumen misericordiae, salva nos.
Sanguis Christi, victor daemonum, salva nos.
Sanguis Christi, fortitudo martyrum, salva nos.
Sanguis Christi, virtus confessorum, salva nos.
Sanguis Christi, germinans virgines,salva nos.
Sanguis Christi, robur periclitantium, salva nos.
Sanguis Christi, levamen laborantium, salva nos.
Sanguis Christi, in fletu solatium, salva nos.
Sanguis Christi, spes paenitentium, salva nos.
Sanguis Christi, solamen morientium, salva nos.
Sanguis Christi, pax et dulcedo cordium, salva nos.
Sanguis Christi, pignus vitae aeternae, salva nos.
Sanguis Christi, animas liberans de lacu Purgatorii, salva nos.
Sanguis Christi, omni gloria et honore dignissimus, salva nos.
Agnus Dei, qui tollis peccata mundi, parce nobis, Domine.
Agnus Dei, qui tollis peccata mundi, exaudi nos, Domine.
Agnus Dei, qui tollis peccata mundi, miserere nobis, Domine.
Redemisti nos, Domine, in sanguine tuo.
Et fecisti nos Deo nostro regnum.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 14-03-2016, 22:32   #23
Krucza
 
corax's Avatar
 
Reputacja: 1 corax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputację
W końcu ruszyli, w końcu znajomy, przyjazny dźwięk galopujących koni i wszystkie swary i polityka zostawione z tyłu. Jechali za Swartką przedzierając się przez leśne odstępy i Sarnai radość z tego czerpała wielką. Uśmiechem radosnym częstowała Tsogta, którego oblicze również ulgę i zadowolenie wyrażało. Ashok zaś korzystając ze spokoju panującego wokół, na krotochwile chrapkę mieć zaczął i z boku konia księżniczki popędzał. Przez krótką chwilę, gdy nikt nie widział jak niebożęta się szamotali, w ciszy wzajemnie nieme wyzwania do swawoli sobie rzucając. Krótkie chrząknięcie Tsogta przywiodło dwójkę do przystojności, gdy arban ponownie białą plamę pośladka Swartki zoczył przed nimi.


Co czas jakiś przystawać musieli, by cała karawana tocząca się za nimi nadążyć mogła.
*- Długa to wyprawa będzie.* - mruknął Tsogt.
*- A długa.* - zgodził się Ashok a Sarnai głową pokiwała, gdy w końcu zatrzymali się a wozów wciąż widać jeszcze nie było. Choć harmider czyniony przez jezdnych, wozy i ludzi gadających niósł się gromko przez las.
Tsogt zarządził rozkładanie się obozem popod linią drzew, tak by oko mieć na wartownię – staruszkę i miejsce co je sobie Sarnai upatrzyła do spania. Mongołowie zaczęli ognisk rozpalanie, strawy przyrządzanie, końmi się zajęli by na popas pójść mogły.
Już wkrótce ich zwarta grupka wesoło pogadując między sobą zaczęła obozować z braku innych rozkazów odgórnych.
Sarnai siedziała blisko Tsogta, gdy jeden z podwładnych, chcący rozweselić swą panią zaczął Sygyt
Ciepły uśmiech rozjaśnił twarz Tatarki na te gardłowe nuty. Melodia jak zawsze przenosiła ją na chwilę we wspomnieniach do ostatniego spokojnego wieczoru na dworze matki. Gdy w swej dłoni czuła małą dłoń, w którą niby cudem powróciło ciepło.
Przed oczami stanęła jej twarz osoby, której zawdzięcza więcej niż swe nieżycie…
Melodia się urwała, przenosząc Sarnai z powrotem do chwili obecnej.


Dziewczyna przycupnięta między swymi ghulami obserwowała krzątaninę ludzi Marty i raban czyniony przez wszystkich na widok nieprzytomnego mężczyzny pachnącego krwią i powracającego tyłkiem wypiętym do góry na grzbiecie konia. Przyglądała się też poczynaniom Jaksowych ludzi i rubasznego, głośnego przywódcy Zofii. Pokręciła głową na Koenitza i ludzi jego:
*- Kiedyż on rozkazy jakoweś wyda?*
*- Może czeka, aż się wszyscy wyśpią?*
*- Przy takiej wrzawie to i o sen wam trudno będzie.*
– Tatarka uśmiechnęła się lekko. – *W dzień oko miejcie na naszych kompanów i konie. Lasu pilnujcie i dajcie znak pozostałym jeśli by co niespodziewanego się zjawić chciało. Pamiętajcie, jesteście na służbie u Szafrańca.*
Tsogt i Ashok zgodnie kiwnęli głowami.
*-Zaraz wracam.* - mruknęła Sarnai podirytowana panującym wokół chaosem.


Gangrelka podreptała bokiem do Koenitza, gdy wszyscy zajęci obozowiskiem byli.
Stanęła obok jak cień czekając aż mości Ventrue wyczuje jej obecność.

- Sarnai… w czym mogę pomóc?- zapytał uprzejmie rycerz przyglądając się niziutkiej Kainitce.
- Moszesz… zaplanowanie… kto, dzie ma obozowacz, roskazy jakie? My nie jedność - Sarnai zacisnęła piąstkę prawie pod nosem Wilhelma - pal licho, że pięść to wielkości dzikiego jabłka może to była - i nagłym gestem pięść otworzyła - my ciurafe? - zmarszczyła brwi - Przodek za daleko, śród rozwleczon, tyły jeno szyk czymajo. Dowocicz czas. - spojrzała w oczy Ventrusowi oczekując jego działań.
- Zdaję sobie z tego sprawę, ale ta Swartka wyprowadziła nas w głąb lasu. To pierwsza noc i dzień dla całej wyprawy. I bezpieczna z pewnością. Należy dać całej wyprawie oswoić się z sytuacją…- Ventrue nie zdołał dokończyć, bo...
- Nie! - Tatarka twardo wpadła mu w słowo - jak nie okażesz żesz wóc od razu… nie będziesz nikty. - zmrużyła skośne oczy - Bojisz sie? To wszystko wojowie… bez organizacyji … nie armia. - wzruszyła ramionami - Ja z moimi z dala. Wystawiam po leszie oczy. Nas jeno troche. Tu moc luci, co z reszto? Walki? Swary? My śpim, co tedy?
- Moi ludzie… dopilnują spokoju, a i rycerze Jaksy znają dyscyplinę.
- stwierdził spokojnie Wilhelm.
Sarnai wzruszyła ramionami ponownie:
- Tfoja głowa w tem. - odwróciła się by odejść, kręcąc lekko głową.
W drodze powrotnej z Martą się minęła. Rzuciwszy jej jeno spojrzenie, przeszła mimo, wracając do swoich.
 

Ostatnio edytowane przez corax : 14-03-2016 o 22:44.
corax jest offline  
Stary 15-03-2016, 00:09   #24
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Aże Marta plecy od dębu odkleiła i podniosła się, by obaczyć, jak się na widok przybyłych odmieni oblicze Ventrowskiego majestatu... I łajno zobaczyła, a raczej Popielskiego kark, bo się jej druh najmilejszy podniósł w tej samej chwili co ona i w tym samym zapewne celu. Odwrócił się zaraz, połamane zęby wyszczerzył ku niej w dzikim uśmiechu, zaś na widok przewodniczki kudłatą czuprynę palcyma przeczesał energicznie i obcasem o obcas strzelił, jakby w tany ruszyć chciał.
– Idź, zapoznaj się – parsknęła Marta i z rozbawieniem patrzyła, jak Popielski kroków kilka zrobiwszy zamaszystych, stanął pośrodku polany jako ta sosna rozdarty, niewładny zdecydować, czy z Boruckim i jego bukłakiem wpierw chce się zaznajomić, czy też z nagim pośladkiem Swartki.

Gangrelka wyminęła swego ghula, zostawiając go jego niewinnym rozterkom. Jeden rzut oka jej starczył, by wiedzieć, że i z Boruckim, i z przewodniczką dogada się bez bólu. Później się przywita, niechaj teraz inni pierwsi oddadzą królowi, co królewskie.

Ona ruszyła złożyć wyrazy swego najszczerszego uszanowania i dowody głębokiej atencji przywiezionej armacie.
Duże toto nie było, ani specjalnie imponujące. Ale była to jednak armatka, a kule… nawet jeśli małym jabłkom ledwie dorównywały wielkością, to jednak większe były niż te co je Marta w mieszku nosiła. W jej przypadku była pewna, że nie tylko się dogadają, ale że przyjaciółkami zostaną dozgonnymi.

Zeskoczyła z wozu, akuratnie na czas, by zobaczyć, jak się pułkownik z Popielskim na wyprzódki w dwornych zalotach do przewodniczki pchają. Już rękę podniosła i gębę otworzyła, by przypomnieć ghulowi, gdzie dom ma i z jakiego stołu mu strawa i napitek, także ten krwawy, spływa.

Aleć stwierdziła, że w sumie to czemu miałaby mu zabraniać i jazgotać jak ten pies ogrodnika.


Mości Popielski nienawidził lasu. Dojmująco nie cierpiał każdego zgromadzenia drzew więcej niż pięć pni liczącego, ział na nie wściekłością od korzeni po korony, prosto z głębin swego kozackiego, przefarbowanego po wierzchu jeno na szlacheckie serca. Bardziej od puszcz i borów nienawidził tylko bagien, błot i mokradeł... najmocniej takich lasem porosłych. Od czterdziestu lat z górą noc w noc pracował z uporem nad swą królową, która najchętniej nie wychodziłaby poza linię drzew. Niestety.

Ta wyprawa jak na utrapienie zaczęła się w lesie, niestety, ale mości Popielski był dobrej myśli i z jasnym czołem w przyszłość spoglądał. Raz, że wywiedział się już, że na lesie bynajmniej się nie skończy, a dwa, że się wreszcie objawił ON. Martuś oczywiście dalej nie była łaskawa rzec, kimże to właściwie dla niej ów pułkownik husarski, żuła tylko jakieś wspomnienia schowana za kirem czarnych włosów, kiedy jej się zdawało, że Popielski w inną stronę patrzył. A on patrzył w najlepsze i wiedział już bardzo dobrze, kim Milos Zach jest. Jasno świecącą gwiazdą, wschodzącą na nocny nieboskłon Martusiowego istnienia. Popielski życzył mu od serca wszystkiego najlepszego i powodzenia na dalszej drodze w górę.

Marta w świetle tej gwiazdy już się ożywiła i takiej wartkości w działaniu nabrała, jaka na przedwiośniu po zimowym śnie zdarzała się jej na ogół dopiero po pierwszym krwawym mordobiciu. O klejnocie jakby zapomniała. Do drzew po drodze nie szeptała bezgłośnie. Do ludzi i krwiopijów za to już się nagadała więcej niż do Popielskiego powiedziała przez ostatnich pięć lat... jeszcze między posły i senatory pójdzie, jak się tak dalej rozpędzać będzie. Wielce by temu mości Popielski rad był... i jego fortuna by przy tym urosła, zamiast na błotach w ciemności pod olchami gnić.

Tymczasem na miejsce dziennego wywczasu się doczołgali przez las i błocko. Jejmość królowa Popielskiego z kulbaki zsadziła zadek, i ledwie Zach wyraził zainteresowanie podziemnym schronieniem, jeszcze gęby nie przymknął, juże między ruinki wyrwała, aż jej igliwie opadłe spod obcasów na wszystkie strony pryskało. Konia ledwo co uwiązała w tym pośpiechu, jemu zaś przez ramię już idąc rzuciła, że urocze Swartkowe jamki może sobie obadywać do woli, jak mu Swartka pozwoli.

I patrzajcież państwo, chwilę potem sędziwy infamis Karaut z podziemi się wytoczył, Zachowi coś szepnął na ucho, a pułkownik jak wilk między flarami w ruiny poszedł, tyle go widzieli. Popielski zszedł mu z drogi z miękkim ukłonem. By sobie, nie daj Boże, mości łycar nie pomyślał, że mu na przekór w polowaniu będzie stawał. Nic z tych rzeczy. W pierwszej cerkwi, do której dowloką się, da na nabożeństwo w jego intencji. Żeby się szybko wyorientował, kto tu jest zagrożeniem prawdziwym, i wygryzł go precyzyjnie z Martusiowego istnienia. Najcudowniej byłoby, gdyby klejnot tej operacyji nie przeżył, ale na takie szczęście Popielski nie śmiał nawet liczyć, tak jak i nie mógł uczynić tego sam.

Wyglądało na to, że królowa rozrywkę zapewniła sobie sama. Popielski oszacował sobie w cichości serca, czy rzucone żartem pozwolenie na obadywanie Swartkowych jamek stoi w sprzeczności z wysyczanym półgębkiem podczas drogi rozkazem. I wyszło mu, że nie, a do tego zgrywa się gładko i pięknie z własną potrzebą poczucia, że żyje, zanim naprawdę zacznie ryzykować śmiercią.

Karautowi przekazał więc komendę i co tchu końskiego wyrwał za znikającą wśród drzew przewodniczką.


Stare ruiny nie kryły swego wejścia do podziemi, które były bardziej ziemiankami służącymi w późniejszych czasach jako piwniczki na wino i żywność niż lochami z prawdziwego zdarzenia. Były jednak dość duże i przestronne… i wilgotne, i zabłocone. I miały borsuka za mieszkańca, który na widok wampirzycy wartko czmychnął. Poza głównym krótkim korytarzem piwnice były podzielone na trzy ziemianki, zamykane na drzwi trzymające się w zawiasach na słowie honoru.

