29-06-2017, 00:32 | #11 |
Reputacja: 1 | Jeffowi nawet udało się nawet na chwilę uspokoić nieziemski wkurw jaki nosił Michaela od momentu kiedy odzyskał pamięć. Te miesiące o których nic nie wiedział, czas kiedy ktoś robił z nim co chciał...no nie było opcji żeby strzymał coś takiego. Potem znowu sprowokować. A na końcu uruchomić kolejną szufladkę w pamięci. Lewis bujał się na krześle jak łódka na wlocie zatoki. - A po cholerę mi…- młodzik urwał, zaskoczony własną reakcją. Nerwowo oblizał wargi, nieufny już wobec wszystkiego, nawet własnych żądz - Czemu mi to przynosisz? W co mnie chcecie wrobić? - - Po co z tym walczysz, przyjacielu? - odparł mężczyzna z perfidnym uśmieszkiem na twarzy - Obaj dobrze wiemy, że tego pragniesz - Po tych słowach mężczyzna wyciągnął zatyczkę z worka i natychmiast w pokoju rozszedł się zapach, którego nie sposób było pomylić z żadnym innym. Organiczny z lekką nutką metaliczności w tle, oszałamiający zapach krwi. Michael poczuł, jak zaczyna mu się kręcić w głowie. Powieki opadły mu ciężko i z trudem uniosły się na powrót. - Chodź do taty, maleńki! Nie bój się! Chciał wykrzyczeć Jeffowi w twarz jak to go zdradził - najwyraźniej i wtedy i teraz. Wbić jego pełną samozadowolenia mordę w podłogę, wsadzić mu tego jointa w odbyt i trzymać tam aż się dopali. Ale w otumanionym mózgu błysła najlepsza myśl tego wieczora. Z kosą w plecach nic nie ugrasz. Z wymuszonym uśmiechem rozluźnił pięści i ostrożnie ruszył w stronę obcego - Taty, dupku? Imienia ci nie dali? - - O! - zdziwił się mocno i nad wyraz autentycznie mężczyzna. Zbliżył się do Michaela i spojrzał mu głęboko w oczy. Zapach krwi wwiercał się w umysł Lewisa niczym, jakiś przeklęty amazoński robal, który lubował się w znajdowaniu sobie leża w ludzkich otworach. - O?! Tylko na tyle...- Wszystko wokół przycichło i pobladło. Stojący przed nim mężczyzna coś mówił, ale Lewis słyszał tylko dziwny szum, jakby był głęboko pod wodą. Czuł, jak ślina zbiera mu się w ustach. Każda cząstka jego ciała łaknęła krwi. Choć jego umysł się wzbraniał przed tą bluźnierczą praktyką, ciało domagało się pokarmu.
__________________ W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki! |
30-06-2017, 10:26 | #12 |
Reputacja: 1 | Amy spojrzała nieprzytomnym wzrokiem na Eileena nieprzytomnym wzrokiem. To nie on tu powinien być. Był jej partnerem, kochankiem, a teraz nie czuła do niego absolutnie nic. Chciała zobaczyć tamtego mężczyznę. Zrozumieć dlaczego na samo wspomnienie zrobiło się jej wilgotno. Znaleźć go i spytać kim jest. |
02-07-2017, 14:06 | #13 |
Konto usunięte Reputacja: 1 |
__________________ Konto usunięte na prośbę użytkownika. Ostatnio edytowane przez brody : 02-07-2017 o 14:32. |
03-07-2017, 17:18 | #14 |
Reputacja: 1 | St. Michael - Widzę synu, że odzyskałeś przytomność. Dzięki Bogu, bo niezwykle się martwiłem. Już miałem wezwać pogotowie. Jak się czujesz? - Jakby ktoś mnie napruł jakimiś prochami - Michael przez chwilę miał ochotę “przypadkiem” coś rozjebać, choćby tą fikuśną drewnianą szafkę - Tatuś mówił żeby nie ruszać prochów, trza było słuchać. Gdzie ja w ogóle jestem? - błyskawicznie podniósł się do pozycji siedzącej, zsunął z kanapy i zaczął obracać się na samym środku pokoju jak naszprycowany koką chomik. - Jesteś w parafii świętej Barbary. Jakaś starsza kobieta powiedziała mi, że ktoś zemdlał na ulicy. Wraz z moim wikariuszem wniosłem cię do środka, synu. - Gdzie to w ogóle jest? Która godzina? - - Bleecker Street, Brooklyn. A