Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-06-2017, 02:06   #1
Konto usunięte
 
brody's Avatar
 
Reputacja: 1 brody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputację
Ghul - Śmiertelne uzależnienie


Światła w studio przygasły. Był to sygnał dla członków zespołu, aby zaczęli grać. Z głośników zaczęły wydobywać się dźwięki znanego wszystkim intro.
Zza kulis wyszedł wyluzowany, jak zawsze prowadzący. Jego uśmiech lśnił równie mocno, co skierowane na niego reflektory. Sprężystym krokiem zbliżył się do widowni i kilkukrotnie groteskowo, niczym teksański wieśniak poprawił garnitur. Garnitur leżał oczywiście idealnie, ale David lubił tego typu teatralne zagrywki pod publiczkę. To w sumie one ukształtowały jego pozycję w tym biznesie.
- Dziękuję, dziękuję - powiedział uciszając wiwatującą publiczność - Jesteś niezmiernie mili i oczywiście uczciwi w swoich reakcjach. Nie oszukujmy się jednak… Przecież doskonale wiem, że zabilibyście własną matkę, żeby tylko być na moim miejscu i wskoczyć w ten świetny garnitur, a po programie pojechać do apartamentu na rogu 110 i Columbus najnowszym Mercem.
Perkusista wyłapał żart prowadzącego i rytmicznie uderzył w talerze.
Zachwycona publiczność zaczęła klaskać jeszcze głośniej.
David uniósł wysoko ręce i niczym na znak biblijnego proroka, owacja ucichła.
- Dość żartów, bowiem dzisiejszy temat jest bardzo poważny.
Światła w studio ponownie przygasły i pozostał tylko jeden z pełną mocą skierowany na prowadzącego.
- Całe nasze miasto żyło przez ostatnie miesiące sprawą tajemniczych porwań. Dwa dni temu policji udało się odbić kilkoro uprowadzonych. Niestety nie został schwytany porywacz. Rzecznik policji twierdzi jednak, że porwania się już nie powtórzą. Dzisiejszym naszym gościem będzie kobieta, która o sprawie wie niemal wszystko. Dziennikarka i prowadząca kanału szóstego Rita Miles. Przywitajcie ją brawami.
Światła rozbłysły i do studia weszła średniego wzrostu blondynka ubrana w kwiecistą bluzkę i plisowaną spódnicę za kolano.
- Witaj Rito - rzekł podając dziennikarce dłoń - Nie wiem, czy wiesz ale dzieci kwiaty wymarły dawno temu lub zmienili się w bojowniczych yuppi.
- Daruj sobie Dave - oburzyła się Rita siadając na skórzanej kanapie - Mówiłam ci, że nie przyszłam tutaj z tobą żartować.
- Wybacz, ale sama mnie sprowokowałaś - wytłumaczył się prowadzący dłonią wskazując bluzkę swego gościa.
- Jeszcze słowo i wyjdę - zagroziła Rita.
- Dobrze, dobrze nie ma co się denerwować. Powiedz nam zatem Rita, co słychać w sprawie tajemniczego porywacza. Znane ci są jakieś nowe fakty.
- Tak. Mój naczelny mnie pewnie zabije, ale co tam. Sprawa jest na tyle paląca, moim zdaniem, że słupki oglądalności nie mają w tym momencie znaczenia. Z moich informacji wynika, że troje z uratowanych ludzi, ponownie zaginęło. Policja milczy na ten temat
- O! - zdziwił się niemal autentycznie David - Czyli porywacz nadal robi swoje.
- O to właśnie chodzi. Sprawa jest naprawdę śmierdząca. Zrobiono wiele, aby utrzymać w tajemnicy fakt, że jednym z uprowadzonych jest prezes dużej korporacji.
- Czyżby w grę wchodziły walki giełdowych rekinów?
- Tego nie można wykluczyć, ale przypuszczam, że sprawa jest dużo bardziej złożona.
David Letterman pochylił się nad biurkiem i splótł dłonie pod brodą. Spojrzał spod przymrużonych powiek na swoją rozmówczynię.
- Faktycznie wiele wskazuje na to, że seria porwań w naszym ukochanym mieście ma drugie, trzecie, a może i czwarte dno. Mnie jednak interesuje coś innego.
Rita nie wyczuła niestety tego, że sidła wokół niej zaciskają się i z zainteresowaniem i szczerością w głosie, zapytała:
- A cóż to takiego?
- Nie da się ukryć, że na tej tragedii zbiłaś niezły kapitał. Twoje notowania poszybowały mocno w górę - David wzniósł prawą rękę, jakby chciał komuś wskazać odległy szczyt - Już mówi się, że jeszcze jeden, czy dwa reportaże i nagrodę Pulitzera masz gwarantowaną.
Rita cała poczerwieniała na twarzy i przeszyła Lettermana zabójczym spojrzeniem.
- Wiedziałam, że bezczelny z ciebie typ. Jednak czegoś takiego nie spodziewałam się nawet po tobie. - rzuciła podniesionym głosem, jednocześnie odpinając mikrofon.
- Ależ po co te nerwy. Czyżbym trafił w czuły punkt?
Rita wstała i z trudnością hamując wybuch furii, położyła mikroport na biurku prowadzącego.
- Czyli to koniec rozmowy? - zapytał szyderczo Letterman - Kończymy, a ty wracasz do zbijania forsy na ludzkiej tragedii.
- Wiesz, co David? Kutas z ciebie!
Letterman uniósł obie dłonie i zaczął głośno klaskać. Jego gest podchwyciła publiczność i studio wypełnił odgłos gromkich braw.
- To była nasza cudowna i niepowtarzalna Rita Miles. A my wracamy zaraz po krótkiej przerwie.




Susan Finkel
Wiatrak pod sufitem kręcił się leniwie. Susan wpatrywała się w niego bezmyślnie od ponad 48 godzin. Sama jednak nie była do końca świadoma, ani swojej apatii, ani pozbawionego sensu gapienia się, ani upływającego czasu.
W głowie miała kompletny mętlik. Ponoć była porwana i przetrzymywana w jakimś ponurym domu przez ponad dwa miesiące. Problem jednak w tym, że nie pamiętała z tego kompletnie nic. Nieprzenikniona ciemność okrywała jej umysł bardzo szczelnie.
Myślami wracała do ostatniego wspomnienia sprzed uwolnienia.

Wracała po pracy do domu. Był późny wieczór. Mimo nalegań Kevina z działu kredytowego, poszła sama. Kevin to miły gość, ale jakoś kompletnie Susan nie pociąga. Do tego jest bardzo namolny i już chyba trzy razy odmawiała mu wyjścia na wspólnego drinka.

Ktoś za nią szedł. Tak się jej zdawało przynajmniej.

Otworzyła drzwi do klatki. To też pamiętała doskonale. Uczucie lęku powróciło, gdy przypomniała sobie, jak bardzo wystraszył ją Nelson, kot sąsiadów.

Co jednak wydarzyło się później?
Całkowita pustka.

Wyglądało na to, że ktoś ją uprowadził dosłownie spod drzwi własnego mieszkania. Doprawdy przerażające.

Wiatrak pod sufitem kręcił się leniwie. Gdy nagle rozległ się dzwonek do drzwi.
W pierwszej chwili do Susan, to zupełnie nie dotarło. Dopiero, gdy usłyszała drugą i trzecią próbę, a zaraz po niej odgłosy rozmowy, uświadomiła sobie, co słyszy.

Drzwi do jej pokoju uchyliły się i do środka zajrzał jej brat, David.
- Wybacz Susan, że przeszkadzam - powiedział cicho - Ktoś to zostawił pod drzwiami.
W wyciągniętej dłoni trzymał bukiet czerwonych róż do którego dopięta była mała koperta z jej imieniem i nazwiskiem.


Michael Lewis
U stóp Michaela walał się stos pogniecionych puszek. On sam siedział na fotelu przed telewizorem. Nie byłoby w tym fakcie może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że obraz na ekranie stanowiły jedynie poruszające się w oszalałym tempie czarno-białe robaczki.

- Ożesz kurwa! Stary! Naprawdę ci odwaliło. Eazy mówił, że coś ci z bańką szwankuje, ale że aż tak.
Lewis spojrzał na mężczyznę, który stanął przed nim. Jego twarz nic mu nie mówiła. Gość nawijał do niego tak, jakby znali się nie od dzisiaj, a on nie wiedział kto to taki.
- Nie gadaj, że mnie nie poznajesz? Ja pierdolę! Ty naprawdę nie wiesz kim jestem.
Mężczyzna, który do niego mówił przyklęknął przy nim i złapał go za głowę. Przekręcił raz w lewo, raz w prawo, po czym powiedział:
- Czym te skurwysyny cię nafaszerowały? Nie martw się stary dojdziesz do siebie i dojedziemy tych lachociągów.

