Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 27-12-2009, 19:38   #11
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Gaudimedeus


- Psiekrwie! - wrzeszczał Krab. - Rzucać broń, kurwie syny! Zdrajcy! - jego krzyk był jak pomruk rozszalałego morza. - Zdrajcy, rzucać broń! Carlos, do mnie!

Bracia bić się i zabijać będą, ich krew uczyni słone wody tak ciemnymi i gęstymi, aż umrze w nich wszystko, co było światłem pośród naszych nocy.

Krab parł w samo serce walki. Ukrytymi w rękawach szczypcami zdzielił atakującego go żołdaka, jego głos był zdarty od krzyku.
- Rzucić broń! Do wszystkich diabłów! Carlos! Rzućcie broń!

Jeden ruch, zrozumiał Tremere w nagłym przebłysku. Jeden ruch, jedno szarpnięcie w gorączce walki, a opadnie kaptur okrywający odmienioną, nieludzką twarz kapitana. A wtedy... Gaudimedeus wzdrygnął się. Nie na zgrzyt ostrza, którym osłonił go przed ciosem jego tymczasowy obrońca. Od myśli, która raniła głębiej niż miecze.

Światło, światło... Światło umiera w ciemnych wodach, oleistych od przelanej krwi. Może uda się jeszcze ocalić, tak jak można obmyć unurzane w posoce ręce mordercy, tak jak można oczyścić własne imię, splamione udziałem w mordzie niewinnych, w niszczeniu wiedzy.


Szaleństwo krwi oślepia, szaleństwo krwi otumania zmysły. Jakiegoż lepszego dowodu potrzebował nad ten, który miał przed sobą? Załoga Bożej Łaski wykrwawiała się w beznadziejnej walce, nie słysząc lubo nie chcąc słyszeć rozkazów swego kapitana.

Od prawej strony, gdzie za żurawiami wznosił się ponuro miejski szafot, biegli już strażnicy, pospiesznie ściągnięci z murów. Niebawem marynarze zostaną zamknięci jak w kleszczach. Chwilowy obrońca Gaudimedeusa został gdzieś z tyłu, związany walką.

- Zabić ich! Zabić wszystkich!
Gaudimedeus poznałby ten głos nawet w piekle, pośród jęków tysięcy innych grzeszników. Armand. Książęcy syn. Książęcy pies. Wcielona idea czystości krwi, zrodzona w umyśle Manuela. Tak, wykrzywiona makabrycznie, słowo stało się własną karykaturą, i stało się ciałem. Zabić ich, zabić ich wszystkich. Wszystkich nie dość podobnych. Wszystkich nie dość posłusznych. A na koniec wszystkich, których można, bo zabijanie upaja.

Armand stał przy wejściu do Czerwonej Passionario, z twarzą i odzieniem splamionym krwią, szafarz życia i śmierci. Ruszył tanecznym niemalże krokiem, a jego przejście znaczył szlak trupów. Czy zobaczył? Czy dostrzegł szarpiącego się Kraba? I Manuela, stojącego pośród walki niczym latarnia morska?

Nie, Gaudimedeus był niemal pewien, że nie. Szaleństwo krwi zasnuwa oczy, szaleństwo krwi oślepia i plącze osąd, nie pozwala patrzeć daleko. Armand nie widzi dalej niż sięga ostrze jego miecza.

Nieludzki jęk rozdarł powietrze. Tak nie krzyczy człowiek. Gaudimedeus odwrócił się i zamarł.

Krab miotał się, przybity włócznią do beczki. Jednym uderzeniem powalił trzymającego drzewce strażnika, ale do ciosu przymierzał się już drugi, a kapitan był unieruchomiony. Spod kaptura błyskały przerażone oczy osaczonego zwierzęcia, a za plecami Gaudimedeusa Armand, hrabia Delacroix, parł w ich stronę niepowstrzymanie jak sama śmierć.

Eugenio


Wszyscy uważali Eugenia za szuję i mendę. Wieczorem, tuż po przebudzeniu, zdarzało się, że sam tak o sobie myślał. Ale czyż należy polegać na opinii kogoś, kogo świat zmusza notorycznie do gwałtownego zrywania się z łoża? Wszak jeśli Eugenio odleżał sobie deczko w łożu, zebrał rozespane myśli - jakież się w nim głębie miłosierdzia i łaskawości otwierały nieprzebyte! Jakie otchłanie niezmierzone!

A oto i przykład - nic tak nie działa na wyobraźnię jak przykłady, żywe i twarde fakty. Pierwszym, co ukazało się oczom Eugenia po pojawieniu się w porcie, była smukła sylwetka "Milagros", statku Zeloty Dantego Sorela, prująca szparko w stronę wyjścia z portu. Łańcuch zagradzający wyjście na otwarte morze podniesiono już niemal do połowy, ale bystre oko Tremere dostrzegło sprytny zamysł kapitana w tej pozornie szaleńczej szarży. Prujący pod pełnymi żaglami statek w pędzie siedział płycej w wodzie, i przeszedł gładko nad niepodniesionym do końca łańcuchem.
Łaskawe i miłosierne serce Eugenia uradowało się stokrotnie. Oto bowiem będzie mógł ucieszyć Sorela informacją, że okręt jego nie ucierpiał w zamieszkach, a pogratulować przy tym odważnego i bystrego kapitana... albo ucieszyć da Labrerę, wskazując mu kolejną ofiarę, na której będzie mógł skupić swój ze wszechmiar słuszny, święty książęcy gniew... Tak, tak. Eugenio był łaskawy. Jeszcze nie wybrał obiektu swej łaskawości, ale to wszak było sprawą wtórną, i jako taka mogło poczekać.

W zaułku stał sobie Zelota Custodio. Dłubał w zębach paznokciem kciuka, a na przewalającą się po nabrzeżu kotłowaninę spozierał obojętnie, jego oczy były okrąglutkie i wolne od wszystkiego. Jakże Eugenio nie znosił takich oczu. Oczy wampira winny patrzeć spod byka, czujnie i drapieżnie. A Custodio miał gały po rybiemu wybałuszone i całkiem pozbawione napięcia, co też korespondowało z jego wypranym do białości z emocji głosem i starannie sczyszczonymi z własnego zdania opiniami, jak już uznał za stosowne rozewrzeć swój pysk. W tych czasach trudnych wyborów, gryzących do kości rozterek, niełatwych doświadczeń, w czas krwi i zmieniających się częściej niż kierunek wiatru frontów i chybotliwych porozumień - oko Custodia nie mrugnie nawet. Cokolwiek się stanie, czymkolwiek Bóg, los, czy też Eugenio osobiście w swej łaskawości zechce go doświadczyć - po nim to spłynie. Odrażające, doprawdy. A najbardziej odrażające było to, że Eugenio widział, iż Custodia naprawdę ta walka nie obchodzi, i był równie znudzony jak zazwyczaj. Zelota ponoć. Cóż za smutny upadek obyczajów.

Tymczasem Wszechmogący nie oszczędzał tej nocy Eugenia. Oto jego oczom zdumionym - zdumionym, bo głupota bliźnich, mimo swej powszedniości, zawsze zaskakiwała go swym ogromem - ukazał się jakiś obcy oberwaniec, siekający żołnierzy Andradów na plastereczki z szybkością i siłą, które przecząc człowieczeństwu, jasno mówiły o przynależności gatunkowej przybysza.

Niesamowite! Porządny wąpierz siedzi sobie cichutko, umysł wysila w słusznej sprawie Camarilli, młodym cierpliwie i miłosiernie tłumaczy, że czasy się zmieniły i są trudne, że ukrywać się trzeba dla dobra własnej dupy, martwi się i gryzie, co też ludzie sobie o bladości jego lic pomyślą, i czy dobrze czy źle... A ten, juchą się pompując, rąbie w największym tłumie żarliwie jak król stworzenia, jeszcze w poczuciu własnej wyższości nad światem zapewne...

A nie! Tylko czerwona mgła gniewu otulała postać obcego. A sądząc z umiejętności szermierczych, szerokich barów i namiętnej durnoty, idealnie nadawał się do kroczenia na czele atakującego oddziału. Eugenio co prawda jeszcze nie postanowił w swej łaskawości, co, czy i kiedy będzie atakował... ale to było sprawą wtórną, i zajmie się nią, jak mu się zachce.

Z obcym coś trzeba będzie zrobić. Poprowadzić, znaczy. Porządny wąpierz w cywilizowanym świecie postępuje ostrożnie jak wąż, a ten, proszę bardzo, nikogo się nie boi i nie wstydzi, myślałby kto, karpacki wojewoda na własnych włościach.

Obcy zostawił nieszczęsne swe ofiary, porwał leżącą na ziemi kobietę i dzielnie pomknął w zaułek... Eugenia ogarnęło rozbawienie - obszarpaniec ukradł ghula Szarlatanowi. Eugenio w swej łaskawości wskazałby drogę Ravnosowi, ale Saban - niestety niestety - poradził sobie sam.

Za to do Czerwonej Passionario wtargnął z rumorem ulubieniec Eugenia, okrwawiony jak świnia, płonący oburzeniem, na czele siepaczy. Eugenio zwalczył nieludzką pokusę, by zajrzeć do środka i zobaczyć, jak Nosferatu przybliżą hrabiemu Delacroix kilka prostych zasad obowiązujących w Elizjum... ale coś kazało mu się obejrzeć.

W samą porę, by dostrzec Gaudimedeusa, który dostojnym krokiem bociana maszerował w sam środek walki. Eugenio uniósł się lekko, by lepiej widzieć.

Wychowanek Graziany zmierzał w kierunku, w którym tętnił i wił się zwierzęcy strach i tępy ból Kraba. Od morza wionęło trupim zapachem i nienaturalnym chłodem, przejmującym aż do szpiku kości, a woda w zatoce przybrała szkarłatny kolor krwi.


Eugenio nawet nie musiał się oglądać, by wiedzieć, że Armand wyszedł z karczmy. Nienawiść, urażona duma i żądza mordu tworzyły doprawdy urocze połączenie.


Giordano da Strazza i Saban

Palce Giordana zadawały łeż temu, co mówiły mu jego oczy. Oto bowiem widział w swoich ramionach uśmiechniętą, wtuloną ufnie w jego pierś dziewczynę, a na palcach czuł lepką, krzepnącą krew. Dolores ciążyła mu coraz bardziej bezwładnym ciężarem osoby tracącej przytomność i Giordana ściskało za gardło okrutne przeświadczenie, że nie zrobił wszystkiego, co mógł, i jej życie przecieknie mu między palcami jak jej krew.

Saban zatrzasnął drzwi za Zelotą i opuścił skobel, ciężką jak grzech żelazną sztabę. Wnętrze karczmy było puste. Szarlatan otarł twarz chustą.

- Wszystko będzie dobrze, Dolores - zapewnił kwilącą z bólu Cygankę.
Wszystko będzie dobrze. Graziana Serafina Mendoza odmówiłaby przyjścia na prośbę cygańskiego gołodupca, ale nie odmówi Nosferatu. Nie odmawia się Salome. Saban był o tym głęboko przekonany.

- Saban? - zapytała ciemność na szczycie schodów głosem Jokanaana. - Kto jest z tobą?
- Ten młodzik, co rozgromił żołdaków - Saban zawahał się na chwilę. - Jest nasz - włożył w ostatnie zdanie cały spokój, na jaki jeszcze było go stać i modlił się, by Trędowaty nie zaczął dociekać, co konkretnie oznacza "nasz".
Jokanaan nie dociekał.
- Dawaj dziewkę na górę.
Ciemność cofnęła się przed światłem świecy, trzymanej przez młodziutką dziewczynę w szarej sukni służącej. Jej twarz była obca dla obydwu męzczyzn, ale Saban po delikatnych ruchach i głosie rozpoznawał Salome... tak często, jak ona tego chce - przemknęło przez głowę Cygana.
- Żwawiej, żwawiej! - ponagliła wspinających się po kamiennych stopniach mężczyzn. - Tędy! - skoczyła otwierać kolejne drzwi kluczami zawieszonymi na tasiemce na pasku. - Wytrzymaj jeszcze chwilę, serduszko - szepnęła do Dolores.

W alkowie obok ciężkiego, rzeźbionego łoża stała bladolica kobieta o pięknych, zmysłowych rysach twarzy i oczach głębokich jak czarne studnie, z odbiciem księżyca uwięzionym na wieki na dnie. Ciemne włosy, upięte wysoko, podtrzymywał czepek haftowany srebrną nicią i drobnymi perłami, dumną pierś opinał ciasno gors czarnej sukni. Promieniała pięknem, którego strach tknąć ręką - można je tylko wielbić na kolanach z oddali.

Blade, wąskie dłonie kobiety zdecydowanymi ruchami z trzaskiem darły połeć lnu na szarpie. Z kociołka zawieszonego na trójnogu nad żarnikiem bił gorzki zapach ziół. Kobieta milcząco wskazała Giordanowi łoże, z którego młodziutka służka ściągała już kołdry i piernaty.
Zanim zdążyli cokolwiek rzec, służąca wypchnęła ich obydwu za próg i zatrzasnęła drzwi przed nosem, twardo ustanawiając granicę pomiędzy tym, co męskie, a tym, co kobiece.

- To mój ghul - Saban mimo wszystko zaprotestował w przestrzeń.
- Mój list - przypomniał Giordano.
- Moja alkowa i moje łoże - oznajmiła ponuro ciemność za ich plecami. - W którym dzisiaj nie będe spał, bo Graziana nie da ruszyć dziewki. I własnej żony nie zaznam przez najbliższe parę nocy, bo będzie kompresy zmieniać i buliony podawać... Cyganie, nie wypłacisz się do sądnego dnia.