– Jak w domu – mruknęła. Po czym wysłała depczącego jej po piętach Karauta, by rzekł pułkownikowi, że ziemianka po prawej mu przypada. Sama weszła do środkowej i krzyknęła w ciemny korytarz, by który tam wlazł na górę z żagwią, bo sprawdzić trza, czy dziury gdzie nie ma.
Stała z głową zadartą, gdy w piwnicznych ciemnościach rozbrzmiały kroki, a potem głos.
– Przydzieliłaś mi lokum? – Zach oparł się o odrzwia, swobodnie krzyżując nogi. – Czymże sobie zasłużył?
Chwilę jej zajęło wykoncypowanie w miarę mądrej odpowiedzi.
– Na borg dostałeś – odparła w woniejący wilgotną ziemią mrok.
Zaś Węgier zamiast zadowolić się niegłupią odpowiedzią, krok postąpił i kolejny, i wlazł jej w miejsce, w którym już się rozgaszczać poczęła jako w tymczasowym bo tymczasowym, ale jednak schronieniu.
– Czym się odpłacę? Masz sugestię, czy mam się wykazać?

Szedł i szedł, w ciemnościach łowił przed sobą wyciągniętą prawicą. Szukał nie wiedzieć czego, ale zatrzymać się nie zamierzał ani przestać. Cofała się rakiem, w nadziei, że powie coś, co ją naprowadzi na trop. Próżne nadzieje. Ona dotknęła plecami zimnej i mokrej ściany, on nic nie rzekł i dalej szedł.
– Księstwo na wschodzie, poproszę – próbowała zakpić, ale głos jej się zrobił chrypliwy i spięty. – Może być i pół. Jak wcześniej rozerwiemy kniazia na sztuki, też możesz zatrzymać zacniejszą połówkę, podle uważania.
Chwilę później krokom Ventrue odpowiedział cichutki, ale słyszalny na małej przestrzeni odgłos tarcia metalu o garbowaną skórę, a zimne palce Marty oparły się o pierś Węgra, nie pozwalając iść dalej. I chyba na to czekał.
– Na mnie się z tym nożem zasadzasz? – zgadywał, dziwnie wesół.
Zimne palce Zacha dla odmiany oparły się o Marty kościste biodro.
Uderzyła go barkiem z zaskoczenia, wyrwała biegiem w korytarz i dalej biegła, ciągle rękojeść noża dusząc w ręce, zostawiając za sobą ruiny i obóz. I własną ochotę na coś niemądrego, co mogłoby bardzo zaszkodzić.

Zaszyła się w zaroślach daleko za obozem Mongołów. Ukryta wśród paproci, leżała w martwym bezruchu, dopóki wśród pióropuszowych liści nie pojawiło się błękitne oko o pionowej źrenicy. Rozłożyła ramiona i przymknęła oczy, kiedy podszedł i cicho położył się obok.


Szybka była gangrelska nimfa… szybka i zwinna niczym mityczna Amazonka. Niełatwo ją było dogonić w miejscu, które znała lepiej niż tą sukmanę z futer co nią goliznę swą okrywała. Juże dostrzegł jej konia, juże zad już widział… i zadeczek, co hipnotyzował swą bladością. Już już… i znów znikła za kolejnym wykrotem… liszka jedna!
W końcu dostrzegł znów konia Milosowego… pasł się spokojnie. Ale gdzie ona...
Szelest liści i skok!
Ukrywała się wśród konarów dębu, pod którym przejeżdżał.

Wylądowała tuż za nim, na grzbiecie jego konia, lewą dłonią opasując jego tors, a prawą przykładając do szyi… paznokcie, którym bliżej było do sztyletów niż do pazurów ostrzegawczo musnęły jego szyję. A on sam usłyszał jej szept. – Tuś mi bratku… wiesz co ja z namolnymi wielbicielami robię? Po coś mnie śledził kochajsiu?
Popielski wodze ściągnął, by koń spod nich obydwojga nie bryknął nagle. A potem trącił brzuch zwierzęcia łydką, do rozkołysanego stępa zmuszając.
– Ja tam nie wiem, co robisz… Może podobnego co do tego, co Martuś z nachalnymi pachołkami starościńskimi?
– Urywam im chwosty i nabijam je na kolce, jak dzierzba… i piję krew która z -tej rany wypływa… straszna to śmierć i bolesna dla ofiary. Nauczka dla kolejnych gagatków.– mruknęła złośliwym tonem głosu Swartka.– Więc kochajsiu… z czymże ty do mnie bieżysz?
– Ciekawe – przyznał po chwili. – Acz u nas obyczaj ten nie ma szans się przyjąć. A gonię cię, by twą cnotę i honor przewodniczki zratować. Otom i ja – zakończył nieskromnie.
– Oj bidulku… cnotę to już dawno komuś oddałam, więc ratować nie ma czego. A i jakiż to honor ma wiejska dziewucha? – zaśmiała się chrapliwie Swartka, bezczelnie wsadzając szponiastą łapkę pod gacie mężczyzny i subtelnie wodząc ostrymi pazurami po szlacheckiej dumie. Jako przypomnienie, że ja ją rozdrażni… nie będzie mógł się już cieszyć.– Więc nie ma ni cnoty ni honoru do ratowania.
– Skoro tak twierdzisz… – zatrzymał wierzchowca. – To co stracisz, jak husarzowi nie oddasz pożyczonego konia? Może twarz? Szkoda… bo śliczna wielce. – cmoknął w blady policzek i uśmiechnął się radośnie, zadowolony zarówno z rozwoju sytuacji i poczynań Swartki, jak i własnej przemyślności.

– Dyć ja na nim muszę wrócić głuptasku. Następnej nocy by prowadzić dzielną wyprawę. – parsknęła ironicznie Swartka.– Ale ty wrócić nie musisz. A twoja czaszka może dołączyć do pozostałych leżących pod posągiem Światowida.
– W dobrym towarzystwie to ja leżeć mogę – zapewnił łaskawie i za biodro ją objął. – Ale ty zakładasz, błędnie zupełnie… że ja jedynym jestem ghulem Martusi, co się tu włóczy po okolicy. Otóż, wystaw sobie, nie. Jest jeszcze jeden. Ten bardziej ukochany. Ten, z którym by się pierdoliła, jakby tylko mogła. I przed bydlakiem przyjechałem ostrzec cię, duszko. Bo jak pułkownikowego srokacza niepilnowanego na polance ostawisz i spać pójdziesz, to ukochany klejnot Marty do ostatniej kosteczki go obeżre, zanim wstaniesz.
– To mój las kochasiu... mój las i moja zwierzyna. I mój niedźwiedź… też ghul.– parsknęła śmiechem wampirzyca. – Myślisz, że ja … Gangrelka, nie wiem, co się dzieje w MOIM lesie? Wiem o jej psiaku, obserwowałam was długo poprzez zwierzęta. Myślisz, że jak pustelniczka to zaraz głupia sroka? A konia muszę mieć, -jak nie Milosowego to twojego. Ino przez następne trzy noce, potem możecie je sobie brać do wyssania. Nie moja zwierzyna.
– Ja tam koni nie wysysam – wzruszył ramionami – ani nie jadam. Ale o bydlaka Martusi dbać, niestety, muszę – westchnął rozdzierająco i teatralnie. – Niedźwiedź i trzy dni. Dobrze.
– To co… przywiozłeś jedzenie dla psiny swej pani?– mruknęła Gangrelka nieco czulej obejmując ową kiełbaskę imć Popielskiego.– Dla ratowania mego honoru, masz coś co zaspokoi jego głód?

– Jeszcze, cholera, czego – mruknął z przekąsem i twarz schował w jasnych włosach. – Klejnocik pościć będzie. Jak Marty nie ma, to mnie słuchać musi… a Marta zajęta teraz bardzo. Niech sobie bydlak kiszki na supeł zawiąże. Ale dla ciebie, duszko, przywiozłem. Otom i ja… ale chciałbym wrócić przed świtem. Da się?
– Och… rozkosznie… dla mnie?– wymruczała językiem przesuwając po szyi Popielskiego, a dłonią sprawnie niczym zamtuzowa kochanica unosiła pożądanie swej ofiary.– Acz wiedz że żarłoczna jestem i nie mogę ci dać słowa, że wrócisz do swej pani. Więc…?
Odkleił ręce od wdzięków Swartki i rozchylił koszulę, żeby pokazać bliznę po sznurze wokół szyi.
– Ja, duszko, śmierci się nie boję. Martusia mnie opłacze, ale i liczy się zawsze z tym, że zejdzie mi się – objaśnił łagodnie, jak dziecku, i do olstrów sięgnął po pistolet. – Najlepsza zaś zabawa jest wtedy, gdy ryzykują wszyscy. Rozwalona kulą głowa waszemu rodzajowi zrasta się na ogół. Ale nie mogę obiecać, że tobie też się zrośnie. Więc…?
– Dzieciak z ciebie… pacholę jeszcze… głupoty prawisz.– pokręciła głową ze śmiechem Swartka i zwinniej palcami poruszała na fleciku swej ofiary, utrudniając mu myślenie i działanie. I nie przestała palcami wygrywać melodii, nawet gdy jej liczne drobne kiełki żarłocznie wbiły się w kark ofiary chłepcząc krew. Wiedziała, że biedak nie będzie w stanie utrzymać pistoletu w dłoni, nie mówiąc o wystrzeleniu, gdy tyle doznań nagle popchnie go w ekstazę.

Coś się potem działo… las jeno był tego świadkiem, bo Popielski popchnięty w rozkosze dzikie niewiele pamiętał. Jego koń wrócił tuż przed świtaniem, z nim leżącym na grzbiecie. Sam szlachcic z ranami od pazurów na piersiach i kłów na szyi, barku… udach… ze spodniami wybrudzonymi jego własną rozkoszą i rozerwanymi na wypiętym gołym zadku. Blady jak śmierć i osłabiony, uśmiechał się błogo, ledwo mogąc rękami poruszać. Prawdę mówiła Swartka, że żarłoczna jest.


– Sprawiłem się? – zapytał słabym głosem, kiedy go, już umytego, na wozie ułożyła, własną szubę zwiniętą pod głowę wtykając.
Marta przysiadła obok na baryłce czegoś wielce przyjemnie chlupoczącego. Skinęła wolno głową, ciemne włosy kaskadą spłynęły z ramienia.
– Jak świnia w rzeźni – potwierdziła.
– To co mam robić, jak już tu jestem?
– Leż ty na razie i nic już więcej nie rób.
Nachyliła się i pocałowała go w czoło. I pewnie by się ucieszył, bo rzadko go takimi delicyjami częstowała. Tylko że od jej włosów i odzienia wyczuł woń mokrej sierści.


– Wojciechu Borucki, wy człek bywały i wojenny, tak? – Marta obrzuciła szlachcica spojrzeniem od stóp do głów.
– Trochę się pod królami polskimi walczyło, jako młodzik z mlekiem pod wąsem żem stawał pod Świecinem za Kaziemierza czwartego tego imienia Jagiellończyka. Widział żem, jak to się okręty krzyżackie i kaperskie ostrzeliwały na Zalewie Wiślanym.– potwierdził Borutek dodając na koniec ze wzruszeniem ramion.– Acz… częściej mi przypadło służenie w taborach właśnie, bom człek bardziej do liczydła zdatny niż do szabli, co nie znaczy że chłopu z widłami żeber moją Faustynką nie policzę.
Spojrzenie Marty mówiło jasno, że spadł jak z nieba na tę ziemię małopolską.
– To przy tobie nad ludźmi wszystkimi komenda i nad obozem staranie za dnia. Jak Zofia zgodę da i cię użyczy. Bierzesz czy odrzucasz?
– Biorę… ale w kwestiach obozowych tylko. Nie każdy rodzi się Cezarem.– zaśmiał się Borucki i przesunął spojrzeniem bo całej zbieraninie. – Do boju powinni poprowadzić nas, albo podwładni Koenitza, albo Bożogrobcy, albo ghul Zachowy.
– Na razie to o warty trzeba zadbać i to, by ludzie się nie rozleźli – machnęła głową w stronę wozu, gdzie Popielski pojękiwał całkiem głośno i nie z przyjemności bynajmniej. – I ogarnąć ten burdel. Bo na razie to jakby pospolite ruszenie szło. A wszyscy wiemy, co ono warte… Każden tylko swego zada pilnuje.
– Mam wiele wesołych i zabawnych wspomnień z pospolitych ruszeń.– zaśmiał się w odpowiedzi Wojciech i podrapał się po karku.– My nie Niemcy ni Czesi, nie będziemy stać w rządku jak ci hasburscy… umiłowanie wolności nam wzbrania.
– Jak dla mnie, Wojciechu, to możecie stać jeden na drugim albo pokotem leżeć na sobie. Ale wspólne warty mają być. I gdy się pobudzim w tych gawrach, wszystko ma być mniej więcej tak samo, jak kładliśmy się. Tyrolczyk zdaje się myśli, że pod Krakowem to nic mu grozi. I ludzi jeszcze rozpuści. – Po czym nachyliła się do szlachcica, przymrużyła wolno jedno oko i wyszeptała ciszej niż wiatr: – I mnie pospolite ruszenia, rokosze i bunty wielce leżały zawsze.
– Rokosze i bunty to przelewanie bratniej krwi… złe to jeśli za szybko i z błahego powodu.– odparł cicho acz poważnie Borutek.