Ciąg słów, zmienił się w serię obrazów.
Micheal i jego kumpel Wayne stali pod mostem brooklińskim. Czekali na dealera od tych pieprzonych Meksyków. Gość się spóźniał. Obaj mieli złe przeczucia. Nerwowo spoglądali na zegarki.
Wayne poszedł się odlać. I tyle w temacie.

Świat spowił mrok i tylko ten pulsujący ból w potylicy.

- Dlaczego mi nie pomogłeś, Wayne? - zapytał gościa, który klęczał przed nim i trzymał go za brodę.
- O! Widzę, że wróciłeś. Dobrze!
- Dlaczego mi nie pomogłeś, Wayne? - powtórzył.
- Niby, jak? Poszedłem się odlać, a gdy wróciłem ciebie już nie było.


Livia Schwartzwissen
Ściany pulsowały feerią barw, niczym w jakimś pieprzonym hipisowskim teledysku. Od delikatnej ptasiej żółci, przez zieleń, czerwień do zimowej czerni. Plamy mieszały się, falowały tworząc jakiś mistyczny obraz, pełen ukrytych znaczeń.
Livia próbowała skupić się na plamach przybierających znajome kształty. Odczytać ich sens. Wzrok jednak ślizgał się, uciekał.

W głowie jej szumiało, jakby gdzieś na dnie umysłu tkwił głęboki, niezgłębiony ocean. Ocean w czeluściach, którego skrywały się morskie diabły, ohydne lewiatany i wielobarwne rozwielitki.
Ich lepkie czułki muskały jej gałki oczne od środka. Cuchnący śluz ściekał wolno szukając ujścia.

Czuła, jak kleista ciecz wpływa jej do ust.
Chciała spić jej każdą życiodajną kroplę. Nasycić się boską ambrozją. Nektarem prawdy i objawienia.

- Livia! Livia! Do kurwy nędzy, obudź się! Ile razy ci mówiłem, żebyś nie tykała tego gówna.

Twarz Gerhard była tuż, tuż. Na wyciągnięcie ręki. Dobry, kochany Gerhard. Tylko czego się on tak drze?

Twarz Gerhard była tuż, tuż. Na wyciągnięcie ręki. Jego skóra zaczęła pęcznieć, jakby ktoś zaczął pompować balon.
Oczy wyszły mu z oczodołów i zaczęły wypływać niczym roztopiony ser.

- Chodź do mnie skarbie! Chodź do mnie! Czekam na ciebie! - powiedział stojący przed nią wysoki mężczyzna.
Jego skóra przypominała najpiękniejszy i skrupulatnie wypolerowany marmur. Drobne żyłki zdawały się mienić w srebrnych promieniach padających z nieba.

U jej stóp, coś zaszeleściło. Spojrzała w dół i ujrzała siebie, jak klęczy przed wysokim mężczyzną i zlizuje krew z jego nadgarstka.
Znała to miejsce. Tak dobrze je znała.


Amy Ashley
Sen. Dużo snu i odpoczynku. Tak, powiedział jej lekarz.
Po tym, co przeszła sen jest jedynym i najlepszym lekarstwem.

Sen jednak nie przynosił ukojenia. Nie przynosił odpoczynku, ulgi, ani odpowiedzi.
Gdy tylko zamykała powieki widziała kolejne upiorne obrazy, a do jej uszu wdzierał się
upiorny skowyt.

Jakby tego było jej ciało kompletnie oszalało. Biegunka, oblewający ją na zmianę zimny i gorący pot. Niepohamowane drżenie rąk i ciągła suchość w gardle.

Amy wstała z łóżka i wolnym krokiem ruszyła do kuchni. W lodówce miała na pewno karton z sokiem pomarańczowym.
O tak! Tego jej w tej chwili trzeba. Porcja zimnych i słodko-kwaśnych witamin.

Szarpnęła za drzwi od lodówki i jej oczy zostały zalane falą niemalże palącego światła. Zachwiała się i tylko cudem nie upadła na kolana.
Karton z sokiem był na wyciągnięcie ręki. Sięgnęła po niego.

Żelazista ciecz zalała jej język, gardło i przełyk. Była zimna, pozbawiona życia, tak jak trzeba. Nie dało jej to jednak pożądanej satysfakcji.
Czuła wielki zawód, a z oczu płynęły łzy.

- Kochanie, co ty wyprawiasz? - usłyszała za za sobą przerażony głos matki.
Diana klęknęła przy niej i ostrożnym gestem wyciągnęła z jej zaciśniętych dłoni kawał świeżej, ociekającej krwią wołowiny.
Amy nie mogła uwierzyć, że ten kawał miała przed chwilą w ustach i ssała go niczym najsłodszy lizak.

Co się z nią działo do cholery?

- Wiem, że może to nie jest najlepsza pora, ale kurier przyniósł to jak spałaś.
Diana wstała z kolan, schowała mięso do lodówki i podała córce stojące na blacie kwiaty. Przepiękny bukiet czerwonych róż.
- W środku jest liścik. Może ten cichy wielbiciel postawi cię na nogi.


Warren Anderson
Pot spływał mu po skroni, jakby w pokoju było co najmniej czterdzieści stopni. Nie pomagała ustawiona na maksa klimatyzacja, ani zimne okłady.
Ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Spodziewał się tego, ale teraz czuł się niczym uliczny ćpun na głodzie. Lekarz mówił, że to normalna reakcja organizmu na to, co przeszedł.
Pieprzony konował.

Reakcja na to, co przeszedł?
A co właściwie przeszedł? Do cholery!
Nic nie pamiętał z tych trzech, cholernych miesięcy niewoli. Nic, choćby jednej sceny, jednej twarzy. Absolutnie nic.

Konował stwierdził, że to też normalne. “Umysł wypiera bolesne wspomnienia” - wymądrzał się.
Jeśli tak faktycznie było to musiały to być faktycznie bardzo bolesne wspomnienia, bo w głowie miał kompletną pustkę.

Gdy sięgał pamięcią do ostatnich wydarzeń sprzed porwania, czuł tylko pulsujący ból w potylicy, a przed oczami widział twarz swego współpracownika, Johna Wentwortha.
Czyżby Wentworth miał okazać się jego Brutusem? To padalec.

Zająłby się nim, ale nie miał na to ani sił, ani pewności, że miał on coś z tym wspólnego.

Na domiar złego jeszcze ta przesyłka. Co to miało znaczyć? Wpatrywał się w leżącą na jego kolanach kasetę.
Obejrzał już jej zawartość kilkunastokrotnie i nadal nic z tego nie rozumiał. To wszystko wyglądało na jakiś ponury żart. Uznałby tak bez wahania, gdyby nie jeden niepokojący fakt.
On, Warren Anderson, prezes UCC był jednym z aktor na nagraniu.
 
__________________
Konto usunięte na prośbę użytkownika.

Ostatnio edytowane przez brody : 15-06-2017 o 22:37.
brody jest offline  
Stary 14-06-2017, 22:16   #2
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Po spektakularnej akcji policji przewieziono ich do najbliższego szpitala. Lilian potrzebowała niecałej godziny, żeby zorganizować transport męża do prywatnej kliniki. Jak się okazało niepotrzebnie. Samo przeniesienie zajęło godzinę, a później ponowiono komplet badań. Pewnie inni wtedy byli już wypisani, a Warren nadal nie mógł spać otoczony przez lekarzy.

Rano był już w domu rodzinnym. Żona roztoczyła nad biznesmenem ochronny klosz. Nie mógł sobie nawet zrobić samemu herbaty. O whisky nie wspominając. Oczywiście nagle w domu pojawili się wszyscy. Syn, wnuki, córka, detektywi policyjni… tak z całą pewnością Warren nie mógł odpoczywać. Choć nie czuł się zmęczony. Odnosił wrażenie, że jest zdrowszy niż przed całym tym porwaniem.

Kolejny dzień zaczął się od bardzo trudnej rozmowy z Lilian. Przekonanie żony, że musi wrócić do pracy po trzech miesiącach nieobecności nie należało do łatwych zadań. Z drugiej strony UCC przechodziło największy kryzys od momentu powstania w 1917 roku. A on stał na jej czele. Koronnym argumentem był brak dostępu do komputera w ich domu. Warren był święcie przekonany, że nie istnieją żadne przesłanki, żeby kiedykolwiek kupować komputer do domu. To urządzenie nie wnosiło wszak kompletnie nic do domowego ogniska.

Po kilkunastu minutach Warren Anderson jechał już swoją złotą Corvettą C4 z rocznika 1984 wprost do swojej pracy. 250 koni mechanicznych pod maską i panująca nad nimi półautomatyczna skrzynia biegów typu Doug Nash dawały mu poczucie siły. Siły, której jemu samemu już od kilku lat brakowało. Na drodze mógł być demonem szybkości, czego raczej nie doświadczał w codziennym życiu. Do końca nie rozumiał dlaczego koncern GM wyprodukował skrzynię biegów 4+3. W zasadzie normalny człowiek nie potrzebował dwóch dwójek, dwóch trójek i dwóch czwórek. I choć jako prezesowi dużej korporacji ciężko było mu zrozumieć ten pomysł, to już jako użytkownik cieszył się, że nie obciąża nogi ciągłym wciskaniem sprzęgła.