Ciemność ustąpiła, przybierając kształt śmiertelnie wychudzonego mężczyzny o twarzy zasnutej trupią szarością, poznaczonej kępkami rzadkich włosów. Z tej twarzy patrzyły uważnie siwe oczy o czujnym, bystrym wejrzeniu przywodzącym na myśl szczura. Z piersi Trędowatego wydobyło się ciężkie - i, zdaniem Sabana, zdecydowanie teatralne westchnienie.
- Ale nic to. Ile wyrwiemy z nocy do dnia Apokalipsy, tyle nasze. Przedstawisz mnie swojemu druhowi, Sabanie?
- A tak! - zreflektował się Szarlatan, przerywając próby nasłuchiwania, co też dzieje się za zawartymi głucho drzwiami alkowy. - Giordano, pozwól, że przedstawię ci Jokanaana, samozwańczego króla portu i ferrolskich rynsztoków, księcia tutejszych żebraków, hrabiego szczurów i barona szczurołapów, a także...
- No, dość już - oznajmił łaskawie Nosferatu. - Nie chcemy, aby moje tytuły onieśmieliły naszego gościa.
- ...a także męża najpiękniejszej i najsłodszej wampirzycy, której obecność rozpromienia nasze smutne noce - ciągnął Saban niezrażony.
- Jeżeli liczysz, że teraz powiem: "kiedyś, synu, to wszystko będzie twoje", błądzisz - warknął Jokanaan, ale szare usta rozciągały się już w uśmiechu, a z oczu biła duma i szczęście, jakby sam dźwięk imienia Salome wystarczał, by rozpędzić smutki i zgryzoty.
- Jokanaanie, a oto Giordano da Strazza, Zelota, szermierz niezrównany, który poszukuje w naszym mieście pytań i odpowiedzi.
- Fiu fiu fiu. To niech się ustawi, podle odwiecznego porządku, za możniejszymi od siebie, a nie zwady szuka. Mieczem jeszcze nikt do prawdy się nie dorąbał.

Dolores za drzwiami krzyknęła imię Sabana i zamilkła, a z alkowy dobiegł łagodny głos Salome, szepcący jakieś kojące i pozbawione znaczenia słowa.
Jokanaan oparł sie o ścianę, przymknął oczy, jakby nagle ogarnęło go przemożne znużenie.
- Uważajcie, obydwaj. Mam wrażenie, że siedzimy w gównie po uszy. Za wyjątkiem ciebie, Zeloto, bo ciebie to już z głową przykryło. Nie wierzę w tę całą zarazę. Gdyby ktoś rzeczywiście zachorzał, wiedziałbym to pierwszy. To blaga. A Andrade nawet nie pierdną bez błogosławieństwa księcia. Zabiłeś żołnierzy Andradów, chłopcze. Podniosłeś rękę na własność księcia Damaso. Jeśli nie masz dobrego wytłumaczenia, wymyśl je szybko. Podpowiem ci - całkiem za darmo. Pobicie dziewki nie będzie dla naszego pana żadnym wytłumaczeniem - spojrzał uważnie na Sabana. - Armand tu był, przed waszym przyjściem.
- Książęcy syn - objaśnił Cygan Zelocie.
- Teraz już książęcy pies, wściekła bestia na zbyt długim łańcuchu -żachnął się Jokanaan. - Widział niecodzienną walkę naszego obrońcy czci cygańskich niewiast, zapadła mu w pamięć.
- Czego chciał? - Saban zmrużył oczy.
- A czegóżby? Jego - Jokanaan splunął i machnął wyleniałą czaszką w kierunku da Strazzy. - Złapałem kundla za kark i wyrzuciłem z mego domu. Wlazł mi tu zlany juchą jak rzeźnik, z mieczem w garści i siepaczami za plecami, rzucił mi rozkaz, że mam pojmać obcego, jak tylko przestąpi próg mego domu. Czy ja burdel tu, kurwa, prowadzę, czy jednak tu jest Elizjum? A rozkazy od księcia przyjmuję, nie od jego psa. Tak więc też siedzę w gównie, ale ja w odróżnieniu od naszego dzielnego rycerzyka mam naprawdę dobre wytłumaczenie na swe słowa i czyny.

Drzwi odchyiły się ze skrzypnięciem, w szparze ukazała się twarz służki.
- Sabanie, pani Mendoza prosi. Tylko Sabana - zaznaczyła kategorycznie, gdy trójka męzczyzn podniosła się z ławy. Cicho przymknęła drzwi za Szarlatanem.

Dolores leżała w małżeńskim łożu Nosferatów, przykryta po szyję. Była śmiertelnie blada, oczy miała na wpół przymknięte, ale jej piesi unosił spokojny oddech. Nie zareagowała, kiedy Saban do niej przemówił, jej dłonie były słabe i wiotkie. Obok łoża piętrzył się stos okrwawionych szarpi.


- Śpi. Dałam jej makowego mleka. Pragnęła tego dziecka całym sercem, strata była dla niej wielka, a nie ma jeszcze dość sił, aby się z nią zmierzyć. Ale żyć będzie. - Graziana myła dokładnie i metodycznie wąskie dłonie w misie. - Winna tutaj zostać, dwa dni co najmniej, potem możesz ją zabrać do swoich. Zostawiłam Salome polecenia i medykamenty.
- Może zostać, Sabanie - zapewniła służka, której twarz służyła Salome - Tutaj ciepło i sucho, prędzej do sił dojdzie niż na wozie.
- Jest młoda i silna, dojdzie do siebie niebawem - ciągnęła Graziana martwym, obojętnym głosem. - Zrobiłam, co mogłam, lecz ona już nie pocznie. Nigdy. Powiedz jej, kiedy będzie gotowa, albo nie mów jeśli uznasz, że dla niej to lepsze - Tremere pakowała do obszernej torby lekarskie przyrządy. - Kup jej psa, Cyganie. Dużego i ostrego - wciągnęła na kształtne dłonie haftowane rękawiczki - żeby jej bronił. I znajdź dla niej dziecko. Potomka z własnej krwi mieć nie będzie, ale świat jest pełen niechcianych bękartów, a to pomoże jej otrząsnąć się z bólu. Ta rada... była za darmo. Za resztę policzymy się w stosowniejszym i spokojniejszym czasie.

Z szelestem sukien postąpiła lekko ku wyjściu, skinęła na pożegnanie Salome, kiedy ta otworzyła przed nią drzwi.
Jej wzrok prześlizgnął się po obliczu Jokanaana i spoczął na młodym Zelocie. Z rękawa sukni wysunęła się wąska dłoń w koronkowej, haftowanej rękawiczce, ze smukłymi palcami obciągniętymi wdzięcznie w dół.


- Tyś walczył z żołnierzami Andrade, panie? - zapytała, gdy Zelota, zgięty w ukłonie, składał na podanej mu dłoni pełen szacunku pocałunek.
- Ja - Giordano już przymierzał się do wyjaśnień, ale pachnąca różanym olejkiem dłoń wampirzycy spoczęła na jego ustach, powstrzymując słowa.
Poczerniona, wygięta niczym skrzydło jaskółki brew uniosła się do góry, pociągnięte barwiczką usta rozciagnął lekki, zdawkowy uśmiech.
- Zatem ocaliłeś jej życie - Graziana Mendoza nachyliła się lekko i wyszeptała - Dwukrotnie.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 30-12-2009 o 22:04.
Asenat jest offline  
Stary 01-01-2010, 18:58   #12
 
Avaron's Avatar
 
Reputacja: 1 Avaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetny


Myśli szaleńczo biegły przez martwy umysł niczym błyskawice przeszywające burzowe niebo. Giordano stał pośród tego wszystkiego zagubiony. Wszystko pędziło w szaleńczej gonitwie ku zatraceniu. Cóż zatem było czynić? Gdy chaos tej sytuacji począł krzepnąć, na twarz młodego kainity powracał uśmiech. Działać! Skoczyć wprost w sam środek szaleństwa jakie opanowało to miasto. Rzucić wyzwanie światu, pogardliwie stawiając na szali swoją potępioną duszę. O tak, właśnie to chciał uczynić Giordano.

Bacznym spojrzeniem obrzucił medyczkę, uważnie wsłuchując się w jej słowa. Nie zdradził nic, jeno skinął głową na znak, że rozumie, a tajemniczy uśmieszek jaki od chwili przemykał przez jego wąskie usta wyraźnie się poszerzył. Teraz jednak zwrócił się do nosferatu i rzekł:

- Szlachetny gospodarzu, musisz wiedzieć, że przybyłem tu do... - Na chwilę zawahał się przed wypowiedzeniem kolejnego słowa, lecz można było to zrzucić na karb słabej jego znajomości kastylijskiej mowy. - Do twej żony. Mam dla niej list od dawnego towarzysza, a raczej miałem, gdyż przez przypadek teraz ma go ta dziewka. Lecz to teraz nie ważne, a przynajmniej nie najważniejsze. Mam dla ciebie wieść, którą może odwdzięczę się za gościnę. Nie tylko ja przybyłem do miasta tej nocy.

Przerwał na chwilę, jakby chciał głębszy dech, lecz tylko szerzej się uśmiechnął zrozumiawszy bezsens takiego gestu.

- Są tu inni goście z mego kraju, lecz ci, w odróżnieniu ode mnie, dostali zaproszenie od księcia. - Wbił wzrok w martwe oblicze nosferatu i rzekł dobitnie. - Śmierdzi od nich śmiercią bardziej niźli z otwartego grobu, a to co dzieje się tej nocy w porcie zdaje się być tylko przygrywką. Tedy raz jeszcze przyjmij moje podziękowania i ostrzeżenie jako gest dobrej woli. Pozdrów swą żonę i zapewnij ją, że jeśli dane mi będzie jeszcze kroczyć, w tej ułudzie życia, po świecie niechybnie ją odwiedzę. List może znaleźć przy cygance, a teraz...

Giordano pokłonił się dwornie, ukłonem, jakby żywcem wyrwanym z pięknych sal florenckich pałaców i obdarzywszy wszystkich uśmiechem tyle czarującym co wilczym rzekł:

- Jeśli książę chcę mnie zobaczyć tedy wyjdę mu na przeciw i sam się przed nim stawię. Nikt na powrozie mnie do niego nie sprowadzi... - Poprawił wymownie rękojeść szerokiego sztyletu przy swoim pasie. - I biada psom, które chciały by mnie kąsać, nawet jeśli są najszlachetniejszego rodowodu. Przekażcie moje pozdrowienia Sabanowi i dbajcie o dziewkę. Żegnam!

Ruszył ku wyjściu sprężystym krokiem, gotów stanąć do walki z każdym bodaj nawet z całym światem jaki czaił się za drzwiami gospody.
 
__________________
"Co będziemy dzisiaj robić Sarumanie?"
"To co zwykle Pinki - podbijać świat..."
by Marrrt
Avaron jest offline  
Stary 05-01-2010, 17:17   #13
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Jeszcze Krab. Teraz, za chwilę, ci siepacze odkryją jego i nie tylko jego tajemnicę, zasłona opadnie, niebo spadnie wszystkim na głowę, a wydarzenia spowodują wiele upadków, niczym przewrócona księga na półce przewraca kolejne stojące obok niej w szeregu. Przede wszystkim jednak, na początek, on sam napotka los straszliwy. Nie godzi się pozostawić go na pastwę tych psów, kapitana patrzącego w czerwone oczy buntu własnych ludzi zza maski zdeformowanej, obcej twarzy.

Wszystko, niczym niebo walące się na głowę, zaczynało coraz bardziej komplikować to, co rozgrywało się w głowie Gaudimedeusa, a myśli jego biegły coraz szybciej i szybciej. Obrócił się i oszacował naprędce nadciągające posiłki, a potem jeszcze raz popatrzył na to, co działo się w samym porcie. Marynarze nie mieli szans, kwestia tylko czy w tym podsyconym zapewne przez kogoś szaleństwie zdają sobie z tego w końcu sprawę i czy nie pozostaną dłużej na drodze wiodącej ich prosto ku zgubie, drogi, na którą właśnie weszli. Lub ich wepchnięto. Astrolog wiedział, że żaden ruch wojsk Andrade nie mógłby się odbyć bez woli Księcia, jednak pytaniem było, czy rzeczywiście intencją jego było unicestwienie tak wielkiej ilości ludzi, czy jednak ktoś, ktoś o obliczu wściekłego psa, zinterpretował jego rozkazy dalej niżby życzył sobie tego sam władca. Planety jednak ustawiły się już w określonej konfiguracji. Wielkie koło, raz wprawione w ruch, nie dawało się nigdy zatrzymać.

Można jednak było próbować odrobinę zmieniać tor, którym się ono toczy…

Myśli wirowały, a umysł otaczający to wszystko pracował coraz pośpieszniej wiedząc, że świat nie daje wystarczająco dużo czasu, by rozważyć wszystkie czynniki. Gaudimedeus nie cierpiał takich sytuacji, ale nauczył się że życie na ziemi niestety składa się w dużej części z takich właśnie chwil. Machina pracowała wyrzucając z siebie dziesiątki hipotetycznych rozwiązań, propozycji działań. Czas dobiegał końca, zmuszał do wyciągnięcia dłoni po jedno z nich, niedoskonałe, jak wszystko co nie jest poprzedzone wystarczająco długą pracą by sprawdzić konsekwencje przekazywane ustami gwiazd. Ale astrolog nie mógł sobie pozwolić na bezruch, nie chciał i nie zamierzał pozostać obojętnym na los spokrewnionego i los wpuszczonych w tryby śmiertelnej machiny nieświadomych niczego marynarzy.

