23-08-2018, 21:02 | #1 | |
Reputacja: 1 | [Wampir Maskarada] Roaring 20's
Ostatnio edytowane przez Aiko : 23-08-2018 o 21:20. | |
10-09-2018, 17:17 | #2 |
Reputacja: 1 | - Morderstwo pod drzwiami? - podniósł głos, a jego ton zdecydowanie nie był przyjazny. O ile Anthony potrafił być uprzejmy, wręcz ujmujący, były to uzasadnione potrzebą wyjątki od reguły.
__________________ W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki! |
13-09-2018, 20:03 | #3 |
Reputacja: 1 | “[She] was spiritually illegal, a bootlegger of the soul, a mythic creature made of words and wit and wild deeds and boundless memory.” ― William Kennedy Co to to nie! Występ nigdy się nie kończył - cały świat był sceną. Teatrem. Zmieniali się tylko aktorzy, noszone przez nich maski oraz jakość wygłaszanych kwestii. Jo zeszła ze sceny w towarzystwie zamierających oklasków, rzucając jeszcze tu i ówdzie kilka pomniejszych ukłonów. Głęboki róż, którym w garderobie przyozdobiła poliki, skutecznie dublował za mieszankę zaczerwienienia i onieśmielenia, toteż mimo że jej oczy były teraz niczym dwa obsydianowe dyski, stwarzała złudzenie młodej, rozpromienionej gwiazdeczki. Zmieszała się na garść minut z klientelą, racząc kobiety grzecznościowymi przytulańcami, a mężczyzn uprzejmym acz zdystansowanym uśmiechem numer cztery. Wszystko po to, aby jeszcze bardziej zwiększyć swoje świeżo wypracowane chody u Owney’a. Kiedy przechodziła obok Adesso, jej obcas całkowitym przypadkiem zatopił się w wyściółce jego buta - na pełną, naznaczoną szpilastym bólem głębokość. Rzuciła ochroniarzowi pośpieszne “przepraszam”, ale ładunek emocjonalny tego słowa sugerował raczej ponure ostrzeżenie, nie skruchę. “Zrób tylko tej nocy coś głupiego. Daj mi proszę wymówkę” - to właśnie dało się wychwycić między trójką rezonujących sylab. Jej portem docelowym okazał się stolik, przy którym zakotwiczyli już Falleni i Giuseppe. Na ponowną rozmowę z tymi dwoma zdecydowałaby się tylko w tym miejscu. Oni mieli przyjemną anonimowość wynikającą ze szmeru i półmroku, a ona pewność, że owej anonimowości nie zniszczą wszczynając burdę lub strzelaninę. Wściekłe psy, przynajmniej do momentu uboju, należało trzymać na łańcuchu, a najlepszym ogniwami były te, z których istnienia zwierzę nie zdawało sobie sprawy. - Dobry wieczór, panie Falleni! No i Giuseppe, oczywiście! Cieszymy się mogąc znowu was gościć w Cotton Club! - zaszczebiotała przymilnie, trzepocząc brokatowymi brwiami. Nie chciała z miejsca ich antagonizować, nie bez prowokacji. Choć pytanie “czy już skończyło wam się kieszonkowe?” usilnie próbowało przecisnąć się jej przez usta, nie dała za wygraną. To sekciarskie bydło nadal było klientelą, a Owney miał już dość problemów na głowie. - Coś podać? Może w czymś pomóc? - “na przykład w zmianie stanu skupienia na lotny” dodała w myślach, wciąż kryjąc je za jakże użyteczną zasłoną naiwnej kelnereczki o gołębim sercu. Menu wylądowało na blacie. Pieski Sabatu rozsiadły się wygodnie przy ukrytym w kącie stoliku. - A chcesz nam podać swój zadek? - Giuseppe błysnął dowcipem jak zwykle. - Masz problem, mała. W twojej okolicy zniknął ktoś istotny - Falleni starał się przejść do konkretów, ale jego kompan postanowił dalej zgrywać przygłupa. - Ulubieniec jednej z szych wyszedł stąd wczoraj. Dunlop, kojarzysz? Podobno dawałaś mu... - nie skończył, bo Falleni przywalił mu w tył głowy na tyle mocno, że ghoul rąbnął czołem o stolik. Na chwilę zapanowała cisza, podczas której kilka osób spojrzało w ich stronę. Szybko jednak odwrócili głowy, widząc z kim rozmawia Jo. Niestety, szybki rzut okiem na salę sprawił, że wampirzyca dostrzegła Adesso, który postanowił przystąpić do działania. Upatrzona przezeń dziewucha ruszyła w kierunku zaplecza, a on tuż za nią. Nigdzie też nie było widać Owneya. Głos Falleni’ego przerwał rozmyślania nieumarłej. - Podobno Dunlop wyszedł stąd z jakąś młodą laską, kojarzysz coś? Kojarzyła, bo czemu by nie? Po jej występie zgarnął jakąś elegancko odzianą kokietkę i razem ruszyli w miasto. Prawdopodobnie odwiedzić najbliższy okoliczny hotel. Babki zaszufladkować się nie dało. Nie bywała wcześniej w klubie, ale miała kasę - tak jak ta smarkula, za którą polazł nieposłuszny bramkarz. - To dlatego dzisiaj się nie pojawił...- zamruczała Jo z mieszanką zamyślenia oraz rozczarowania. Pozornie do siebie, ale wystarczająco głośno, aby słowa usłyszał także Falleni. Chciała, by głównodowodzący drągal podchwycił, że ona też była zaniepokojona tym zniknięciem. No i że nic wcześniej o nim nie wiedziała. Sprawiała przy tym wrażenie zawiedzionej. Jakby sypiący prezentami, zaginiony gość w jakiś sposób zdradził jej zaufanie. Po dwóch, może trzech sekundach ciszy, podczas której jej spuszczony wzrok nawiązał znajomość z pobliską ścianą, zdołała jednak przełamać swoją dziewczęcą naiwność. - Tak, opuścił nas wczoraj trzymając pod depo jakąś wystrojoną przepióreczkę - ton głosu Jo sugerował kiepsko zatartą pogardę. - Dość młoda, dobrze ubrana, bez skrupułów. Podejrzewam, że przypadliby sobie z panem Giuseppe do gustu - to mówiąc, spojrzała z politowaniem na osiłka, który właśnie