Na podziemnym parkingu znajdowało się wyznaczone miejsce parkingowe, które zajął. Cieszyło go to, że Wenthworth jako “pełniący obowiązki” nie parkował na jego miejscu.. Waren sięgnął laskę i powolnym krokiem ruszył do windy. Miejsce prezesa było najbliżej windy, co Anderson doceniał każdego dnia.

Na ostatnim piętrze wywołał zaskoczenie. Helen, sekretarka, natychmiast pobiegła przygotować kawę i przynieść poranną prasę. Anderson bez słowa zamknął się w swoim biurze. Nalał sobie dwunastoletniej whyski. Zakręcił szklanką w dłoni ogrzewając szlachetny trunek, po czym napił się go w spokoju.

Na cięzkim dębowym biurku stał Macintosh.
Najnowszy nabytek. Mówili o nim “przełom”. Warren z pogardą odnosił się do całego tego komputerowego szaleństwa. Jego stary IBM sprawdzał się całkiem dobrze. Choć dział inżynieryjny był zachwycony tym całym Excelem. A że działało to tylko na Macintoshach, to UCC wymieniło sporo komputerów w ostatnim roku. Jedynie Warren wkurzał się patrząc na komputer i słysząc w głowie durny spot reklamowy: “Dlaczego rok 1984 nie będzie jak Rok 1984”. Co ten cały Jobs wiedział o twórczości Orwella?

Rozmyślania Andersona przerwała Helen przynosząca dzienniki. Podziękował jej grzecznie i zdawkowo odpowiedział na pytania o zdrowie. Przystąpił do przeglądu prasy. Gdzieś na 3 stronie pojawiał się krzykliwy nagłówek: “Jednak nie uciekł od odpowiedzialności. Oprawca stał się ofiarą”. Obszerny artykuł poświęcony jego zaginięciu i odnalezieniu. Cała masa niepochlebnych opinii.

Po godzinie przyszła Helen z przesyłkami kurierskimi. Z uśmiechem spojrzał na informacje z giełdy. Po jego odnalezieniu akcje UCC zyskały 12 punktów procentowych. W prawdzie nie odrabiało to 40% spadku z grudnia 1984, ale dawało nadzieję na przyszłość. Muszą tylko stopniowo odciąć się od placówki w Indiach i jakoś to będzie. Na koniec sięgnął po kasetę VHS, którą włożył do magnetowidu pod telewizorem w swoim biurze.


Po kilku godzinach na stoliku stała pusta karafka. Krawat na jego szyi był poluzowany. Górne guziki rozpięte. Kaseta była przewijana już kilkukrotnie. Helen dostała polecenie, żeby nie dopuszczać do niego nikogo. Co nie było trudne, bo większość pracowników była przekonana, że prezes spędzi kilka dni na urlopie.

Okulary leżały na stoliku kawowym obok pustej szklanki. Zmęczony Anderson ściskał swój nos jakby chcąc rozmasować ból w zatokach. Wiele faktów zaczęło mu się składać. Ktoś, kto go uprowadził chciał go szantażować. Najpewniej poddał go hipnozie. Dlatego niczego nie pamiętał. A reszta ludzi porwanych razem z nim? Kim byli? Ktokolwiek stał za porwaniami miał na celu zdobycie haka na nich wszystkich.

Anderson schował kasetę do swojej skórzanej teczki i poprosił do siebie sekretarkę. Ostatni raz widziała go w takim stanie dzień po powrocie z Indii. Od razu musiała się domyślić, że tym razem jest równie źle.

- Helen, proszę dowiedz się kim są pozostali ludzie, których razem ze mną odnaleziono. Potrzebuję na jutro wszystkie wycinki prasowe. I najlepiej też wszystko co wiadomo na temat tego, kto to zrobił. I umów również zebranie zarządu na jutro. Chcę wiedzieć na czym stoimy i co się stało w ciągu mojej nieobecności.

Sekretarka obróciła się na pięcie i ruszyła do wyjścia.
- Helen i przynieś mi jeszcze dwie kawy.

Słońce już zachodziło nad Park Av 270 gdy Warren zdążył otrzeźwieć. I choć cały dzień oglądał wideo, to czuł się zmęczony bardziej niż po przetrzymywaniu w zamknięciu przez kilka miesięcy.
Do domu wracał taksówką. Zostało mu czekać na kontakt ze strony szantażysty.

 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 15-06-2017, 15:20   #3
 
Aiko's Avatar
 
Reputacja: 1 Aiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputację
Powrót wydawał się być jakimś surrealistycznym filmem. Zlepkiem różnych scen, które równie dobrze mogłyby się dziać w różnych dniach, w zupełnie innych miejscach. Wszystko dziwnie przerysowane, wręcz karykaturalne.

Podczas przesłuchań i rozmów jej głowa rozdarta była między walką z brakiem wspomnień i strachem. Bo co się działo gdy jej nie było? Czy zdjęcia poszły do druku? Jak udała się wystawa Garofalo? Odpowiadała nieskładnie, bo i co miała powiedzieć. Jej własny umysł odmawiał jej posłuszeństwa, nie dopuszczając jakichkolwiek wspomnień z dnia porwania i wszystkiego co wydarzyło się potem. Pustka, którą miała w głowie doprowadzała ją do szaleństwa i gdyby nie to, że Diana przyjechała ją odebrać chyba zabiłaby policjanta, który po raz piąty zadawał jej to samo pytanie.

Gdy dotarły do jej apartamentu, Amy rozglądała się po nim, szukając czegokolwiek co podsunęło by jej co planowała tamtego dnia. Diana w tym czasie pakowała jej jakieś rzeczy.
- Zostanę tutaj. - odburknęła Amy, gdy mama wyrwała jej niemal z ust szczoteczkę.
- Po moim trupie. - Odparła pewnym głosem wrzucając szczoteczkę do kosmetyczki. - Wyglądasz dobrze, ale wypuszczę cię dopiero jak się upewnię.

Amy na spokojnie przejrzała klisze zgromadzone w kanciapie, którą nazywała pracownią, podczas gdy Diana kontynuowała swoją tyradę. O tym, że powinna wyjść za mąż, że powinna znaleźć stałą pracę i przestać się szlajać po nocy.


Jaka była szansa, że wykonała niewłaściwe zdjęcie? Zbyt wielka, tylko czemu nic nie pamięta?

- Gdybyś miała kogoś, to pewnie by się nigdy nie stało! - Powiedziała Diana, wkraczając do pracowni.
- Przyganiał kocioł garnkowi. Będę mogła skorzystać z twojej ciemni? - Odparła spokojnie wrzucając kilka klisz do podręcznej torby, z aparatem.
- Jasne. Chodźmy już. - Diana rzuciła jej torbę ze spakowanymi rzeczami i ruszyła do drzwi. - Złapiemy po drodze coś do jedzenia.
- I coś do picia… potwornie chce mi się pić.


Lekarze mówili, że powinna spać. Jak bardzo chciała teraz móc w ogóle nie zamykać oczu. Obudziła się zlana potem i niemal poleciała w kierunku kibla by zwrócić zawartość wczorajszego posiłku. Nazwałaby te wizje koszmarami, ale jakoś słowo wydawało się zbyt łagodne.

Sceny nie przypominały jej niczego co widziała w swoim życiu, a były tak realistyczne.. Te powykrzywiane zniekształcone twarze, te okrucieństwo… wszystko tak realistyczne, jakby wydarzyło się naprawdę. Zamiast kłaść się po raz kolejny zaszyła się w ciemni, wywołując ostatnie klisze.

Po wymiotach przyszła gorączka, ze swymi wiernymi towarzyszami dreszczami. I pragnienie. Ciągłe pragnienie. Diana kursowała do sklepu kupując kolejne zapasy różnych napojów, licząc na to, że coś ugasi pragnienie jej córki.


Gdy wyjechała po raz kolejny Amy dopadła lodówkę.

- Kochanie, co ty wyprawiasz? - usłyszała za za sobą przerażony głos matki.
Diana klęknęła przy niej i ostrożnym gestem wyciągnęła z jej zaciśniętych dłoni kawał świeżej, ociekającej krwią wołowiny.

To było szaleństwo! Amy patrząc na matkę z niedowierzaniem wyjęła liścik spomiędzy kwiatów. Zaszła do łazienki by obmyć twarz i wykończona opadła na kanapę. Przez chwilę wpatrywała się w bukiet, który Diana ustawiła na stoliku. Czerwony jak wołowina, która ssała. Czerwony jak sny, które miała. Spojrzała na liścik.