Zadziwiające, jak mało czasu mamy często na podjęcie tak ważkich decyzji, podczas gdy życie planet i gwiazd całych, nie ludzi nawet, nie jest choćby okruchem czasu kosmosu.

- Stój! – krzyknął głośno do zamierzającego się do skoku na Kraba napastnika, sam chwytając mocno za drugi koniec drzewca przyszpilającego kapitana i wytężając siły szarpnął do tyłu. Miał nadzieję, że Krab, uwolniony, da sobie już radę, a jeśli nawet nie do końca tak, to że pociągnie ciało kapitana do przodu. Może upadnie na twarz, skrywając tajemnicę chowającą się pod kapturem, skrywając ranę, która bez zwracania oczu ciekawskich będzie mogła się…

- Stójcie, nieszczęśni! – wykrzyczał najdonośniej, jak tylko było go na to stać, sam nie stał jednak wcale, ale działał dalej.
Dalsza część była jeszcze trudniejsza, miała też zapewne jeszcze mniejsze szanse powodzenia. Zatrzymać, choć na chwilę, to szaleństwo, dać szansę że planety obrócą się w tym czasie wobec siebie inaczej, że zaistnieje coś, co nie zdążyłoby się dokonać gdyby on nie zdążył się tu i teraz pojawić. Zatrzymać choćby na tyle, by zdążyć uratować kapitana, jego, i jego wiedzę. Nie tracąc nawet teraz czasu na spojrzenie w stronę Kraba, odrzucił gdzieś włócznię, potem zerwał jednym ruchem kaptur ze swojej głowy, jednocześnie wskakując zdecydowanie na pierwszą z ustawionych w niewielką piramidę skrzyń, ustawioną na portowym nabrzeżu zaraz obok. Potem na drugą, wysiłek, na samą górę. Wyprostował się, tak by był widoczny z jak najdalszej odległości i przez moment tylko popatrzył na morze głów, ciał pogrążonych w szaleństwie mniejszych i większych potyczek.
Jak przemówić do ludzi, którzy zasmakowali właśnie w odbieraniu życia, ulegli zbiorowej histerii, pozwolili komuś wmówić sobie, że nie jest obłędem bić się tu do ostatniego tchu?

W zakresie meteorologii zwiastuje ona gwałtowne wichury i skąpe opady, stąd unicestwienie roślin i drzew owocowych, co z kolei spowoduje głód. Rozzuchwalą się natomiast demony powietrzne jak trule i penaty, które osiągną potężną władzę nad ludźmi. a to dlatego, że Waga i Wodnik są znakami demonów i fantomów, jak to mówi Homer w traktacie o demonach.

Byli marynarzami. Ludźmi morza. Jeśli było coś, co przemawiało do nich silniej niż język pieniądza czy język swoistego poczucia honoru, tym czymś był język przesądu. Prosty język zabobonu. Język złej wróżby…

- Ludzie! – zawołał dramatycznym głosem Gaudimedeus, tak głośno, jak tylko potrafił – Przestańcie!!! Zaklinam was!!! Przestańcie!!!

Oczywiście na początek mało kto zwrócił uwagę, był słyszalny właściwie tylko w najbliższym kręgu walczących, ale miał nadzieję, że jego głos rozejdzie się i krok po kroku coraz więcej z nich zarazi się odwróceniem choć na chwilę uwagi ku niemu, nie ku Krabowi, nie ku swoim własnym wrogom. Zamierzał mówić, nieprzerwanie, nawet jeśli mieliby go posłuchać tylko nieliczni, nawet jeśli miałoby to przywołać opamiętanie choćby paru marynarzy. Oczywiście, żołnierzy być może nie da się zatrzymać, jak również potem i stojących w majestacie prawa katów. Jeśli jednak sytuacja w porcie nie zmieni się, tu i teraz, zginą wszyscy… Manuel uniósł i rozłożył szeroko ręce… Prosto, pomyślał, jak najprościej…

- Ludzie! Znacie mnie tu dobrze, moje imię Gaudimedeus! Jestem astrologiem, doradcą królów, czytającym niebo! Posłuchajcie mnie, żeglarze! Posłuchajcie wróżby! Posłuchajcie co mówią wam gwiazdy!!! Porzućcie broń! Widziałem znaki na niebie! Wy również je widzieliście! Mówią one: zguba czeka ludzi morza, jeśli się nie opamiętają! Patrzę w niebiosa i rzeczę: niebiosa krzyczą: wszyscy zginiecie, jeśli nie rzucicie broni! Porzućcie broń i poddajcie się! Posłuchajcie mnie! Posłuchajcie waszego kapitana! Znaki mówią: zginiecie!!! Spadająca gwiazda niesie śmierć tym, którzy dzierżą oręż! A demony powietrzne rozzuchwalą się i zatopią statki wasze! Przestańcie!!! Ludzie! Znacie mnie tu dobrze…

Kończył i zaczynał znowu, jakby powtarzał mantrę, jakby odprawiał nad zgromadzeniem starożytny rytuał. Grzmiał, dudniącym i mocnym głosem, podobny znajdującym się w transie wieszczom, z uniesionymi rękoma, a z jego oczu, wyławiających z tłumu tych, którzy oglądali się choć na moment ku tej niecodziennej odezwie, zdawałoby się biły błyskawice.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 09-01-2010, 22:38   #14
 
Ratkin's Avatar
 
Reputacja: 1 Ratkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwu
W spowitym nocnymi ciemnościami porcie, między chybotliwymi światłami pochodni i tańczącym wokół każdej z nich teatrze cieni, bez pośpiechu snuło się ledwo dostrzegalne widmo. W noc spokojną, o ile takie trafiały się w tętniącym życiem porcie, zapewne byłby on dostrzegalny dla balansujących na granicy światów pijaczków, lub nadwrażliwych dzieci, które niestety włóczyły się tu i ówdzie po nocy w mało zbożnych celach. W obecnie jednak panującym wszędzie w okolicy harmidrze, astralne ciało Eugenio pozostawało niewidoczne nawet dla najbardziej wrażliwych oczu, które zresztą byłyby zwrócone w bardziej interesujących kierunkach.

Burda sama w sobie mało interesowała Tremera. Nie pierwsza, nie ostatnia, ot kolejna burda. Eugenio nie posiadał obecnie trupa którego chciałby się pozbyć w stosie ofiar który zapewne o poranku pozostanie po tym całym rozgardiaszu. Nie było tu mowy nawet o takich martwych-martwych, ci szybko się psuli a i tak nimi zajmowała się w razie czego Rabia, która od czasu... zdarzenia o którym lepiej nie wspominać głośno… zaczęła wykazywać nowe zdolności. Przydatne, nowe zdolności…

Eugenio nie bez z dziwienia przyjął fakt, że w zasadzie niema obecnie na podorędziu żadnych wrogów, czy to żywych czy martwych, których chciałby szybko i skutecznie inhumować przy nadarzającej się okazji. Nie żeby nie miał wrogów. Po prostu dziwiło go że nie ma aktualnie w swoim otoczeniu żadnego osobnika, którego bez mrugnięcia okiem wydałby Księciu czy na ten przykład Świętemu Oficjum.

Uśmiechnął się nieznacznie pod wąsem, zarówno w formie astralnej, jak i fizycznie, swym drzemiącym bezpiecznie w swych schronieniu. Z pewną nostalgią wspomniał czasy kiedy jego wrogowie ginęli z malującym się na twarzach zaskoczeniem. W końcu, nikt nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji…

Eugenio odrzucił od siebie te myśli. Teraz były nowe, inne czasy. Buntownicy, wszystkie te Furie czy jak to ich nazywano na wschodzie Sabaty, uciekały za wielką wodę do nowego świata, do podobnych im dzikusów. Camarilla oferowała bardziej cywilizowane formy rozrywki jak I Ty W Jedną Noc Zostań Primogenem czy też Na Przykładzie Kolegi Sprawdź Na Ile Książe Akceptuje Traktat z Thorns, miast ordynarnego jak do tej pory skakania sobie do gardeł.

Chociaż? Czy aby na pewno nie ma chętnych na nasadzenie na pal i pozostawienie tak na spotkanie poranka? Zdawało się jednak że duch skłonności samobójczych nie zginał w rodzie wampirzym do cna, po otrzeźwieniu w postaci fali udanych polowań wszelkiej maści inkwizytorów.

Oto przed oczyma Eugenia wyrastała nowa gwiazda, która zalśni niewątpliwie w najbliższym czasie malowniczo i jasno. Gwiazdę przedstawienia jakie zapewne Książe zapewni lokalnej Rodzinie, karząc tego nieznajomego, tak ochoczo łamiącego Tradycję Maskarady…

O tak, Eugenio nagle napalił się na palowanie. Dużo ćwiczył ostatnio i potrafił już utrzymać swojego ducha oddzielonego od fizycznej skorupy już do dwóch pacierzy po świcie! Akurat wystarczy by zobaczyć jak ciało jakiegoś młodego kainity… WRÓĆ!. Młodego, niepokornego członka Rodziny zmienia się w popiół. Wreszcie szykowała się jakaś kulturalna rozrywka…

...propos gwiazdy...

Do uszu Eugenio dotarły słowa jednego z jego podopiecznych. Młody był, to jeszcze się nie nauczył żeby nie polować na pijanych po karczmach bo potem szumi ich alkohol w głowie i nauka nie idzie jak powinna. Eugenio pobierał nauki w klasztorze a nie na jakimś pożal się Boże uniwersytecie jak zapewne robił to Gaudimedeus.

O tempora, o mores... Nie wierzę że coś się w tej materii zmieni, choćby i za parę wieków. Te uniwersytety już na zawsze pozostaną siedliskami pijaństwa, rui i poróbstwa...

Może powinien na niego zwracać większą uwagę? Chociaż, teraz to mogło być już zbyteczne, bo neonata wyraźnie chciał popełnić samobójstwo. Polegać ono miało na wkurzeniu Eugenio, po tym jak będzie musiał się za niego tłumaczyć, czemu po rozsiekaniu przez strażników i pijanych marynarze, doczołga się z ewidentnie śmiertelnymi ranami do jego schronienia by błagać o pomoc i protekcje...



Nagle, coś tknęło Eugenio. Przestał koncentrować się na świecie materialnym i odpłynął w głąb monochromatycznego świata duchów, zmor i upiorów. Z rosnącym z każdym mgnieniem jego astralnych oczu zdziwieniem, patrzył jak do czarnobiałego świata pozbawionego barw wkrada się kolor który znał jako krwiopijca aż za dobrze.

Pierwszy raz na swoje oczy, Eugenio oglądał może tak czerwone, tak szkarłatno czerwone, że zdawało się być stworzone z tysięcy, tysięcy galonów świeżej, tętniącej życiem krwi…

Z trudem opanował pierwszą myśl, odruch, instynkt, by rzucić się biegiem i skoczyć w morską toń. By skąpany po uszy w jusze, opić się do granic możliwości. By tchnąć kipiące w spożytej krwi życie w swe nie umarłe ciało i pływać. Pływać co sił we krwi, walczyć z krwistoczerwonymi falami i zanurkować w bezmiarze nieskończonych pokładów boskiej ambrozji…

Z trudem opanował się by nie rzucić się co tchu. Na razie, na tyle, by nie rzucić się biegiem, na złamanie karku...

Przez jeszcze mgnienie oka, ocenił sytuację w karczmie.

Radzi sobie chłopak, radzi. Byłby z niego przedni Malkavianin, taki obdarzony wizjami obdartus, frontem do ludu. Do szanowanego astrologa, który gawiedzi nie szuka, a do którego przybywają aż sami Królowie z podarkami, spragnieni przychylnych im wizji, jednak jeszcze mu sporo brakuje... Poradzi sobie, albo nie poradzi. Będzie ładna wykładnia, czy nie wziąć go jednak pod swoje opiekuńcze skrzydła... co by za bardzo w piórka nie obrósł...

Eugenio, z typową dla siebie flegmą ruszył spokojnym krokiem, a w zasadzie lewitując delikatnie nad brukowymi kostkami, w kierunku cudownego zjawiska. Język jego astralnego ciała przesunął się lubieżnie po kłach które same wysunęły się gdy na jego twarzy zagościł uśmiech dziecka na widok bezpańskiego kubeczka pełnego miodu…
 
__________________
-Only a fool thinks he can escape his past.
-I agree, so I atone for mine.


Sate Pestage and Soontir Fel

Ostatnio edytowane przez Ratkin : 09-01-2010 o 23:25.
Ratkin jest offline  
Stary 11-01-2010, 15:47   #15
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Eugenio


Szlachetni panowie i piękne damy! Natura pustki nie znosi, a każde wolne miejsce będzie niezwłocznie zapełnionym!

Eugenio wykrzywił się szpetnie, tak swym duchem, jak i ciałem spoczywającym bezpiecznie w fotelu. Gaudimedeus przemawiał żarliwie jak jaki księżulo, imiona świętych i błogosławionych latały w powietrzu jak motylki w letni pamiętny poranek, w którym to młody Eugenio wyrysował swój pierwszy pentagram. Podopieczny Graziany wyłaził z siebie i stawał obok, aby zająć puste po tragicznej i nieodżałowanej śmierci Celestina poczesne miejsce w sercach gawiedzi, i szło mu nadspodziewanie nieźle. Nie zważał przy tym zupełnie, że zarówno Graziana, jak i Eugenio w swej łaskawości upatrzyli dla niego drogę i pozycję znaczniejszą niż natchniony kaznodzieja prostaczków.