godzina? - ksiądz spojrzał na zegarek - Trzecia. - Mam nadzieję że niczego nie zarzygałem. I...nie pamiętam jak przypałętałem się na Brooklyn. Kurrwa? - dodał na koniec jakby to było pytanie. - Synu, błagam. Jesteśmy w domu bożym. - duchowny załamał ręce - Poza tym, że straciłeś przytomność nie więcej nie nabroiłeś. - Ale ja straciłem przytomność na Bronxie, u siebie! - - Jak się tutaj znalazłeś, to ja już niestety nie wiem. Wiesz synu… narkotyki to grzech i zabójstwo własnego ciałą. Mamy tutaj taki klub, poradnię. - Narkotyki k...- powstrzymał się i urwał - Porywacz po mnie wróci, a nie narkotyki - - Porywacz? O Boże! Czy ty jesteś jednym z tych biedaków, co to policja odbiła kilka dni temu? - Pamiętam dopiero jak policjanci mnie odstawili do domu i tak mówili - - Uważam synu, że powinieneś u nas zostać. Znajdzie się dla ciebie kąt, jakaś skromna strawa, w sensie coś do jedzenia i jakaś praca. Bóg i Kościół pomogą ci stanąć na nogi. Co ty na to? Ja jestem ojciec Steven. - Michael. Mam rodzinę. Kurde, byłem u nich i znowu straciłem pamięć - - Tutaj będziemy ci mogli pomóc. Porozmawiasz z ludźmi. Mamy też psychologa, raz w tygodniu. Dodam, że to to pani psycholog. - ksiądz uśmiechnął się i puścił oko do Lewisa - Odzyskasz spokój wewnętrzny i może pamięć. To jak? Dasz się namówić? - A co ja, świr jakiś? - burknął, ale zupełnie zmienił minę na wzmiankę o pani psycholog - Nie wiem, na pewno zajrzę, ale chcę wrócić do swoich. Którego dnia przychodzi? - Pani psycholog? Będzie jutro, więc może wpadniesz. I psycholog, to nie psychiatra, synu. Przyjdź, to ci na pewno nie zaszkodzi. - Ke? - na Bronxie było jedno wspólne miano dla psychologów, psychiatrów i całej reszty. Na które ksiądz zareagowałby zapewne podobnie jak na przekleństwa - Przyjdę. Chyba. Jak nie zapomnę tego wcześniej. Wielkie dzięki, ojcze - nierozsądnie spojrzał w te niebieskie oczy, jakby czegoś szukał. Bo szukał. Poczucia winy że ksieżulek pakuje go z powrotem w to gówno z którego dopiero co zwiał. Bronx i Michael wrócili do siebie jak dwójka zjebanych ex. To było jego życie - nieustanna ciąg szpanowania gigantycznymi cojones, pościgów i ucieczek labiryntami bocznych uliczek, mniej lub bardziej honorowych bójek, niespodziewanych spotkań dawnych znajomych w najmniej komfortowych sytuacjach i łapania okazji za jaja. Ulica mówiła, mówiła dużo i chętnie, o ile ktoś wiedział jak słuchać. Duży M nie zdecydował się odezwać do nikogo z bliższych - kto wie co ciule które go obserwują by z tym zrobiły - ale szybko nadrabiał zaległości. Ni cholery nie chciał się przyznać że jakiś typ złapał go w siatkę i wyżarł mu mózg. Nawet zapytany wprost walił słabą ściemę o wypadzie z dziewczyną. A że podpytywał, to temat się pojawiał. Ale po pierwszym który dostał w mordę za głośne niedowierzanie przynajmniej z tym nie było już problemu. Obudził się w "jaskini" wyhosów. Chłopaki mieli łeb - rzucili najlepszy pomysł wczorajszego wieczoru. Gazety. W gazetach musiało być coś więcej o porwaniach, a jak dopadnie od kioskarzy stare numery to znajdzie i afisze o zaginionych. Pewnie nawet z adresem kontaktowym. Pomysł był dobry...tyle że nikt nie trzymał tak starych gazet. Wczorajszą dostał bez problemu. Kilka starszych. Journal, Times, Post żaden starszy niż z przedwczoraj. Oma BBQ z stoiska z kurczakami wysłała Michaela do miejskiego archiwum. Zakładając że go tam wpuszczą. W co osobiście mocno wątpił, a i tak pewnie by się tam zgubił. Trzeba było się zająć tym z innej strony.