"Sanguis eius super nos et super filios nostros"

Wyglądało na łacinę. Nie znała łaciny, wiec czemu ktoś miałby do niej w tym języku pisać? Ciekawość na chwilę przysłoniła głód. Musiała się dowiedzieć, kto i dlaczego do niej napisał.

- Skoczę do Eileena, ok? - Powiedziała podnosząc się z kanapy. Jej kochanek, chyba znał łacinę.
- Oszalałaś? Niby kto ci da kluczyki do auta?! - Diana wychyliła się z kuchni.
- Już wzięłam. - Amy pomachała matce kluczykami od starszego wozu, podchodząc do drzwi. Po czym coś ją tknęło. - Masz do niego numer?
- Tak… ale po co? - Matka spojrzała na nią lekko zdziwiona.
- Zadzwoń za dwie godzinki, ok? Upewnić się czy dotarłam.
- Dobrze…


Po chwili siedziała w starym aucie Diany jadąc w stronę centrum.


Na siedzeniu obok leżał tajemniczy liścik. Jak to jest, że pamięta wszystko tylko nie czas porwania. Zirytowana przyspieszyła. Oby Eileen jak zwykle siedział w tej swojej norze.
 
Aiko jest offline  
Stary 17-06-2017, 12:18   #4
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
Livia usiadła na kanapie. W głowie wciąż jej wirowało, ale wiedziała już, że nie zazna spokoju. Gerhard był upartym i nadopiekuńczym skurwysynem. Nie odpuści.

[MEDIA]http://movhits.com/uploads/posts/2014-03/1395162827_200811151442.jpg[/MEDIA]

- Pierdol się... - powiedziała słabo, podnosząc się do pozycji stojącej. W głowie jej się zakręciło i gdyby nie silne ramię byłego managera i opiekuna, pewnie wyrżnęła by czołem o kant stołu. Nie czuła jednak wdzięczności. Zdecydowanie nie. Prawdopodobnie poczułaby ją, gdyby mężczyzna pozwolił jej rozbić łeb, a potem się wykrwawić na śmierć. Tak, wtedy byłaby mu bardziej wdzięczna... Zamrugała, patrząc w wyjątkowo ostre światło nocnej lampki. Nagle przed oczami pojawiła jej się wizja jak ona sama spija posokę z czyjejś ręki.

- Co do chuja... - wymamrotała, chwiejnym krokiem podchodząc do zlewozmywaka w kuchni i puszczając solidnego bełta.

Kiedy już poczuła, że wypluła trzewia, wsadziła całą głowę do komory zlewu i odkręciła zimną wodę, która momentalnie zalała jej przetłuszczone, niechlujnie ścięte włosy. Pomogło. Livia czuła jak powoli odzyskuje przytomność umysłu. I choć wcale jej to nie cieszyło, była dzięki temu gotowa na starcie z Gerhardem i jego cholerną moralnością.

Nie zwracając uwagi, na kapiącą z głowy wodę, młoda kobieta wyprostowała się i dla podtrzymania równowagi, oparła plecami o zlew. Normalnie cechowała się szczupłą sylwetką, której wiele dziewczyn jej zazdrościło, lecz teraz była po prostu chuda. Odruchowo podciągnęła spadające z tyłka jeansy.

- Z tego, co pamiętam, zwolniłam cię. I zabroniłam tu włazić. - powiedziała znacznie wyraźniej, łypiąc nieprzyjemnie na byłego managera i odpalając drżącą dłonią papierosa.

[MEDIA]http://s5.ifotos.pl/img/a43968b30_aqaqpen.jpg[/MEDIA]

- Gerhard... Słuchaj, jestem ci wdzięczna, że karmiłeś mojego kota, kiedy... kiedy mnie tu nie było. Ale jestem dorosła, a to jest moje mieszkanie. Nie życzę sobie takich nalotów. I jeśli zrobisz to jeszcze raz... wymienię zamki. Wtedy choćby mnie już robaki żarły, nie wejdziesz tutaj. Czaisz?
- Czaję? Doskonalę czaję.
- odparł ostro - A teraz ty posłuchaj, co mam ci do powiedzenia. I mam nadzieję, że zaczaisz. Może to gówno, które w siebie ładujesz nie zażarło ci całkowicie mózgu.

Gerhard stanął niczym jakiś sierżant Bundeswehry przed Livią i wygłosił swoją tyradę.
- Słuchaj młoda panno! Wiem, że jesteś dorosła. Wiem, że miałaś trudne dzieciństwo i los cię nie rozpieszczał. I ja naprawdę wiele mogę zrozumieć, wybaczyć i tolerować, ale do kurwy nędzy, nie będę bezczynnie patrzył, jak pakujesz się śmierci do wora. Łapiesz? Codziennie mijam na ulicy tych małoletnich ćpunków, którzy tak jak ty zaczynali od niewinnego blanta, a teraz walą po kablach, aż im oczy na wierzch wyłażą. Nie pozwolę, abyś skończyła, jak oni. Łapiesz? Zrobię wszystko, co będę musiał, aby cię z tego szamba wyciągnąć. Nawet wbrew twojej woli.

Były manager wziął głęboki oddech. Jego mina nabrała bardziej łagodnego i miłego wyrazu.
- A teraz bądź miłą dziewczynką i powiedz, gdzie masz jeszcze pochowany towar?

Livia zmrużyła oczy. W pewnym sensie kochała tego gościa. Pokochała go już wtedy, gdy miała 7 lat i po śmierci rodziców została oddana do sierocińca, podczas gdy ciotka z Ameryki załatwiała papiery adopcyjne. Gerhard nie był nawet jej dalekim krewnym, którzy - swoją drogą - olali małą Livię. Był tylko dawnym chłopakiem ciotki, a jednak to on co niedziela, punkt 10.00 rano czekał pod drzwiami sierocińca, by móc ją zabrać na lody czy po prostu na spacer. Livia pokochała go w chwili, gdy po raz pierwszy dość nieporadnie przytulił małą sierotę i pozwolił jej się wypłakać, nie wypytując jak wszyscy inni - co widziała, co słyszała, co pamiętała z nocy, gdy doszło do zabójstwa.
Teraz jednak była dorosła, a Gerhard wciąż traktował ją jak dziecko, próbując sprawować kontrolę. Nie rozumiał tego, że prochy są jej po prostu potrzebne by tworzyć, by wydobywać z siebie turpistyczne wizje, które gdzieś tak krążyły w jej duszy i zżerały ją od wewnątrz. Te mroczne istoty były zresztą gorsze niż jakiekolwiek dragi, dlatego każdy obraz, który udało jej się namalować, przynosił nieco spokoju - na krótko co prawda, bowiem mrok opuszczał jej serce i przenosił się na płótno, ale zdaniem Livii i tak było warto. Dla tych kilku dni wewnętrznej harmonii.

Gerhard nie potrafił tego zrozumieć. Nie potrafił lub też nie chciał zaakceptować, że Livia tak właśnie chciała wieść swoje dorosłe życie.Dla niego wciąż była tą małą dziewczynką, którą przytulał w RFN-ie... i z tą wizją Livia chciała wreszcie zerwać.

- Powiem ci - odparła, uśmiechając się bez wesołości - Zdradzę ci, gdzie jest każda, nawet najmniejsza działka w tym mieszkaniu... ale musisz się ze mną przespać.

Gerhard obrzucił ją lodowatym spojrzeniem.
- Jak mi nie powiesz, to przetrząsnę kąt po kącie i znajdę wszystko. Mam do tego nosa. Uwierz mi - odparł.

Strząsnęła wodę z czoła, wpatrując się w niego z uporem.
- A ja wezwę gliny. I pójdziesz siedzieć za wtargnięcie do cudzego mieszkania i posiadanie prochów. - odparła twardo, po czym jednak czując, że przesadziła, opuściła wzrok - Gerhard, wiem, że się martwisz, ale ja nad tym panuje. Po prostu... potrzebuję tego. Żeby tworzyć. I żeby przetrwać. Niedawno były moje urodziny. Wiesz jak je spędziłam? Bo ja ni chuja. I nie dlatego, że zapiłam pałę, zaćpałam się czy coś. Po prostu nie pamiętam. Tak jak kilkoro innych przegrywów, którzy dali się porwać. - zaciągnęła się papierosem - Ale wiesz co? Ja za tymi wspomnieniami nie tęsknię. Bo i co mi z tego, że się dowiem, że jakaś banda kultystów posuwała mnie w dupę w imię Szatana? Ba, może nawet zrobili mi to, co tym dziewczynom w Detroit? Może naćpali mnie jakimś gównem, przywiązali na cmentarzu i dali jebać jakiemuś kozłowi, co? A ty się dziwisz, że łyknęłam kilka uspokajaczy żeby normalnie spać?! - ostatnie słowa wykrzyczała, wrzucając niedopałek do zlewu. Nie mogła już znieść tego, co narastało w jej wnętrzu.