niemrawo próbował rozmasować bruzdę kwitnącą mu na czole. Wątpiła, czy chociażby odnotuje szpilę, jaką mu wbiła. Adesso już łapał za klamkę, już oblizywał swoje oschłe wargi, kiedy coś stanęło mu na drodze. Rosły mężczyzna w pasiastej koszuli i oliwkowej marynarce zagrodził bramkarzowi drogę i pchnął go do tyłu na tyle mocno, że włoch prawie stracił równowagę wpadając na stolik klienteli. Jego oponent przejechał tyłem dłoni po swoim niechlujnym zaroście, a zaraz potem zrobił krok do przodu, zmniejszając odległość, jaka dzieliła go od bramkarza. - Patrz gdzie leziesz! Nadepnąłeś mi na buta, ty zapyziały, gwinejski warchlaku! - huknął agresor, chociaż nawet dziecko mogłoby stwierdzić, że owe słowa stanowiły zwykłą wymówkę do wszczęcia mordobicia. Niektórzy ludzie po prostu szukali zaczepki, a liczne bruzdy na twarzy pasiastego delikwenta sugerowały, że właśnie do takich się zaliczał. Obserwując rozwój przepychanki z drugiego końca sali, Joanne westchnęła i pokręciła głową, jakby przepraszając dwójkę zabawianych przez siebie gości. - Muszą panowie wybaczyć. Takie atrakcje mają tu miejsce prawie co noc, a temperament Adesso tylko dolewa oliwy do ognia. Gdzie to byliśmy? - zapytała usłużnie, czekając na kolejne pytania ze strony Falleni’ego. Jej uśmiech wydawał się pełniejszy niż wcześniej. Zaradniejszy członek duetu zdawał się wcale nie zwracać uwagi na szykującą się rozróbę, czego nie można było powiedzieć o Giuseppe. Ghoul niemal się ślinił na myśl o oglądaniu porządnej bitki. A okrzyk Adesso, który przerwał wszelkie rozmowy w lokalu, sugerował, że rzeczywiście coś takiego zaraz się wydarzy. - Ty zawszony kundlu! Sam sobie wdepnąłeś w tego zasranego buta, debilu! - trzask łamanego krzesła zaświadczył, że podopieczny Jo już dorobił się broni. - Wspominałaś, że to jednak nie ty wyszłaś stąd wczoraj z Dunlopem. Przyznaję, że nieco trudno mi w to uwierzyć i naszym zwierzchnikom również - Falleni wydobył z kieszeni płaszcza gazetę złożoną tak, by zwrócić uwagę na konkretny artykuł u dołu strony. DAVID DUNLOP KILLED WHEN AUTO OVERTURNS Tobacco Millionaire's Two Guests at New York Home Are Seriously Injured. -Świadkowie widzieli jeszcze przed wypadkiem jak jechał z jakąś młoda laską, a w zgniecionym aucie nie ma po niej śladu. Do tego jeszcze biedny Dunlop jest suchy jak wiór - Falleni zapukał palcem wskazującym w gazetę. - Ja wiem o jednej z naszych, która kręciła wokół niego dupą, a ty? Jego wypowiedzi dopełniło suche trzaśnięcie sprężynowego noża gdzieś z głębi kotłowaniny. Najwyraźniej przeciwnik Adesso też zaczął się dozbrajać. Widząc to, Joanne, teraz już niemal całkowicie zrezygnowana, przycupnęła na krześle naprzeciw psa gończego Sabatu. - Patyki i kamienie połamią mi kości... jednak przyrównywanie mnie do takiego kocmołucha także jest bolesne, panie Falleni - jej dłoń poruszała się delikatnie na przestrzeni między barkiem i szyją, jakby próbując rozmasować iluzoryczny siniak. - Tamta dziewczyna była wyższa, miała czarne, kręcone włosy, brwi wyrysowane ołówkiem oraz ilość cieni wokół oczu, jakiej ja nie nałożyłabym nawet na czyjś pogrzeb - puściwszy nieistniejącą ranę, kuglarka zaczęła wyliczać cechy rywalki na palcach. - W dodatku po tym jak pan Dunlop nas opuścił, byłam w klubie jeszcze przez dobrych kilka godzin, praktycznie do samego zamknięcia. Tak to już jest - napięty domowy budżet sprawia, że czasami muszę dorabiać jako kelnerka- w jej oczach malował się wyrzut sugerujący, że owy stan rzeczy jest wyłącznie winą sabatniczego duetu, ale była w nich też iskierka złośliwej satysfakcji wynikająca z faktu, że naganiacze sami, nieumyślnie, zapewnili jej żelazne alibi, które mógł potwierdzić zarówno sam Owney, jak i prawie tuzin innych dziewczyn kursujących tamtego wieczora po sali z tackami. - Hmph. No i jeszcze ten mało subtelny zarzut odkorkowania starego poczciwca jak butelki taniego porto. Powiem szczerze, gdyby nie był pan jednym z naszych ulubionych klientów, obraziłabym się na poważnie! - wyznała z udawanym obruszeniem. Falleni przez dłuższą chwilę przyswajał opis dziewczyny, jaki rzuciła mu wampirzyca, wpatrując się w przy tym w walczących mężczyzn. Gdy skończył go już trawić, odezwał się ponownie, tym razem bardziej bezpośrednio, bez zabaw w podchody. - Jo, daruj sobie to słodzenie. To, że ktoś poderżnie ci gardło nie jest mi na rękę. Płacisz regularnie i nie zatruwasz mi życia - wampir spojrzał ponownie na nią, a coś w tym spojrzeniu sprawiło, że poczuła jakby już ktoś wydał na nią wyrok. “Który to już? Czym zawiniła tym razem?” - zapytała samą siebie, ale zwyczajnie nie mogła znaleźć odpowiedzi. - Dunlop był ważny i ktoś będzie musiał za to umrzeć. Sprawdzę te twoje informacje, ale inni już chcieliby się ciebie pozbyć. Giuseppe przytaknął energicznie, nie odrywając spojrzenia od Adesso i jego przeciwnika. Widać było, że ghul ma nawet pomysł jak mogłoby się to odbyć i że sposób ten nie do końca odpowiadałby Joanne. Co wydało jej się nawet zabawne, ponieważ intencje, jakie ona przejawiała względem jego osoby, były niemalże identyczne, a przy tym miały znacznie większe szanse