Jeszcze chwila, a przed nim uklękną i modlić się poczną.
O kurwa.


Uklękli.

Zniesmaczony Eugenio przepłynął nad rozmodloną grupką świeżych wyznawców astrologa i wylądował delikatnie na przywiązanej do słupa rybackiej łódce. Woda cuchnęła jak otwarty grób i już samo to skłoniło Tremera do niesmacznych rozważań na temat miejsc, w których Rabia zażywa kąpieli.

Krew była ciemna jak gęsta jak olej. Chęć rzucenia się w fale i ożłopania za wszystkie czasy umarła momentalnie, Eugeniem zatrzęsło obrzydzenie i byłby się porzygał, gdyby tylko mógł. Zamiast tego przyjrzał się wodzie uważniej, podniósł wzrok za oparami, snującymi się z tafli krwi, idącymi w górę, wędrującymi po nabrzeżu... uniósł się razem z nimi i patrzył.

Opar snuł się przy ziemi, marynarze i żołnierze wdychali go razem z powietrzem, a z każdym oddechem walczyli coraz zajadlej. Jedynie wokół Gaudimedeusa powietrze było wolne i czyste, choć mgła kłębiła się i gęstniała w okręgu wokół przemawiającego astrologa. Eugenio opuścił się niżej nad taflę. Coś tam się poruszyło. Mignęła mu w toni znajoma gęba, uśmiechnięta jak zwykle w ten – teraz już Eugenio to wiedział! - fałszywie życzliwy i roztargniony sposób.

Eugenio zaklął nad wyraz szpetnie.

Celestin, cholerny martwy bardziej niż zazwyczaj Celestin. Usmażony w słońcu, powstał z popiołów, i nie tylko nie stracił nic ze swych zdolności, ale wyraźnie jeszcze zyskał.

Już miał się unieść znad wody, kiedy czerwona tafla wybrzuszyła się gwałtownie, powstały bąbel połknął Eugenia, ciemne wody zamknęły się nad nim z ohydnym mlaśnięciem, a czyjeś mocarne dłonie pociągnęły go za nogi w toń. Jego usta wypełniła maź zepsutej krwi, w oczach pociemniało, gdzieś w głębi ciała począł narastać silny, rozrywający ciało ból, dłonie zaciśnięte na jego kostkach paliły go żywym ogniem.

Nim światło dobiegające z powierzchni umarło zupełnie, zdążył spojrzeć w dół, na tego topielca, co go ciągnął uparcie na samo dno. Ciemne, długie włosy krążyły rzadkimi pasmami wokół jego głowy, z twarzy o rysach kiedyś zapewne szlachetnych, a teraz rozmytych przez psujące się ciało, patrzyło fanatycznie czarne oko i pusty, zaropiały oczodół. Wierzgający rozpaczliwie w walce o swe istnienie Eugenio zdał sobie sprawę, że widział już tę twarz, i uderzyła go pewność, że wówczas topielec był mniej zgniły i nie stracił jeszcze oka.

Zaczęła piec go twarz i miał wrażenie, że jego usta za chwilę eksplodują od nacisku.

- Mistrzu! Mistrzuuuuuuuuu!

No co jest... no o co chodzi? Czy moja służąca też pływa sobie w jusze, zamiast sprzątać pracownię? To jakaś nowa moda?


Twarz znowu go zapiekła i Eugenio zdał sobie sprawę, że ktoś ma czelność tłuc jego ciało po gębie.
A potem czyjeś dłonie szarpnęły nim i ucisk topielca zelżał.

- Mistrzuuuuuu! Mistrzuuuuuuuuuuu! - ryczała histerycznie Rosalba.

Eugenio otworzył oczy. Przez chwilę nie był pewien, czy ma nogi, ale dotkliwy ból podpowiedział, że jednak ma... Mistrz zboru Tremere leżał przed swym fotelem w kałuży czarnej krwi. Błękitnooki żeglarz, który przyniósł mu wieści o Celestinie przerwał kontynuowany z werwą najwyraźniej od dłuższego czasu zabieg oddychania usta-usta. Eugenio usiadł chybotliwie, odepchnął dłonie Rosalby, która rzuciła się ocierać mu twarz z krwi... nie, nie krwi. Zwykłej, słonej wody.

Z jękiem podwinął nogawki i zakrył je natychmiast. Służba nie powinna tego widzieć. Na obydwu nogach, nieco powyżej kostek, tam, gdzie ściskał go topielec, wykwitły dwie plamy psującej się skóry. Czuć już było trupią zgniliznę.

- Mistrz nie oddychał – oznajmił żeglarz prawdę przedwieczną. - Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak długo nie oddychał. I Mistrz topił się, będąc na lądzie – zmarszczył brwi.

Eugenia wszystko bolało, a pod powiekami ciągle miał ostatni obraz świata po tamtej stronie, gdy walcząc panicznie z topielcem spojrzał na chwilę w górę, na to, co wisiało nad nimi w toni.


Gaudimedeus


- Ludzie! Ludzie! Ciemne wody powstaną i zatopią wasze statki! Morskie potwory wciągną was w głębiny, potopią jak kocięta! Na Boga! Na świętą Barbarę z Nikomedii, która strzeże zacnych mężów przed gniewem mórz! Opamiętajcie się!

Gaudimedeus stał na skrzyniach niczym ksiądz na kazalnicy, z rozłożonymi ramionami, na przemian to rozczapierzał dłonie, to zaciskał je w pięści, gorące, żarliwe słowa płynęły z jego ust. Odwróciło się kilka głów

Jego nozdrza podrażniła woń krwi. Nie czystego, ciepłego potoku vitae, czerwonej, wartkiej strugi, ale czarnej, zepsutej posoki, trupia, słodka woń rozkładu, bijąca od wody za jego plecami. Zimny dreszcz przebiegł po jego karku, jakby to nie uzbrojeni po zęby żołnierze i marynarze byli dla niego zagrożeniem, jakby to nie z ich strony groziło mu niebezpieczeństwo.

Morze. Śmierć czai się w morzu, tam ma swoje schronienie, stamtąd przychodzi i tam chroni się, gdy zbierze swe żniwo.


Fale uderzały o nabrzeże, astrolog czuł drżenie ziemi, jakby raz po raz trzęsła się w strachu przed słonymi wodami. I zrozumiał, że to nie strach objął chłodem jego nieumarłe ciało, ale przeraźliwe zimno bijące od morza. I ten chłód zamknął jego usta, a w głowie kołatała się jedna, paniczna myśl: nie odwracać się, nie pokazywać morzu swej twarzy.


Krab, leżący pod skrzyniami, które astrolog obrał sobie za kazalnicę, charknął coś niezrozumiale, uniósł się na rękach. Ponad głowami tłumu Gaudimedeus dostrzegł Armanda, który zatrzymał się w swym pochodzie walki i mordu, patrzył na niego szeroko rozwartymi oczami, krew ściekała leniwie z opuszczonego ostrza miecza. I ten widok, ta świadomość nieoczekiwanego zwycięstwa wygnała z ciała Tremere paraliżujący chłód.

- Miejcież odwagę odrzucić diabelskie podszepty, jak dzielny Expeditus zmiażdżył swymi stopy diabelskiego kruka! - krzyknął Gaudimedeus, i w skrytości swego serca począł się modlić, by ktoś wreszcie cisnął broń na ziemię. Pomału kończyli mu się już święci – patroni żeglarzy. I nagle zdobył serca tłumu.

- Słusznie prawi! - rozległ się jakiś głos, trwogą przejęty. - Diabeł krąży między nami, do walki podjudza!

Odmiana. Nadeszła upragniona odmiana. Chłód bijący ode morza zelżał, wiatr począł już rozwiewać trupią woń, niebawem śladu po niej nie zostanie. Zniknęło napięcie na twarzy marynarzy, wygładziły się wykrzywione w dzikich grymasach twarze, zamarły dłonie uniesione do ciosów.

- Jesteśmy przeklęci! - poniosło się szeptem, z ust do ust, po nabrzeżu. Twarze wykrzywiły się w zgrozie, ktoś z brzękiem cisnął broń na bruk, ktoś począł się modlić drżącym głosem. Żołnierze Andradów, ciągle pod bronią, odstąpili o krok i ustawili się w zwartym szeregu przed chaotyczna i kolorową marynarską zbieraniną. Po nabrzeżu pobiegły rozkazy poddania.
- Złaź, kurwa – wysapał Krab, pociągając astrologa za połę szaty. - Koniec przedstawienia.

Z delikatnością, która przeczyła ostrym słowom, popchnął astrologa za skrzynie, po czym poprawił kaptur i ruszył w stronę Armanda. Zapewne miał w zamiarach ukrycie astrologa przed oczami tłumu, ale zamysł ten spalił na panewce. Marynarze otoczyli Gaudimedeusa ciasnym kręgiem, chwytali za ręce, za poły szat, domagali się szczegółów wróżby, odkrycia tajemnic, jakie skrywały gwiazdy.

- Więcej, powiedz nam więcej!
Pokrwawione ręce poznaczyły mu szaty lepkimi plamami, zmieszany zapach potu i juchy drażnił nozdrza.
- Powiedz nam wszystko! Co widziałeś? Widziałeś diabła?

Jedynym diabłem, którego astrolog widział, był Armand. Schował już broń, ale jego twarz wykrzywiał upiorny grymas. Słuchał Kraba z narastającym zniecierpliwieniem na twarzy. Do astrologa nie docierały ich słowa, ale Tremere widział, że się targują, a Armand jest coraz bardziej zniecierpliwiony i rozwścieczony sytuacją.


Dante Sorel

Dzwony wypełniły uszy Dantego muzyką trwogi. Woń krwi czuł już od chwili, w której przekroczył mury miasta. Prócz gniewu rodził jednocześnie obrzydzenie i czułość. Oto bowiem prócz woni świeżej krwi czuł trupią woń zepsutej, sczerniałej od ropy juchy, woń rozkładu. I czuł też – słaby, ale dla niego wyraźny, bo upragniony i zapamiętany na wieki – zapach cedru i jaśminów – ukochanych perfum Pauli, które nie licząc się z kosztami sprowadzała z Egiptu.
- Wezmę konie – mruknął Aimar. Jego wzrok zatrzymał się na obrączce na palcu Dantego, przemknął po robaczkach obcego pisma. Źrenice młodzieńca zwęziły się gwałtownie, choć jego twarz pozostała obojętna.
- Aimar, widziałeś kiedyś coś takiego? - Dante czujnie wpatrywał się w twarz towarzysza. Wszyscy mamy tajemnice, które skrywamy nawet przed przyjaciółmi.
- Nie – zaprzeczył stanowczo młodzik i rozejrzał się uważnie. Odczekał, aż minie ich postukujący klatkami i pułapkami zawieszonymi na kiju miejski szczurołap. Gdy mężczyzna zniknął za zakrętem, odezwał się cicho i niechętnie.
- Znam ten język... As-Nur – wskazał palcem znaki na obrączce. - To znaczy: światło – ujął dłoń Dantego i przekręcił pierścień na palcu Kainity, ukazując drugie słowo. - A to znaczy: krew.


Zacisnął zęby, pochwycił mocno wodze i pociągnął konie za sobą, zapewne znał tu gdzieś miejsce, gdzie można je zostawić.

Z nabrzeża dobiegał gwar. Dzwony nadal biły, ale nie słychać już było szczęku oręża. Słabła też woń zepsutej krwi i zapach perfum Pauli, wiatr rozwiewał ostatnie pasma słodkawych woni. Wśród głosów dobiegających z portu Dante słyszał wyraźnie modlitwy i przeraźliwe, powatrzajace się „jesteśmy przeklęci, jesteśmy potępieni!”.

Zszedł na nabrzeże tuż obok siedziby kapitanatu portu, z Aimarem za plecami. I gdyby nie młodzik, skoczyłby z krzykiem na okrwawiony bruk, szukać Fernandeza pośród trupami.
Stój! - syknął młodzik, przytrzymując towarzysza za ramiona. - Stój, szaleńcze! Patrz!

Wskazał dłonią ponad marynarzami klęczącymi w modlitwie na zlanym krwią bruku, między ciałami towarzyszy, ponad żołnierzami zbierającymi porzuconą broń, ponad głowami pogrążonych w kłótni Armanda i Kraba, za tłum otaczający ciasnym kręgiem Gaudimedeusa ze zboru Tremere.

- Patrz! - warknął Aimar.

Miejsce na nabrzeżu, przy którym przycumowana była „Milagros”, było puste. Gdziekolwiek był i cokolwiek uczynił – kapitan Fernandez nie brał udziału w zamieszkach.

- Pójdę poszukać wieści, co się stało – oznajmił Aimar.
- Zobaczymy się w Czerwonej Passionario – Dante skinął głową i postąpił na zlany posoką bruk. Jęki rannych i umierających wypełniły jego uszy.

- No, no, no – rozległo się za jego plecami. - A kogo nam tu licho przyniosło?

Armand stał w szerokim rozkroku, opierając dłonie na ciężkim pasie. Za jego plecami Krab błysnął oczami spod kaptura i pokręcił głową, jakby chciał dać Dantemu coś do zrozumienia.