Gerhard podszedł do niej rozkładając szeroko ramiona. Zbliżył się i mocno przytulił. Wtedy Livia usłyszała przeszywające wycie. Dopiero po chwili zrozumiała, że to jej własny szloch.

[MEDIA]https://media.giphy.com/media/CI1IwHU45OFvq/giphy.gif[/MEDIA]

Pół godziny później, gdy siedzieli na podłodze w kuchni, a Gerhard wciąż obejmował ją ramieniem, dziewczyna powiedziała:
- Jest coś, co pamiętam... a raczej, co sobie przypomniałam. Krew. Pamiętam krew, ale w konkretnym miejscu. To były tyły jednej z galerii w Soho. Wiem gdzie. Tak pomyślałam... Trochę to dziwne, skoro niby byliśmy uwięzieni cały czas. - pociągnęła nosem - Gerhard, zawieziesz mnie tam?
 

Ostatnio edytowane przez Mira : 17-06-2017 o 13:11.
Mira jest offline  
Stary 19-06-2017, 10:04   #5
 
TomBurgle's Avatar
 
Reputacja: 1 TomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputację
Unbury the hatchet

Michael był nienaturalnie cichy. Pyskaty, agresywny byczek od kwadransa siedział na fotelu i grzebał nogą w puszkach. Znowu zaczął oglądać swoje ciało w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji. Już po raz kolejny. W porównaniu z kumplem był atletyczną paczką muskuł w czarnym, amatorsko pozszywanym worku.

- Wiedzieliśmy że coś jest nie tak. Kurwa, sam to powiedziałeś. “Pieprzone Meksy coś kręcą” - roztrzęsionymi rękami zaczął panicznie zakładać z powrotem ścioraną koszulę, jakby to miało zatrzymać odzyskane właśnie wspomnienie - Powtórz mi to jeszcze raz - zażądał nagle.
- Co tu gadać? Już ci wszystko powiedziałem - odparł Wayne - Poszedłem się odlać, a jak wróciłem to ciebie już nie było. Pokręciłem się jeszcze chwilę, ale Meksyki też nie przyszły. Zabrałem się, więc do domu. Później dowiedziałem się od twojego starego, że zniknąłeś na dobre. -
- Ta, co tu gadać - mruknął. Nie miał problemu z zapamiętywaniem nowych rzeczy, pamiętał wszystko sprzed tych dwóch miesięcy i absolutnie nic z nich. Ale... - Starego? Kto to? Co to za miejsce gdzie teraz jesteśmy? -
- Jaja se robisz? Naprawdę aż tak ostro i beret wyprali? Stary! Twój ojciec, kumasz? A to - Wayne powiódł ręką dookoła - To nasza melina. Po tym, jak cię uwolnili, sam tutaj przyszedłeś. Tego też nie pamiętasz? -
- Nic, do spasionej kurwy nędzy. Jak mówisz to sobie przypominam. Więc nawijaj jakby książkę pisali. Pomagasz - tak faktycznie, to westchnienie ulgi wynikało nie z tej pomocy - choć pomagał - ale z potwierdzenia tego co pamiętał. Przez Michael przez chwilę zaczął powątpiewać nawet w to co pamiętał.
- Książkę? Kurwa, pojebało cię kompletnie, stary. Nie wiem, co mam ci jeszcze powiedzieć. Tamtego wieczoru, co przepadłeś, nic się już nie wydarzyło. Meksyki się więcej nie odezwali. Ponoć ich boss twierdził, że wśród nas mamy wtykę. Jeff się wściekł i mówiąc szczerze przez jakiś czas myślał, że to ty odjebałeś jakiś numer. Na szczęście mu przeszło. Teraz kręcimy interesy z żółtkami. Mają dobry i tani, towar to go popychamy po szkołach i klubach. Jeff mówi, że niedługo cały Bronx będzie nasz. Tyle.-
- Że niby ja odjebałem numer? - OK, to teraz zatkało go na parę sekund - Po tym wszystkim co razem przeszliśmy, jego pierwszą myślą po tym jak porwał mnie jakiś pojeb jest że sprzedałem was na psach? Braci, kurwa? Gdzie on jest? -
 
__________________
W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki!
TomBurgle jest offline  
Stary 19-06-2017, 18:38   #6
 
fujiyamama's Avatar
 
Reputacja: 1 fujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputację
Ubi lex ibi poena… Susan przeszył dreszcz, gdy spojrzała na liścik dołączony do bukietu. Nie ze strachu - tętnicza czerwień róż podziałała jak zastrzyk adrenaliny, wyrywając rudowłosą z wielogodzinnego stuporu, w którym wszystko zlewało się w jakąś mętną nijakość. Zupełnie jak łopatki wiatraka na suficie, przerażenie i troska rodziny, media, policja, odwiedziny znajomych wirowały wokół niej tworząc w pamięci obojętny maziaj. To już wolała patrzeć w ten wiatrak.

Teraz jednak poczuła przypływ nowych sił, jakby krótka potężna burza rozgoniła monopol ciężkich chmur na niebie i rozwiała stojące, parne powietrze. Susan zeskoczyła z łóżka i podbiegła do szafy. Rodzice nie zgadzali się, by wracała na razie do siebie, więc zajmowała pokój swojej młodszej o cztery lata dwudziestodwuletniej siostry. Garderoba Tammy składała w większości się z pstrokatych, workowatych bluzek i błyszczących leginsów, ale Susan nie miała czasu, by wybrzydzać. Chwyciła różowy sweter w kolorowe esy floresy długości sukienki, założyła granatowe legginsy i białe tenisówki i była gotowa do wyjścia. Otworzyła po cichu okno, dała porządny krok do przodu i… już znajdowała się na schodach pożarowych. Wiedziała, że nie ma szans na normalne wyjście z domu - matka i babka chyba położyłby się w drzwiach, by jej nie wypuścić - znalazła się więc na ulicy bez kluczy i z piętnastoma dolarami które znalazła w pokoju młodej.

Był piątek, druga po południu. 15 marca, jak obwieszczały wydania Timesa leżące na stercie przed kioskiem. Susan kojarzyła tę datę z college’u - idy marcowe. Na drugim roku wzięła wykład o antyku by podwyższyć sobie średnią, a poza tym rekruterzy z Wall Street lubili, gdy kandydaci przejawiali jakiekolwiek zainteresowania poza liczeniem rentowności obligacji. To nadawało im odpowiednio snobistyczny finisz.

Specyficzna data przypomniała jej znów o liściku z wypisanym staroświecko łacińskim tekstem. W końcu to on sprawił, że w ogóle ruszyła się z łóżka, ale dlaczego? Ciekawość? Jakiś imperatyw pchał ją w stronę pobliskiego antykwariatu, obskurnego miejsca zarzuconego stertą śmiecia. Susan przeczuwała, że słownik sentencji łacińskich znajdzie tam prędzej niż w którejkolwiek z sieciowych księgarni, więc ruszyła w jego stronę. Po drodze z pewnym zrezygnowaniem obserwowała jak Park Slope, jej rodzinna dzielnica, strasznie obdziadziała w ostatnich latach. Ulice były brudne i śmierdziały moczem, a z okien poznikały tak częste kiedyś rośliny i firanki. Nawet w środku tego niezbyt ciepłego dnia na schodach kamienic przesiadywały grupki latynosów popijających wino z papierowej torby i krzyczących coś po hiszpańsku między sobą. Mijane samochody miały blokady na kierownicach, a gdzieniegdzie także kartki za szybą informujące, że w środku nie ma radia, które dałoby się ukraść.




Susan wyminęła czarnoskórego o mętnym wzroku mówiącego coś o kryształach i weszła do ciemnej sutenery, gdzie mieścił się antykwariat. Było tu mnóstwo tanich powieści i starych komiksów które bardziej pasowałyby do skupu makulatury, jednak ktoś poukładał je w wysokie kolumny stojące wszędzie między regałami. To miejsce przypominało prywatną piwnicę papierowego zbieracza, a jednak utrzymywało się na rynku odkąd pamiętała Susan, a więc od dobrych dwudziestu lat. Dziewczyna otworzyła jeszcze raz i zamknęła drzwi aby uruchomić ponownie dzwonek przy wejściu i w końcu zza ciężkiej kotary wychylił się właściciel. Był to łysy, chudy jegomość o świdrującym spojrzeniu ubrany w koszulę, która musiała pamiętać jeszcze lata 60-te. Całą swoją fizjonomią przypominał trochę szczura… Rudowłosa przełknęła ślinę i poprosiła o odpowiedni słownik. Szczur pokręcił stanowczo głową na znak, że nic takiego w jego sklepie nie znajdzie, wyciągnęła więc z kieszeni swetra karteczkę i podała mężczyźnie z nadzieją, że może wpadnie na jakiś inny pomysł w poszukiwaniach.