powodzenia. Impertynencja ghoula podczas ich rozmowy wyprowadziłaby z równowagi starszego Salubri, o niej samej nie wspominając. Tym razem jednak półmózgi dryblas miał szczęście. Skórę ocaliło mu błogosławieństwo w postaci bardziej naglących spraw w grafiku kuglarki. - Nie wątpię. Osoby, którym najbardziej zależy na szybkim znalezieniu kozła ofiarnego przeważnie są tymi, które mają najwięcej do ukrycia - zasępiła się na chwilę, po czym dorzuciła Falleni’emu kolejną darmową wskazówkę. - No i zwykle posiadają też motyw inny niż chęć zarżnięcia kury znoszącej złote jajka - mimowolnie dodając wagi poczynionym przez nią obserwacjom, włoch na drugim końcu sali złapał swojego przeciwnika za fraki i, rycząc jak opętaniec, poderwał go do góry niczym szmacianą lalkę. Nożownik wrzasnął w proteście i zaczął się szarpać, ale chwyt wykidajły okazał się niemożliwy do rozerwania. Ogarnięty rosnącą desperacją, pijaczyna spróbował trafić palcami w oczodoły Adesso i... udało mu się. Połowicznie. Chwilowe przesłonienie wizji oraz natarcie na dolną szczękę “gwinejskiego warchlaka” zaowocowało zawróceniem go wpół kroku, wykonaniem przezeń komicznie niezdarnego piruetu i gruchnięciem obydwu mężczyzn na stolik obok. Mebel złożył się jak domek z kart. Drzazgi oraz kawałki szkła doleciały aż pod nogi Jo, a wampirzyca, pochylając się, podniosła jedną z nich ze szczerym niesmakiem. Zupełnie jakby owa drobina winna była wszystkich nieszczęść na tym ziemskim padole. Z martwych płuc dziewczyny wydobyło się westchnienie. Długie, znużone. - Cóż, dziękuję za fatygę i życzę powodzenia w śledztwie. Miło wiedzieć, że troszczy się pan o swoje inwestycje, panie Fellini. A teraz przepraszam, ale ja również muszę zadbać o własne, zanim ten podrzędny duet z wodewilu doszczętnie zdemoluje wszystko wokół. Wstała i poprawiła sukienkę, zatrzymując dłoń przy ozdobionym białą różą udzie nieco dłużej niż powinna. Następnie, z maską determinacji przesłaniającą twarz, ruszyła w stronę dwójki nabuzowanych alkoholem degeneratów, którzy postawili sobie za cel wywrócenie jej lokalu do góry nogami. Prowodyr zajścia miał jednak serdecznie dość całej zabawy jeszcze zanim Jo zdążyła dotrzeć na miejsce. Najpewniej ostatni cyrkowy wyczyn uświadomił mu, że słono się przeliczył zadzierając z włochem, toteż teraz, próbując zebrać się na równe nogi pośród kawałków drewna i rozlanego alkoholu, niezdarnie kluczył w stronę drzwi na zaplecze. Ale kiedy zapuścił żurawia w tył i zobaczył, że Adesso także już niemal przywrócił się do pionu, strach dodał mu - a raczej jego utykaniu - skrzydeł. Dopadł do klamki niczym do jakiejś świętej relikwii, zatrzaskując za sobą na głucho wykonaną z drewna barierę. Sapiący jak zziajany pies ghoul nie ustępował, już nastawiał bark do wyważenia przeszkody, tylko że... - Adesso...- grobowy głos wymawiający tuż obok jego imię postawił go na baczność, rozniecając ponownie wspomnienia, które najchętniej wymazałby z pamięci. Odwrócił się. - Świetna robota, pokazałeś mu, gdzie raki zimują! - powiedziała Jo, przyklaskując ochroniarzowi w aprobacie i chichocząc jak słodka idiotka. Kilku klientów dołączyło się nawet do jej przejaskrawionego wiwatu, traktując całe zajście jak darmową rozrywkę. Ale w oczach dziewczyny, w tych dwóch nieruchomych punkcikach chłodu, nie było nic słodkiego. Znalazł tam tylko zapowiedź cierpienia, prawie że fizyczną manifestację rzeczy, jakich nie życzyłby najgorszemu wrogowi. Z otumanienia wyrwały go dopiero odgłosy uciekających stóp na kocich łbach za lokalem, jednak nie przed tym jak rząd niewieścich palców zamknął się na jego przegubie. Niewinnie, opiekuńczo, nieomal z matczyną troską. - Och, okropnie wyglądasz...- jej głos zaczął się łamać. - Rozciąłeś sobie całe czoło! Chodź, musimy to szybko zdezynfekować, zanim wda się jakieś zakażenie! Za pierwszym razem nie usłuchał. Zaparł się. Z siłą wygłodzonego niemowlęcia. - Noż, Adesso, no! Proszę, nie bądź dzieckiem! To potrwa tylko chwilkę. Ja się tobą zajmę, a dziewczyny w międzyczasie pozamiatają ten bałagan. Staniesz z powrotem na bramce nim ktokolwiek zauważy, że cię nie ma. Obiecuję! Obiecała, a i owszem. Obietnice były jak piękne statki płynące po niebie. |
09-11-2018, 15:27 | #4 |
Reputacja: 1 | Na zapleczu panował znajomy gwar. Tancerki przebierały się na przemian żartując i drąc się na siebie. Z pobliskiego pokoju dochodziły odgłosy świadczące o tym, że jedna z dziewczyn właśnie sobie dorabia. Po niedoszłej ofierze Adesso nie było nawet śladu i wyraźnie go to irytowało. Wampirzyca nie zdążyła zamknąć za nimi drzwi, a on już rozglądał się szukając laski, na którą gapił się od kiedy tylko psy Sabatu pojawiły się w lokalu. Jo poczuła delikatne drżenie w prawej skroni. Chociaż jej układ krążenia już dawno wziął sobie wolne - lub raczej operował na mniej restrykcyjnych zasadach niż ten szarego śmiertelnika - zachowanie ghoula zaczynało z wolna odbijać się czkawką nawet na jej nieumarłej naturze. Złapała mężczyznę za rękaw, po czym wciągnęła go do swojej garderoby. Chociaż prawdę mówiąc, słowo “garderoba” mogło być lekkim przejaskrawieniem - była to zwykła kanciapa, tudzież inny magazyn przerobiony na lokum podrzędnej gwiazdeczki. Naprędce wniesiona kozetka, wyliniały fotel oraz pęknięte lustro zastawione kosmetykami, które nadawały jej licom fałszywy rumieniec. Skrzywiła się, po czym pchnęła mężczyznę na siedzisko. - Czy syfilis zdążył wyżreć ci już resztki mózgu?!