__________________ W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki! Ostatnio edytowane przez TomBurgle : 06-07-2017 o 23:27. |
06-07-2017, 00:13 | #15 |
Reputacja: 1 | Warren cieszył się, że po kilku dniach udało mu się wyjść ze szpitala. Czy tak miało już być? Czy w pewnym wieku częściej sypia się w łóżku szpitalnym niż we własnym? Wolał nie dopuszczać do siebie takiej możliwości.
__________________ Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe. ”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej. |
06-07-2017, 19:46 | #16 |
Reputacja: 1 | Klub 54 ; Amy, Livia, Susan. Amy czuła niemal jak irytacja się przez nią przelewa. Znów coś wydawało się znajome, jednak za nic nie mogła sobie przypomnieć czemu. Patrzyła na pozostałe dwie kobiety całkowicie ignorując detektywa. Kim były i czemu je kojarzyła. Chciała z nimi porozmawiać, ale może obecność detektywa przy tej rozmowie to nie był najlepszy pomysł. Niechętnie zerknęła na Coberrtiego. |
07-07-2017, 00:33 | #17 |
Reputacja: 1 | Popołudniowy wypad na Benmore Terrace był desperackim ruchem. Nawet wywalenie garniaków z wagonu i boombox walący na full nie mogły zapchać tego wrażenia. Nawet nie chodziło o dwie godziny przebijania się metrem na południe miasta - ryzyko pozwalało się oderwać od gigantycznego syfu w którym wylądował - ale o bezlitosny drenaż oszczędności który wczoraj go spotkał. Tak to jest jak się przez taki kawał czasu nie dba o interesy. Powtórzył sobie zasady które wyknuł sobie leżąc w melinie: im mniej osób go widzi tym lepiej i maksimum godzina w środku. Nie znał - nie pamiętał żeby znał - dzielnicy, więc dobry obchód też się przyda. Stacja Greenvile. Czas wysiadać. Fuck yeah, gliny nawet tutaj rozpoznają czarnucha w kurtce Tomahawków. Reputacja! Wystarczył jeden rzut oka, aby dostrzec samochód stojący pod wysokim klonem. Dwóch gości siedziało w środku i ćmiło pety. Bez żadnych wątpliwości tajniacy na obserwacji. No jasne, przecież w życiu nie zrobiliby czegoś pożytecznego. Przez chwilę Michael stał zawiedziony - widok samego budynku nie obudził żadnych wspomnień. To w tył zwrot, i naokoło. Choćby miał zejść do zatoki i płynąć ze szczynami. Ale pewnie nabrzeżem też się dało przejść, albo między budynkami z którejś z sąsiednich uliczek. Akurat w ulicznego kotka i myszkę grać potrafił. Włóczęga po okolicy zajęła mu ponad kwadrans. W końcu znalazł się na tyłach interesujące go posesji. Skok przez płot i był na miejscu. Tył budynku prezentował się jeszcze gorzej niż jego front. Sterta śmieci obok poprzewracanych stalowych kubłów. Dwa tłuste szczury uciekły na jego widok. Pierwsze co rzuciło się w oczy, to wyważone wejście do piwnicy. Drugie to drzwi prowadzące zapewne do kuchni budynku. Wokół cisza i spokój. Żadnych tajniaków, ani innych obserwatorów. Na słuch też było spoko, więc Michael bezczelnie zapakował się do środka. Skoro nikogo nie było w domu, to jego głównym zmartwieniem było nie wyrżnąć na niczym śliskim. Nie miał latarki, miał parę zapałek, ale przecież nie będzie palił światła dopóki było coś widać w świetle z klapy.. Shit. Klapa. Wrócił na górę, coby upewnić się że żaden pojeb nie zatrzaśnie mu jej za plecami. Nie było kłódki gotowej do zatrzaśnięcia, ale jeżeli ktoś przyniesie coś swojego... Zbliżył się do wejścia, które w bardzo nieprzyjemny