Spojrzenie i mina mijającej ją Tatarzynki wyjątkowo były wymowne i jasne, nawet dla Marty...
Rozbójniczka zerknęła na niebo, czy nie pojawia sie tam już blada sugestia świtu, i przyspieszyła kroku, by dopaść Tyrolczyka, nim ten w karocy lub między swymi ludźmi znów się zagubi.
– Wilhelmie Koenitz – rąbnęła bez wstępów. – W dzień nad ludźmi komenda przy Boruckim, przybocznym Zofii.
– Czemu to niby miała być?– spytał zaskoczony jej słowami Wilhelm.– Myślę że takie ustalenia powinny poczekać zmierzchu następnej nocy.
– A przez ten dzień jak te dziatki leżeć będziem, my i ludzie nasi? – uniosła brwi. – Borucki człek doświadczony i z autorytetem. Mir ma. Obóz umie zorganizować i o śmiertelników zadbać. Bitny on, ale nie zadziorny i z byle powodu do jatki nie dopuści. Zofia zgodziła się go użyczyć… i po prawdzie to szczęście masz, że się bez targów zgodziła. Kogo ty lepszego masz do takiej roboty? Tych, którym miodem całą noc smarujesz, a oni i tak każdy jakby sam sobie szedł? A może… – Marta rozjechała wargi w uśmiechu. – Może mojego ghula? On trochę przechodzon teraz… Lecz ozdrowieje w końcu przecie?
–Brunona z -Gleisdorfu, mego byłego giermka. Rycerz to dzielny i doświadczony. Wierny i karny… i dowodzi moim wojskiem od lat wielu.– odparł poważnym tonem Wilhelm.– Jednakże… jest i racja w twoim słowach.
– Czy on z Tyrolu, jako i ty?
– Styryjczyk…– rzekł w odpowiedzi Wilhelm splatając ramiona razem.– Każę mu rozmówić się z Boruckim za dnia i razem z nim działać ku dobru nas wszystkich. Tej nocy i tak każda grupa zdrożona i oddzielnie obozowiska rozbija. Jutro te sprawy omówim i ustalim w całym naszym gronie, co by… żadne z was nie miało powodu twierdzić, że się wywyższam ponad resztę. Ponoć takie wiece to tutejsza… tradycja?
– Ja nie wiem, gdzie ta Styria. Piękne ziemie pewnie, choć dalekie – Marta wzruszyła obojętnie ramionami. – Ale jak ów Bruno po lacku nie gada, to problem będzie miał. Borucki z twymi domówi się najpewniej, u nas każdy, kto wojował, o jakiś niemiecki regiment otarł się i języka liznął. I nie mów, że zdrożeni… teraz zdrożeni? Toć to spacer był. Pogadają my jutro. Tak, lubią wiece na lackiej ziemi, wszyscy. I wywyższać się każdy tu lubi, więc nie będziesz w tym samotny, jak zaczniesz.–
– Spacer, ale i na rozkazy i dyscyplinę przyjdzie czas jutro – stwierdził z łaskawym uśmiechem Wilhelm.
– Koniec smarowania miodem? – upewniła się Gangrelka.
– Tak… koniec – potwierdził Koenitz.

Miodu dla ciebie zbrakło, ale rozkaz będzie i dyscypliną przez plecy też oberwiesz – przetłumaczyła sobie rozbójniczka.


Czekał na nią w paprociach na skraju obozowiska. Podążył posłusznie między ruiny, przy kolanie trzymał się, gdy pośród gruzów błądziła, by wejście do podziemi odnaleźć a nie prowadzić go środkiem obozu, na oczach wszystkich. Westchnął tylko charkotliwie, gdy go za luźną skórę na karku ujęła, gdy zaczęli schodzić w mrok.
– Mój ci jest – powiedziała cicho racom, co się pod prawą ziemianką rozsiedli na warcie, a teraz na widok leśnej bestii powstali, dłonie na broni kładąc.
Wpuściła go do swego schronienia, gdzie, jak zobaczyła, gdy uchyliła drzwi, już jej warchołowie jej gałązek miękkich i liści paproci nanieśli, żeby w grzązkim błocie nie kładła się. Popatrzyła po nich, jak w kości grali, i po Zachowych chwatach. Paradne kawalery. Ten cały Geza, jak się przyjrzeć dobrze, to taki sam urodny i szlachetny był z pyska jak Karaut w młodości, zanim posiwiał jak stare wilczysko.

Uraczyła zamknięte drzwi, za którymi Węgier spał, spojrzeniem należnym jadowitym wężom. Tuż obok, za ścianą, jej klejnot układał się już do drzemki na jej barłogu. Zaś gdy był blisko, Marta z całym światem gotowa była brać się za łby.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 15-03-2016 o 00:11.
Asenat jest offline  
Stary 16-03-2016, 22:55   #25
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
wszyscy