- Książę zamknął miasto i port z powodu zarazy – kontynuował Armand z obelżywym uśmieszkiem na twarzy. - Tymczasem twój kapitan, za nic sobie mając rozkazy, zbiegł z portu. Masz coś na wytłumaczenie postępku swojego człowieka, czy też sam nie wiesz, co czynią twoi słudzy?


Giordano di Strazza

Sześciu go opadło, w uliczce wąskiej jak przełyk węża, czterech z przodu i dwóch za jego plecami. Herb Andradów pysznił się na ich piersi, błyskały miecze.
- Kogo my tu mamy... - najstarszy z nich, zapewne dowódca, splunął na ziemię. - Teraz się policzymy...
- Uważaj, Rodrigo, jest szybki jak sam diabeł...
- A może jestem diabłem? - poinformował ich uprzejmie Giordano i z rozkoszą zaobserwował poszarzałe ze strachu twarze. Jednak sytuacja nie wyglądała różowo. Podnieść na ręki za bardzo nie mógł, to dodatkowo rozsierdziłoby księcia. Zanosiło się na to, że jednak stanie przed da Labrerą pod strażą... albo, nie daj Boże, zawleką go tam jak psa, bez broni i bez honoru. Dusza Giordana wrzasnęła w ostrym sprzeciwie, krew przemieszana z ogniem gniewu popłynęła wartko przez żyły.
- Stać! On jest ze mną i ja go do ojca poprowadzę!
Dziewczyna o twarzy zakrytej czarną mantylką była tak szczupła, że wydawała się niemal przezroczysta, ale głos miała władczy i nieznoszący sprzeciwu. Za jej plecami stała starszawa, gruba zakonnica i dwóch żołnierzy z herbem Andrade na piersi.
- Panienka Lucinda nie powinna po zmierzchu wychodzić, w tak słabej obstawie – zaczął polubownie dowódca.
- Precz, powiedziałam – odparła Lucinda i zrobiła coś, przez co Giordano niemal nie wybuchnął śmiechem. Tupnęła nóżką.
- Panie Giordano, pan pozwoli ze mną – wyciągnęła do Zeloty chudziutkie przedramię. Jej palce zacisnęły się na jego dłoni z siłą zaskakującą u takiej chudziny. - A wy poszli precz, Armand was nie potrzebuje?
Żołnierze kłaniając się do samej ziemi i mamrocząc przeprosiny, zawrócili w stronę portu. Twarz szlachcianki zaczęła się zmieniać, gdy tylko ucichły ich kroki. Przed Giordanem stała topielica o rozlanych rysach twarzy i przetłuszczonych, smętnie zwisających włosach. Na miejscu zakonnicy i eskorty stało trzech żebraków.
- Salome.
- A tak, Salome, chłopaczku. - westchnęła, jakby nagle zwalił się jej na piersi ciężar wszystkich grzechów świata. - Nie mogłam pozwolić, by uczeń Antoniusza wystąpił w roli kolejnego przykładu, na którym Labrera pokaże swym lennikom, czego nie toleruje... Pójdę z tobą do księcia.
- Widziałaś list?
- Widziałam. I widziałam na nim to, co nie było przeznaczone dla twoich oczu. A teraz, ponieważ przejawiasz zachowania, które mogą ściągnąć gniew księcia na moją głowę, albo święte oficjum na głowy nas wszystkich, słuchaj mnie uważnie. - Głos Nosferatki był słodki jak miód. - Po pierwsze: nie jestem twoją matką, aniś mi brat, ani swat, pomogę ci ze względu na Antoniusza, ale nie będę nadstawiać za ciebie karku. Pamiętaj o tym. Po drugie: książę poparł Camarillę, to jedna z najlepszych jego decyzji, jeśli nie potrafisz postępować według zasad, jeśli otwarcie pokazujesz śmiertelnym, kim jesteś, będziesz stracony. Sama ci kark skręcę. Po trzecie, i ostatnie: nikt nie może się dowiedzieć, kto jest twoim ojcem. Trzymaj gębę zamkniętą, jeśli chcesz żyć.
- Bo?
- Bo twój rodzic siedzi od miesiąca w wąwozach na północy, i według wszelkich znaków na niebie i ziemi podjudza Zelotów do kolejnego powstania.



Iblis

Dzwony biją, biją fale o nabrzeże... Chodź, chodź, pokarzę ci cuda tamtego świata! Obmyjesz się z bólu i krwi, znajdziesz spokój, chodź, chodź...

Iblis rozerwał sobie paznokciami uszy, ale wciąż słyszał ten nęcący zaśpiew, a w jego sercu raz za razem rozwierała się tętniąca tęsknotą rana. Stojąc na progu domu księcia pojął z całą siłą, że tego dnia został osądzony i skazany. Może ucieknie przed Cykadą, może uda mu się schronić przed jej gniewem... ale nie ucieknie przed samym sobą, nie znajdzie kryjówki przed własnymi myślami i tym cudzym pragnieniem, które stało się jego własnym. Szukał jeszcze rozpaczliwie ratunku, i w rozedrganej swej duszy – znalazł. Ta jedna myśl – ale uczepił się jej jak tonący chwyta się potrzaskanego takielunku – nie tylko Cykada posiada klucze do tamtego podwodnego świata. Ktoś jeszcze mieć je musi.

Czy to książę? Iblis potarł dłonie. Nie, to być nie może. Książę nigdy nie postawił stopy nawet na własnym statku, i w dziedzinie po kątach szeptano, że da Labrera obawia się morza. Ale ktoś wszak musi!

Kim są obcy, kręcący się po dziedzińcu księcia? Kimże jest ten mężczyzna w zielonych aksamitach, którego dłonie są splamione krwią?

Książę stoi z obcym obok powozu, przemawia do obcego łagodnie i życzliwie, kiwa głową, wreszcie wyciąga prawicę, jego dłoń zamyka się na dłoni obcego szlachcica w mocnym uścisku. Iblis oblizuje usta, wytęża wzrok... Nie, nie ma śladu krwi na dłoniach księcia, nawet jedna kropla nie przylgnęła do jego skóry.

Damaso wydaje się szczuplejszy i bardziej zgarbiony niż jeszcze wczoraj. Może inni tego nie dostrzegają, ale Iblis to widzi i wie! To korona, ta żelazna korona wyrastająca wprost z głowy księcia wysysa z niego energię, ona przytłacza go do ziemi, pod jej ciężarem Damaso może upaść i nigdy nie powstać.

- Panie Giovanni...
- Proszę, by książę mówił mi po imieniu, w tych ciężkich czasach...
- Nie jesteśmy druhami, panie Giovanni. Nigdy nie będziemy – w tonie księcia przygana zaledwie, nie gniew. - Jutro ogłoszę łowy. Kiedy pan wypływa?
- Niezwłocznie po tym, jak łowy się zakończą, panie da Labrera.

Obcy wsiada do powozu, a oczy księcia spoczywają na Iblisie. Te oczy są czarne jak noc pod żelazną koroną, która – teraz Iblis widzi to wyraźnie – pokrywa się plamami krwi jak rdzą.

- Iblis – głos księcia jest ostry jak brzytwa. - Czyś ty się z jakimś Zwierzęciem na umysł pomieniał? Teraz lubujesz się w tarzaniu w posoce? Nie, Cykada ich twardo trzyma, żaden z nich nie chodzi po moim mieście zlany krwią jak rzeźnik. Żaden nie nosi śladów polowania jak sztandarów bojowych. Tylko ty. Tyś po prostu zdurniał doszczętnie, z własnej nieprzymuszonej woli.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 28-01-2010 o 17:56.
Asenat jest offline  
Stary 14-01-2010, 15:46   #16
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Padli na kolana.

Dali mu posłuch, stanęli za nim, wynurzyli się ku opamiętaniu. Gaudimedeus obrzucił spojrzeniem tłum, szybko analizując nową sytuację. Choć zdawało się to niemal niemożliwe, udało się jednak zatrzymać rozlew krwi, być może na krótko tylko, ale śmiertelnicy nie zdążą zmarnować swoich żywotów w tej bezsensownej walce, a do tego niewątpliwie wszystkim w mieście wyjdzie na dobre powstrzymanie zamieszek mogących doprowadzić do dalszych konsekwencji, które dzięki mowie gwiazd astrolog dostrzegał dość wyraźnie.
No, może nie wszystkim – pomyślał, patrząc w twarz-maskę książęcego psa Armanda.

Teraz najważniejsze było pójść za ciosem i wykorzystać sprzyjający, jak się okazywało, układ gwiezdny. Nie można było zmarnować uzyskania tego dość niespodziewanego poparcia ze strony ludzi morza, nawet jeśli opierało się ono tylko na instynktownym, głębokim strachu przed nieznanym przeznaczeniem. Manuel nie oceniał ich przez to gorzej, przeciwnie, mądrością w jego oczach było uznanie istnienia straszliwych często i zawsze nieodwołalnych wyroków gwiazd, ignorancją było zaprzeczanie mocy nie dających się wyobrazić sił władających losem nie tylko śmiertelnych, ale i Kainitów.
W przeciwieństwie do wcale wielu Spokrewnionych, Gaudimedeus nie popełniał błędu niedoceniania dużych skupisk grup śmiertelników i ogromnego wpływu, jaki mieli oni na świat istot Nocy. Odwrotnie, wielokrotnie już w przeszłości przekonał się, że dobre relacje ze śmiertelnikami, bądź to wpływowymi, bądź mało znaczącymi ale dysponującymi w pewnych uwarunkowaniach określoną siłą, były czynnikiem nie do przecenienia w sytuacji kryzysu. Dlatego z powagą przyjął dar niebios w postaci posłuchu prostaków, choć wiedział, iż inni Kainici, nawet niektórzy z jego zboru, mogliby tak prostymi śmiertelnikami zwyczajnie pogardzić. On widział w żeglarzach uratowane istnienia, ale poza tym też pewien potencjał, całe konstelacje możliwości otwierające się dla Klanu. Zwłaszcza, w nadchodzących trudnych dniach, które widział w gwiazdach, poparcie marynarzy mogło stać się ważniejsze od czegokolwiek innego.
Dostrzeżono go i wysłuchano, poddając się jego wpływowi, widział zwracające się ku niemu coraz to nowe twarze, coraz częściej dawało się słyszeć chrzęst upadającej broni i rozpaczliwe potępieńcze niemal pokrzykiwania wystraszonych marynarzy. Wiedział, że tak zdobyte wysłuchanie i raz zbudowany autorytet należy utrzymać, pozostawiając swój ślad w umysłach śmiertelnych.

Gdy już poczuł kontrolę nad tłumem, zmienił jeszcze nieco ton. Z żałobnego niemal i wieszczącego w ojcowski, surowy i zimny ton kogoś, kto z naturalną swobodą przyjmuje opamiętanie gawiedzi. Rozpoczął grzmieć jeszcze mocniej i groźniej, ale studząc emocje, zaznaczając, jak mądrą decyzję właśnie podjęli ratując się w ostatniej dosłownie chwili przed gniewem niebios. Nauczając, jak przywołani święci słusznie poprowadzili ich serca i języki, by słuchać astrologa, który przybył tu specjalnie by obwieścić im skutki szaleństwa i uratować przed niechybną zagładą. Jak wiele zależy od tego, by dalej i zawsze już słuchali z jego ust, co powiedzą gwiazdy.
Grzmiał tak czas jakiś, a im bardziej spokojną i władczą postawę przyjmował, im chłodniej do nich przemawiał, tym bardziej jak się zdawało tłum robił się spokojny i z pokorą chłonął jego słowa.

Płacze i nawoływania do rozbrojenia rozległy się wszędzie dookoła. Potem Krab ściągnął go na dół, ale tłum nie zamierzał wypuścić astrologa łatwo, raz ośmielony dostępem do ukrytej wiedzy. Gaudimedeus znalazł się nagle w prawdziwym wirze ludzkich zakrwawionych szarpiących go rąk i bełkoczących ust na wykrzywionych lękiem facjatach, a każdy chciał poznać dalszą część prawdy. Ale astrolog nie stracił głowy, wiedział już że ta potyczka jest na jego korzyść, że tłum nie odważy się rozszarpać wieszczącego, że należy umiejętnie pozostawić teraz niedpowiedzenie i niepewność, by kiedyś ubiegający się o odkrycie przyszłości wrócili po więcej. Mechanizm był ten sam, niezależnie od tego czy pytał jeden władca, czy dopiero co oszalały z żądzy mordowania tłum żeglarzy.
Dlatego szedł pewnie, jak nauczyciel pośród swych uczniów i jak nauczyciel mówił do nich nadal, ale zmienił zasadniczo ton.

- Przyjaciele! – nadal przemawiał niczym ojciec, ale głosem już spokojnym, wręcz troskliwym, choć bardziej nawet sugerującym dystans – Zdradziłem wam już i tak zbyt wiele… Nie należy nigdy pragnąć spojrzenia na oblicze diabła, oszczędzę wam tego. Pamiętajcie tylko zawsze jedno – jeśli wy patrzycie na niego, on także przez cały czas patrzy na was! Nie mogę mówić dalej, a to z bojaźni jeno o was, żeglarze, bowiem gdybyście mogli ujrzeć to co ja ujrzałem jako los wasz, niechybnie postradalibyście zmysły!