- syknęła, rzucając mu pełne pogardy spojrzenie. Jej maska obycia i kultury rozprysła się w drobny mak. - Prosiłam! Prosiłam jak człowieka - myśl głową, którą masz na karku, a nie tą noszoną w spodniach! - oparła dłonie o podłokietniki mebla. Jej twarz zbliżyła się do kalafy Adesso, ale gest ów okazał się równie romantyczny co bliskie spotkanie ze wściekłym rottweilerem. - Dałam ci drugą młodość. Siłę, wytrzymałość i gibkość młodego olimpijczyka. Niejeden człowiek w podzięce lizałby mnie po butach za to, co ci ofiarowałam, a ty nie potrafisz nawet odwdzięczyć się poprzez trzymanie swojego przyrodzenia na smyczy?! - To tylko jakaś dupa - Adesso wydawał się być całkowicie niezrażony tą tyradą. Chwilę coś mielił w swojej głowie i chyba w końcu do niego dotarło, że powinien okazać względem wampirzycy nieco potulności. Więc dorzucił krótkie i zachrypnięte “Pani”, które najwyraźniej miało być podsumowaniem jego błyskotliwej wypowiedzi. W ripoście Jo złapała za kawałek szkła wystający z rozcięcia na skroni drągala i usunęła drobiazg tak niezręcznie, jak tylko mogła. Włoch stłumił syk bólu rodzący mu się w gardle, po czym rzucił jej pełne urazy spojrzenie. Uśmiechnęła się i - już nieco rozchmurzona - odłożyła szkiełko na bok. - Wystarczy “Jo” - zmrużyła oczy, przyglądając się twarzy mężczyzny. - “Pani” sprawia, że czuję się jak jakaś zramolała hrabina z karpackiego zaścianka. Ujęła jego zakazaną facjatę w dłonie, przechylając ją to na lewo, to znów na prawo i upewniając się, że ghoul nie ucierpiał za bardzo podczas barowych popisów. Ale tak prawdę mówiąc, dodatkowej blizny lub dwóch i tak nikt by nie zauważył na tym powojennym krajobrazie. Adesso miał gębę jak świnia kaszę, z większą ilością tkanek zabliźnionych i martwych niż tych właściwych. Nawet przeistoczenie, ten najcenniejszy z darów, nie przywróciłoby mu młodzieńczej urody - nie dało się przywrócić czegoś, co nigdy nie istniało. Tylko że... przemiana? Jego? Naprawdę? To nawet jako zagwozdka teoretyczna wydawało się policzkiem wymierzonym w ogólny porządek rzeczy. Nie, Armitage nigdy by się na to nie zdobyła, nawet patrząc ostatecznej śmierci prosto w oczy. Czy tylko brak powierzchownego piękna był tu przeszkodą? Ależ gdzieżby! Metafizyczna brzydota przeżerała Włocha do kości. Był fizyczną manifestacją grubiaństwa i perwersji, zupełnym niewolnikiem swoich mrocznych apetytów, który słowa “samokontrola” nie odnalazłby nawet w słowniku, nie mówiąc o własnym wnętrzu. Posiadał w ogóle jakieś pozytywne cechy? Jo zatrzymała się na chwilę nad tym pozornie prostym pytaniem. Cóż, miał krzepę, siłę fizyczną - tyle tylko, że tą mógł poszczycić się niemal każdy, kto skosztował krwi nieumarłego. Lojalność? Ta przecież także kryła się w Vitae. Co więc? Cokolwiek? Kuglarka zdumiała się faktem, że nic a nic nie przychodziło jej do głowy. Jej palce odsunęły się od twarzy mężczyzny, a ślepia spoglądały teraz na niego odległym, przesiąkniętym znieczulicą spojrzeniem. Może powinna po prostu… - Jo… - Chyba nawet Adesso poczuł się niepewnie, gdy nieumarła przyglądała mu się tym przenikliwym wzrokiem. Jednak kiedy ponownie zabrał głos, okazało się, że są sprawy nieco ważniejsze nawet od jej dogłębnej krytyki jego charakteru. - To tylko jakaś dupa. Przelecę ją i tyle. Wiesz… jak zwykle. Nie. Zabicie go niczego by nie rozwiązało. Miała już okazję to zrobić podczas ich pierwszego spotkania - nie skorzystała z niej wtedy, tak jak nie skorzysta z niej teraz. Włoch był żałosną parodią człowieka i nie chciała, aby wspomnienie skrócenia go o głowę włóczyło się za nią przez resztę wieczności. Nie był godny, żeby kalać sobie nim dłonie, a ona nie zniżyła się jeszcze do poziomu sabatniczych piesków, które żywoty ludzkie traktowały z równą czcią co łebki zapałek. Opadła na obrotowe krzesło przy toaletce, zakładając nogę na nogę. - Tak, wspominałeś już o tym - westchnęła bezsilnie, po czym sięgnęła po wacianą kulkę do usuwania makijażu i zwilżyła ją płynem z niewielkiej, pomarańczowej buteleczki stojącej na blacie. Rzuciła drągalowi mokry kawałek waty, a ten niezręcznie go chwycił. - Spirytus kosmetyczny. Przetrzyj sobie nim czoło i paszczękę. Polecenie? Prędzej mało zobowiązująca sugestia zabarwiona nadzieją na złośliwość losu. - A skoro już skierowałeś nas na ten górnolotny temat... - palce Jo zanurzyły się w jednej z licznych szuflad okupowanego mebla. Za czym właściwie tam łowiły? *** - To dupa tego twojego gogusia, tego co rzucał kupę szmalu. Marion jakaś tam - Adesso zgodnie z poleceniem zaczął przemywać twarz spirytusem, nawet się przy tym nie krzywiąc. Za to jego rozbiegane oczka zerkały cały czas w stronę drzwi. - Trzeba przyznać, że cholernie silna suka… - ostatnie słowa wymruczał z wyraźną pogardą, ale dla Armitage niosły one bardziej pozytywny wydźwięk. - O, proszę. Widzisz? Jak