Jakikolwiek uraz by wampirzyca nie żywiła do szlachcica za cały ten stres związany z jego spóźnialstwem, wszystko poszło w niepamięć w przypływie ulgi kiedy mość Borucki w końcu się zjawił. Natychmiast zaczęła go gorąco zapewniać, że absolutnie nic się nie stało, choć jej entuzjazm trochę podupadł gdy Wojciech wspomniał o skąpstwie Szafrańca.
– Ahaha, naprawdę, Książe nie musiał, i Pan też nie Panie Borucki. – odparła uprzejmie, z nerwowym śmiechem. Dominika miała definitywnie zbyt długi język.
– Wystarczy Zofia. – zapewniła szlachcica gdy już on i Swartka się przedstawili.
- Dyć to się nie godzi gołąbeczko.- zaperzył się Borucki wyraźnie oburzony.-Nie zamierzam uchybić twemu honorowi i czci pozwalając sobie na taką poufałość.
- Czy… książę przesyła coś jeszcze, jakiś list może?-- wtrącił się Koenitz kwaśną miną komentując fakt, odebrania od siebie uwagi.
-Nie. Książę Szafraniec stwierdził iż otrzymaliście wszystko co będzie wam potrzebne.- wyjaśnił uprzejmie stary szlachcic.
– N-na to wygląda. – stwierdziła Zofia, zerkając na wozy z jedzeniem. – Zastanawiałam się czy będziemy polować całą drogę, ha, ahaha. I Zofia wystarczy. Żadna ze mnie panna, a w Wirtembergii nie byłam od lat…
- Nie wiem ile byśmy musieli upolować tej zwierzyny dla tak licznej grupce.- stwierdził dyplomatycznie Koenitz również oceniając.-Myślę że wystarczy tego do samego miasta. A co do łowów… chętnie popatrzę jak polujesz Zofio.
Zofia zastanowiła się chwilę, a potem przytaknęła z uśmiechem.
– Ah, to mi przypomniało. Jak będziemy podróżować, Lordzie Koenitz?
- Jestem pewien, że znajdzie się miejsce dla ciebie w naszej karecie. Co do reszty, słudzy i ghule innych Spokrewnionych pewnie mają na to własne sposoby. Nie wypadałoby narzucać sojusznikom gdzie mają sypiać za dnia.- wyjaśnił Wilhelm.
– Czyli za dnia… Aż do Smoleńska? Czy nie grozi nam że Vozhdy zaatakują kiedy będziemy spać? – zastanawiała się na głos, zerkając kątem oka na zbliżającego się Milosa.
-To możliwe niestety. - stwierdził Wilhelm.-Ale moi ludzie sobie z nimi poradzą, tym bardziej że nie będzie żadnych Diabłów do przewodzenia im.
Do gromady dołączył wkrótce i Węgier, który przed Swartką wypiął pierś i podkręcił wąs.
- No, no, widać do kogo słabością pała nasz mości Książę. Trzecia z kolei leśna nimfa w towarzystwie a ponoć na miejscu ma być jeszcze czwarta?
Błysnął hultajskim uśmiechem, prasnął pas z bronią.
- Milos Zach z klanu Ventrue, służę koncerzem i dowcipem, podług pokupności.
- Nie wiem… może i jest. Zobaczysz waść na miejscu. Ja tu tylko drogę wskażę przez kilka nocy, a potem…- Swartka zamiast odpowiedzieć od razu przybrała pozę niewinnej panienki i nieśmiało pomachała Zachowi.- Potem radźcie sobie sami, a ja wrócę tutaj do domu.
Do Gangrelki chyłkiem podsunął się ghul Marty, rzucił szybkie spojrzenie na wóz, gdzie rozbójniczka znikła, po czym do ucha skrytego w jasnych włosach się nachylił i szeptem gorącym zapewnił solennie, że przez te nocy kilka na żadne inne nimfy nie popatrzy, a do Smoleńska będzie wspominał. Co ta skwitowała głośnym śmiechem i bezczelnie capnęła ghula Marty za tyłek.- Mięciutki, a pewnikiem i krew w tobie gorąca i smaczna.- oblizała się upiornie… choć w swych zamiarach lubieżnie. Niemniej rządy kiełków w jej ustach odbierały wszelki urok jej uśmiechom. Popielski własny, równie urokliwy uśmiech okazał i do całowania rączek się wziął.
Gdy Marta nagle porzuciła swą nową zabawkę i zeskoczyła z wozu, odsunął się ledwie troszeczkę. Rozbójniczka zaś uśmiechnęła się szeroko do przybocznego Zofii.
- A toś całuśnicę nadobną uprowadził, Wojciechu Borucki.
- Jam? To raczej ona mnie wybrała.- ghul udawał oburzonego taką sugestią, acz niezbyt się starając.
- Wygląda na taką, co się narzucać lubi - przyznała Marta z nadzwyczajnym zrozumieniem sprawy, po czym do Wilhelma się obróciła. - Miło pogadać, ale nocy szkoda. Radźmy, co radzić mamy i w drogę. Pierduszyć słodko możemy w siodłach.
Zofia zerkneła na Koenitza, oczekując jego decyzji.
- Tak oczywiście… Droga Sarnai, twoi ludzie będą idealną szpicą naszego małego wojska. Drogi Jakso… Bożogrobcy zaś mogą pilnować tyłów wraz z twoimi taborem Zofio.- zaordynował Koenitz, a Swartka ruszyła bosymi stopami w kierunku Sarnai i jej podwładnych.- To.. który użyczy mi konika? Bo przecież ja was poprowadzić muszę.
Krzyżowiec skinął głową. On sam i jego oddział stali bez ruchu i czekali aż reszta opuści polanę.
Tsogt wskazał Swartce konia, jednego z luzaków. Mało wrażliwy na wątpliwe wdzięki Gangrelki, podał jej uzdę.
- Siodła Ci trza? - spytał powoli.
Reszta ludzi na znak Sarnai zaczęła wskakiwać żywo na grzbiety swych wierzchowców. Po chwili wszyscy gotowi byli, czekając na znak do wymarszu.
- Nie, nie…- pogłaskała konia po grzbiecie.- Przecież on jest grzeczny i nic mi nie zrobi, prawda?
Zwierzę odparło parsknięciem jakby potwierdzając jej słowa.
Po czym wampirzyca gracko wskoczyła na grzbiet i ruszyła przodem niczym Amazonka.- Za mną!-
Sarnai oglądnęła się jeno raz czy reszta ruszyła za nimi i ze swą drużyną pognali wprawiając ziemię w drżenie.
Młoda wampirzyca zawahała się, zerkając to na karoce Koenitza, to na tabór.
Marta wodziła wzrokiem od Tyrolczyka do Węgra, z uprzejmym zaciekawieniem na twarzy.
- Ruszajmy… reszta dzielnych stronników naszych bliżej środka? Wokół mych ludzi i karocy.- zaproponował Wilhelm zerkając to na Milosa to na Martę. Po czym zwrócił się do Zofii.- A ty waćpanno? Już zdecydowałaś?-
Wampirzyca raz jeszcze zerknęła zaniepokojona na czarną karoce, po czym pokręciła głową.
– M-może następnym razem Lordzie Koenitz. Chciałabym teraz dotrzymać moim ludziom towarzystwa. – odparła, posyłając Wilhelmowi trochę wymuszony uśmiech.
-Ruszamy więc!- krzyknął Wilhelm i cała grupka ruszyła z miejsca.
Milos poczekał aż Austriak pocwałuje do swych rycerzy i cmoknął na Zosię.
- To jakaś polityka niedostępności? Czy się kawaler odwidział?
Wampirzyca obrzuciła go nieprzychylnym spojrzeniem, po czym odwróciła wzrok.
- Nabzdyczyła się? - husarz uparcie trzymał się w kulbace tuż obok wampirzycy. - No dobrze, wybacz. Już się nie będę naigrywał. Przemyślałaś me słowa?
Zerkneła na niego kątem oka, i przytaknęła. Raz.
- Cieszy mię to. Wierzę we wrodzony rozsądek.
Zofia nie odpowiedziała, wyraźnie nie paląc się do rozmowy z Węgrem.
Milos pochylił się ku dziewczynie.
- Nie robisz mi łaski swoją atencją, mnie ona za jedno. Zważ jednak czy warto się tak pienić z… jakiej w zasadzie przyczyny? Bo mi leży twoje dobro? Ta wyprawa niekrótko potrwa. Może warto spojrzeć na towarzyszy jak na przyszłych przyjaciół miast ich utwierdzać w przekonaniu o własnej pogardzie. Ja, Zosiu, chcesz czy nie, nie jestem “tym złym”. Zarezerwuj swoją butność dla tych drugich, bo ci zabraknie - uśmiechał się nadal czarująco, spiął konia i oddalił do swoich.
Swartka czuła się swobodnie i z wyraźną wesołością pomykała na małym koniku kierując całą wyprawę po krętym i trudnym do przejścia, bo zarośniętym już, trakcie. Niemniej nie było to niemożliwe, choć karoce i wozy wlekły się przez to niemiłosiernie. Nad całą wyprawą ciągle był czarny niemalże baldachim liści, którego przebić nawet oko wampirze nie potrafiło. Trudno więc było orzec ileż to godzin już się przemieszczają. Wilhelm starał się zapanować nad całym tłumkiem ludzi, a wampiry z karocy się nie wychylały. Takoż i Wojciech jeno zabawiał Zofię opowieściami jak to na wojenkach bywało. Mało w tym jednak było historyjek o samych bitwach, za to mnóstwo o grabieżach i zabawnych wypadkach w obozach jakie to zdarzały się pijanym rycerzom.
Zofia utrzymywała uprzejmy uśmiech, ale szybko jasne stało się, że o ile obozowe przygody faktycznie ją bawiło, to fragmenty o grabieżach kwitowane były bardzo wymuszonym śmiechem. Jednak słuchała dalej, co jakiś czas przerywając Wojciechowi by porozmawiać z jadącym obok wozu szlachcicem, każdemu z osobna przedstawiające się i wypytując, dlaczego zdecydowali się im towarzyszyć.
*
W końcu… dotarli na miejsce pośród lasów. Na starą warownię jeszcze z czasów piastowych. Obecnie znajdującą się całkowicie w ruinie. Swartka objechała ją dookoła i zatrzymała przed nią czekając, aż cały oddział tu przybędzie.
- To… wasz dom na ten dzionek. Zostały tak z dwie trzy msze do świtu, więc… macie jakieś pytania zanim zostawię was do następnej nocki?- zapytała.
- Nie ma jak przytulne wilgotne piwnice - rzucił luźno husarz. - [i]Można liczyć na osobne pokoje?
- Można… nie za dużo jednak, więc się nie pozabijajcie o nie.- stwierdziła wampirzyca ze śmiechem.
- Po co się zabijać jak można sobie zastrzec? - poważnie uniósł dłoń, drugą kładąc na piersi. - To ja sobie zastrzegam.
Zeskoczył z konia i zaczął klaczkę rozkulbaczać cmokając na nią i czochrając grzywę.
- Nasze driady będą się rezydować w ziemi?
- Się ich spytaj... ja mam tu w okolicy własną uroczą jamkę, ale tylko dla siebie.
- stwierdziła Swartka i poklepawszy wierzchowca po grzbiecie rzekła do Sarnai i jej ludzi.- A tego pieszczoszka biorę ze sobą. Zwrócę jak się pożegnamy.
- Nie, koń zostaje z nami. Bierz czyjegoś innego. - zaoponował twardo Tsogt zabierając lejce luzaka. Konie mongołów świętością były i ani ghul ani Sarnai nie zamierzali oddawać ich pierwszej lepszej, która nawet o zgodę nie pytała jeno sama sobie dyrygować zaczęła.
- Taki wielki a taki skąpy - Milos nakrył dłonią oczy jakby nawspół zawstydzony, zaraz jednak rozwarł palce i łypnął przez nie na Swartkę. - Ja ci jednego użyczę. Poza tym… większy koń to większa zdatność. Te tatarskie to takie… - zbliżył do siebie kciuk i palec wskazujący zmieniając przez chwilę odległość między nimi na mniejszą i mniejszą.
Mongołowie jak jeden mąż zignorowali “krotochwile” Ventrue i zaczęli rozkładać się obozem niewielkim. Nie pierwszy i nie ostatni taki żartowniś się im trafił i uwagi takowe z nudą i znużeniem traktowali od lat.
- Niech będzie… choć zdążyliśmy się już zaprzyjaźnić.- mruknęła wampirzyca pozostawiając małego konika i właścicielom i podchodząc do Milosa i jego ludzi.- To który mój?
Husarz skinął na jednego ze swoich i ten przyprowadził srokatego luzaka.
- A… skoro już jesteśmy przy bożych stworzeniach. Jest tu jakaś wieś w pobliżu?
- Nie… żadnej wsi w okolicy nie ma. Nikt tak daleko w las się nie zapuszcza. Nikt z ludzi, w każdym razie. Mieszkał tu jeden Trędowaty, ale chyba już się wyniósł, albo go ubili. Bom go od dwóch dni nie widziała.- wyjaśniła Swartka wskakując na zwierzę zwinnie.
- To cóż panna jadasz na tym wygwizdowie?
- Zwierzęta… kłusowników. I każdego kto wlezie na teren, którego pilnuję.-
wzruszyła ramionami Swartka.- Da się wyżyć.
- A jakby jakiś wojak się tu zawieruszył… pokażesz mi? - oparł się łokciem na końskim grzbiecie.
- Jakby jakiś… tak… ale o wojaków tu trudno i o prawdziwych mężczyzn też. Same tchórze siedzą na zagrodach w okolicy.- zaśmiała się chrapliwe Swartka i ruszyła z kopyta.
*
- Możemy pomówić? - zagaił Milos przy popasie.
Koenitz oderwał się od wydania poleceń swym ludziom.
- Jeśli chodzi ci o sprzymierzanie się z Tzimisce, to jeszcze nie czas na tą rozmowę. Jeszcze my nie w Smoleńsku, jeszcze planu nie mamy, jeszcze… z nikim nie sprzymierzyliśmy. A co do wojsk, dużo ich… nie przywykłe jednak do walki razem. Niemniej i na to mamy jeszcze czas, nieprawdaż?
- Na czym się będziesz karmił? - zapytał bez ogródek gdy mości lord wreszcie zamilkł. - Ile macie tej dziatwy? Czterech? Piątkę? Na was dwoje to zginą za trzy noce.
- Nie pijemy za dużo. Oszczędzamy nasze siły i dajemy aniołkom odpocząć. Staramy jedynie uszczknąć jeno co drugą noc…- stwierdził spokojnie Wilhelm.- Wszak nieumiarkowanie w piciu jest jednym z grzechów.
- Ja tu widzę jasny bilans, mały puchar szybko się kończy choćbyś i po łyku spijał. A co jak przyjdzie do walki stanąć, po krew sięgać by się wzmocnić lub rany zaleczać? Będzie kłopot żeby uzupełnić płyny.
- Nie widzę powodu by stawać do boju, zanim nie dotrzemy do Smoleńska. Na prostych zbójów, mamy dość wojska, by nie ruszyć osobiście palcem. - przypomniał Wilhem spokojnie.- A do Smoleńska dziatwy starczy… im bliżej niego tym mniej zaginięcie jakieś chłopczyka zwróci uwagę starosty.-
- Cokolwiek będziesz musiał robić, rób to z głową, żeby na nas kłopotów nie ściągnąć. Lepiej niech też żaden chłopczyk nie znika bez śladu. Starczy wam łyczek? To uszczknąć i niech do domu wraca. Zaginione dzieci wzbudzają popłoch i panikę a stamtąd już krok do motłochu z pochodniami co idą na strzygi polować.
- A jak sobie poradzisz z własnym głodem mości Zachu?- zapytał Koenitz zaciekawiony.
- Nawet jeśli jakiś woj przepadnie to nie zaniepokoją się o niego rodzice, nie urodzi to też ponurych plotek o grasujących w pobliżu potworach. Macie w tej kwestii gorzej Wilhelmie i nie udawajcie, że jest inaczej. W interesie nas wszystkich leży by omówić kwestie waszego żywienia.
- Umiemy sobie radzić mości Zachu. Radziliśmy sobie z tym, zanim przybyliśmy w te strony i… poradzimy sobie w drodze ze Smoleńska. Nie jesteśmy głupcami.- odparł Koenitz stanowczym tonem.- Nie martw się o to… Kłopotów nie ściągniemy na wyprawę.
- Oby - husarz przyglądał mu się badawczo i miał już odejść ale zapytał jeszcze. - Czemu dziatwa? Czemuście taką pierwszą strawę wybrali? Próżność?
- Wybrali? Takie są przesądy na tej ziemi? Możesz wierzyć Milosu z całej siły żeś sam wybrał swą ofiarę.- zaśmiał się sarkastycznie Wilhelm.- Ale to nieprawda. Zapominasz o krwi swego przodka, zapominasz o krwi która rządzi tobą… zapominasz o tym że to klątwa naszej linii i ta klątwa rządzi nami, a nie na odwrót. Nie wybraliśmy takiej ofiary, to krew w nas płynąca wybrała.-
- Zawsze jest wybór
- Zach spoglądnął w gwiazdy, wąs wygładził. - Nawet jak się pozornie wydaje, że go nie ma.
- Czasami jednakże jeno pomiędzy złem a mniejszym złem.-
odparł enigmatycznie Wilhelm.
*
- Zach. Kimiesz czy dumasz?
- Wchodź
- Marta dosłyszała jego przytłumiony głos a dwójka raców odstąpiła na boki zwalniając przejście.
Gangrelka uraczyła drzwi, jeszcze zamknięte, spojrzeniem rezerwowanym na ogół dla jadowitych węży. Zanim weszła, nachyliła się i racom ogarek zabrała, przy którym siedzieli. Zamknęła drzwi za sobą i poszła w ciemność, świeczkę trzymając z dala od siebie na wyciagniętej ręce.
Węgier leżał w kącie, w barłogu ze skór. Oczy miał zamknięte, dłonie złożone na podołku przez co wyglądał jak trup wypisz wymaluj. Nie drgnął nawet kiedy Marta weszła. Ogarek postawiwszy na ziemi, Gangrelka suknią nogi sobie obwinęła, żeby nowego nabytku w błocie nie uwalać, i przysiadła w kucki.
- Zosiny Borucki i jakiś Niemiaszek od Koenitza na dzień nad ludźmi przy komendzie - zagaiła cicho tytułem wstępu.
- A czemu to? - uniósł jedną powiekę.
- Bo kogoś wepchać mu musiałam, a Borucki na obozowego najlepszy… Zaś Wilhelm własnego ghula musiał dodać mu do komitywy, rzecz jasna.
- Nad moimi ludźmi piecze ma Geza, mój przyboczny. Jeśli Koenitzowi trzeba dla spokoju jakąś pozorną hierarchię ustawić, to ją ustawiajcie.
- Pozorna czy nie, jutro będzie ustalana. Wiec nam zrobi. Udawać będzie, że wcale nie ma za łajno nas wszystkich. Ja sobą kręcić jak gównem w przeręblu nie dam
- mruknęła. Wyciągnęła nóż zza paska i przejrzała się w ostrzu. Skrzywiła z niesmakiem, by przybrudzoną chusteczką zacząć barwiczkę z ust ścierać. - A… jak to było… Każde małe zwycięstwo rozszerza pańską władzę? Dobrzem zapamiętała?
- Zostaw, ładnie ci było
– ruszył się wreszcie do pionu, przysiadł na skrzyżowanych nogach i głowę mocno, jak ptak, przekrzywił . - Ja Gezy do zarządzania całą tą hałastrą pchać nie będę, toż to same kłopoty wszystkich ukontentować. Rozkazów się za to będzie słuchał tak długo, jak będą rozsądne, i w opozycji nie staną do tych co ode mnie dostanie. Daj Popielskiemu podobne wytyczne, na razie to wszystko małe sprawy, nieważkie, jak straże ustawić albo gdzie obóz rozbić. Nie ma co Koenitza drażnić a z bliska łatwiej mu będzie na ręce patrzeć, w razie potrzeby doradzić, wszak nie na swoim terenie jest, realiów nie zna. Martuś, nikt się jak gówno traktować nie pozwoli ale powściągnij na razie gniew, będzie na niego czas jak nam da powód. A na razie musimy patrzeć w przód, w Smoleńsk, a tam warto byśmy zwartą załogą szli a nie rozbici na drobnicę.
Nachyliła się niżej nad ostrzem, dopasowując owo “ładnie” do odbicia. Pokręciła głową i starła pomadę do reszty, podparła policzek na rękojeści noża w garści zaciśniętej.
- Łatwo tobie gadać - wypluła. - Tobie noga się może powinąć. Zawsze masz tu do czego wrócić. Z czym zacząć od nowa. Widział ty moich ludzi, a? My już pod ścianą. To moja ostatnia wyprawa. Uda się, albo przepadnę. Ja już nie mam kim więcej haratać.
- Nie rozżalaj się nad sobą, nijak to do ciebie nie pasuje
– ton Zacha utracił poprzednią miękkość. - Mogę od nowa zacząć? A pewnie, że mogę, w kółko i w kółko to robię choć niespecjalnie uciechę w tym znajduję. Mówisz, żeś pod ścianą? Że na Smoleńsku musisz coś ugrać? Pomogę ci. Pod wymogiem jednak, że i ty pomożesz mnie.
Marta wytrzeszczyła oczy. W rozedrganym świetle ogarka, z bezbarwnymi ustami przestała wyglądać ludzko.
- Rozżalać? - powtórzyła z autentycznym zdziwieniem. - Ja tu dumam od polany dębowej, czy nie lepiej wyjdę, jak was zostawię za plecami. Przodem skoczę i co lepsze urwę, nim się dowleczecie. Tyle żeś mnie w Zosię wplątał… a teraz jeszcze ghul mnie własny jak malowanie urządził. Jako mi teraz jechać? Eh, ja do ciebie przyszła, bom liczyła, że mądrego co mi powiesz.
- A głupio gadam?
- ciągnął już spokojnie, bez uniesień. - Jak sama w nieznane pójdziesz to możesz nie wrócić. Jakaś przyczyna jest, że nas setkę posłali. Jak to szło? Ja głupia dziewka z bagien ale też chce żyć? To nie bądź Martuś taka wyrywna. Wiem, cierpliwość ci ciężko przychodzi ale choć spróbuj. W razie kłopotów masz we mnie wyrękę. Przyjdź a cię nie odeślę z niczem, i przepaść ci też nie pozwolę.
- Po łupy zawsze się w nieznane chodzi
- poruszyła się niespokojnie. - Sprzymierzeńców to nawet my żeśmy nigdy nie kroili… za mocno - wycelowała ostrze w Milosową pierś. - Dobrze. To czego chcesz. Patrycjuszu.
- Wiesz przecież
- wyciągnął ku niej rękę aby palcem jednym puknąć lekko w jej skroń.
Oblizała szybko i nerwowo usta, zamaszystym gestem wywróciła świeczkę w błoto. Syknął gasnący knot.
- Jak niby? - zapytała uprzejmie. Gdzieś z boku, musiała się odsunąć. - To. Moje.
- Tedy nie zajrzę gwałtem
- zrobiło się ciemno choć oko wykol. Husarz tylko głowę przekrzywił po jej głosie jak po nici, w kompletnej ciemnicy ślepy jak kret. - Pozwól mi zobaczyć twoimi oczami, jak tamto pamiętasz. Zawsze to lepiej niż się czyjąś opowieścią zadowolić.
W głębi piwniczki rozległy się miękkie plaśnięcia kroków w grząskiej ziemi. Szybkie i pewne, Gangrelka w ciemnościach musiała widzieć doskonale. Mogła się więc miotać od ściany do ściany. To też właśnie czyniła z jakimś ślepym zapamiętaniem, a z sąsiedniej ziemianki było słuchać bliźniaczy, zaniepokojony ruch.
- To tego… - wyhamowała pochód - żeś wcześniej w ciemnościach po omacku szukał?
- Wiem, żem cię ongiś dobrze znał. Musiałem bo cię co noc w snach widywałem. A u Szafrańca, na uczcie, Małgorzata chciała wyjść z siebie jak cię obaczyła. No i później to jak na mnie naskoczyłaś… Włosy przewiązane wstążką. Zbieram tylko skrawki, tak to zwykle działa. Ale jak jest sposobność, najlepiej zajrzeć w czyjąś głowę, lepiej to dziury zapycha, daje odpowiedzi na irytujące pytania.
- Na co ci to?
- dobiegło z mroku po długiej ciszy. - Życia pamiętać nie chcesz. Tak mówiłeś.
- Powiedzmy, że to mój bunt. Stawiasz sobie opłotki aby ogrodzić swoją ziemie a zjawia się ktoś kto je na drzazgi roznosi. To zabierasz się do roboty na nowo, ciosasz pale, wiążesz, zbijasz. A jak jesteś ku końcowi on znowu wpada jak gradowa chmura i ci to z dymem puszcza. I tak w kółko. W dniu kiedy przestaniesz ogrodzenie wznosisz jesteś do cna przegrany, kapitulacja cię odziera z woli. Rozumiesz mnie Martuś?
- Lepiej niż myślisz.
- Zaszeleściła suknia, wampirzyca przysiadła gdzieś na krawędzi barłogu. - Ale to nie powód dla mnie. By wpuszczać obcego bez zaproszenia do schronienia i pozwalać się dotykać. Ja nie Swartka, a ty nie mój durny ghul… ale ci kolejny raz z drogi nie zejdę. To nie powód też, by duszę obcemu wywałaszać. Ty rozumiesz?
- Zależy ile się ma do stracenia ale rozumiem. Pytałem, bo bym sobie nie darował pominąć okazję szczególnie, że wolałbym się u ciebie zadłużyć niż u dzieciożerców…
- ręką machnął aby skończyć temat. - Rozmawiałem z Koenitzem, o ich upodobaniach. Obiecał, że kłopotów nam na kark nie sprowadzą ale baczenie i tak trzeba na nich mieć. Szczególnie klecha mi się wydaje niepowściągliwy w temacie. A co do twoich ludzi, Małgorzata moim sutą wałówkę wyszykowała, zanim...
- Dobrze
- przerwała.
- Dobrze, przyjmę połowę prowiantu nim moi zwierzyny napolują? - głos mu zadrżał gdy się silił na żartobliwy ton.
- Dobrze. Pomogę. Trzymaj się z dala od klechy. - Zgodzie towarzyszył nieprzyjemny odgłos strzelania kostkami palców.
- Odpłacę się - zapewnił niecierpliwie a później wyciągnął przed siebie rękę, prosto w atramentową ciemność. - Chodź.
Dłoń przecięła pustkę, a Marta szła już do wyjścia. Jakoś powoli i niechętnie.
- Za granicą. Jak już huragan nas nawiedzi i rozpieprzy twe wszystkie pieczołowicie stawiane przez drogę opłotki. Wy, Ventrue… dumę i honor to żeście widzieli. Raz, kiedyś, przelotem przez szparę przyłbicy. Jak żeśmy na was zbrojnie szli. Łajno mi po twej odpłacie. Nie jestem twoją okazją - Usilnie próbowała wykrzesać z sobie gniewny warkot, ale zamiast wściekłości smutkiem się jej ulało.
- Dość was mam, jędze, szantrapy przewrotne - warknął gardłowo, zwierzęco. Marta usłyszała świst powietrza i wysoki but husarza rymnął z impetem o drzwi. - Bawić się mną chcesz? W kolejkę się ustaw, niech cię wszyscy diabli!
Zawróciła.
- To ja niecierpliwa jestem, tak? - wysyczała. - Wiesz ty, w czym my różni? Jam się zbuntowała raz a dobrze. I dlatego u boku ojca wodzem byłam jemu równym. A nie uroczym paziem za jego plecami.
Ostatni krok był już długim, wyciągniętym susem. Spuentowanym ciosem pięścią w skroń. Marta w ciemnościach wydyszała jakieś słowo w miękkim, podobnym do litewskiego języku. Ani chybi coś obraźliwego. Węgier dłużny jej nie pozostał, zwinne jak kot, wykorzystując impet jej ciała pchnął ją ku ziemi okrakiem na niej siadając. Po ciosie w skroń otrzepał się tylko, jak pies.
- Nie będziesz mi ubliżać, rozumiesz? - wpijał palce w jej barki ale ciosu nie oddał. - I zastanów się nim znów uderzysz bo może przy tem pęknąć coś więcej niż moje kości.
- Nie będziesz mi jak kurwie płacił
- odwarczała, i paznokciami gębę mu odznaczyła. Drugą ręką już po nóż sięgała, gdzieś pod suknią zaplątany.
Niespodziewanie wampir parsknął zimnym śmiechem słysząc wysuwany z pochewki nóż.
- Nie znam cię. Nie wiem czy długi aprobujesz czy urazić cię mogą. Nie wyglądasz jakby ci się przelewało, a i zawsze mogłaś po prostu podziękować, że dług umorzony. Ale lepiej po gębie lać - plecy wyprostował, ramiona rozłożył. - Dźgaj, jak ci ma ulżyć. Mam ci pokazać gdzie więcej bólu zadasz?
Przeorała nożem po błotnistej polepie i jakby jej ulżyło.
- Bo to, jak mi łatwo przyszło tamten dług zapomnieć, to nic. To, że twoje kłaki jak talizman noszę sto lat prawie, też nic ci nie mówi… - uniosła się, płaską ręką w piersi Węgra pchnęła i zaczęła się do pionu gramolić niezbornie. - Złaź ze mnie. Gadać mi się z tobą nie chce.
- Takie widać przyciągam
- podniósł się gibko oswobadzając ją. - Im bardziej kochają tym mocniej kopią. Za jedno jesteście…
Wyprostowała się i dotrzymała słowa w całej rozciągłości. Milczała ciężko i nieludzko, bo oddechu przecie słychać żadnego nie było. To milczenie nie mówiło nawet “zostałeś zignorowany”, a “nie istniejesz”. W kompletnej ciszy na polepę plaskały grudki błota, które wybierała sobie starannie z włosów i otrzepywała z sukni.
*
Zły był potem na siebie. Zły, że się dał sprowokować. Zły, że pomachała mu przed nosem okazją a później ją zabrała. Bo wycofała się z oferty? Ubzdurała sobie, że ją jak popłatną dziewkę potraktował bo zaoferował odpłatę. No przecież nie monety tylko wdzięczność Ventrue. Ale w jej mniemaniu patrycjusze honoru nie mają, nie tak to ujęła? I wyczucia najwyraźniej bo nie rozumiał jej Milos ni w ząb. Nie pojmował nurtu, który wprawiał w szał tą gangrelską rzekę. A najgorsza była świadomość, że kąpał się ongiś w jej toni ale nic z tego nie pamiętał. Poczucie straty roznosiło się po nim echem, odbijało od pustych przestrzeni. Wszystko to ukradła mu Małgorzata. Tłumił w sobie pragnienie by ją zabić. Tłumił w sobie pragnienie by do niej zawrócić.
 