sposób kojarzyło się z otwartym grobem. W sumie podobnie też pachniało, jeśli tak można było powiedzieć. Wilgoć, zgnilizna i stęchlizna wydobywały się z wnętrza. Rozejrzał się wokół, ale raczej nie było sposobu, aby zabezpieczyć wejście przed zamknięciem go z zewnątrz. Z tego co widział stojąc przy pierwszym stopniu schodów wnętrze było w miarę puste. Pytanie czy z piwnicy były schody na górę. Smród był upierdliwy, ale nie było w nim niczego podejrzanego. Michael wszedł głębiej, na tyle na ile pozwalało światło. Wolno zaczął schodzić w dół. Ogarniała go powli mok i duszący fetor zgnilizny. Co dziwniejsze ożywała też jego pamięć. Znał to miejsce. Kurwa, znał to miejsce. Był tu. Obdrapane ściany i jakieś cudaczne mazidła na podłodze. Wypalone świece i nieprzyjemny odór kadzideł. W głowie pojawiły się obrazy przenikające się i obce niczym zagraniczny film. Jacyś ludzie skuleni, pogrążeni w modłach, czy też błaganiach. Wszyscy odziani w czarne, długie szaty, jak jacyś mnisi, czy inni księża. I co najgorsze, wśród nich był on. Michael Lewis. Co on robił wśród tej bandy pojebów. Modlili się? Nie modlił się ostatnie kilka dobrych lat. Blask świec rozświetlał piwniczne wnętrze. Widział schody prowadzące do góry, po prawej stronie. Widział jakiegoś chudego mężczyznę, który coś krzyczał. A po chwili… Po chwili do środka wpadli policjanci i ksiądz. Znał tego klechę. Stał pośrodku piwnicy i rozglądał się wokół. Przeszłość i teraźniejszość mieszały mu się w głowie. Czyli ojczulek leciał ciężko w chuja, udając że nie wie kim jest Michael. Tak nawet ponad to co podsłuchał - ‘wielebny’ sam poprowadził zasraną szarżę. Na chwilę przystanął. Próbował skojarzyć twarze z imionami. Vincent! Pieprzony Vincent, to on był za wszystko(wszystko?) odpowiedzialny. I ten goryl o kwadratowej mordzie - Santiago. On też tu był. Reszty nie kojarzył, choć wiedział że ich wszystkich zna. Modlili się...właściwie do czego się modlili? Nie do chudzielca, nie do niczego co było na schodach, cholera wie czego. Wiedział co chciał wiedzieć. Czas się wycofać, póki nikt go tu nie namierzył. Skok przez płot i był już poza posesją.Wolny i bezpieczny. Prawie.... - Dzień dobry - przywitał się jegomość w szarej marynarce - Czego tam szukałeś? - wskazał ruchem głowy opuszczoną posesję. - Dokumenty młody - odezwał się drugi z tajniaków za jego plecami. - Dzie…- chodząca kulka mięśni wystrzeliła w przód, jakby próbując przebiec przez policjanta. A tak faktycznie to powalić go na ziemię. Uderzył ramieniem stojącego najbliżej glinę. Trzask kości wypełnił powietrze. Kurwa złamał mu bark. FUCK. Sam w to nie mógł uwierzyć. Gość zwalił się na ziemię, niczym zrąbane drzewo. Lewis ruszył przed siebie. Gnał naprzód niczym jakiś pieprzony Struś Pędziwiatr. W kilka sekund miał gliniarzy kilkadziesiąt metrów za sobą, a ci nawet jeszcze nie zdążyli się kapnać że im ucieka. Wieczór był ciężki. Ciężki w tym dobrym znaczeniu - potu, wysiłku, adrenaliny. Zdobytej chwały, skutych mord i wygranych zakładów. Ze złej strony był tylko nieuchwytny ogon który ciągnął się jak smród w gaciach. Wypatrzył kilku, ale zmieniali się za często. Ilu ich mogło być? Z rana - nieuczciwie, boleśnie wczesnego rana Michael przypełzł na parking radia CH6. Z zasady jeżeli przypakowany murzyn z mordą zabijaki grzecznie