chcesz, to potrafisz. Wystarczyło tylko trochę ruszyć głową i już mamy z czym pracować - Jo pochwaliła (wcale nie tak) skromny wkład mężczyzny w jej śledztwo. - A w jakich to warunkach mój dzielny, mały pięściarz dowiedział się o tej “cholernej sile”? Zakładam, że odczuł ją na własnej skórze? - zapytała, czując narastającą ciekawość, jednak zanim ghoul zdążył chociażby otworzyć usta celem odpowiedzi, wścibstwo wyrwało jej się całkowicie spod kontroli, przez co dorzuciła mu kolejną garść szkopułów. - Do niej też próbowałeś się dobrać, prawda? Kiedy to było? W Cotton Club czy gdy szła do domu? Czy powiedziała ci “nie” przy pomocy kopniaka w krocze? Co się stało pote... mmf! - wampirzyca musiała (dosłownie) ugryźć się w język, żeby zatrzymać słowotok. Głowa Adesso prawie parowała od zalewu pytań. Niemalże widać było przemożny trud, jaki mięśniak wkładał w odtworzenie wydarzeń tamtego wieczora. - Ogarniała się po rundce z Owneyem. Wiesz… wypinała, wycierała… jak to dupy. To uznałem, że też skorzystam - w tym miejscu na chwilę zamilkł, wyraźnie trawiąc jakąś ponurą myśl. Okazało się, że chodzi o mentalny obrazek zaszczepiony przez Jo - ten dotyczący strzaskanych jajek, tudzież innego rozlanego mleka. Po przewalczeniu tej najstraszniejszej z nocnych mar, Adesso przeprowadził jeszcze mało subtelną inspekcję swojego przyrodzenia i, teraz już całkiem spokojny, dokończył przerwany wywód. - Sprzedała mi plaskacza i chyba… chyba mnie wyłączyło. Armitage pokiwała głową. Powoli, wyrozumiale. Pragmatyzm zaczął ponownie spływać na jej oblicze. W innych warunkach zadrwiła by z drągala, ale te okoliczności usprawiedliwiały niejako jego niemrawość. Włoch był rosłym chłopem, do tego wzmocnionym wampirzą krwią. Jeśli ta cała Marion była w stanie zdmuchnąć go jak świeczkę, to sama też musiała być amatorką Vitae. Albo, co wcale nie mniej prawdopodobne, prawdziwą nieumarłą koneserką, zapewne należącą do jednego z klanów, który preferuje rozwiązywać swe problemy rzucając nimi przez ściany. Wybebeszone, wywrócone na drugą stronę auto zdawało się potwierdzać to przypuszczenie, podobnie zresztą jak informacja, że Dunlop był “suchy jak wiór”. Ghoule nie żywiły się w ten sposób - przynajmniej nie bez pomocy aparatury medycznej, a tą trudno byłoby umiejscowić po środku drogi. Hm. Hm, hm, hm. Tylko czemu jej stękający filantrop został zakwalifikowany przez Marion jako prob... no tak. Wojujące sekty. Nie była to jedyna wersja wydarzeń, jaka nawinęła się Joanne na myśl, ale w tej chwili sprawiała wrażenie najbardziej prawdopodobnej, no i to właśnie za nią miała zamiar gonić. Najpierw jednak planowała pogonić Owneya, przykręcić mu przysłowiową śrubę i wycisnąć wszystko, co tylko mogła o tej tajemniczej trzpiotce, z którą to (ponoć) nawiązał intymną znajomość. - Dzięki, Adi. Bardzo mi dzisiaj pomogłeś - wysiliła się na odrobinę szczerości względem osiłka i - wbrew zdrowemu rozsądkowi - sięgnęła po noszony przy podwiązce nóż. Jeden ruch wystarczył, żeby na jej lewym nadgarstku wykwitła wstęga czerwieni. - Zasłużyłeś sobie na nagrodę. Wiesz co robić - on wiedział, a ona wiedzieć nie chciała, czego świadectwem było jej naprędce odwrócone spojrzenie. Słowa nie były w stanie oddać pełni obrzydzenia Jo - aby je zrozumieć, trzeba było na własne oczy uświadczyć sposobu, w jaki Włoch chłeptał krew. Poczuła jak Adesso zachłannie łapie jej dłoń. Czuła też na sobie świdrowanie jego patrzałek. Wygłodniałe… zupełnie jakby była jakimś dobrze wysmażonym kawałkiem mięsa. Jego ręce zacisnęły się jeszcze mocniej, a na jej gładką skórę skapnęła kropla. Zapewne śliny. Chłodny, gęsty płyn wywołał na plecach dziewczyny nieprzyjemne ciarki. Sekundy zdawały się wydłużać w nieskończoność. Jo już miała nadzieję, że atak nie nastąpi, że drągal z jakiegoś tylko sobie znanego powodu powstrzyma się i nie nażłopie tego, czego tak bardzo pragnął. Jednak po chwili szorstkie wargi Adesso przywarły do jej nadgarstka. Przyssał się doń jakby był jakąś oślizgłą pijawką. Czuła jak zahacza jej ciało zębami, jak na przemian liże i ssie, wydając przy tym obsceniczne odgłosy. Jego dłonie napierały na przedramię zupełnie jakby chciały je wygiąć i wampirzyca z wolna nabierała przekonania, że z kolejnym mlaśnięciem usłyszy trzask własnych kości. Werbalny protest zdał się na nic. Dopiero trzaśnięcie pochylonego mężczyzny przez potylicę wywalczyło dla Jo ułamek sekundy, w którym mogła oswobodzić swoją pokąsaną kończynę. - Wystarczy - skwitowała z odrazą nie tyle wymalowaną, co wyciosaną na twarzy. Włoch, senny, nażarty i rozanielony z powodu swego kulinarnego doświadczenia, uśmiechnął się od ucha do ucha, po czym runął pokracznie na fotel obok krzesła dziewczyny. Ta, wiedząc, że właśnie zapewniła sobie spokój od jego wybryków na dobre kilkadziesiąt minut, zaczęła przygotowywać się na spotkanie z Owneyem. Usunięcie resztek paskudnej, różowawej brei, która oblepiała jej przegub, stanowiło priorytet podczas owych przygotowań. Ostatnio edytowane przez Highlander : 10-11-2018 o 07:54. |
14-11-2018, 23:06 | #5 |
Reputacja: 1 | A oni zdecydowali się zrobić to dokładnie teraz.