Gaudimedeus przesuwał się pomiędzy postaciami, wśród fetoru potu i krwi, łagodnie odsuwając zbyt natarczywie potrząsające nim ręce, od czasu do czasu kładąc dobrotliwie dłoń to na ramieniu jakiegoś marynarza, to na głowie innego. Niepostrzeżenie, w swej marszrucie przemieszczał się spokojnie, ale zdecydowanie w kierunku miejsca, gdzie miasto od rozbrojonych już żeglarzy oddzielał szpaler żołnierzy.
- Mądrość przemówiła przez was, bo posłuchaliście mnie i opamiętaliście się – prawił przedzierając się między klęczącymi, brudnymi postaciami – Pamiętajcie, słusznie uczyniliście, choćby języki diabelskie potem jad wam zadawały twierdząc inaczej. Jestem waszym przyjacielem, bo jak i wy patrzę co noc w gwiazdy i jeszcze raz powiadam: słuchajcie i bądźcie powolni tym, którzy chcą waszego dobra, nie zaś tym, którzy sojuszników udając jedynie zguby waszej pragną!

Gdy dotarł do miejsca, gdzie pchających się ku niemu marynarzy zaczęły odpędzać drzewce broni gwardzistów, odwrócił się jeszcze raz ku tłumowi i powiedział głośno:
- Nie mogę zostać teraz z wami, ale nie lękajcie się. Ja, Gaudimedeus, mówię: miejcie ufność w przyszłość, jeno pamiętajcie - wysłuchawszy moich przestróg na dobrej drodze się znaleźliście, ale bardzo łatwo z niej spaść, wystarczy jeden fałszywy krok! Zachowajcie teraz spokój, burzliwy czas jeszcze przed nami, ale będę świadczył za wami i rozmawiał z możnymi tego miasta wstawiając się w waszym imieniu, boście niewinni przecie niczemu! Niechaj strzeże was Święta Barbara z Nikomedii!

Po tych słowach, nie zważając na protesty i błagania, Manuel z trudem oderwał się od rąk tłumu i wepchał się pomiędzy żołnierzy, słysząc za swoimi plecami pokrzykiwania marynarzy i ostrzegawcze powarkiwania wartowników z akompaniamentem szczękającej broni. Gdy znalazł się po drugiej stronie kordonu wypuścił powietrze z sykiem. Ryzyko było duże, w dodatku nie poprzedzone żadnymi obliczeniami, a astrolog nie cierpiał takich sytuacji. Mimo wszystko jednak nie żałował, bo choć rzadko działał tak jak przed chwilą pod wpływem impulsu chwili, to tym razem czuł, że nie można było przejść obok tej sytuacji obojętnie. Pomijając niespodziewane korzyści i również spodziewane negatywne konsekwencje przedstawienia, jakie zdecydował się odegrać w porcie, astrolog pomyślał z zadowoleniem, że przede wszystkim Krab, a z nim cała maskarada, wyszli z tego wszystkiego bez szwanku. Teraz pozostaje porozmawiać z kapitanem i wyjaśnić pewne sprawy do końca, na przykład pewne koordynaty czasowe i przestrzenne, które pozwolą wreszcie na jednoznaczne ustalenie, w którym domu danego znaku się znalazła…

Gaudimedeus postał tam jeszcze chwilę, nadal nie zwracając ani na moment wzroku w kierunku wody, gdy przymknął jednak oczy słyszał jej szum, a co gorsza wciąż odczuwał ten lodowaty nienaturalny chłód bijący od morza. Teraz już się nie wzdrygnął, ze zrozumieniem i czymś w rodzaju smutku przyjmując to zimno jako kolejny ze znaków.
Narzucił na głowę kaptur, a potem schował naprzemiennie dłonie w szerokie rękawy szaty, którą nawiasem mówiąc należało niechybnie oczyścić. Na razie jednak nie był jedynym, którego odzienie znaczyły ślady walki w porcie. Póki co, nie miał też wcale zamiaru ukrywać faktu, że to on, we własnej osobie znalazł się pośrodku tego zamętu.

- Krew jest na moich szatach i na rękach moich…- pomyślał ruszając, wyprostowany i na powrót spokojny, prosto w kierunku Czerwonej Passionario. – Nadchodzi czas rozliczeń, czas wyjścia z siebie i popatrzenia na siebie oczyma prawdy. Nie skryję się przed samym sobą. Chciałem zawsze, by krew była czysta, a teraz krew ta znaczy moje szaty i jest brudna jak nigdy jeszcze nie była. Graziana miała rację. Wiedziałem, że ją ma, ale cóż z tego teraz. Niechaj dziś wieczór, raz niechaj wszyscy zobaczą, że obnoszę krew tą nieczystą na moim odzieniu jako znak, że staję dziś twarzą w twarz z przeszłością moją i wyborami moimi. I przyszłością moją, która powoli z układu ciał niebieskich się okazuje, jako obraz prawdziwy na wodzie, kiedy powierzchnia jej wzburzona powoli drgać i falować przestaje.

Idąc, Tremere czuł jak morze patrzy na niego, nie spuszcza z niego swych oczu, spojrzenie to paliło jego plecy, ale nie burzyło jego spokoju. Odczuwał, jak gdzieś wysoko nad jego głową planety i gwiazdy układają się cal po calu w określoną konfigurację, ku której zmierzały nieuchronnie przez setki, tysiące, miliony lat. Na jeden tylko moment zatrzymał się i bez lęku, po raz pierwszy od chwili gdy wkroczył między walczących, popatrzył na morze. Zimno uderzyło z jeszcze większą mocą, ale Gaudimedeus też miał je w sobie od dawna. Dziś, teraz może jego umysł był skuty lodem nawet jeszcze bardziej niż zwykle i Manuel patrzył tak nad głowami innych w tę czarną, poruszającą się powolutku toń. Patrzył już bez lęku, na Tę, która wieki całe czai się w tych odmętach, jak przypływ przychodząc po swoje i jak odpływ do schronienia swojego w głębinie wracając. Znowu i znowu, w cyklu nie mającym końca.

„Wiem, że jestem śmiertelny i jednodniowy, lecz kiedy śledzę obiegi gwiazd, tudzież powroty ich, już nie dotykam ziemi, ale u Zeusa w gościnie bogów spożywam karm, słodkiej ambrozji dar.” – usta jego szeptały bezwiednie aleksandryjski epigramat, niczym słowa modlitwy czy jakiego ochronnego zaklęcia.

Astrolog patrzył w oblicze Śmierci.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 14-01-2010 o 15:50.
arm1tage jest offline  
Stary 17-01-2010, 17:35   #17
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Iblis był jeszcze w normalnym stanie samopoczucia, jeżeli w przypadku Malkaviania można było mówić o stanie normy. Przynajmniej jeszcze w tym czasie był spokojny przed wjazdem do miasta. Zaschnięta krew na ubraniu wyglądała niepokojąca, niepokojąco wyglądało dziwne zadowolenie wampira oraz o niepokój mógł przyprawić lodowaty wiatr smagający twarze niezbyt dobrze pachnących strażników.

-Nie możesz wjechać teraz do miasta. Jest zamknięte.

Błękitne oczy zmarzniętego człowieka zderzyły się z oczyma Iblisa. Jak tylko się spotkały, Malkavian uniósł dłoń w geście dezaprobaty w związku ze zwróceniem się do niego na ty. Dłonią jednak machnął jakby odganiając muchę, równocześnie akcentując:

-Idź.

Prawie skończył gdyby nie inny głos, młody i rozbawiony. Należał do krępego strażnika miejskiego, człowieka średniego wzrostu i dobrej postawy. Opierał się na halabardzie, śmieją się i gładząc dłonią po gęstej brodzie. Twarz poorana dawną chorobą, oczy żywe i lekkoduszne.

-Przepuście go.
-Diego. Cóż za miłe spotkanie.

Oddalili się razem od wjazdu, strażnik u boku Iblisa jadącego wierzchem. Mijali ulice w milczeniu, jakby człowiek zakładał tylko maskę radości w obliczu nieumarłego zła. To też zauważył Iblis.

-Lękasz się mnie dziś? Nie chciałeś abym otworzył Ci oczy na niebo, to i boisz się nieznanego.

Nie odpowiedział, ścisnął mocniej drzewie z niepokojem. Wreszcie przystanął, pozwalając Iblisowi jechać dalej.

Bywaj.



Iblis powoli przemieszczał się konno przez noc miasta. Jednak wizje znowu wróciły, na początku mniej nasilone. Przystanął w rejonach portu. Miał przed oczyma Kraba i Cykadę, walczących między sobą. Krew w krew, kawali ciała w ciele, uderzenie za uderzenie. Masy mięsa wzbijane ciosami i sza. Szał kraba, jego gniew i furia wobec Cykady pogrążonej w walce i spokoju. Ból Cykady, której oczyma t widział, przyćmił mu na chwile zmysły, zawahał się na koniu.

”Czemu anielico jesteś tak gniewna dzisiejszych gwiazd, a w walce panujesz nad nim? Czemuż?”

Iblis zszedł z konia, dla własnego bezpieczeństwa, i wtedy nastał śpiew wraz z nękająca jaźnią Cykady. Zatoczył się na ziemię, zwinął zatkał uszy. Syreni śpiew wdzierał się dalej, rozszarpując umysł, osieracając się wraz z treściami których nie chciał. On, ona, jedno, wszystko walczyło. Umysł walczył sam ze sobą aby wypluć czyjąś jaźń. Brzęk kluczy, ból u stóp. Świat wirował, umysł bolal i bolały uszy, prawie wyszarpane, krew własna na dłoniach, twarz pokrwawiona. Dźwiek kluczy.
Leżał, stał, leżał i znowu stał. Niosły gdzieś go nogi, a on tego nie wiedział. Darł tylko paznokciami i chyba krzyczał żałośnie. Upadł znowu na ziemię, a kiedy mrok myśli i syreni śpiew odeszły, jego oczom ukazał się jego koń, przywędrowawszy za właścicielem. I Lewicz zwinięty na ziemi, zabrudzony z ziemi wymieszanej z własną krwią i resztkami krwi Cykady. Tam też w milczeniu, nie podnosząc się z ziemi, obserwowalny i nasłuchowa sceny. Kiedy ta się zakończyła, powoli powstał. Leniwie. Wyprostowany sprawiał wrażenie jeszcze bardziej groteskowe lecz i groźne. Czym były rany i ból dla nieumarłego ciała, czym łudzą estetyka i obrzydzenie? Ziemia i krew, wydrapane rany, a w tym wszystkim godne spojrzenie, prosta postawa i dworska maniera delikatnego ukłonu przed księciem, kiedy ten mówił. Nagana jakby przeminęła obok Iblisa. Wampir wyrównał ubranie, zastanowił się kiedy toż powinien się przebrać i odezwał się do Księcia.

-Hiob składał ofiarę całopalną za swych siedmiu synów i trzy córki. Uważał się za czystego, a odkupywał przewiny swych dzieci, byłem tam. Czułem zapach dymu, obfitości wielkiego domu. Jaką ofiarą była ognista gwiazda która posłałem na jego stada, to był dym dla mnie... Cykada jest do niego podobna, a to już obelga. To ona ma przewiny na sercu, więc stara się aby z nią związani nie mieli tych przewin, jedna czarna owca w stadzie wystarczy - spauzował, spojrzał na księcia, do tej pory mówił głosem spojonym, flegmatycznym i jednym tonem. Tym razem zmienił barwę na bardziej donośną, aby kolejne słowa zapadły bardziej w pamięć. – Principatus zapewne wie o mim talencie, jako jeden z niewielu. Cykada zakatowała mnie, przynoszącego Twoja wolę, i zmusiła do upicia z niej krwi. - zamilkł na chwilę, zawołał swojego konia. Zwierze niechętnie podeszło do Iblisa. – Cykada włada morskim potworem, ujrzałem to na me własne oczy. Była jak nierządnica na siedmiu wzgórzach. Widziałem również, jak walczyła z Krabem, o... – Iblis przerwał. Uśmiechnął się katem ust w ironii do świata, upiornym tryumfie i do rozgwieżdżonego nieba. Spojrzał właśnie na gwiazdy i pogroził im palcem jakby to karcił niesforne dzieci. – Wiem również, że cykada wie o krwawych łowach, książę mój. Ja nie wiem na kogóż to planujesz rzucić sidła, ona wie. Moja wierność zostanie poddana próbie, gdyż Cykada zaprzysięgła mi więzy i łańcuchy. Lecz ufam, że książę okaże łaskawość i zapobiegliwość zamykając ją w otchłani swjej twierdzy do wyjaśnienia jej bestii morskiej i dla mej wierności względem książęcej persony.

Iblis spojrzał prosto w książęce oczy. Bynajmniej nie ze złych powodów. Oczy były zwierciadłem duszy, a także najpiękniejszą biżuterią, a wedle Malkaviana skaże miał piękne oczy. Na tyle piękne, że najchętniej Iblis uczyniłby z nich wisiorek.
 