Szczur przyglądał się chwilę literom, po czym uniósł swoje błyszczące ciekawskie oczy i wycedził zachrypłym głosem:

- Gdzie prawo, tam kara… Chyba nie spodziewasz się, że ma to jakieś zastosowanie na Brooklynie panienko?
 

Ostatnio edytowane przez fujiyamama : 19-06-2017 o 18:48.
fujiyamama jest offline  
Stary 24-06-2017, 03:55   #7
Konto usunięte
 
brody's Avatar
 
Reputacja: 1 brody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputację

Warren Anderson
Sala konferencyjna świeciła jeszcze pustkami. Warren stał przy oknie i spoglądał na rozciągający się w dole Manhattan. Z tej perspektywy miasto nie wyglądało tak koszmarnie, jak gdy kroczyło się jego ulicami. Prezes UCC od lat tak nie bał się spotkania z zarządem. Coś nie dawało mu spokoju. Coś nurtowało go i dręczyło niczym drzazga w palcu.
Spojrzał na zegarek. Za kwadrans wszyscy powinni się zjawić. Zajął swoje miejsce i czekał.

- Zanim zaczniemy Warren - jako pierwszy głos zabrał John Wentworth - Chciałbym powiedzieć kilka słów.
Anderson kiwnął potakująco głową i z lekko zmrużonymi powiekami słuchał, co też jego przyjaciel ma do przekazania. Lęk wzrósł i chwycił go mocno za gardło.
- Wszyscy się cieszymy, że jesteś znowu z nami. Wszyscy pracownicy firmy martwili się o ciebie. Na szczęście jesteś cały i zdrów. I to jest najważniejsze. - nieszczery uśmiech zawitał na twarzy Wentwortha - Musisz jednak wiedzieć, że pod twoją nieobecność wiele się zmieniło. Musieliśmy radzić sobie, jak sam zapewne wiesz, z licznymi problemami. Myślę, że nie byłoby to możliwe bez pewnego człowieka. Zjawił się w odpowiednim czasie i wyciągnął ku nam pomocną dłoń. Nie ma go dzisiaj z nami, ale za chwilę powinniśmy się z nim połączyć. Panno Ferguson, czy możemy?
Siedząca w kącie sekretarka przytaknęła.
- Proszę zatem przełączyć rozmowę na głośnik.
Pomieszczenie wypełnił niepokojący szum, a po chwili odezwał się mężczyzna o niezwykle głębokim i aksamitnym głosie.
- Witam panie Anderson


Warren przebudził się na szpitalnym łóżku. Do jego ciała podłączone były jakieś kable i czujniki. Stojący obok monitor na bieżąco rejestrował jego funkcję życiowe. Zapach stojących na stoliku kwiatów działał drażniąco, niczym woń amoniaku. Ciałem prezesa UCC, co kilka chwil wstrząsał potężny dreszcz. W ustach zbierała mu się ślina. Czuł w powietrzu metaliczny zapach krwi. Czuł głód. Niepohamowany głód. Głód krwi.


Livia Schwartzwissen
Gerhard zatrzymał samochód na tyłach galerii.
- I co to tutaj miałem cię przywieźć? - zapytał gasząc silnik.
- Tak - odparła bezwiednie Livia i otworzyła drzwi.
Wyszła wolno z samochodu. Jej mózg dosłownie buzował od zalewających go wspomnień. Była tutaj, na pewno już tutaj była wcześniej. To nie był sen, czy narkotyczny trip. Ten fakt poraził jej serce paraliżującym strachem. Pod powiekami ożył obraz wysokiego mężczyzn z którego nadgarstków spijała krew.
Wspomnienie to z jednej strony wzbudzało w niej odruch wymiotny, ale jednocześnie było w jakiś przedziwny sposób kojące i podniecające.
Wolno ruszyła w głąb uliczki. Gerhard coś do niej mówił, ale nie słyszała go. Kroczyła dalej niczym zahipnotyzowana. Stanęła przy przewróconym kuble na śmieci i spojrzała w górę. Na szczycie budynku ktoś stał.
Livia wiedziała, że musi się do niego dostać. Nie zważając na krzyki Gerharda wspięła się na metalowa drabinkę przeciwpożarową i zaczęła biec ku górze.


- Mówiłem ci żebyś tu nie przychodziła - szepnął chudy mężczyzna. Jego głęboko zapadnięta policzki mocno zarysowana szczęka nadawały mu iście trupiego wyglądu. Wiatr rozwiewał poły jego skórzanej kurtki.
- To koniec. Rozumiesz? Koniec. Oni nie pozwolą nam żyć. Zapomnij o wszystkim, a być może będziesz miała szansę ocaleć. Oni jednak nie wybaczają, pamiętaj. Uciekaj stąd! Rozumiesz? Uciekaj i nigdy nie wracaj. - krzyknął i rzucił pod nogi tlący się niedopałek papierosa.

***

- Kurwa! Dziewczyno ty to masz krzepę - usłyszała za sobą głos Gerharda - Co ty wyprawiasz? Już myślałem, że chcesz się rzucić tego cholernego dachu.
- Gdzie on jest?
- Kto? - spytał mocno zdyszany i zdezorientowany Gerhard.
- On! - krzyknęła wskazując dłonią puste miejsce, gdzie przed chwilą stał wychudzony chłopak - Vincent!
- Jaki Vincent, dziewczyno? Dość tych wygłupów. Wracamy do domu - Gerhard położył na jej ramionach swoje silne dłonie. I właśnie w tym momencie Livia dostrzegła coś co przykuło jej uwagę i dało promyk nadziei.


Amy Ashley
- Co za psychol wysyła komuś liścik z cytatem z Biblii i to jeszcze po łacinie? - spytał retorycznie Eileen.
- Krew jego na nas i na dzieci nasze - powtórzyła szeptem tłumaczenie Amy.
Te słowa sprawiły, że zimny dreszcze przeszedł przez jej ciało. Gęsia skórka pojawiła się na przedramionach mimo, że w pokoju było ciepło.
- Wydaje mi się, że musisz to zgłosić na policję. To może być ten świr, co… - Eileen zawiesił głos.
Zbliżył się do Amy. Usiadł przy niej i objął ją ramieniem. Gdy tylko położył rękę na jej ramieniu, seria pulsujących obrazów wdarła się pod jej powieki.

***

Przebudziła się, gdy za oknem było już całkowicie ciemno. Zdjęła z czoła okład, który już całkowicie wysechł
- Dzięki bogu - wyszeptał Eileen - Już miałem dzwonić po karetkę.


Michael Lewis
W rozległej piwnicy zebrali się niemal wszyscy. Wchodząc tutaj wraz Waynem, Lewis czuł jak wracają do niego wspomnienia. Rozpoznawał twarze, głosy. W końcu był w domu, wśród swoich. Przechodząc obok siedzących na zniszczonej kanapie członków gangu, przybił z każdym piątkę. Witali go jak weterana wracającego z wojny. Pytali o zdrowie, o to jak tam było.
Chętnie by z nimi pogadał i odpowiedział na pytania, ale nie mógł. Wciąż nie pamiętał, co tak naprawdę się wydarzyło.

- Siema stary - przywitał go Tom, jeden z przybocznych Jeffa - Szef na ciebie czeka - ruchem głowy wskazał mały pokój po prawej stronie.
- Dzięki - odburknął Lewis i ruszył we wskazanym kierunku.

***

Jeff siedział w bujanym fotelu i palił jointa. Spojrzał spod przymkniętych powiek na wchodzącego Lewisa.
- Siadaj stary - rzekł wskazując miejsce na kanapie stojącej pod ścianą.
Lewis usiadł i czekał. Wolał, aby to Jeff zaczął tę rozmowę.
Tak też się stało.
- Fajnie, że wróciłeś chłopie. Szczerze mówiąc, to postawiłem już na tobie kreskę. Przez chwilę nawet myślałem, że zrobiłeś nas w chuja i dogadałeś się z psami.
Widząc rodzącą się wściekłość na twarzy Mike’a, szef gangu uniósł obie dłonie w górę.
- Spokojnie stary, spokojnie. Wybacz, że w ciebie zwątpiłem. Sam wiesz, jak jest. W gębie każdy jest mocny, ale jak dojdzie do spotkania z psami, to się okazuje, że co drugi pęka. Mniejsza z tym.
Jeff machnął ręką, po czym zaciągnął się znowu skrętem.
- Wiesz? Mam dla ciebie niespodziankę - rzekł wydmuchując sporą chmurę dymu - Zobacz, kto się przyszedł z tobą zobaczyć.
Z pogrążonego w cieniu rogu, wyszedł barczysty gość o niemal kwadratowej twarzy.
- Witaj Mike! Dobrze cię znowu widzieć.
- Zobacz, co dla ciebie ma - powiedział i wyciągnął przed siebie rękę w której trzymał medyczny worek z krwią.