prosi cię o wspomienie komuś że czeka na niego, to nie robi się specjalnych problemów tylko potakuje. Korzystając z tej zasady, Duży M umówił się na randkę z Ritą. - Witaj- zaczyna rozmowę na widok potężnego murzyna - Usiądź. Napijesz się czegoś? - Nie na moją kapsę ta dzielnica - dyskretnie - w swoim mniemaniu - wskazał faceta kilka stolików dalej, bliżej okien niż oni - To twój ochroniarz? - - Ja stawiam, nie obawiaj się. - po czym wzruszyła ramionami -Tak, jakby. Nie dziw mi się. Różne patologie krążę po mieście. Ty jesteś Micheal Lewis, tak? - Murzyni to patologia. Jasne. - wypadałoby powtórzyć potwierdzenie po raz drugi, ale jakoś mu to umknęło. - Nie tylko czarny. Jednak wiesz, jak jest. Czarni sami pracują na taką, a nie inną opinię. Dlaczego chciałeś ze mną rozmawiać? - Jakby was pozamykali w gettach byście wyglądali gorzej - - Daruj sobie takie pierdolenie. Nie przyszłam na wiec Czarnych Panter. Po co chciałeś się ze mną zobaczyć. - To ty daruj mi słodzenie "ja stawiam" - paradoksalnie, to był całkiem dobry wstęp do rozmowy, przynajmniej z jego strony - Nie jest mi za dobrze z wielką dziurą w pamięci z ostatnich miesięcy... - Nic nie pamiętasz? Naprawdę? - zdziwiła się Rita - A co na to policja? Co im zeznałeś? - Pamiętam i nie pamiętam. Nie wiem nic, patrzę do gazety - zdjęcie Andersona - i nagle wiem że był tak z nami - - To na co liczysz? - zapytała prowokacyjnie dziennikarka - Ja mam ci pomóc odzyskać pamięć? A co w zamian? - Liczę na to że jednak faktycznie coś nazbierałaś, a nie tylko nawijasz w radyjku byle nawijać. I że masz jakąś teorię. Że ktoś coś gdzieś. Jeżeli sobie kogoś przypomnę, to był w sprawie. Jak nie...to mogło go nie być - ta druga część była raczej słaba, ale zauważył to już dopiero po fakcie - Może mam, może nie. Tobie nic do tego. Ja się pytam, co mogę od ciebie mieć? Jesteś ofiarą, ale nic nie pamiętasz. To na co mi jesteś. Ani z tobą wywiadu nie zrobię, ani żadnych informacji nie uzyskam. Mogę tylko zrobić zdjęcie. Tylko kto będzie chciał oglądać czarnego gangstera na pierwszej stronie. Co mi możesz zaoferować? - Walić to - Michael nie był dobry w takie gierki - i (więc?) ich nie lubił. Bardzo - Kto by tam pomógł czarnuchowi - wstał od stolika. - Czekaj, czekaj - Rita wstała za nim i położyła dłoń na ramieniu- Nie powiedziałam, że ci nie pomogę. Muszę jednak mieć coś w zamian. - Nawet jebaną pomoc przekręcicie na kupczenie. - z odrazą spojrzał na rękę, ale powstrzymał się i nie rzucił kobietą przez stolik - Taki świat, co zrobisz. Nie ma nic za darmo. Powinieneś dobrze o tym wiedzieć. - Może wasz. U mnie jest miejsce na to i na to - Przestać pierdolić. Naprawdę nie masz do czynienia z pierwszą lepszą niunią z TV. Gadaj ze mną, jak z ziomkiem z ulicy,. Dasz mi coś, to i ja tobie pomogę. Prosty deal. - Deal to co innego, deal to ja rozumiem. A nie “pomaganie”. To słuchaj. Wiem kto dał cynk policji gdzie byliśmy. Paru ludzi widziało go jak wszedł tam razem z policjantami. - - I to jest informacja. Kto to ? - Na ćwoka trafiłaś, myślisz? - - Musisz mi zaufać, stary. Bez tego nie będzie biznesu. - No to nie będzie biznesu, dupa mnie boli od zaufania. - Ok, niech i tak będzie. Mów, co chcesz wiedzieć? Pytaj! Potem podasz mi nazwisko. - Chcę kopie zdjęć które masz z tej sprawy. - Zdjęć? Jakich zdjęć? Z