liliel jest offline  
Stary 16-03-2016, 23:47   #26
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
- … Opowie pan trochę więcej o sobie, panie Czajkowski?
Mimo że prowadzenie rozmowy z wozu nie należało do czynności specjalnie komfortowych, to podjęła się jej mimo tego. Za pierwszy cel obrała brodatego mężczyznę, który wcześniej jechał u boku Boruckiego. Kiedy Ghul rozmawiał z Lordem Koenitzem to właśnie on dbał o organizację w oddziale. Wyglądało na to że robił za prawą rękę agenta Szafrańca.
- … Wolałbym nie.
I najwyraźniej nie był specjalnie gadatliwy.
– Aha, haha. – zaśmiała się nerwowo. Nie minęło pięć minut, a sprawy już nie szły dobrze. Jednak… Ani myślała się poddawać!
– T-to może coś o pańskich ludziach? Musieliście z pewnością wiele przejść by stworzyć tak zgraną drużynę. Na pewno ma Pan jakieś ciekawe historie! Niech Pan opowie jak się wszyscy poznaliści!
Czajkowski milczał dalej, zaciskając usta w cienką linie. Z deszczu pod rynne.
Nie chciał kłamać w w obliczu tak szczerego entuzjazmu, ale...

– Oj oj, jaśnie panienka nie powinna tak męczyć mości Czajkowskiego. – wtrącił wesoło jadący obok blondyn. – Wie panienka jak ciężko jest przymusić taką bandę do nocnej jazdy? Ich wymarzona nocna aktywność to chlanie do białego rana. Gdyby mogli, nie rozstawali by się z winem, pijacy jedni!
– Pasujemy do towarzystwa. – skomentował głośno jadący za nim poharatany mężczyzna.
– Fakt. Czerwony trunek takiej czy innej natury, tylko szkoda że nasz taki drogi. – zripostował z dramatycznym westchnięciem, rozkładając ramiona.
– Z tym, że my naszego nie przelewamy za darmo.
– My nie! Ale Czajkowki? Co byśmy nie balowali, to jakoś zawsze jedyny trzeźwy! – blondyn skierował oskarżycielski palec na brodatego mężczyznę, – Przyznaj się! Za kołnierz wylewasz!
Jadący z przodu wojownik pokręcił z politowaniem głową.
– Nazywa się to odpowiedzialne picie. Powinieneś spróbować, może raz nie obudziłbyś się z poobijaną twarzą.
– Nie moja wina że Górka nie potrafi rozpoznać dobrego dowcipu! Cholerny matkoje-

Przerwało mu stanowcze chrząknięcie po drugiej stronie wozu, od do tej pory cichego, bladego jeźdźca. Mężczyzna wskazał tylko na jadącą między nimi wampirzyce.
– Aaaaaa, cóz za brak kultury z mojej strony, jakby moja matka to widziała to by mnie przez kolano przełożyła i złoiła tak że bym przez tydzień na konia nie usiadł. – zaśmiał się nerwowo blondyn, pomimo desperackich zapewnień Zofii że absolutnie nic się nie stało. - Domasz Krasicki herbu Dołęga, do usług Panieni. – ukłonił się uroczyście… Na tyle na ile to pozwalała jazda konno. – Ta góra mięcha po której Turek nożem malował to Gosław Kryński, herbu Rogala. Mściwoja Czajkowskiego już Pani zna, a ten piękniś po Pani lewej Konstanty Rozciecha, herbu Bruszka. Przypomnij mi, jaka jest historia z okiem?
– Bełt – padła sucha odpowiedź.
– Kłamie. Własną siostrę podglądał przez dziurkę na kluczy, i ta ko nożem potraktowała.
– Naprawdę? – zapytała zaskoczona.
– Nie/może. – odparli jednocześnie.

...