Johan Watherman jest offline  
Stary 17-01-2010, 19:37   #18
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Każdy widział uśmiechniętego Sabana, niektórzy uważali, że jest to dla niego stan permanentny i niezmienny. Niektórzy przeklinali ten uśmiech, niektórzy wspominali go z utęsknieniem. Mało kto widział przybitego Szarlatana. I tym razem nie było inaczej, nikt nie mógł obserwować jego smutku. Nikt nie widział smętnie spuszczonej głowy, włosów opadających i zasłaniających oczy, dłoni trzymającą bezwładną, drobną dłoń kobiety. Całość zdawała się być uwieczniona przez wyjątkowo zdolnego malarza, nie zakłócona bardzo długo przez najmniejszy ruch. Tam za drzwiami rozstrzygały się sprawy ważne dla miasta, sprawy w które powinien się rzucić na łeb na szyje, dać się ponieść prądowi i kierować wszystko tak by było mu na korzyść. Przeklinał się za tą słabość, przeklinał i nie potrafił jej się przeciwstawić.
Doroles szarpnęła się przez sen wyrywając dłoń z delikatnego uścisku. Cygan wstał, popatrzył na swego ghula. Znał ją ponad pięćdziesiąt lat... Był jej coś winien. Pogładził ją po ciemnych włosach, rzuciła się przez sen. Sięgnął do rękawa po list, który wcześniej jej zabrał. Przeczytał go szybko, potem jeszcze raz, uważnie chłonąc każdy szczegół, każdą literę. Zupełnie jakby list miał nagle ukazać swą drugą, dotąd ukrytą treść. Nic takiego się nie stało. Saban ostrożnie go złożył i schował do sakwy. List należy oddać do rąk adresata. Mógłby zadziałać wiele złych rzeczy, przyczynić się do wielu przykrych i brutalnych sytuacji, gdyby tylko znalazł się w rękach kogoś niezdecydowanego. Na całe szczęście był w jego rękach i dotrze do Salome.
Odpiął od koszuli różę i położył ją przy łóżku. Odwrócił się i podszedł cicho stąpając do drzwi.

***

Zamknął za sobą delikatnie drzwi i natknął się na dwójkę trędowatych. Zupełnie jakby na niego czekali. Na jego licu ciągle malował się szczery smutek.
-Jokanaana. Salome. Dziękuje -skłonił się przed nimi - Brak mi słów by wyrazić Waszą dobroć, nawet najbieglejszy trubadur by zaniemówił jej doświadczywszy.
-Eee - żachnął się Nosferatu. - Chciałem tylko obejrzeć z bliska, kto taki zalazł Armandowi za skórę.
Salome dyskretnie nadepnęła mężowi na nogę, a do Sabana uśmiechnęła się wdzięcznie i uroczo.
-Każdy by tak zrobił na naszym miejscu - ciekawe, ale ten wyświechtany frazes w jej ustach zabrzmiał jakże prawdziwie i szczerze. Saban prawie uwierzył. Nosferatka miała w sobie pewien wewnętrzny urok, nie taki wyuczony jak Eugenio, bardziej naturalny. Nawet wytrawny kłamca i oszust jakim był Saban nie potrafił jej przejrzeć, nigdy nie wiedział czy tak dobrze gra czy naprawdę jest taka dobra. W Szarlatanie zwyciężała jego dusza oszusta i zakładał to pierwsze. Przyznawał jednak, że grała cudnie, w sam raz podkreślając jego rolę w teatrze życia.
Ponownie pokłonił głowę przed kobietą.
Saban znów pokłonił głowę.
-Zajrzę tu jeszcze dzisiejszej nocy by sprawdzić jak Doroles się czuje. Jeśli się zgodzicie Mihaił zostanie Wam pomóc w ramach mojej rekompensaty.
Salome spojrzała pytająco na męża, ten wzruszył ramionami i mruknął coś o oddawaniu alkowy obcym, ale wprost nie zaprotestował.
-Dla silnego męża zawsze znajdzie się miejsce i miska strawy... zwłaszcza teraz, kiedy niektórzy zapominają, czym jest nasz dom.
Salome zaplotła na palcach rzemyki paska: - Nie musisz się obawiać o swą dziewkę, Sabanie. Obiecuję, że nie spadnie jej włos z głowy.
I znowu ukłon.
-Mam jeszcze jedną prośbę. O przekazanie wiadomości dla kogoś. Jeśli książęcy syn przyjdzie mnie szukać poinformujcie go, że nie zwykłem reagować na szczekanie psa. Jeśli zaś sam książę po mnie pośle, odpowiedzcie, że zjawię się natychmiast.
Salome wyglądało na zaskoczoną, za to jej mąż, wytrawny gracz ryknął śmiechem na całą gospodę.
-Chcesz się gryźć z Armandem, Cyganie? Na ostro? Czyś ty się przypadkiem gdzie w zaułku krwi z tego szalonego Zeloty nie ożłopał? - opanował wesołość z niemałym trudem. - Niechże ci będzie. Powiem księciu, właśnie się do niego wybieram - znowu parsknął śmiechem i klepnął Sabana po ramieniu. - A to dobre, a to dobre... chyba czuję zmianę w powietrzu...
Salome zgromiła go wzrokiem:
-Uważaj na siebie. Ja też czuję zmianę, ale nie jestem przekonana, czy na lepsze.
Gdyby nie Salome... Gdyby nie Salome, Jokanaan nie byłby tak trudnym przeciwnik. Co prawda gra nie byłaby wtedy tak zabawna.
-Nie masz racji drogi Jokanaanie. Nie mam zamiaru się z nim gryźć. Gdy pies się na mnie rzuca nie zagryzam go a pozbywam bełtem z kuszy. Nie ma innego wyjścia gdy już raz się psu popuści łańcucha, A naszemu Ventru książę popuścił o czym sam mówiłeś.
-Zelota mówił o jakimś liście - przypomniał usłużnie Jokanaan.
Saban w ogóle się nie zmieszał. Raz, że był na to zbyt wytrawnym graczem, dwa, że list naprawdę miał zamiar oddać. Wyjął go z sakwy i wręczył z ukłonem.
-Salome...
Salome przyjęła list i nie zaglądając do niego, schowała go za gorsem sukni.
-A gdzież nasz niezrównany szermierz? Dalej szuka odpowiedzi na pytania?
-A tak - Jokanaan wyszczerzył zęby. - Teraz szuka ich u księcia. Tym bardziej ruszam za nim, bo on da nam odpowiedź na nasze pytanie.
Saban się roześmiał, w porę się jednak zmitygował.
-Żal mi go. Był jeszcze nie zepsuty a tak... Pewnie zacznie krzyczeć na księcia co też on wyprawia i gdzie posyła żołnierzy i swego synalka... A sam mu proponowałem pomoc w załagodzeniu sprawy z księciem...
Cygan pokręcił głową.
-Nie zatrzymuje Ciebie jednak drogi Jokantanie. Rozstrzygnij nasz mały zakład. Również Tobie droga Salome nie zajmuje czasu bo i tak w ciągu dzisiejszej nocy doświadczyłem od Ciebie więcej dobroci niż od niektórych przez całe życie. Bywajcie.
Skłonił się po raz kolejny tego dnia i odszedł. Miał nadzieję, że Mihaił nie będzie na tyle głupi by okradać Nosferatu. A jeśli będzie... Protekcja nad głupimi jest pozbawiona sensu.

***

Wyszedł z gospody. Sytuacja w dokach się uspokajała, szkoda. Cieszyła oczy. Co prawda nadal można było się nią zainteresować a nawet podjudzić tłum jednak nie wolno brać się za zbyt wiele rzeczy naraz. Cygan szybko zniknął w plątaninie uliczek Ferrolu.

***

Z zaułku wyszedł barczysty, bosy marynarz. Zadowolony skręcił w lewo kierując się do jednego z droższych domów publicznych. Tym razem mu się poszczęściło w kościach, zarobił tyle by wreszcie móc wynająć czystą, ładną kobietę. Może nawet jedną z tych eleganckich? Taki przynajmniej był cel i powód wizyty marynarza dla postronnego obserwatora. Marynarz zniknął w drzwiach zamtuza. Jakie było zdziwienie klienteli gdy ten niegłośno zażądał widzenia z niejaką Sarą, gospodynią tego przybytku.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 18-01-2010, 21:50   #19
 
Token's Avatar
 
Reputacja: 1 Token ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumny
Czuł się słaby i rozbity, a były mu to uczucia bardziej niż obce. Tak nieznane jak muskające twarz promienie wschodzącego słońca. Choć delikatna woń perfum drażniła jego nozdrza tylko przez chwilę, Dante czuł jak powracająca rozpacz rozdziera mu serce. Ból w piersi był nieopisany i choć ukrył to dobrze za maską gniewu, przez moment dane mu było myśleć, że to ostatnie chwile jego żywota. Nie wiedział czy to wytwory jego wyobraźni, czy też ktoś zakpił z niego. Z niego i ze wspomnień o Pauli. Ktokolwiek by to jednak nie był. Szarlatan, który tak gorliwie brata się z Trędowatymi, gnijąca w swej wieży Rabia, czy ktoś zupełnie mu obcy. Z pewnością szybko posmakuje zimnej, spragnionej krwi stali.

Zacisnął pięść powracając myślami do podarunku, który wręczył mu napotkany wcześniej nieznajomy. Nie przyszło mu jednak sądzić, że właśnie on odpowiadał za to co miało miejsce ledwie kilka chwil temu. Myślał o tym co powiedział mu Aimar, który dawno zniknął z oczu Dantego. Światło i krew - powtórzył w myślach kiedy spojrzenia jego i Armanda spotkały się. Mimo iż oczy Zeloty były niczym niewzruszona nawet niewielkim powiewem wiatru tafla wody, on sam czuł pogardę. Tym większą, że stojący naprzeciw niego Ventrue uosabiał sobą wszystko to, co jego napawało odrazą. Rozerwałby go na dwoje gołymi rękoma. Krew zwykłego kundla splamiłaby jednak jego honor, a na to pozwolić sobie nie mógł. Toteż powstrzymał gniew, pozwolił myślom odpłynąć, a gdy poczuł, że jest gotów. Dopiero wtedy przemówił.

- Gdyby w istocie był mym człowiekiem. Zabiłbym go własnymi rękoma, a sam przyjął taką karę, jaką by na mnie nałożono - jego nadal nieobecny wzrok wpatrywał się w twarz Armanda. - Jest mi jednak druhem i jedyne co mogę mu zaoferować to me wstawiennictwo. Ponad wszystko u Księcia, nie zaś jego syna.

Dante nie wiedział, czy w ogóle rozsądnym jest rozmawiać ze zwierzęciem. Kiedy Sorel liczył sobie tyle lat ile on w tej chwili. Odwiedzał miejsca, o których ów gorącogłowy młodzik nigdy nawet nie słyszał. Tak wiele lat minęło od tych dni. Świat pozostał natomiast dokładnie taki sam jakim widział go niegdyś. Żałosny, odarty z prawdziwych wartości. Pełnym istot podobnym do tej, która właśnie stała naprzeciw niego. Nie miał pojęcia co wydarzyło się w tym miejscu. Czuł smród śmierci, zgnilizny, przede wszystkim nie czuł jednak dymu. Gdyby w porcie wybuchła zaraz dawno zaroiłoby się tu od stosów płonących ciał. Książę coś knuł, lub też knuł ktoś, kto ma Damaso za zwykłą kukiełkę. Lecz kimkolwiek owa postać by nie była, popełniła duży błąd używając takich metod by wciągnąć w to Sorela.

- Książę niewątpliwie będzie rad usłyszeć, jaka jest różnica pomiędzy sługą a druhem... a także pomiędzy nim a jego potomkiem, wykonującym jego rozkazy - wycedził Armand.

Krab minął go, rzucając w przelocie
- Wszyscy bylibyśmy radzi usłyszeć te różnice. Nade wszystko zaś tę pomiędzy rozkazami księcia, a ich wykonaniem.

Kapitan błysnął ostrzegawczo oczami w stronę Zeloty.
- Pójdźmy, panie Sorel. Tu radzić trzeba, co uczynić, by port do ładu doprowadzić.

I gdy Zelota obracał się już, by podług sugestii udać się zasiąść w Elizjum, do jego uszu dobiegła obelga, do niego - bo do kogóż by innego skierowana:

- Bâtard - syknął Armand, na tyle głośno, by słyszeli wszyscy w okolicy. Krab pokręcił rozpaczliwie głową.

Ciało Dantego zdrętwiało na moment. Jego spojrzenie raz jeszcze powędrowało ku Armandowi i przez tą jedną chwilę. Wyglądał jakby od wyrwania duszy z tej żałosnej karykatury mężczyzny, dzieliło go ledwie uderzenie ludzkiego serca. Budziła się w nim bestia i choć ogromnym wysiłkiem, zdołał na nowo zakuć ją w kajdany. Gdyby w tej chwili, pod wpływem ledwie jednego jęknięcia zbitego kundla, pozwoliłby swym dłonią dosięgnąć jego ciała. Równie dobrze mógłby rzucić swą duszę we wszystkie diabły. Tyle byłby wart we własnych oczach. Toteż nie skomentował nawet słów Armanda, nie odpowiedział, podarował mu tylko jeden uśmiech. Nieznaczny, prawdziwie szczery i jakże wymowny.

Po tym zaś odwrócił się i ruszył za Krabem. W to samo miejsce, w którym przyjdzie mu oczekiwać wieści od Aimara. Wiele by dał, by choć te okazały się dobre.
 

Ostatnio edytowane przez Token : 19-01-2010 o 07:16.
Token jest offline  
Stary 20-01-2010, 18:40   #20
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Gwiazdy odbijały się w oczach księcia, jego twarz zamarła w gniewnym grymasie, zaraz jednakże rozpogodziła się i wygładziła. Damaso Hiero da Labrera wyprostował się i wszelkie oznaki zmęczenia opuściły jego szczupłe, muskularne ciało, jakby żelazna korona nagle przestała przyduszać go do ziemi. Jakby ta władza, która jeszcze przed chwilą zdawała mu się ciężarem, znowu stała się upragnionym celem i ukochaną grą.