uwolnienia was? Może być. - I z ogłoszeń o poszukiwaniach. Uricha i jego ludzi jak masz to też - - Dobra, da się zrobić. To jednak potrwa. Zdajesz sobie z tego sprawę? - Ile? - szczerze mówiąc, to sobie nie zdawał. I szybko kombinował jak z tego wybrnąć i nie umówić się w miejscu gdzie będą już na niego czekać. - Dwa dni. Tyle potrzebuje, aby wszystko przygotować. Spotkamy się tutaj za dwa dni, o tej samej porze. Ja będę mieć zdjęcia, a ty podasz mi dane księżulka. - Za długo - mruknął do siebie. To nie było zaprzeczenie - Deal? - Deal - odparła dziennikarka i wyciągnęła rękę przed siebie. Michael potrząsną podaną rękę. Ostrożnie, coby tym razem nie zrobić przypału. Plan był do dupy w wielu miejsach, ale był najlepszy jaki miał. Resztę dnia spędził z rodzeństwem. Matt i Murphy byli do niego zupełnie niepodobni - dwa szczeniaki przy hipopotamie. Wilcze szczenięta, głodne krwi i walki, gdyby ktoś miał głupie pomysły. Szlajali się po sąsiedztwie jak dawniej. Michael z trudem uświadomił sobie że to dawniej było ledwie kilka miesięcy temu. Jego świat się zmienił - wcześniej był bywałym światowcem, bo wiedział że za Nowym Jorkiem jest Filadelfia. Bo znał gangi z którymi nie sąsiadowali. Teraz był na tyle ważny by go porywać i kasowano mu pamięć jak w tanim SF ze straganu. Szlajanie było szlajaniem - ale nie odpuścił sobie zadania kilku pytań o barczystego gościa o kwadratowej twarzy. Zajrzał też do poleconej przez ojca Stevena psycholog. Wyszedł jednocześnie zawiedziony i uspokojony - dostał standardowy stek pierdół o narkotykach i silnej woli. Żadnych prób ciągnięcia go za język ile pamięta, czy słyszał jakieś nazwiska...Może jednak jego prześladowcy nie otaczali go tak szczelnie. Nie każdy był ich. A jeżeli komuś zaufać, to własnej krwi. Potrzebował zabezpieczenia gdyby spotkanie z Ritą miało być pułapką, albo gdyby po prostu okazało się że pytał za głośno. Cztery zapisane dziecięcym pismem arkusiki które jego bracia mieli przechować kilka dni bez czytania przed oddaniem Urichowi, Ricie, Stevenowi i FBI.
__________________ W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki! Ostatnio edytowane przez TomBurgle : 11-07-2017 o 02:09. |
10-07-2017, 17:53 | #18 |
Reputacja: 1 | Po zdaniu odcisków palców Amy i Susan wyszły przed klub. Trzecia kobieta ulotniła się już wcześniej - najwyraźniej nie miała ochoty pakować się w tę dziwną kabałę. Susan też nie podobało się to, co zastała w Studio, jednak potrzeba spotkania, informacji, właściwie czegokolwiek, co wiązało się z mężczyzną z wizji w metrze była zbyt silna, by przejść nad wskazówkami jakich dostarczył im smutas do porządku dziennego. I nie potrzebowała długo zaglądać w oczy nowej koleżanki, by wiedzieć że ją dopadło to samo. Parę minut później siedziały razem w taksówce jadącej do Soho. Przez całą trasę Amy starała się nie zerkać na swoją towarzyszkę, nawet nie wiedziałaby jak zacząć rozmowę. Jednak była ciekawa... cholernie ciekawa. I vice versa. 