Nie mineła dłuższa chwila, a Krasicki zupełnie owinął sobie młodą wampirzycę w okół palca, opowiadajac z Kryńskim zmyślone historie. Czajkowski spoglądał na nich od czasu do czasu, pilnując by się nie zagopolowali za bardzo.
' Kiepscy komedianci... '
' Ale ten jeden raz, na coś się to przydaje. '


* * *


- … Nie boicie się, że wam wybuchnie?
– A gdzie tam, Pani Zofio. Chyba że bym Rozciechowi łeb do środka wsadził, ale wtedy nie byłby to wypadek!
Po rozbiciu obozowiska młoda wampirzyca dalej trzymała się ludzi Wojciecha. Domasz z... Innym szlachcicem, którego imienia nie pamietała, tłumaczył jej właśnie jak działa armata, kiedy dziewczyna gwałtownie poderwała głowę do góry.
– Czy to… Krew? – zapytała, pociągając nosem. Wzrok jej natychmiast powędrował do wracającego do obozu Popielskiego...
Parę szybki kroków później, znalazła się u boku słaniającego się ghula.
– Proszę Pana, wszystko w porządku? Cały Pan poharatany! – zapytała zatroskana, z wyrazem autentycznego zaniepokojenia na twarzy.
- … I co to za zapach? – dodała po chwili.
- Tak to się kończą zaloty z wygłodniałą pustelnicą. Ma szczęście, że żyw wrócił. Widać się Swartka opamiętała na czas.- westchnął gniewnie Wojciech jakoś nie chcą tłumaczyć charakterystycznego zapaszku i plam na spodniach, które nawet on… bez ostrości wampirzych zmysłów, dostrzegał.
- Poświęcił żem się, dla dobra wyprawy - wybełkotał niewyraźnie Popielski i próbował wypiąć dumnie poranioną pierś. Syknął tylko z bólu i przez zęby. - Gdzie Marta?
- Poświęcił… dobre sobie… oczy ci się do jej zadka świeciły.- prychnął ironicznie Wojciech.- Jednej Gangrelce służysz… więc powinieneś wiedzieć, jaka bestyjka w nich siedzi. Poświęciłeś… bajarz z ciebie kiepski mości szlachcicu, bo w takie bajdurzenia nikt rozumny nie uwierzy.-
- Marta nie z takich! - warknął Popielski niespodziewanie ostro i przybladł jeszcze bardziej, bo rzeczoną Martę nad ramieniem Zofii ujrzał. Do ran przez Swartkę pozostawionych dołączyło zasinione oko, bo rozbójniczka swojego ghula z miejsca pięścią odznaczyła. Zaś gdy się z ziemi podnosić zaczął niezbornie, wydarła się na cały obóz, takimi słowy go rugając, że i wojakom gęby kraśniały jak niewinnym dziewicom.
- Sama ci sznur nowy ukręcę! - podsumowała swój wywód Marta, ale chociaż krzyczała i pięścią wygrażała, wcale za majstrowanie pętli się nie brała i w przedziwny sposób… wyglądała na zadowoloną.
Ekspresja Zofii przeszła od niezrozumienia, przez zdziwione „o”, do absolutnego obrzydzenia. Złagodniała trochę jak Popielski oberwał od swojej przełożonej… Ale tylko trochę.
- … Niech Pan się położył wcześniej, przyda się Panu odpoczynek… - wymamrotała pod nosem, odwracając się od mężczyzny. - … Sama chyba też tak zrobię.
- Może i inna, ale krew z krwi tego samego przodka.- mruknął pod nosem Borucki przyglądając się całej sytuacji z boku i pilnując pleców jaśnie panienki Zofii.
- Weźmiecie tego łajdaka na wóz, Wojciechu Borucki? - spytała Marta. - On może i niecnota… ale na bandurce wam pogra ku wesołości. Bo inaczej to chyba do siodła go przyjdzie przywiązać. Dziewkę mamy, to mu rany oporządzi, a i wam przy gotowaniu pomoże.
- Oczywiście waćpanna. Nie raz się leczyło z takich ran.-
rzekł Borucki kłaniając się w pas Marcie i zamiatając czapką trawę.- Wydobrzeje, a i pomoc ślicznej kuchareczki się przyda.Starość nie radość.-zakończył gromkim śmiechem swą wypowiedź.
Zofia wyglądała jakby miała zaprotestować, ale ostatecznie tylko mrukneła - Pod warunkiem ze go najpierw wykąpiecie
-Oczywiście jaśnie panienko.- zgodził się skwapliwie Borutek.

* * *


Zofia nigdy nie przyzwyczaiła się do spania w trumnach. Rozumiała że niektóre wampiry traktowały to jak niezbędną tradycję i praktycznie wymóg, ale osobiście tak długo jak miała wybór wolała zwykłe słomiane łoże w piwnicy. W podróży zaś zawsze zakopywała się pod ziemie – choć nie było to ani finezyjne ani przyjemne. Zazdrościła gangrelom zdolności stapiania się z gruntem.

…Był jeszcze fakt, że śpiąc w trumnie było w całości zdana na łaskę przydzielonych jej ludzi. Jeżeli któryś z nich otworzyłby wieko…
Tej nocy mogłaby spać w ruinach. Albo w karocy Koenitza. Z pewnością nikt by jej za to nie winił, ani nawet nie podejrzewał prawdziwego powodu dla którego się na to zdecydowała.

Jednak… Ludzie ci, wszyscy, co do jednego, gotowi byli walczyć z potworami dla sprawy maskarady. Zwykli śmiertelnicy przeciwko potworom Tzimicse.

Jeżeli oni godzili się ryzykować swoje życie, pokładali zaufanie w ją i otacząjące ich wampiry, to i ona musiała odwdzięczyć się tym samym.
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."
Aisu jest offline  
Stary 20-03-2016, 21:24   #27
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Pierwszy dzień… który spędzili razem, poza znanymi sobie kryjówkami. Coś do czego powinni się przyzwyczajać. Co więcej, w podróży na wschód musieli zacząć polegać na przypadkowych kryjówkach, bowiem wschód kraju był mniej zamieszkany, a dzicz… nie była naturalnym środowiskiem dla wąpierza.Nawet jeśli się było Gangrelem. Owszem, Zwierzęta uważane była za władców lasu, ale i one wolały unikać leśnych obszarów, których nie znały.
Piwnice była obskurna i zawilgocona.


Dla niektórych Kainitów, to miejsce spoczynku było poniżej ich oczekiwań i wymagań. Niestety było też zapowiedzią przyszłych miejsc spoczynku.
W tym czasie słudzy pilnowali ich bezpieczeństwa, jak i wykonywali ich polecenia. I zajmowali się sobą.

Ludzie Sarnai trzymali się z boku, tatarski ludek przyglądał się skośnymi oczami ludzkiemu zbiegowisku w środku obozu. Największy chaos panował w obozowisku założonym przez Boruckiego. Ghul Marty był hałaśliwy i wesoły i charyzmatyczny. I miał doświadczenie w organizowaniu obozowiska. Do Borutka i jego ekipy dołączyli ludzie Marty. Halszka szczególnie miła była dla starego ghula i użyteczna… i to w sposób jaki ciężko było oczekiwać po dziewczynie z prowokacyjnie niedbałym stroju odsłaniającym wszetecznie jej krągłości. Jakby na zachętę do pochwycenia ich. Była ona zadziwiająco zwinna niczym liszka, aż odwdzięczała się śmiechem, tym którym udała się ta sztuka. Tych jednak można było poszukać pomiędzy Marty a Zofii grasantami. No i może niektórymi wojakami Milosa. Mnichy Bożogrobcy i rycerze Koenitza wykazywali się wstrzemięźliwością. A ludek Sarnai trzymał się z daleka i rzadko się odzywał w ludzkim języku, woląc własny jękliwy i śpiewny język.
Popielski zaś był przyjazny i uśmiechnięty i gadatliwy… strasznie gadatliwy. No i dzieci.

Ventrue dla swych potrzeb trzymały czwórkę tych pociech, nieco bladych i zmęczonych. Anemicznych w ruchach, choć… karmionych dobrze, lepiej niż ktokolwiek w całym obozie. Nieobecne spojrzenia, blade uśmiechy i trzymanie się blisko powozu, przypominały Milosowym ludziom ich pana, jeśli zagniewa swą panią. Wtedy potrafiła ukarać takim właśnie wepchnięciem w zachwyt. Dzieciaczki były pewnie od miesięcy pod wpływem prezencji i rozkoszy jaką sprawiało im karmienie ich panów, że zostały zepchnięte w całkowitą zależność i już nic innego nie cieszyło ich tak jak przebywanie blisko nich. Choć rycerze Koenitza mieli przykazane spełniać zachcianki dzieci to… te dzieci już nie miały innych życzeń, jak bycie użytecznym dla Ventrue.



Krew… czuł ją wszędzie.
Krok po kroku… echo rozchodziło po korytarzu. Olbrzymi kamienny zamek… tu znał go… ciężkie masywne mury wzniesione przez jego przodków.
Szedł do głównej sali tronowej.. gdzie stał tron. W mroku korytarza widział sylwetki. Nie widział twarzy i był z tego powodu szczęśliwy… To były twarze jego przyjaciół, sług, rodziny… zabici przez niego, ale przecież go oszukiwali i zdradzili, prawda? Prawda? PRAWDA?!
Nie pamiętał dlaczego spiskowali przeciw niemu, nie pamiętał samej zdrady. Pamiętał szepty, pamiętał ostrzeżenia. Nie pamiętał przed czym.
Gdyby matka tu była. Ona by wiedziała. Ona by pomogła… Musi ją odnaleźć. Ale czy żyła? Czy może była kolejnym bezgłowym korpusem…
Nagle wszystko się rozmyło… był w czyichś objęciach?
Mateczka. Jej zimne ramiona otulały go. Jej usta szeptały cicho.- Wyruszyłeś z niedużą eskortą, twój brat patrzył jak odjeżdżasz smutny, ale stanowczy. Miałeś przywdziać habit, miałeś zapomnieć o swym dziedzictwie, o prawie które ci przysługiwało. Nie potrafiłeś nie mogłeś… Płonął w tobie gniew i ta furia sprawiła, że nie czekałeś długo na okazję, by wyrwać się ze swej świty od opiekunów…
… Obozowisko? Sala tronowa? Sceneria się zmieniała co chwilę, ale on walczył i zabijał mieczem. Szybko i gwałtownie. Jeden woj padł tuż przy przywiązanych do drzew koni, inny padł na stół rozchlapując puchary z winem… jego krew zmieszała się z nim. Biskup… ten zginął, za czuprynę pociągnął go w kierunku ognia w kominku… nie … to był eremita? Czy go zabił, czy się z nim sprzeczał?
-...uciekłeś od niego, nie mogłeś oddać serca Bogu, byłeś zbyt ambitny i wzgardzony. Zabiłeś tych którzy mieli cię z daleka pilnować.- jej szept wciskający się do głowy niczym żelazna szpila przebijająca ucho.
Nie… nie pamięta… Za to ją.. ciężarną kobietę, której brzuch rozciął… bliźnięta… jego dzieci.
- Brawo brawo… zaprawdę wyborna z ciebie marionetka mój… -głos obcy zimny i męski. Przepełniający go przerażeniem większym niż cokolwiek innego na ziemi. Głos diabła.

Obudził się nagle… Miał jeszcze wrażenie że słyszy jej ciepły głos. Tak na skraju świadomości, a może to przez krew.
Głos Małgorzaty.- Już dobrze syneczku… to tylko zły sen.
Jej głos… jej krew w jego żyłach uspokajała go. Jak bardzo pragnął znów do niej wrócić.
Milos rozejrzał się i zobaczył dwóch swoich wartowników, z czego jeden powie zatrwożonym głosem.
- Nikogo nie znaleźli panie. Żadnego godnego ciebie.-


Tuż po przebudzeniu Ventrue zwołał wiec wampirzy. Jak zawsze mając na sobie błyszczącą zbroję i uśmiech przyklejonym niemal do ust rozpoczął przemowę i dyskusję jednocześnie. Jego podejście i zachowanie było typową taktyką Ventrue.
“Oczywiście że ja tu rządzę, ale tylko dlatego że mam odpowiednie przymioty. Szanuję i poważam wasze zdanie, ale ostatecznie to JA podejmuję tu decyzje.”
Był śliski jak niemal wszyscy Patrycjusze, ale nie tak doświadczony jak najstarsi z nich. Przedstawił też swą prawą rękę. Rycerza ze Styrii.


Brunona z Gleisdorfu, który jak się okazało, po polsku mówił acz z twardym jak kamień akcentem. On miał dowodzić całą wyprawą za dnia w sprawach wojskowych, sprawy organizacyjne i tabor mości Boruckiemu powierzając. Taka to była propozycja, przy której Wilhelm dość stanowczo obstawał.
Także w kwestii organizacyjnej zwiad proponował pozostawić Sarnai i jej ludziom wspieranych przez dzielnych wojaków Marty. Takież były jego propozycje i miał w nich wsparcie zarówno ze strony Lecroixa, jak i księdza Giacomo. I wyraźnie liczył też na wsparcie Zofii patrząc tęsknie w jej stronę.