- Cykada wie - książę powtórzył za Iblisem jak echo. - Wie - powtórzył raz jeszcze, wąskie jak ostrze noża usta rozciągnął uśmiech. Głos miał rozbawiony. Położył lekko dłoń na ramieniu Malkaviana. - Piękna noc. W takie noce żałuję, że nie mam krwi Rzemieślników, by należycie docenić jej uroki. Doceńmy na tyle, na ile stać nas obydwu...

Dłoń księcia pchnęła ramię Szaleńca delikatnie, ale zdecydowanie w stronę schodów.

- Przejdźmy się krużgankami, opowiesz mi wszystko. Cóż zatem celtycka wiedźma wie o łowach? I co rzekła na moje rozkazy?

Książęca prawica nadal spoczywała na ramieniu Iblisa, a zdała się Malkavianowi tak ciężką, jakby nosiła w swym wnętrzu grzechy całego świata.
Iblis miał prawo czuć się zaniepokojony, bynajmniej nie z powodu tego co miał mówić księciu. Niepokoiła go jego dłoń. Ischyrion uważał się z anioła, który dotykiem obsypywał tamten a dłonią cofał ostrze Abrahama kiedy ten miał poświęcić swego syna. Teraz zupełnie inna siła zaklęta w dłoni ciążyła mu na ramieniu pośród czarnych piór, czarnych strzępów które to Iblis dostrzegał w swym szaleństwie, wszędzie.

-Cała prawda zakryta przed mymi oczyma w Księdze Tajemnic, do której zajrzał tylko Douma, a jemu mówić nie wolno. Kiedy przybyłem do twierdzy, przekazałem wolę, Cykada nim ją przyjęła, rzuciła się na mnie i plunęła w Książęca twarz. Bo czymże innym było zmuszenie mnie do upicia z niej krwi i przyobiecanie, że uczyni to jeszcze dwa razy. Ona pragnęła posłańca dla siebie.

Iblis przystanął na chwilę, spojrzał na miasto. Milczał chwilę.

-Przed jej oczyma również została zakryta prawda i nie mogła wiedzieć, iż odkrywa siebie. Ja ujrzałem wielkiego potwora morskiego, o siedmiu głowach i siedmiu rogach. Widziałem, jak rzuca się swym ciężarem, a Cykada z utęsknieniem wbija w nią swe ślepia i paląc zioła rozkazuje mu skryć się w głębinach. Potem już nie obrazy, a smak wspomnień. Ja posmakowałem tylko jutrzejszych krwawych łowów, jej rozmyślania na ten temat kiedy wpatrywała się w ślepia węza morskiego. Któż jej ich podmiotem ona wiedziała gdyż słyszałem cóż owiła tedy, lecz za mało krwi abym i ja znał te miano. Zapewne jutro poznam je z jej krwi, kiedy znowu zmusi mnie do upicia z niej.

Malkvian skrzywił się trochę bestialsko, jak potwór któremu nie pasuje gorzki kawałek mięsa który musi przełknąć.

-Dlatego pragnąłbym protekcji i ochrony... Widziałem również coś, co mnie zastanowiło. Książę, powiedz mi w akcie łaski, o co Cykada i Krab walczyli śmiertelnie, jakby jedno drugiemu chciało wyrwać serce i cisnąc nim w otchłanie?

Dłoń księcia zacisnęła się na ramieniu Iblisa jak szczypce.
- A któż to wiedzieć może? - zapytał z rozbawieniem, które przeczyło prawicy, ciążącej coraz bardziej i bardziej. - Pytaj tych, co przenieśli przez próg śmierci ludzkie namiętności, i im hołdują w mrokach nocy. Nie zaglądam Cykadzie w barłóg, w którym się tarza z lubością z coraz to innym gachem, trzymając się kurczowo człowieczeństwa. Nie chronię ich przed nią... ani jej przed nimi. Nie przybiegaj do mnie tedy z płaczem, gdy się w łożu powadzicie. Nie mieszaj mnie w wasze miłostki. Dopóki ona twej krwi nie wypije, nijak mnie one nie obchodzą. - głos mu stwardniał. - Co myślała o łowach? Konkrety, Iblisie. Bez cytowania Pisma jak jaki klecha.

Iblis odsunął się od księcia aby z pewnej odległości przyjrzeć się mu. Oczy wampira były teraz zimne i martwe, dwa czarne węgliki które Bóg rzucił na twarz jakby dla kaprysu. Blada twarz gdzieniegdzie umorusana zaschnięta krwią i znowu lodowate spojrzenie. Na twarzy zagościło skrzywienie odrazy, swoistego obrażenia. W jaśni Iblisa wciąż pobłyskiwało przycerowanie do klechy. Malkavian podjął głosu, lodowatego zarówno w brzmieniu jak i powietrzu które stało się jeszcze zimniejsze.

-Znasz historię naszych trzech braci? Senoy, Sansenoy i Semangelof mieli sprowadzić Lilith do Raju. Dali się przekupić śmiertelnie, długowiecznej i niezwykłej lecz śmiertelniczce. Skusi się na cześć i ofiary które mogli uzyskać sami. Bardzo żałowałem tych braci, Senoy bał się spojrzeć w me oblicze, ale to brat, wybaczyłem mu, to mój brat.

Wampir zamilkł, historia wydała się zupełnie przypadkiem wspomniana niczym pamięć starej duszy. Nie było puenty, szaleniec zmienił temat. Może zakamuflować mądrość?

-Mój kochany Principatus, nie widzisz nieprawości w swych słowach? Przybyłem jako posłaniec z Waszej woli. Przekazałem ową wole i teraz przekazuje, że Cykada ja zaakceptowała. Odrzucając moją wierność poprzez nic nie uczynienie w tej sprawie, wystawiasz mnie w szpony Cykady. Zdajesz wierność względem siebie nic nie robieniem na rzecz wymuszonej wierności względem tej żałosnej wampirzycy. Więc zrozum, że odrzucając wierność, odrzucasz pomoc. Czemu mam Ci pomóc, kiedy rzucasz mnie w czyjeś objęcia?

Spauzował.

-Do tego obrażasz mnie, Książę. Eony temu kochałem prawdziwą miłością kobietę. Zabrał mi ja Bóg i inni Bracia. Potem pokochała mnie Lilith, a kiedy spotkałem ją po upadku, i ja starałem się ją pokochać. Kochałem też Boga, nawet kochałem młodą ludzkość, byli tak niewinni w swym grzechu. Lecz nie wmawiaj mi innej miłości, a już nigdy nie mów, że mówię jak duchowni, którzy noszą znak śmierci mego Boga, którzy w jego imieniu rozpalają ognie i obrzygać krwią wzgórze Horeb. I ja byłem przy zesłaniu tablic, i ja szanowałem Mojżesza. Nie szanuję fałszu, zaplucia, buty, kłamstwa i śmierci mego Boga. Obraziłeś mnie i świadomie oddajesz w szpony. Z jakiego stanu mam być pomocny? Nie książę, nie. Nie jestem już dobry i bezinteresowny. Te czasy minęły wraz z światłem dnia.

Książę słuchał cierpliwie, co jakiś czas jego brwi unosiły się w górę, a usta rozciągał pogodny i pobłażliwy uśmiech. Iblisa ten uśmiech uderzył jak kafarem - ostatni raz widział księcia takim dwa dni temu... gdy da Labrera śmiał się z żarciku Celestina, a w sercu już przypieczętował jego los.

- Wiesz, czemu zginął Celestin? - zapytał znienacka. - Nikt nie był tego ciekaw, łącznie z tobą, choć łączyło was pochodzenie. Tedy ci to rzeknę, Iblisie, może wyciągniesz z tego naukę, bo widzę, że podążasz jego śladami. Nie dlatego zatem, że popisał się przyciężkim dowcipem. Nie dlatego, że mnie ośmieszył. Nie dlatego, że podburzał mi Zwierzęta. Nie dlatego nawet, że kwestionował moją wolę. Dlatego, że chciał mnie okłamać.

Labrera puścił ramię Iblisa, uśmiech spełzł mu z twarzy jak starty szmatką.

- Wysłałem cię z poselstwem. Ty przyniosłeś mi kłamstwa. Tedy połóż sobie na wadze moją i twoją urazę i rzeknij mi, kto komu bardziej uchybił.

Książę zapatrzył się na poręcz schodów, z której martwymi jak kamyki oczami śledziło ich stadko mew, zakołysał się na obcasach. Pogłębiły się cienie pod jego oczami, teraz wyglądał na znużonego i zirytowanego rozmową, a Iblisa uderzyło przeczucie, że książę nie pytał, by poznać odpowiedzi. On te odpowiedzi już znał.
Iblis raz jeszcze rzucił księciu spojrzenie, obojętne, lodowate i wyprane z uczuć. Nie było w nim jakiejkolwiek pogard lecz właśnie przez brak jak jak i czegokolwiek innego, samo w sobie niosło obelgę. Był to czarny wzrok którym patrzy się na insekta, akceptuje się jego byt i wie się, że nic nie może nam uczynić. Tak też Iblis pożegnał księcia wraz z dworskim, milczącym kiwnięciem głową. Następnie nie oglądając się za siebie, postanowił kroczyć drogą powrotną.
”Nie wiesz wszystkiego. Gdybyś wiedział, postąpiłbyś inaczej, a w tym sercu nie rodziłby się pytania. Gdybyś wiedział, nie upadłbyś nigdy gdyż pierwsze pytanie w dziejach świata nie pojawiłoby się. Ale chcesz władzy, tak bardzo jej łakniesz, że nawet iluzją dopełniasz luki w rządzie i wiedzy. Skrzydlaci to żałosne istoty.”
Tuż przy koniu udręczona jaźń Malkaviana zaserwowała mu kolejny omam. Koń czekał na swego właściciela, który zza pleców usłyszał głos. Przypominał on trzaski ogniska układające się w głoski, słowa i zdania.

-Niosący Światło?
-Całe eony nikt mnie tak nie nazywał.

Wampir odwrócić się, a jego obłęd przedstawił mu anielską postać, o skrzydłach z krwistego ognia, który palił się bez dymu, a tylko krew połapywała z skrzydlatych płomieni tak samo jak kapała zgorzeleckiego ostrza miecza. Wyprostowany, dumny i przyodziany w szkarłatne szaty, a na nich srebrzystą zbroję odbijającą chwile upadku. I proste włosy niczym skradzione jutrzence i uplecione w kosmyki. Srogi wyraz twarzy i gniew promieniał znad głowy która wydawała się osadzona na ognistym słońcu. Trzaskające płomienie lśniły niczym tysiąc gwiazd. Rubin na łańcuchu, a piersi i miecz w dłoni. Lecz oczy miał czarne jak pierwsza ciemność świata.

-Każdej nocy tak do Ciebie wołam.
-Urielu, Fanuelu czy może Uriah? Sarim? Jak mam w tym bydlęcym padole wymawiać Twe miano?
-Jak uważasz,bracie.
-Ty jesteś psubratem jedynie. Razem z Uzjelem szukasz naszych. Teraz wpadłeś na mój trop, zwęszyłeś mnie. Ale jesteś podobny do Azazela. Dumny, butny i mściwy. Lecz on jest moim przyjacielem.
-Jeszcze Cię dopadnę. Wtedy zacznę gnać, tymczasem przybyłem w innym celu. Pragnę wiedzy. Kim jest Abaddon? Kim jest Czeluść?
-Czyżbyś też pragnął opaść? Pamiętaj, w młodym świecie pierwszym pytaniem było dlaczego. Spytałem se dlaczego, dlaczego wszystko. Pytaniem okazujemy niewiarę, czy tak nie mówiłeś?
-Tak mówiłem. Ale i Ciebie dzisiaj wzięto na spytki. Ten, który nie będzie się nikomu kłaniał.
-Jesteś jak Azazael. Tak samo jak on pojmujesz honor. Czy to on nie wykrzykiwał, ze synowie ognia nie będą kłaniać się synowi ziemi? Błądzisz. Powiem Ci coś w tajemnicy. Boga nie ma, jest martwy. Zabiły go grzechy wszystkich ludzi i części skrzydlatych.
-Bluźnisz.
-Tak? To poleć pod Liliowy tron! Zobacz, czy spali Cię jego oblicze! Zajrzyj do Księgi Tajemnic! Boisz się? Ja czytałem w niej i znam tajemnice nieba i ziemi. Nie dostałem tylko drugiej księgi. Dlatego znam prawdy, nie znam ich wszystkich wniosków.
-Mimo to uważasz, że niesiesz prawdę.
-Bo ja jestem prawdą, drogą i życiem. Moich oczu już nie da się zamknąć. Czy ktoś, kto widział twarz Boga, może patrzeć normalnie? Zawsze widzę całość. W całości nie ma prawdy i fałszu, gdyż każdej prawdzie towarzyszy fałsz. Idź precz.

Obraz jak pojawił się, tak i zniknął. Zataczający się żebrak przystanął zdziwiony przyglądając się rozmowie Iblisa z... Ciemnością. Szaleniec zakończył urojoną pogawędkę i wsiadł na konia. Upłynęło trochę czasu w milczeniu, kiedy to począł zmierzać na parafię znajomego księdza. Zbytnio nie przejmując się problemami, jakie mógł mu zrobić, zapukał do drzwi.

-Strudzony wędrowiec do księdza Adam Schireben.
 
Johan Watherman jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172