60 Wooster Street, tak jak mówił Warhol. Sam Andy Warhol. Susan na razie starała się nie roztrząsać faktu, że jak dotąd jedyną osobą która może pomóc im rozwikłać tajemnicę ich porwania jest artysta światowej sławy... Kamienica pod podanym adresem była całkiem porządna i wyglądała na w miarę cichą. Żadnych ćpunów, czy kocich szczochów na korytarzach. Mieszkanie Vincenta znajdowało się na drugim piętrze, w głębi korytarza. Oczywiście nikt nie odpowiadał na pukanie - w końcu właściciel wypoczywał sześć stóp pod ziemią. Dziewczyny zeszły więc z powrotem na ulicę i obeszły budynek. Stara dobra nowojorska architektura nie zawiodła, bez trudu wspięły się na schody pożarowe. Okna były zamknięte... Nastąpiła krótka wymiana spojrzeń, po czym Susan bez zastanowienia zbiła cienką szybę łokciem. Mieszkanie w środku było bardzo surowe. Ze ścian skuto tynk, odsłaniając cegły. Na ścianach wisiały różne obrazy, w tym kilka autorstwa Warhola, Keitha Haringa czy Basquiata. W wielu miejscach leżały palety, farby, pędzle. Z mebli ostało się tam tylko duże biurko ze stertą papierów, materac służący zapewne za łóżko, duża lodówka i wysoki regał na książki. Kobiety od razu po przestąpieniu progu ogarnęło uczucie, że znają to miejsce; uczucie tak samo mgliste jak wszystkie poprzednie przebłyski. Nie tracąc jednak czasu na retrospekcje obie zabrały się do poszukiwania czegoś, co mogło im przywrócić pamięć: listów, zapisków, zdjęć... Na pierwszy rzut oka papiery walające się po mieszkaniu były stertą makulatury: dziewczyny przebijały się przez dziesiątki niedokończonych szkiców, rysunków, notatek z rodzaju kupić błękit paryski, czy jutro o 15 spotkanie z Fredem. W końcu jednak w ręce wpadły im trzy arkusze pergaminu, które mogły coś znaczyć. Znów; żadnej konkretnej treści, jedynie wrażenie znajomości i nieokreślone obrazy. Pojawiły się w nich dwie osoby. Wyjątkowo blade osoby. Vincent i Victoria, to nie ulegało wątpliwości. Wizja nie dotyczyła jednak tego mieszkania, a jakiegoś starego domu na przedmieściach. Poza zapiskami i rysunkami w mieszkaniu nie było nic osobistego. Żadnych zdjęć, żadnych pamiętników. Było za to wiele książek. Albumy ze sztuką, astrologia, parapsychologia... I dwie pozycje, które od razu zwróciły na siebie uwagę. Luźne kartki pergaminu oprawne w wytłaczaną skórę - pisane po części dziwnym alfabetem. Arabski? - pomyślała Susan przeglądając pierwszy z zeszytów. Dalej można było znaleźć zagadkowe rysunki, jakby wyjęte wprost z hermetycznej książki. Druga pozycja miała tylko dziesięć stron, ale zapisanych bardzo drobnym, kaligraficznym pismem. Prawdopodobnie łaciną. Sam kontakt z książką wywołał u Susan dziwny dreszcz... A potem uderzył ją obraz. Vincent i Victoria siedzą pod ścianą naprzeciwko regału z książkami. Sześć osób siedzi przed nimi. Wśród tych osób są Susan i obie kobiety ze Studia 54. Rysy pozostałych osób są niewyraźne. Vincent coś tłumaczy trzymając w dłoni księgę zapisaną drobnym tekstem... Słowa przejście, nowe życie, wiedza, mądrość i potęga. Wszystko jest chaotyczne, zamglone i niejasne. Było jeszcze coś. Susan ściskała w dłoni klucz, który został jej wciśnięty na ulicy przez nieznajomą z szaleństwem w oczach. Szukała czegokolwiek, co dałoby się nim otworzyć... Jednak bez skutku. Amy zerknęła na rudowłosą. - Chciałabym się dowiedzieć, od czego jest ten klucz. - Powiedziała, gdy w końcu udało się jej skupić myśli. - A ja chciałabym się dowiedzieć, coś ty za jedna - odburknęła Susan. Amy nie wydawała się wroga, zresztą przecież kojarzyły się nawzajem. Drogę do mieszkania Vincenta przebyły w milczeniu, ale może nastał w końcu moment na jakieś odpowiedzi, a nie tylko