Swartka gdy przybyła na pożyczonym koniu to w całą tą dyskusję się nie wtrącała obojętnie przysłuchując się rozmowie. Od czasu do czasu drapała się jeno zadku w miejscu gdzie dziura była. A gdy skończyli debatować sama się odezwała.
- Teraz to ja.. mam... problem… Bom głupia zapomniała o jednym... Jest droga przez mokradła w okolicy. Spokój od ludzi i cisza… jeno… tak naprawdę drogi są dwie.- westchnęła zafrasowana.- Jedna naokoło… trzy dni i trzy noce. Bezpieczna. Druga.. eeech.. z drugą jest problem. To stary szlak, bezpieczny dla wozów… groble jeszcze trzymają to i wasze wozy przejadą, acz. - usiadła na ziemi drapiąc się po czuprynie.- To stara historia.. jeszcze z czasów piastowej dynastii. Otóż.. w okolicy była dość duże sioło… W czasach gdy Chrobry dogorywał rządził nim młody Mści...wóóój?- zamyśliła stukając pazurem po warce.- a może Mścibor… albo inny Mści...wy? Aaaach… Pal licho jak się nazywał. Powroźnikiem go zwali. Krześcijanin tylko z imienia… Walenty bodajże.. Tak więc Krześcijanin z imienia bo żony… czy też nałożnice miał trzy, wszystkie siłą do łoża wzięte. Ów Mściwoj był wojem Chrobrowym i rządził tu z nadania Piastów, ale po śmierci… chyba właśnie Chrobrego to tu się w okolicy żercy i kapłani starych bogów kryjący na bagnach podnieśli łby i kmieci zaczęli nawoływać do tego by czarnych przegonić i krzyże obalić. Powroźnik sam nowych zasad nie zachowywał, ale co by się połasić do nowego porządku krwawo je na kmieciach egzekwował… może nawet dopisał parę swoich… aaach… nie pamiętam! Dawne to dzieje.- podrapała się po policzku wampirzyca.-
Ziemie te więc ogarnęły walki między zwolennikami a starych bogów, a tymi których czarni i niemieckie złoto do reszty przekabaciło. Tutejsi kmiecie też się zbuntowali którejś nocy. Do siedziby Powroźnika wdarli, służbę wybili... jego samego torturowali i zamęczonego wrzucili do bagna. Należało się szui… ponoć co noc się tam objawia jako widmo i jęczy o modlitwę… Nie widziałam, nie potwierdzę… Zresztą… nieważne.-
odetchnęła głęboko.- Kmiecie wzięli krwawą pomstę na Powroźniku i jego służbie, ale za sukinkotami to nawet czarty się nie ujmą. Gorzej że potopili w bagnach dwunastkę jego dzieci, wszystkie ochrzczone i niewinne… i to była ich omyłka, bo choć Bóg Krześcijański za Powroźnikiem się nie ujął, to za dzieci wywarł już pomstę. Wyszły one z bagien i...noc w noc zaciągały pod wodę kmieci. Całą wioskę tak wymordowały. Byłaby to ciekawa historyjka do opowiadania przy ognisku, acz…- spojrzała na wampiry mówiąc.- Sęk w tym, że te utopce... one wciąż tam są. Zimnych nie tykają, bo jak utopić coś co nie oddycha? Ale z wami idzie wielu cieplutkich, a na nich utopce się już skuszą. A szkoda, bo tak w jeden dzień przeszlibyśmy całe mokradło. Więc… jak chcecie iść? Którą drogą?-


Po naradzie ksiądz Giacomo podszedł do Jaksy z delikatnym uśmiechem i nieśmiałością wypisaną na uduchowionym obliczu. Aż ciężko było uwierzyć, że to Ventrue z klanu.
- Pozwolisz dostojny rycerzu na pogawędkę o duchowych sprawach. Obawiam się, że choć dla Wilhelma jestem spowiednikiem to jednak przyziemny z niego Spokrewniony, a Lacroix tylko o metafizyce gada… zresztą…- spojrzał w kierunku Francuza, który udawał się w “konkury” do Sarnai.- Mam wrażenie, że nie przepada za moim towarzystwem. -
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 14-07-2016 o 20:19.
abishai jest offline  
Stary 21-03-2016, 22:52   #28
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
WIEC/WSZYSCY

Przemowę Koenitza mógł Milos sprowadzić do uprzejmego oświadczenia: “Oczywiście że ja tu rządzę, ale tylko dlatego że mam odpowiednie przymioty. Szanuję i poważam wasze zdanie, ale ostatecznie to JA podejmuję tu decyzje.”
Powiedział co wiedział.
JA mam przymioty, JA podejmę decyzję, JA rycerz niezbrukany co przeżuwam vozhdy i popijam juchą dzieci.
- Ja, ja, ja... - wyrzucił na jednym wdechu odrobinę zniesmaczony Węgier. - Alles klar. Tylko, że... jak to szło? „To nie jest do końca wyprawa wojskowa. Raczej wolna kompa...nija?” - przedrzeźniał słowa Koenitza, włącznie z nieudolnym akcentem.
Sarnai przez chwilę przyglądała się Miklosowi zza stojącego po jej prawicy ghula, mruknęła do Tsogta coś cicho.
*- Tacy sami obydwaj... *
* - Mmm... * - wojownik odmruczał zgadzając się ze swą panią.
- Dlatego jestem otwarty na wasze propozycje i rady.- odparł Wilhelm z uśmiechem i zaciśniętymi zębami.- Acz… nawet wolna kompanija musi mieć przywódcę, który ostatecznie ją poprowadzi do celu.
Sarnai spojrzała jawnie zaciekawiona ripostą “żartownisia” Milosza. Założyła ręce nie piersi przyglądać się rada pojedynkowi o władzę.
Zofia przyglądała się temu bez słowa, stojąc z na uboczu. Sprawiała wrażenie, że myślami jest gdzie indziej, i chyba nawet nie słuchała toczącej się dyskusji.
- Albo... przywódcy nie mieć - Zach sceptycznie wykrzywił usta. - Kwestie strategiczne możemy omawiać wspólnie i zatwierdzać przewagą głosów. Widzę tu wielu mądrych i wiekowych Kainitów, żal byłoby polegać na wiedzy i doświadczeniu tylko jednego.
- Można by pomyśleć, żeś zmienił klan. Mówisz jak… Brujah.- uśmiechnął się kwaśno Koenitz.- Prawdą jest to, że możemy strategiczne sprawy omawiać wspólnie, a i nie mam nic przeciw takim naradom, niemniej… w każdej chwili można nastąpić wydarzenie wymagające podjęcia nagłej decyzji, a wtedy dziesięć głosów nie zastąpi jednego.
- Pod warunkiem, że będzie rozsądny - zgodził się husarz. - Czas pokaże. Do tej pory jednak wstrzymajmy się z rozpisywaniem hierarchii.
Ghul Sarnai zabrał głos:
- My na przedzie, wspierani przez Marty ludzi, co dalej? - nawiązał do ody samo-pochwalnej Koenitza. - Jak wozy i resztę oddziału organizować? Pomysłu na to żadnego nie było. - dorzucił - Samym zwiadem zawiadować wszyscy chcą?
Marta porzuciła swój dębowy kijaszek, po którym od początku narady smarowała zwęglonym patykiem dziwaczne wzory, by zaraz wycinać je nożem.
- Sarnai na przedzie to dobra myśl. Ja przy niej - zła. W otwartym terenie my ich spowalniać będziem. W lesie czy na mokradłach - oni nas. Czasem, doraźnie, tak. Nie na stałe. - Jednak sięgnęła po odłożoną dębinę, kolejny zakręcony wiór upadł do jej stóp. - Ale ty rację masz, Wilhelmie Koenitz. Zbyt podzieleni my. Źle to będzie na Smoleńsku wyglądać. Ot - wbiła nóż w pieniek, na którym siedziała i po raz pierwszy podniosła wyżej wzrok. - Ja z moimi do Węgra pójdziemy pod rozkazy.
- Więc tak to wygląda?- zapytał ironicznie Wilhelm i spojrzał na husarza.- Tak to wygląda rozsądek? Anarchia raczej … Niech tak będzie. Kto tu kogo popiera? Lepiej od razu wyjaśnić.-
Spojrzał na księdza, a ten rzekł.- Ja naturalnie wesprę Koenitza. Może i jesteśmy tutaj nowi i nie znamy tej krainy, ale… taka otwarta napaść w imię własnych ambicji, to mało rycerskie zachowanie mości Zach.-
Koenitz zaś zwrócił się do Sarnai bezpośrednio. -Tyły miałyby zabezpieczać oddział Jaksy, lub część mych podwładnych. Ciężkozbrojna jazda to dobra osłona zadu taboru.
- Szybko się waść obrażasz jak na kogoś kto ma setką ludzi dowodzić - Milosa wzrok spoczął na ułamek chwili na Marcie by wrócić do Koenitza. - Waśnie nikomu nie po drodze, natenczas proponuje jednak dowodzenie choć uprościć. Wezmę pod siebie Martę i jej oddział, tak samo radzę by żołnierze Zosi zostali połączeni z ciężkozbrojnymi Jaksy pod jego domyślną komendą, dziewczynie nie ujmuję przydatności - skinął Zosi, która poderwała głowę, słysząc swoje imię. - ale wprawy w dowodzeniu to ona raczej nie ma. Tatarzy powinni iść jako zwiad, przodem, dalej formacja pancernych Koenitza i Jaksy, na końcu my z Martą, jako mobilni będziemy mogli na tyły mieć baczenie, także te dalsze by gości zza pleców uniknąć.
- Panna Zofia z Ulm sama zdecyduje komu chce podlegać i w jakiej mierze.- stwierdził wprost Wilhelm. Z boku grupy dobiegło ciche. ’ N-naprawdę wystarczy sama „Zofia”…’ podczas gdy Koenitz kontynuował.- Jakkolwiek i moi ludzie i ci Jaksy to ciężka jazda… to jednak łączenie ich razem jeno kłopot sprawi. Ani ja nawykły do taktyk zakonnych, ani oni moich nie znają. Jedna grupa może za taborem tyły osłaniać i za odwód robić w nagłych wypadkach, a że moi.. najliczniejsi, to lepiej ażeby Bożogrobcy jako odwód stanęli. Chwały z pewnością starczy dla wszystkich.
- Zatem zgoda jeno co do mej pani oddziału? - spytał nieco ironicznie Tsogt.
- Na to wygląda.- stwierdził Giacomo smutnym tonem głosu.- Niestety… ambicje wychodzą zbyt wcześnie na wierzch w tej grupie.
- Ambicja rzecz dobra - stwierdziła Marta, nieoczekiwanie łagodnym głosem. - Giacomo Księże… Ty nas nie rozumiesz ani trocha. My inni niż wy. Zupełnie. To, że swary zaczynamy… po pyskach pierzemy się… wyzwiskami się obrzucamy… albo butami… to u was może jest koniec rozmów. U nas dziarskie powitanie jeno. Im bardziej na wschód, tym bardziej tak jest. Przywyknij, bo i w Smoleńsku nie dogadasz się… - Przetoczyła spojrzeniem do Koenitza i zbierała się, by rzec coś, ale ostatecznie odpuściła i tylko kiwnęła Tyrolczykowi głową, by zrozumiał, że i jego się te uwagi tyczą.
- Ambicja jest jak sztylet… wyciągany nie w porę, sprawia kłopot.- odparł cichym tonem Giacomo.- Ale… może i znajdziesz czas, by mi te zwyczaje wschodu wyłuszczyć?
Kiwnęła głową i na powrót nachyliła się nad drzewcem. Kolejne wypowiedzi umajał zgrzyt stali o twarde drewno.
Spojrzenie Sarnai zaś spoczęło na Koenitzu z lekką ironią. Mówiła mu o tym juże wczoraj. Nie chciał słuchać. Teraz niech się stara nadwątlony szacunek i władzę odbudowywać.
Koenitz zaś spojrzał na dotąd milczącego Jaksę.- A jaka jest waści opinia w tej sprawie?-
Rycerz zakonny stał w milczeniu spoglądając swoim jednym okiem na wszystkie zebrane wampiry. Nie znosił dworskich utarczek. Nie czuł się dobrze w takich sytuacjach, jednak brał udział w niezliczonych bitwach i wyprawach wojennych.
- Zwiad tatarski jest słusznym pomysłem. Bożogrobcy nie są tak ciężką jazdą, jak rycerze mości Koenitza, jednak w obwodzie dobrze się sprawdzą. Wy zaś Zach, macie ludzi mobilnych i zwrotnych. W razie kłopotu szybciej dotrą i na przód i na tył wyprawy. Ludzie Marty podobnie. Nie ulega wątpliwości, że w czasie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa dowódca musi być jeden, a inni muszą wiernie wykonywać jego rozkazy. Od tego zależy los nas wszystkich. Co zaś do polityki i podejmowania decyzji, gdy nie ma nad nami zagrożenia, to nie pytajcie mnie o to proszę. Jestem prostym żołnierzem. Nie przywykłym do podejmowania trudnych decyzji.
Dla większości zebranych był to najdłuższy kiedykolwiek słyszany wywód krzyżowca.
- To prawda… w bitwie nie ma czasu na narady, ani na kwestionowanie rozkazów.- stwierdził stanowczo Wilhelm wpatrując się z Milosa.
- Na potrzeby bitwy trzeba też skrócić łańcuch dowodzenia - Zach nie zamierzał łatwo ustąpić. - Trzeba to gremium rozbić na trzy oddziały, każdy z niezależnym dowódcą aby podejmować i przekazywać szybkie decyzje. Żeby jednak nie wyszło, że nie znam kompromisów… Bierz waść koronę, ale noś ją mądrze bo w skórę nie wrasta.
- Tsy oddsialy.- wtrącił cicho acz uprzejmie Lecroix.- Cy to dobly pomysl, by na polu bitwy kasdy z nich robil co innego?-
- Nie… -stwierdził Koenitz.- Dlatego że armia, każda armia tylko jednego przywódcę, ale tak….Sarnai zajmie się zwiadem, mości Boruckiemu zostawimy tabory, rycerz Zach niech dowodzi swoimi i Marty… skoro mu na tym zależy. Ja jako głównodowodzący natomiast będę całości pilnował i główną siłą, skoro rycerz Jaksa woli podlegać komuś.
Dowódca Bożogrobców skinął głową na znak akceptacji. Dla niego dyskusja była zakończona.
Tsogt skinął głową. I tak ich głos nie liczył się za wiele na tym “wiecu”, oni zaś mieli zadanie do wykoniania.
 
liliel jest offline  
Stary 22-03-2016, 20:02   #29
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację

WSZYSCY

– Kobiety. – Martę musiała ukontentować opowieść. Aż dłubać w drewnie przestała i dłonie zacisnęła oburącz na drzewcu, o ziemię je wspierając. – Co z kobietami?
– Dwie starsze… poszły do wody za swym mężem… z tego, co pamiętam, najmłodszą ojciec z matką wzięli do siebie – zamyśliła się Gangrelka.– Niepotrzebnie… bo powiesiła się o poranku.
– One z dziatkami nie straszą? – Marta aż się nachyliła w przód.
– Chyba że skarlały… bo po gębie nie wyznasz, że to kiedyś ludzkie potomstwo było. Tak ich wykrzywiło – mruknęła Swartka ze śmiechem. – Rzadko kiedy ich spotykałam więcej niż trzy na raz, acz… my Zimni nie leżymy w ich gustach.
– Wy Zimni o gorącokrwistych troszczyć się winni – wtrącił się Tsogt – bez całej rzeszy ludu, niewielu was zostanie. – Spojrzał na Martę pochyloną nad patykami.
– Jak kto łazi na nawiedzone bagna to sam sobie winien – wzruszyła ramionami Swartka z ironicznym uśmiechem. – W okolicy wszyscy chłopi wiedzą, że są miejsca, które należy unikać, a utopce… nie lubią się oddalać od swego błotka.
– Tedy na około jechać trzeba by ludzi bezpiecznie przeprowadzić – wzruszył ramionami ghul.
– Wies ty mosze jakh te… uhtopce sem niscy? – zapytał Francuz.
– Hmm… silne to to i odporne. Strzelać ni ma po co, bo ze strzał sobie nic nie robią. Dzwonów święconych nie lubią, pewnikiem wody też… może i ognia? Właściwie to się nigdy nad tym nie zastanawiałam – zafrapowała się Swartka, drapiąc po czuprynie.
– To ilu ich tam jest ogółem? – wtrącił Zach.
– Dwanaście… tak mi się zdaje – odparła Gangrelka, licząc na palcach. – Dwanaście różnych.
– Szkoda tyle drogi nadrabiać – ciągnął husarz z zabłąkanym błyskiem w oku. – Skoro potwory na ciepłych żerują, to może by sami zimni wpierw poszli? Teren oczyścili? Nic tak nie zbliża jak walka ramię w ramię, a i by się nam coś na rozruch przed ruskimi ziemiami przydało. No i trochę, co by nie smęcić, rozrywki? Dobra okazja by się bliżej poznać.
– Po prawdzie – mruknęła cicho Marta – to powinniśmy. Ciemny lud co w topce wierzy, bo je widział na własne zdumione gały, łatwiej wąpierza istnienie przyjmie.
– Bez przynęty… nie wyjdą z leży.– wzruszyła ramionami Swartka.
– Mości Jakso… czy twoi ludzie... wszak zakonnicy, gotowi by byli do takiej walki?– zapytał Koenitz uprzejmie.
Rycerz skinął głową.
– Tak. Nie straszne im utopce. Przestrach nie jest cechą dobrego rycerza. Tak jak i narażanie życia podwładnych nie jest cechą dobrego dowódcy – podsumował jednooki.
– Poniekąd Milos ma rację… czas zmarnujemy idąc naokoło, a i dobra walka pozwoli się lepiej poznać. Niemniej na taki bój ze śmiertelnych wziąłbym jeno ochotników.– stwierdził Koenitz.
– Ghuli nie starczy? Ciepli więc poczwary zwabią – sugerował Zach. – Zaradniejsi niż zwykły człek. Tłumów nie ma co tam ciągnąć, to nie Grunwald.
– To już każdy wedle własnej woli – stwierdził -Wilhelm po namyśle.– Trzeba się liczyć z tym, że ranni będą. Więc wolę chętnych. Jeśli tylko ze swymi ghulami chcesz iść, nie mnie ci zabraniać.–
– Myślałem, że ustaliliśmy, że właśnie tobie – żachnął się Zach. – Wobec tego niech się każdy przyszykuje. Tej nocy do owych bagien dojedziemy? – zwrócił zapytanie do Swartki.
– Na miejscu jednakże liczę na posłuszeństwo wobec mych rozkazów. – stwierdził wyniosłym tonem Ventrue.– Tutaj możemy sobie omawiać strategie i negocjować, ale w bitwie jest jeden naczelny wódz.
A Swartka wzruszyła ramionami.
– W godzinę będziemy na miejscu.
Rozbójniczka uniosła się z miejsca, włosy na plecy odrzuciła, czarne pasmo od wykarminowanych ust przyklejone odrywając.
– Ja głupia dziewka z bagien jestem – rzekła – ale coś mnie w tej opowiastce, choć krasnej, nie pasuje bardzo, Swartko. Bóg po sprawiedliwości to na wieczną pokutę w topieli Powroźnika mógł pchnąć… Ale dobry Bóg takich rzeczy nie robi niewinnym dziatkom, toć je na wiekuistą mękę skazałby jako ich ojca – popatrzyła na Jaksę i Giacomo pytająco. – Co inne dawne bogi. Oni lubiali tworzyć pomniejsze sługi na podobieństwo swoje i poddane sobie. Na wiek, płeć, cnotę czy jej brak nie patrzyli przy tym zanadto. Coś w tym moczarze siedzieć może jeszcze. Coś, co jak ofiarę te dziatki przyjęło. Jakso – obróciła się do bożogrobca – ja słyszała od jednego Nosferatu, że topce niczego bardziej od różańca nie boją się. Że człeka z różańcem na szyi wciągnąć w toń nie dadzą rady. A po oczach nim uderzone ślepną jak kocięta.
– Ładować się będziem w bagna, na terenie nieznanym, przeciwko nieznanym przeciwnikom na słowo jednej jeno osoby, co ją poznalim ledwo parę godzin temu i jeszcze ludzi ryzykować i na wabik wystawiać? – Tsogt wypowiedział zdanie przysłuchującej się wypowiedziom wampirów Sarnai. – Zadanie nasze inne, nie zaś dać się w bagna jakoweś wciągać w imię zadzierzgnięcia sympatii w boju. Tem bardziej skoro jest droga inna i dla ludzi bezpieczniejsza. Chcecie iść na mokradła, to idźcie. My nie ruszym.
Rycerz Habsburgów tylko skinął głową w zrozumieniu i rzekł.– Ksiądz Giacomo też nie ruszy w bój, bo pożytek z niego byłby żaden, więc ta wyprawa dobrowolną jest. Ty jednak drogi Marcelu chyba nie zostaniesz, co?
Widać było, że się Francuz wzdryga by powiedzieć tak. Widać było że na spotkanie z utopcami ochoty nie ma. Niemniej ostatecznie rzekł.– Tak… wyrusssę.
Marta rzekła Italczykowi i Francuzowi krótkie pożegnanie, przed Koenitzem znowu dygnąć próbowała, i tak samo marnie jej to wyszło jak przeszłej nocy. Nim opuściła zgromadzenie, przy Węgrze zatrzymała się, dwa palce wsparła lekko na jego ramieniu i do ucha się nachyliła.
– Za blisko Krakowa te upiorzyska, czymkolwiek są – wyszeptała. – Maskarady Rusinów uczyć mamy, na własnej ziemi nie przechodźmy mimo. Dla własnego bezpieczeństwa, a Szafrańcowi ku wywdzięce, że kiesę otworzył. Choćby i nie szeroko. Idę rychtować nas.
Zach skinął na znak zgody.
– Ilu z sobą bierzesz?
Dwa palce podniosła mu z ramienia i przed oczy przesunęła.
– Czworonoga?
Skinęła twierdząco.
Tatarzy widząc rozchodzące się towarzystwo ruszyli ku swemu obozowisku. Sarnai zatrzymała się w pół kroku i posłała Tsogta do Koenitza zanim odeszli całkiem. Ghul podszedł do Wilhelma i do ucha coś szepnął.
 
Asenat jest offline  
Stary 22-03-2016, 20:55   #30
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
*** Przed Wiecem ***

– Hoho, jaśnie panienka wstała pierwsza. – zauważył poharatany mężczyzna który najwyraźniej pełni straż przy jej trumnie… I którego imienia zdążyła zapomnieć.
– … Dobry Wieczór. – Powitała go zaspanym głosem, przecierając oczy. - … Pozostali nadal śpią?
– Jak zabici! – zauważył wesoło podchodzący z Boruckim blondyn. Mężczyzna obok niej pokręcił z dezaprobatą głową - Wyglądało na to, że ten konkretny dowcip zmęczył się wszystkim bardzo szybko.
– Ah, ha ha. – wampirzyca wysiliła się na śmiech, ale bez dużego entuzjazmu. Nadal nie pojmowała, dlaczego niektórzy tak uwielbiali żarty o ich domniemanym nieżyciu. – W-więc, jak tam obozowisko, Panie Borucki? – zapytała ghula gdy też już podszedł. Jednocześnie wzrokiem przeczesywała obozowisko, wypatrując… czegoś. Albo kogoś.
-Spokojnie waćpanno… Wszystko w najlepszym porządku. Pies z kulawą nogą nie zagląda w te strony.- wyjaśnił Borutek z uśmiechem.
- … Żadnych kłótni? – ciągnęła dalej.
-Nie. Żadnych. Zresztą z kim to się kłócić. Każdy łazi swoją drogą i siedzi oddzielnie.- wyjaśnił ze śmiechem Borucki wskazując kolejne miejsca.-Tatary tam… koenitzowi tam, zakonni tam-
- … Rozumiem… Więc nie widzieliście niczego… Dziwnego? – zapytała, zerkając na czarną karoce Koenitza.
- Dziwnego?- spytał Borucki przyglądając się bacznie dziewczynie. Ta opuściła wzrok, wiercąc się niespokojnie.-W jakim znaczeniu… dziwnego?-
– Um… Czy nikt… Nie wychodził z karocy Koenitza? -
-Jego małe… hmm… dzieciaczki. Tak. Wychodziły.- stwierdził Borucki w odpowiedzi po chwili namysłu.
- … I co z nimi? Wszystko w porządku? – rozejrzała się po zebranych obok ludziach. – Ktoś z nimi rozmawiał?
-Koenitza sługi jeno. Dzieciaki trzymały się blisko karocy, a rycerze służący Ventrue, dopilnowały by głodne nie były i szkoda im się nie stała.- wzruszył ramionami Borutek.
– Ah, t-to dobrze. – odparła z wymuszonym uśmiechem.
Wcale nie poczuła się lepiej.

*** Wiec ***


Zofia zniosła jakoś kłótnie o przywództwo, nawet jeżeli nie wsłuchiwała się w rozmowę zbyt uważnie. Ale kiedy Swartka zaczęła poruszać następny problem cichaczem się z zebrania po prostu zmyła.
Wiedziała że powinna była brać w tym udział, ale co innego zakrzątało jej umysł.
Zżerało ją to wręcz od środka.
Kwestia dzieciaków Koenitza.
Nie mogła dłużej tego odkładać. Rozumiała że Koenitz nie miał wyboru… Z pewnością nie teraz… Z kogo się pożywia. Klątwa wampirów potrafiła być dla Ventrue dużo okrutniejsza niż dla innych. Ale musiała zobaczyć że…
Co konkretnie? Dzieciaki były podobno zadbane. Zdrowe. Raczej nie będą energiczne, skoro Koenitz musiał się z nich pożywiać.
A jednak…
A jednak musiała zobaczyć na własne oczy.
Dlatego kiedy wszyscy byli zajęci… Kolejnymi kłótniami, prawdopodobnie… Uznała że zahaczy o karoce Koenitza. Wystarczyło wyminąć parę strażników… Nie żeby ktokolwiek zwracał na nią uwagę… I praktycznie stała u drzwi.
Nie była pewna gdzie był czarodziej Tremere… Na naradzie, chyba? Nie zwracała uwagi… Bo jeżeli będzie w środku…
...Cóż, jeżeli siedziw środku, to wtedy będzie myślała dalej.
Położyła drobną dłoń na klamce, i dyskretnie otwierając drzwi wślizgnęła się do środka.
Dzieci były blade, ubrane niczym mieszczańskie potomstwo. Dzieci kupców, ale rysy proste… bardziej chłopskie, fryzury niemodne. Spały, wtulone w siebie i odpoczywające. Ciche. Jak aniołki. Najstarszy był chłopiec, podrostek prawie. Potem dwaj młodsi chłopcy i dziewczynka.
Wampirzyca zacisnęła usta.
Najstarsze dziecko… Właściwie nie nazwałaby go nawet dzieckiem. Musiał mieć co najmniej 13 lat. W tym wieku chodziła już z ojcem na polowania. Bardziej młodzieniec.
Natomiast te młodsze…

Pochyliła się do przodu. Przyglądając się raz młodzieńcowi, raz siedzącemu obok dzieciakowi.
Desperacko doszukując się oznak, że ten straszy był… Opiekunem, może?
Że z niego się nie pożywiali.

Ale był tako samo blady i osłabiony jak reszta.

Przymknęła na chwilę oczy.

Potem sięgnęła po leżący nieopodal koc, i przykryła je by nie było im zimno. Nauczyła się że noce w Polsce potrafiły być zdradliwe.
Jak niektórzy.
Pilnujący by nie obudzić dzieciaków, otworzyła cichutko drzwi i wymsknęła się na zewnątrz. Z marszu ruszyła na swoją stronę obozowiska, tym razem nie fatygując się z unikaniem ludzi Koenitza.

***

- … Dwulicowy… Zakłamany… Srebrno ustny kłamca… Niech go czorty porwą… - mamrotała wściekle pod nosem, kopiąc ziemię butem. - … Idę na spacer. – poinformowała stojącego obok szlachcica, który zaraz zaczął protestować.
– Jeszcze nie skończyliśmy zwijać obozu, ale czy aby na pewno…
Ale Zofia już zniknęła miedzy drzewami.
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."
Aisu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:41.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172