__________________ W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki! |
05-03-2019, 12:46 | #6 |
Reputacja: 1 | “Oh, what a tangled web we weave... when first we practice to deceive.” ― Walter Scott, "Marmion" Gdy tylko opuściła pokój, Jo niemal wpadła na niedoszłą ofiarę swego ghoula. Ta przeprosiła ją, dygając lekko. Była zarumieniona i wyraźnie rozemocjonowana, a stan jej sukienki pozostawiał obecnie wiele do rzeczenia. Jeszcze raz wydukała ciche “przepraszam” i pobiegła dalej, wypadając przez drzwi wprost na salę. Kiedy Armitage podeszła do wrót gabinetu szefa Cotton Club, szybko zrozumiała, co było przyczyną takiego, a nie innego stanu miniętej dziewczyny. Poszukiwany przez nią Owney siedział rozwalony na fotelu ze szlugiem w gębie i właśnie dopinał rozporek spodni. Stojąc na progu, Joanne rozważała przez chwilę zrobienie zwrotu w tył i rozpoczęcie pogoni za tajemniczą kokietką. Elementy tej klubowej układanki zwyczajnie nie pasowały jeden do drugiego jak należy, a córa Kaina miała wrażenie, że od rozpromienionej niewiasty mogłaby wyłudzić kilka dodatkowych. Nie mniej jednak przyciśnięcie Owney’a było obecnie ważniejsze. Kłykcie dla pozorów zastukały o framugę - bo w końcu nie wypadało wchodzić bez uprzedzenia - zaś sama Armitage wślizgnęła się do pomieszczenia jeszcze zanim suwak spodni “biznesmena” zakończył swój agonalny zgrzyt. Jej oczy wymownie spoczęły na palcach Maddena, a te momentalnie, niczym poparzone, oderwały się od kawałka metalu. Za wolno. Dziewczyna i tak poszła za ciosem. - Ach, ciekawiło mnie, gdzie to szef przepadł! Widzę, że zamartwiałam się całkiem niepotrzebnie - kolejny wzrokowy sztylet pomknął w kierunku jego przyrodzenia. - Ale skoro już jesteśmy w temacie, to zastanawiałam się, czy mogłabym poprosić o namiar do Marion. Zapomniała się wczoraj i zostawiła coś u mnie - faktycznie, zostawiła. Smród, który przywlókł Sabatnicze hieny panoszące się teraz po lokalu. - Czasami bywa taka roztrzepana. Ale ja też przecież nie jestem bez winy, bo nie podpytałam jej ani o adres ani o telefon... - ucięła, pośpiesznie charakteryzując się na bezradną blond kretynkę. Dając Owney’owi szansę na bycie tym silnym oraz zaradnym samcem, na którego chciał codziennie gapić się w lustrze. Owney zawahał się trzymając w dłoniach jeszcze niezapięty pasek od spodni. Jego spojrzenie było niepokojące, bo Jo nie miała pewności, czy był po prostu zaskoczony jej nagłym pojawieniem się i komentarzami, czy też rozważał możliwość zerżnięcia również jej skromnej persony. W końcu dopiął spodnie i wstał z fotela, co mogło wskazywać na prawdziwość pierwszej wersji… mogło. - Po co ci? - powiedział podchodząc do niewysokiej komody i nalewając sobie do szklanki whiskey. - Jak coś zostawiła to jej strata. - Och, niech już szef nie będzie wiśnia, trzeba przecież mieć trochę empatii, a nie tak biedną dziewczynę zostawiać na lodzie! - to powiedziawszy, Jo teatralnie ściągnęła wargi. Zupełnie jakby chwilę temu zjadła coś diablo cierpkiego i teraz za to pokutowała. - Poza tym, jak już się z nią spotkam, nie omieszkam wspomnieć, kto znalazł jej “puderniczkę” - uniosła sugestywnie brwi i wycelowała w mężczyznę palcem. - Kto inny niż O. V. Madden? Dżentelmen pierwszej klasy, zawsze gotów służyć damie pomocną dłonią. Skądinąd wiem, że Marion ma słabość do rycerzy na białych rumakach. No i że potrafi się odwdzięczyć... - konspiracyjny uśmiech rozlał się na twarzy Armitage, chociaż tak naprawdę wcale do śmiechu jej nie było. Łechtanie ego tego kretyna w połączeniu z przedstawianiem całej sytuacji jako niewinnej babskiej błahostki zakrawało na pierwszoplanówkę w tandetnej tragikomedii. Ale Joanne nigdy nie stroniła od trudnych ról. Przez chwilę widać było jak Owney walczy z sobą, wreszcie jednak obejrzał się na stojącą w drzwiach dziewczynę. - Podobno mieszka w jakimś apartamentowcu przy Park Avenue - szef narzucił na plecy marynarkę i wydobył z szafki cygaro, które z wprawą skrócił. - Chyba na rogu z 96’th street - Armitage nie znała okolicy, ale wiedziała jedno. Było to epicentrum światka Camarilli. Odpalając używkę Owney obejrzał się na Jo. - Ale jakby co nie wiesz tego ode mnie. - Czego? - spojrzała na mężczyznę zdziwiona, jakby nie miała bladego pojęcia, o czym ten do niej mówi. Jeśli chodziło o Jo, ta rozmowa nigdy się nie odbyła. Nawet przypiekana przez inkwizycję Sabatu nigdy nie przyznałaby się do jej przeprowadzenia. Zdradzając adres, Owney potwierdził przypuszczenia Armitage - suchotnicza śmierć Dunlopa była wynikiem wampirzych przepychanek, a pech chciał, że sekty musiały akurat zacząć rozpychać się łokciami na terenie Cotton Club. Kuglarka wątpiła, żeby Marion celowo zrobiła z niej ofiarną kozicę - za to odpowiedzialny był raczej kulawy wywiad Miecza Kaina, który chciał po prostu na chybcika kogoś odstrzelić i całą sprawę zamieść pod dywan. Klasyczne podejście chołubiących “wolność” łopatologów - spopielić wszystkich, Pierwszy Grzesznik rozpozna swoich. Uśmiechnęła się ponuro na tę myśl, ale od razu przełknęła gorycz, bo z tą nie było jej do twarzy. Bardziej od wylewania żółci ciekawiły ją intencje