pytania. Susan wlepiła wzrok w towarzyszkę, a potem zaczęła pakować wszystko, co wydawało się ważne do dużej skórzanej torby którą miała ze sobą. Dodatkowo dorzuciła jeszcze książkę o astrologii. Będzie dla Tammy. - pomyślała. Jej młodsza siostra w 1985 roku zajmowała się jeszcze hipisowskimi bzdetami. - Amy, jestem fotografem i niedawno mnie znaleziono po tym jak zostałam porwana. - Odpowiedziała bez skrępowania, bo i co miałaby ukrywać. Amy wrzuciła trzymaną książeczkę do torebki. - A ty? - Susan, Susan Finkel. Mam to samo co ty z tym porwaniem… I jakoś mnie to nie dziwi. Pewnie słyszałaś o Wall Street? Tam pracuję. - Jeszcze parę miesięcy temu spotkanie z fotografką mogłoby całkiem podekscytować Susan. Poznawała głównie dupków z instytucji finansowych i przydaliby się jej jacyś znajomi spoza tego kręgu… Ale te okoliczności nie były specjalnie fortunne. - Odpowiadając na twoje pytanie: nie mam pojęcia od czego jest klucz. Wcisnęła mi go do ręki jakaś zwariowana babka w futrze. Na ulicy. Może ją kojarzysz? - Wiesz… widziałam na ulicy setki zwariowanych babek w futrach. Mogłabyś zdradzić coś więcej? - Amy sama chętnie zapytałaby o swego wybranka, ale o co miała spytać? Pamiętała co do niego czuła i tyle. - Tak myślałam. - westchnęła Susan zapinając torbę - Dobra, nie ma co dywagować. Zbieramy się. - Tak, zwijajmy się. - Amy wyciągnęła aparat i zrobiła kilka zdjęć. * Do domu Susan wróciła dobrze po trzeciej w nocy. Wśliznęła się do swojego pokoju tak cicho jak umiała, bo nie chciała budzić Davida i Cynthii. Jej brat i przyjaciółka w przeciwieństwie do rodziców z dużą wyrozumiałością podeszli do tego, że Susan chce żyć normalnym życiem mimo porwania, ale wolała nie nadwyrężać ich zaufania tak późnymi powrotami. Zwłaszcza, że nie mogła przecież powiedzieć im, że noc spędziła włamując się do mieszkania nieboszczyka. Zamknęła za sobą ostrożnie drzwi sypialni i zapaliła nocną lampkę. Zdjąwszy kurtkę i buty położyła się na łóżku i zaczęła przeglądać rzeczy, które zabrała od Vincenta. Amy wzięła cienką książeczkę którą pojawiła się w wizji, Susan spakowała drugi z oprawnych w skórę tomików, ryciny i książkę o astrologii. Nic jej to wszystko nie mówiło, poza tym, że symbole przypominały okultystyczne wydawnictwa drukowane na wstrętnym makulaturowym papierze. Jutro był piątek... Do pracy miała wrócić w poniedziałek, postanowiła więc że zajrzy nazajutrz jeszcze raz do antykwariatu Szczura na Brooklynie, a przy okazji odwiedzi rodziców. Jeszcze chwilę wpatrywała się w rysunek przedstawiający głowę z dziurką od klucza, którą otwierał klucz o kościstej rączce, po czym jej głowa osunęła się na bark i dziewczyna zasnęła. Ostatnio edytowane przez fujiyamama : 10-07-2017 o 23:27. |
11-07-2017, 09:28 | #19 |
Reputacja: 1 | Amy wróciła do swego apartamentu w mieście. Była wykończona jednak gdy tylko przyłożyła głowę do poduszki, okazało się, że nie może zasnąć. Powracające wspomnienia atakowały ją gdy tylko zamykała oczy, a z każdym kolejnym narastał ten dziwny głód. Była już pewna, że był to głód krwi. Zrezygnowana owinęła się w szlafrok i wzięła z kuchni wodę. Wiedziała, ze to nie zaspokoi głodu, ale może chociaż gardło nie będzie tak cholernie bolało. Rozsiadła się na kanapie i wydobyła z torebki cienką książeczkę i aparat. Susan wzięła resztę... |