Susan Finkel
Gdzie prawo, tam kara. Słowa dudniły jej w głowie, jakby miały być jakimś wytrychem, kluczem do tajemnego miejsca, gdzie ukryto jej pamięć. Instynktownie czuła, że słowa zawierają groźbę. Tylko kto wysyła pogróżki wraz z kwiatami.
Susan szła wolno w kierunku domu. Pogoda była całkiem przyjemna, a spacery zawsze jej dobrze robiły. Lubiła gdy wiatr przeganiał jej myśli i nadawał im nowy tor.

Zamyślona nie spostrzegła, że od dłuższego czasu, ktoś za nią szedł. Gdy zatrzymała się przy przejściu dla pieszych, podeszła do niej kobieta ubrana w długie futro. Miała dziwaczne, niesamowicie przenikliwe spojrzenie.
- Oddaj to Vincentowi - szepnęła, wciskając Susan coś do kieszeni płaszcza - Dłużej nie mogę tego trzymać.
Imię mężczyzny otworzyło zamknięte do tej pory drzwi w jej mózgu. Fala wspomnień zalała ją niczym wzburzone morze.
Sygnalizacja się zmieniła i tłum ludzi ruszył naprzód niczym jakieś wygłodniałe stado. Ktoś popchnął Susan do przodu. Obejrzała się za siebie. Chciała zadać tak wiele pytań, ale ta biegła już w kierunku stacji metra. Jak na swoją budowę i strój była niezwykle szybka. Susan wiedziała, że nie ma szans by ją dogonić.
Przeszła wraz z tłumem ludzi na drugą stronę i sięgnęła do kieszeni. Wyciągnęła z niej, złożoną na pół białą kopertę. Była ona zaklejona, ale pod palcami Susan wyczuła, że znajduje się w niej jakiś klucz.
 
__________________
Konto usunięte na prośbę użytkownika.
brody jest offline  
Stary 25-06-2017, 19:21   #8
 
fujiyamama's Avatar
 
Reputacja: 1 fujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputacjęfujiyamama ma wspaniałą reputację
Susan nie zwykła wpadać w panikę. Jej typową reakcją na stres było emocjonalne odcięcie się od sytuacji i działanie, czasem agresja. Tuż po uwolnieniu nie przyszło jej w ogóle do głowy, by zadręczać się myślami o tym, co mogło dziać się w czasie porwania. Nawet ją samą zdumiewał dziwny spokój, który odczuwała; jakby wewnętrzna pewność, że nic złego się nie działo. Irytowało ją tylko zachowanie otoczenia - rozedrgane, histeryczne, nadskakujące. Psycholog przysłana z policji stwierdziła, że to objawy wyparcia, że Susan zbudowała wokół siebie szczelną tamę, że zachowuje się jak klasyczna ofiara traumy. Gówno prawda, myślała wtedy.

Gdyby jednak trzymać się tego porównania, to teraz w tamie zaczęły pojawiać się pęknięcia. Gdzieniegdzie na tyle spore, że mózg Susan zaczęły zalewać dziwne obrazy. Siedziała właśnie w wagonie metra mknącym w stronę Manhattanu, w rękach ściskając zagadkową kopertę przekazaną jej przez kobietę w futrze. Oddaj to Vincentowi… powtarzała nerwowo w głowie, gdy nagle zorientowała się, że patrzy na nią cały przedział. Tak, jakby ich uwagę ściągnął… dźwięk jej myśli.



Susan zastanawiała się jeszcze przez chwilę, czy w nerwach nie mówiła tego na głos, lecz ta myśl szybko umknęła, bo światła w wagonie całkiem zgasły, a zastąpił je miarowy stroboskop przeszywający wnętrze jak błyskawica. Teraz współpasażerowie wyłaniali się z całkowitych ciemności co kilka sekund, przybierając co raz to bardziej wścibski wygląd zbliżali się do niej. Łomot pociągu sunącego po szynach płynnie przeszedł w hipnotyczną muzykę. Brudny plastik siedzenia zastąpiła miękka skóra, a Susan odkryła ze zdumieniem, że obok siedzi on… Jej mistrz. Wybranek. Nie widziała jego twarzy, lecz czuła wobec niego bezgraniczne oddanie, szaloną namiętność. Wagon całkowicie zamienił się we wnętrze mrocznego nocnego klubu przepełnionego muzyką i ostrym oświetleniem. Mężczyzna obok siedział bez ruchu, aż nagle obrócił się do coraz bardziej oszołomionej Susan i kazał jej obetrzeć usta. Między jednym rozbłyskiem stroboskopu a drugim dostrzegła świeżą krew na palcu; w ustach czuła żelazisty smak. Lampa błysnęła ponownie i zobaczyła, że Mistrz wstaje. Mówi coś o Vincencie i rzuca na stolik pudełko zapałek. Ciemność. Rozbłysk. Nie ma Mistrza, nie ma stolika. Zniknęły skórzane kanapy, a pasażerowie uciekają wzrokiem gdy Susan rozgląda się wokół z wyraźnym pytaniem w oczach. Pociąg wyjechał z tunelu i mknął teraz estakadą. Tętno Susan powoli wracało do normy. Wspomnienie? Wyobraźnia? Dziewczyna czuła, jakby czymś się naćpała. To wszystko było tak realistyczne, jakby wagon metra naprawdę przeobraził się w klub. Cokolwiek to było, w pamięć wrył się jej wzór wydrukowany na opakowaniu zapałek. Studio 54. Bardzo dobrze znała to logo, to był jeden z najbardziej rozpoznawalnych klubów w Nowym Jorku. O ile dobrze kojarzyła, było to miejsce dla bohemy i różnych freaków. Mieszkała nieopodal, często widziała kolejki ciągnące się kilkadziesiąt metrów od wejścia a poza tym jej brat David opowiadał o imprezach tam.

Wysiadła przy 50-tej ulicy. Miała wracać do domu rodziców w Park Slope, ale spotkanie z kobietą w futrze popchnęło ją ku własnemu mieszkaniu w Hell’s Kitchen. Czuła głód. Nie fizyczny; skręcała ją ciekawość. Mimo dziwnego odjazdu w metrze myślała trzeźwo i wiedziała, że wszystko, co wydarzyło się dzisiaj powinno ją zaniepokoić, a właściwie cholernie przerazić. Jakiś silny instynkt kazał jej jednak brnąć w tę kabałę, mimo oczywistego zagrożenia. Susan zbliżała się do ceglanej kamienicy, w której mieszkała wraz z bratem i koleżanką z college’u, Cynthią. Dochodziła dziewiętnasta - możliwe, że David był już w domu, Cynthia zapewne ślęczała jeszcze redakcji. Dziewczyna nie miała kluczy, więc zadzwoniła dzwonkiem pod swój numer.
 
fujiyamama jest offline  
Stary 25-06-2017, 22:56   #9
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Przyszedł ranek. Warren obudził się przed wschodem słońca. Kołdra była przepocona. Spał sam. Już od dawna spali z żoną w oddzielnych sypialniach. On nie potrzebował jej przy sobie, a ją denerwowało jego wczesne wstawanie.

Po chwili był już w łazience. Łyknął odpowiednie tabletki i popił wodą. Zastanawiał się jak mógł wytrzymać bez leków przez ostatnie trzy miesiące. Przecież bez odpowiednich proszków z rana ból był nie do zniesienia.

Kiedyś na jakiejś biznesowej kolacji gdy temat zahaczył o koncerny farmaceutyczne Anderson usłyszał, że po trzydziestym piątym roku życia wszyscy jesteśmy sztucznie podtrzymywani. W średniowieczu ludzie dożywali średnio właśnie do trzydziestej piątej wiosny. Dziś mamy Bayer, Merck, Pfizer. Przedłużają życie wszystkim gotowym zapłacić. Po to tylko, żeby mogli płacić więcej. I więcej.

Tak właśnie rozmyślał sobie w czasie golenia. Golił się brzytwą, tak jak jego ojciec. Prawdziwy mężczyzna powinien golić się brzytwą. I powinien być idealnie ogolony. To jak wygląda jego twarz jest oceniane przez wszystkich wkoło. Ludzi nie obchodzi to jak mówisz. Ludzi nie obchodzi co mówisz. Jeżeli jesteś schludnie ogolony i uśmiechnięty, to możesz opowiadać głupoty, a ludzie Ci uwierzą. 26 września 1960 Kennedy to udowodnił. Nie miał szans wygrać wyborów. A jednak. Debata telewizyjna z Nixonem pokazała, że ludzie to idioci. Nixon poszedł na debatę z gorączką, a wchodząc do gmachu telewizji uszkodził sobie kostkę. Był wyczerpany wcześniejszymi spotkaniami z wyborcami. Tymczasem Kennedy wypoczywał w hotelu. Idealnie się ogolił, a idiotyczne odpowiedzi kończył szerokim uśmiechem i machał do kamery. Tamta debata dwadzieścia pięć lat temu zmieniła wszystko w wystąpieniach publicznych.
- Ogolony i w dobrym garniturze wyłgasz się nawet z ludobójstwa - powiedział do swojego odbicia w lustrze Warren.