nieżyjącego już filantropa względem jej skromnej osoby. Naprawdę czuł do niej sympatię? A może po prostu liczył, że obsypując Armitage prezentami zdoła przeciągnąć ją na swoją stronę? Swoista marchewka miast kija stosowanego regularnie przez Falleniego? Możliwe. Ale prawdziwą wersję wydarzeń Dunlop zabrał ze sobą pod cmentarną ściółkę. No cóż, nie można mieć wszystkiego. To, że zdołała uporządkować wydarzenia z nocy poprzedniej w coś, co brzmiało zgoła prawdopodobnie, musiało jej wystarczyć. Teraz powinna się dobrze zastanowić, jak całą sprawę ugryźć. Metaforycznie, rzecz jasna. Najbardziej oczywistą opcją byłoby przekazanie Sabatnikom nazwiska, zdjęcia i karteczki adresowej, a potem zapomnienie o całej sprawie. Ale... Jo nie do końca była pewna, czy chce to zrobić. Hmm. Nie, takiej mieszanki nudy oraz służalczości raczej zwyczajnie by nie przetrawiła. Panoszący się duet gończych piesków zaszedł jej za skórę o jeden raz za dużo, toteż teraz rozważała danie im prztyczka w nos. Jednak szczegóły tego pomysłu mogły trochę poczekać - zabawa w detektywa, mimo że nader udana, mocno wysuszyła pannę Armitage, a planować wet o pustym żołądku zwyczajnie się nie g(ł)odziło. - Jeszcze raz wielkie dzięki za znalezienie tej zguby, szefie - rzuciła porozumiewawczo wampirzyca, uśmiechając się jak głupia do sera - tyle tylko, że tym razem z dozą szczerości. - Chyba pójdę do kuchni coś przegryźć nim wybiorę się oddać ją prawowitej właścicielce. Oczywiście wychwalając pańskie imię pod niebiosa - polubownie zapewniła Owneya co do wydarzeń, które nigdy nie miały mieć miejsca w tej - ani jakiejkolwiek innej - rzeczywistości. - Podrzucić coś i tutaj zanim wyjdę? - trochę jej pomógł. Była skłonna odwdzięczyć się przynosząc mu kanapkę z szynką i paczkę fistaszków. Szef lokalu jednym haustem obalił szklankę złotego trunku i, umiejscawiając w ustach cygaro, podszedł do stojącej przy drzwiach Armitage. - Spadaj, Jo. Zanim postanowie tobą zaspokoić zupełnie inny apetyt - groźba zabrzmiała nieco żartobliwie, ale z jakiegoś powodu wiedziała, że mógłby chcieć ją zrealizować. - Przecież nigdy mnie tu nie było - wykonała parodię scenicznego ukłonu i czmychnęła za drewnianą barierę jak żołdak za barykadę podczas natarcia wroga. Chwilę później przygryzła wargę, z westchnieniem wypuszczając powietrze ze swych martwych płuc. Jej samokontrola wygrała. Owney nawet nie wiedział, jak wiele miał dzisiaj szczęścia - jeszcze kilka sekund temu wampirzyca całkiem poważnie brała pod uwagę możliwość zwilżenia swojego podniebienia zawartością jego żył. Bo czemu nie? W końcu gloryfikowany drągal był już wystarczająco wstawiony i wypruty molestowaniem naiwnych bździągw, aby po obudzeniu się zakwalifikować całe zajście jako Delirium Nocy Letniej. Tylko, że przerobienie go na przystawkę mogło zwrócić na Armitage jeszcze więcej niepotrzebnej uwagi. Lepszym, bardziej pragmatycznym rozwiązaniem, było po prostu nonszalancko zejść po schodach i wrócić na główną salę. Ta wręcz roiła się od kandydatów do odkorkowania - smutnych pijaczków oraz beznadziejnie nieśmiałych amantów, których los nikogo nie obchodził. Toteż obrała kurs na parter. W czasie jej nieobecności sabatniczy duet postanowił na szczęście opuścić lokal. Czy poszli daleko? Wątpiła. Ci dwaj padlinożercy niełatwo rezygnowali ze swych zdobyczy, a na pewno za takową ją uważali. Na scenie dziewczyny dawały właśnie jakiś taneczny pokaz polegający na pokazywaniu jak największej ilości ciała w rytm granej na żywo muzyki. Tak jak się spodziewała, większość męskiej klienteli była mocno podpita i skupiona odsłanianej goliźnie. |
25-03-2019, 21:29 | #7 |
Reputacja: 1 |
|
13-04-2019, 23:54 | #8 |
Reputacja: 1 | Animals came from miles around So tired of walking, so close to the ground They needed a chance, that's what they said Life is better walking on two legs But they were in for a big surprise... No Spill Blood, Oingo Boingo Prawie cztery kilometry kwadratowe. Tyle właśnie zajmowało to bagno zepsucia wyłożone betonem i gipsem, gdzie krzyki pełne strachu oraz bólu mieszały się z mechanicznymi, przesiąkniętymi apatią odgłosami strzałów. Jo nie czuła jednak potrzeby na ten temat pomstować, bo taki stan rzeczy nie był niczym nowym. Co więcej, w jej umyśle jawił się jako zupełnie naturalny – odkąd pamiętała, jeden człowiek zawsze był drugiemu wilkiem. Jedyne, co się zmieniło, to skala. Dawniej ten kocioł pełen żółci ograniczał się do osady, księstwa, może dwóch wojujących ze sobą państw, ale teraz jego zawartość rozlała się na całą parszywą planetę. A wraz z nią krwiopijcy. Tak, może i wampiry postrzegały się wzajemnie jako chodzące archaizmy, ale stereotyp ten był dla Jo całkowicie wyssany z palca. Żeby zadać mu kłam wystarczyło tylko przyjrzeć się portretowi współczesnej pijawki. Na każdego tetryka opłakującego w swoich komnatach upadek sławetnej Kartaginy przypadało kilkunastu wygłodniałych i łasych na wpływy oportunistów, którzy manipulowali społeczeństwem z wprawą, o jakiej zwykły człeczyna mógł jedynie śnić. Czy tę mknącą w dół spiralę wyzysku i przemocy dało się zatrzymać? Warto było próbować? A nawet jeśli, co potem? Mając wzgląd na ludzką naturę, czy inny, pozornie „bardziej sprawiedliwy” system nie podzieliłby losu obecnego? Odzyskując kontrolę, Joanne pociągnęła za cugle narowistego procesu myślowego. Chociaż postawione pytania miały charakter stricte teoretyczny, to sam fakt, że zalęgły się w jej łepetynie zakrawał na komedię. Oraz na herezję. Wzorowa córa klanu, nie ma co. Chichocząc i kręcąc głową, Jo kontynuowała marsz. Garść minut później minęła karetkę, do której dwaj podchmieleni sanitariusze pakowali właśnie jakiegoś podziurawionego jak sito chłopca. Ten rzęził bez przekonania, dławiąc się własną krwią. Zasłyszany wcześniej sygnał był jedynie proformą, wył dokładnie tyle, ile potrzeba było, aby dotrzeć na miejsce wypadku i ani chwili dłużej – w Harlemie wartość ludzkiego życia wypadała blado względem porządnie naładowanego akumulatora. Coś jak z belą siana i dolą średniowiecznego chłopa. Im bardziej rzeczy się zmieniają, tym bardziej pozostają takie same. Kuglarka zasępiła się trawiąc tę myśl. Rozważając coś nader intensywnie, na moment dołączyła do półkręgu gapiów blokujących chodnik. Jednak kiedy spojrzała na rysy chłopaka, wyczytała w nich jedynie ulgę. Ulgę, że to już koniec. Że niesprawiedliwość żyjącego świata nareszcie ustępuje pola błogiemu niebytowi. Niektórzy bali się śmierci. Dla innych, takich jak to dziecko, była ona największą z możliwych nagród. Wampirzycy pozostało tylko pokornie uszanować jego wybór. Drugiego postoju w swoim kursie na Park Avenue Armitage dokonała po może dwóch kwadransach. Była to przerwa mocno niestandardowa, bo przymusowa, zarządzona pod dyktando jej błędnika oraz bębenków. Jo co prawda nauczyła się mentalnie tłumić odgłosy dziewczęcych krzyków zakrapianych rubasznym śmiechem, ale kiedy wrzask rozległ się w alejce niespełna pięć stóp od niej, córa Kaina wykrzywiła twarz w grymasie bólu i zatrzymała się wpół kroku. Mimowolnie spojrzała przez ramię na plątaninę ciał. Na kolejny akt znany od zarania dziejów, który bez problemu odnajdywał się we współczesnych realiach. Pragmatyzm doradzał Joanne iść dalej jakby nic się nie stało, ale sumienie przyszpiliło jej podeszwy do asfaltu przemysłowymi nitami. Nim jednak konflikt moralny rozgorzał w niej na dobre, po przeciwnej stronie ulicy zatrzymał się policyjny radiowóz. Z auta wytoczyła się para mundurowych o szerokich karkach. Pierwszy z zamiłowaniem ściskał półmetrową czarną pałkę. Jego partner natomiast miętolił guzik kabury tak pożądliwie i obscenicznie, że zawstydziłby niejednego alejowego gwałciciela. Armitage, pozbawiona możliwości zabawy w obrończynię uciśnionych, zeszła stróżom prawa z drogi. Chociaż prawdziwsze byłoby stwierdzenie, że odskoczyła od zaułka jak poparzona, bo nie chciała ryzykować, że chłopcy o glinianych odznakach i rekinich uśmiechach ją także obiorą sobie za cel. Zanim trójka murzynów zdała sobie sprawę, co się dzieje – o podciągnięciu spodni nie wspominając – jeden z nich został złapany za kołnierz i szarpnięty w tył. Zaskoczony, zboczeniec stracił równowagę, a silne ramię prawa cisnęło go na pogranicze między jezdnią a chodnikiem. Mężczyzna zarył gołymi udami i wciąż naprężonym przyrodzeniem o beton pozostawiając za sobą strzępki porwanej skóry. Ale jak zarzynane prosię zaczął kwiczeć dopiero kiedy posterunkowy Kennedy roztrzaskał mu lewy obojczyk. Nadgarstki i kolana były następne w kolejności. Ciosy padały precyzyjnie i szybko. Każdemu uderzeniu pałką towarzyszył głuchy pogłos – trochę jak gałęzie łamiące się na wietrze. - O c-co się kurwa rozchodzi, przecież szef wam wczoraj zapła… - kolega poszkodowanego odzyskał zdolność mowy mniej-więcej w momencie, gdy Kennedy zabierał się do renowacji czaszki jego ziomka. To jednak drugi stróż prawa i porządku, ten nazwiskiem Todd, udzielił wyjaśnień pozostałym dewiantom. Szybko i zwięźle, przy pomocy odrobiny ołowiu, która zrykoszetowała od pokrywy śmietnika. Uliczkę wypełnił ostry zapach moczu, a policjant z rewolwerem uśmiechnął się przyjacielsko do swoich ofiar dając im do zrozumienia, że właśnie oddał strzał ostrzegawczy. - Powiem ci, małpko, o co się rozchodzi. Szychtę skończyłem dziesięć minut temu. W domu czeka na mnie sześciopak i dwie kreski. Ale zanim zdążyłem odwiesić czapkę wywołał mnie dyspozytor, bo wam, pierdolone zwierzęta, zachciało się ruchać na ulicy. Kolejny strzał. Huk. Iskry. Tym razem zdecydowanie bliżej, może trzy centymetry od butów podejrzanych. - Ale najbardziej boli mnie, że po tym jak zawlokę wasze zawszone dupska na posterunek, będę musiał wypełniać pięć stron papierkowej roboty. Od łebka. - Zawsze możemy ich odstrzelić. Papier pójdzie szybciej, zwłaszcza że to czarnuchy – dobrodusznie podpowiedział koledze Kennedy wykonując kolejny zamach pałką. Ten zaowocował oswobodzeniem sporej partii zębów z ust pierwszego oprycha. Po betonie rozprysnął się wachlarz juchy. Rozważając sugestię partnera, Todd potarł lufą kraniec swojej skroni. Uśmiech na jego twarzy rozrósł się do rozmiarów karykaturalnych. Był jak coś wyjęte z koszmaru. Ostatnio edytowane przez Highlander : 15-04-2019 o 14:13. |