Po krótkim prysznicu poszedł zrobić sobie kawę. Znowu uruchomił kasetę, którą dostał poprzedniego dnia. Tak jak myślał na filmie nie widać, żeby noga mu przeszkadzała. Zdawał się nie czuć bólu. Zapewne go narkotyzowano. Postanowił się podzielić tą myślą. Jednak nie miał zamiaru nikomu pokazywać kasety. Zabrał ją do swojego gabinetu, gdzie zamknął ją w sejfie.

W końcu około godziny 8:00 pod rezydencję Andersonów podjechał średniej klasy Ford. Wysiadł z niego mężczyzna, który swoją aparycją zdawał się przypominać Bogarta z Casablanki. Jasny płaszcz, kapelusz. I wszystko jakby sprzed wojny.

Facet naprawdę zdawał się być profesjonalistą. Rozmowa trwała trzydzieści minut. W tym czasie mówił głównie Warren. Klon Bogarta zadawał jedynie krótkie i rzeczowe pytania. Po wszystkim wystudiowanym gestem schował kopertę wypełnioną banknotami do kieszeni płaszcza. Zaliczka. Zyskał w oczach Warrena, ponieważ nawet nie otworzył koperty. Jednak żyli jeszcze ludzie honorowi i wierzący w honor innych. Silny męski uścisk dłoni na pożegnanie.

Chwilę później przyjechała zamówiona taksówka. Jazda do biura trwała dużo dłużej niż podróż prywatnym autem Andersona.

Na biurku leżały dwie teczki podobnej objętości. Na pierwszej czerwonym flamastrem napisano: “Nieobecność”. Warren otworzył ją i uśmiechnął się. Helen zebrała mu całą masę wycinków prasowych na jego temat i na temat zaginięć. Na szczycie leżał artykuł, który czytał wczoraj. Niestety za chwilę zbliżało się zebranie zarządu. Były pewne rzeczy, które w przeciwieństwie do jego zahipnotyzowanych wakacji narkotykowych wymagały natychmiastowej interwencji.

Druga teczka miała czarny napis “BHOPAL”.

Warren usiadł i zaczął studiować wykresy, raporty i opinie niezależnych specjalistów. Było to na tyle ważne dla Union Carbide Corporation, że praktycznie nie miał chwili, żeby zerknąć do drugiej teczki.

Piętnaście minut przed spotkaniem był już w sali konferencyjnej. Wiedział, że powinni kontynuować narrację o sabotażu. Nie mogli zaprzestać produkcji Sevinu w pozostałych fabrykach. Musieli tylko przekonać świat, że jakiś pieprzony ciapaty Hindus zasadził się i celowo doprowadził do katastrofy.

Jednak samo spotkanie z radą nadzorczą nie poszło tak jak chciał Anderson. W zasadzie nie poszło wogóle. Pamiętał, że w pewnym momencie poluzował sobie krawat, bo miał problem z oddychaniem. Wszystko wkoło zalała krew…

Ostatnie co pamiętał, to młodocianego Azjatę w koszuli katolickiego księdza, który zamiast koloratki miał krawat zrobiony z koca grzewczego. Choć użycie słowa “krawat” w odniesieniu do tej złotej taśmy było nadużyciem.

********

Znowu szpital. Gdy wzrok wyostrzył mu się już na tyle, żeby obserwować krople ściekające do rurki z tworzywa sztucznego zaczął analizować to co się stało. Jednak nic nie przychodziło mu do głowy. W końcu zaczął wciskać przycisk przywołujący pielęgniarkę. Gdy ta przyszła po czasie dłuższym niż oczekiwał biznesmen ten powiedział spokojnym głosem:
- Przynieście mi steka. I niech będzie krwisty.
Mówił powoli i spokojnie. Jak zawsze. I choć mówił o trywialnych rzeczach, to jego głos kojarzył się z mędrcem, który objawia prawdy leżące u podwalin wszechświata. Pielęgniarka odruchowo skinęła głową i wyszła. Dopiero za drzwiami zorientowała się, że spełnianie zachcianek tego człowieka nie należy do jej obowiązków.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 26-06-2017, 14:19   #10
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
Livia szybko schowała pudełko zapałek do kieszeni kurtki, by Gerhard go nie zobaczył, po czym znów zamarła, otępiała. Patrzyła jeszcze chwilę w miejsce, gdzie stał mężczyzna, którego sama nazwała Vincentem, a którego bynajmniej nie pamiętała. No chyba, że wizje, które od czasu uwolnienia ją nawiedzały, były prawdziwe - wizje pełne krwi i bólu… nie jej bólu, lecz takiego, który ona zadawała. Czyżby miała zadatki na dominę? Słyszała, że w tej profesji całkiem dobrze się zarabia i w sumie rzadko dochodzi do stosunku z klientem, któremu przede wszystkim chodzi o poczucie skrajnego upokorzenia. Dlaczego więc nie? Mogłaby krzywdzić ludzie za kasę… może to właśnie robiła, gdy ktoś podawał jej dragi, które wyprały jej pamięć?

Odruchowo spojrzała na Gerharda.
- Dobra, wracajmy. – powiedziała spolegliwie.

Czasem było jej go naprawdę szkoda. Porządny facet zamiast założyć rodzinę związał swoje życie z dwiema wariatkami – jej ciotką i nią samą. O ile pierwsza stosowała tylko lekkie dragi i poza przewijaniem się przez łóżka połowy muzyków sceny rockowej lat 80-tych, była w sumie pozytywną postacią, o tyle Livia nosiła w sobie ten dziwny mrok, który z roku na rok gromadził się nad jej życiem jak obłoki chmur, z których wiadomo że lada moment lunie deszcz i zmyje wszystko, pozostawiając tylko szarą, zimną posadzkę.

Tymczasem, gdy wrócili do mieszkania, Livia pozwoliła swojemu byłemu opiekunowi zgarnąć towar, który miała pochowany w mieszkaniu, by wreszcie dał jej spokój i zostawił ją samą. Przemilczała natomiast fakt, że wie dokładnie, gdzie dragi trzyma ciotka, a przecież to ona miała klucze do mieszkania właścicielki kamienicy, gdy Gertruda była w trasie.

Niemniej na razie dziewczyna miała dość cukierków. Pełzające w jej głowie wizje domagały się przełożenia na płótno. Raz po raz Livia sięgała po pędzel i odkładała go. Czegoś brakowało…

Włączyła magnetofon, by potępieńcze wycie Ozzy’ego wprawiło ją w nastrój.

Big black shape with eyes of fire,
Telling people their desire
Satan sitting there he's smiling,
Watches those flames get higher and higher
Oh, No! No, please God help me!


Znów spojrzała na czyste płótno. Wreszcie zrozumiała czego jej brakuje. Czegoś istotnego z jej wizji, czegoś czego nie mogła pominąć… krwi.

Kilka chwil dziewczyna rozbrajała temperówkę do ołówków, by wyłuskać z niej żyletkę. Potem zrobiła kilka nacięć na przedramieniu i pozwoliła posoce leniwie sączyć się do niewielkiej miseczki, którą podstawiła. Wypaliwszy w tym czasie papierosa, artystka wreszcie uznała, że ma dość farby i wstała na chwilę, by zabandażować rękę. Potem zaczęła malować.

Kaseta dobrnęła do końca. Magnetofon umilkł, wypełniając mieszkanie jedynie szumem głośników. Na zewnątrz zapadał już chyba zmrok, gdy panna Schwartzwissen skończyła swoje nowe dzieło.

[MEDIA]https://68.media.tumblr.com/70268d6bdcdfbe51bf1c976df1e6627c/tumblr_nuzzo06SdY1rdwkrqo1_1280.jpg[/MEDIA]

Wiedziała jak nazwie ten obraz.
- Vincent. – powiedziała cicho, po czym zgarnęła z oparcia kanapy kurtkę, którą wcześniej niedbale tam rzuciła. Wyjęła z kieszeni znalezione pudełko zapałek. Klub Studio 54 był jej znany tylko z nazwy, toteż postanowiła nadrobić braki i wybrać się w tamto miejsce. Już dawno przestała bać się o siebie. Teraz jedynie strach budziła w niej myśl, że może ją ominąć coś niezwykłego.

Back in black
I hit the sack
I've been too long, I'm glad to be back
Yes, I am
Let loose from the noose
That's kept me hanging about
 
Mira jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:30.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172