Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 25-01-2010, 15:06   #21
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Giordano


Salome pracowicie ścierała urwanym rąbkiem sukni brud i zaschniętą krew z twarzy Zeloty. Właśnie odstąpiła na krok, by przyjrzeć się krytycznie swemu dziełu, gdy tuż za nią przemknął szalonym galopem koń, Zelocie mignęły szalone, rozwarte szeroko oczy jeźdźca. Salome padła w przód. Giordano podniósł z ziemi przestraszoną Trędowatą.
- Jeżdżą u was jak szaleni – zażartował.
Salome rzuciła mu kose spojrzenie.
- Żebyś wiedział. Akurat w tym przypadku... Nieważne. To był Ischyrion. Krew Malkava, obecnie jedyny Szaleniec w mieście.
- Mam go unikać?
- Sam podejmiesz decyzję – odburknęła Salome.
Zelota umarł młodo, zdążył jednakże dowiedzieć się o kobietach pewnej fundamentalnej prawdy. Wszystkie bez wyjątku robią się opryskliwe nie wtedy, gdy czują gniew, ale wtedy, gdy są czymś zmartwione.
- Co cię martwi, Salome? - zaryzykował.
Trędowata westchnęła i przetarła dłonią plamy krwi na kubraku Zeloty.
- On. Ischyrion. To nie jest ktoś, z kim chciałbyś żyć pod jednym niebem. A wyjechał stamtąd – wskazała na kamienicę otoczoną wysokim murem. - Od księcia.
Przebierała w palcach rzemyki paska, wreszcie uśmiechnęła się wymuszenie.
- Nic teraz z tym nie zrobimy. Jesteś gotowy? To idziemy. A, jeszcze ten kubrak – zmięła w ręku poplamioną tkaninę. - Podszewka ładna. I czysta. Załóż na lewą stronę.
- Będę wyglądał jak błazen – obruszył się lekko Zelota.
- E tam – Salome potarła nos czubkiem palca. - Nasz książę, jak się szybko zorientujesz, choć uwielbia odbierać wyrazy szacunku i poddania, nie ma duszy dworaka. Nie podejrzewałabym go o świadomość, co obecnie jest w modzie w Italii. Za to gniewny będzie, jak cię ze śladami krwi na odzieniu obaczy.
- Salome? - zagadnął Giordano, gdy przekraczali bramę domostwa księcia.
- Tak?
- A jaką ma duszę?
- Kto? - zmarszczyła się Nosferatka twarzą smagłolicej piękności, na jej uszach podzwaniały złote kolczyki.
- Książę.
- Ma duszę żołnierza, drogi Giordano. I nie żołdaka. Żołnierza. Zanotuj sobie dobrze w pamięci tę różnicę.

Winorośl pnie się w górę po ścianach kamienicy, wężowymi splotami obejmuje balustradę schodów, z niewielkiego ogrodu do nozdrzy Giordana podmuch wiatru przyniósł słodką i upajającą woń kwiatów.
- Pięknie mieszka nasz książę – mruknął do Nosferatki.
- Cicho.
Już zdążą ku nim starszy wiekiem sługa.
- Stój! - dobiegło z góry.
Na krużganku stoi szczupły mężczyzna, długie, czarne, naoliwione włosy opływają wąską, młodą jeszcze twarz o ostrych rysach. Salome przyklękła, pociągając za sobą Giordano.
- Z czym przychodzisz, Salome? - książę opiera szczupłe, muskularne dłonie o balustradę.
- Przedstawić pragnę księciu mego towarzysza, i w jego imieniu prosić o zaszczyt osiedlenia się w dziedzinie – Salome nie wstała z ukłonu ani nie podniosła oczu, jej dłoń ściskała ostrzegawczo rękę Zeloty, dopóki książę nie ozwał się:
- Zatem zapraszam.
Giordano podał ramię Salome. Gdy razem z Trędowatą piął się po schodach, widział w oczach księcia odbicie ich postaci: jej – dawnej księżniczki zdobnej w złoto i jedwabie i jego – rosłego męża w kubraku obróconym podszewką na wierzch. Książę obrócił się na pięcie, gdy dotarli do szczytu schodów. Sługa, niewidoczny dotąd w cieniu, pchnął przed nim ciężkie odrzwia komnaty.

W środku stał tron z drzewa wygładzonego do białości przez morskie fale, ciężkie krzesło zdobne w przerażające, wijące się postacie morskich potworów. Książę zasiadł na nim i zarzucił swobodnie jedną nogę na podłokietnik tronu. Giordano uśmiechnął się dyskretnie. Salome musiała martwić się na zapas. Książę przyjętą pozą właśnie zarządził rozluźnienie dworskiego ceremoniału.
- Jedna rzecz jeszcze. Wybaczcie mi, Salome i ty, panie...?
- Giordano di Strazza.
Książę klasnął w dłonie.
- Mewa!
Szelest tkaniny za plecami. Giordano chciał się obejrzeć, ale dłoń Salome trzymała go na miejscu jak kotwica. Minęła ich po chwili, cicha jak wędrująca mgła, bosa, odziana jeno w białe, postrzępione giezło, długonoga i nerwowa w ruchach jak spłoszony ptak. Opadła przed da Labrerą na kolana, tak że Giordano widział tylko łuk szczuplutkich pleców o delikatnym kośćcu, ciemne włosy skręcone w niemożliwy kołtun i brudne, bose stopy.

- Słyszałaś, co było mówione?
- Każde słowo, mój panie... Mój książę – poprawiła się zaraz. Głos miała przestraszony, pobrzmiewał w nim ślad obcego akcentu.
- Powtórzysz swej pani wszystko, co usłyszałaś. Powiedz Cykadzie ode mnie... - książę urwał, w zamyśleniu przeciągnął dłonią po ustach. - Powiedz, że ja także zawsze dotrzymuję danego słowa. I że oczekuję jej i was jutro po zmroku.
Dziewczyna przypadła do podłogi, dotknęła czołem kamiennej posadzki.
- Książę mój, pani będzie pytać. Czy wolno mi wiedzieć... - Mewa poruszyła się niespokojnie, szukała słów. - Kto? Jutro?
Salome ścisnęła dłoń Giordana tak mocno, że jej paznokcie poznaczyły mu skórę krwawymi półksiężycami. A książę... książę się uśmiechał.
- Podejdź!
Dziewczyna wstała, na sztywnych, drewnianych nogach zbliżyła się do tronu.
- Bliżej!
Podeszła jeszcze bliżej, przyklękła powtórnie przed księciem z nisko opuszczoną głową. Da Labrera ujął ją pod brodę, pogładził delikatnie po policzku, i Giordanowi zdało się, że to wąż hipnotyzuje spojrzeniem ptaka. Ale nic się nie stało. Książę nachylił się z uśmiechem do małego, różowego uszka dziewczyny, skrytego w plątaninie nierozczesywanych chyba nigdy włosów. I wyszeptał imię.

Dziewczyna zerwała się jak oparzona, już się odwracała, już chciała pędzić ku wyjściu, ale przypomniało jej się, gdzie i przed kim jest. Pokłoniła się księciu pospiesznie i ruszyła biegiem ku wyjściu, bose stopy plaskały o kamienie. Widok delikatnej, ślicznej twarzy dziewczyny wykrzywionej dziką radością i żądzą miał zapaść Giordanowi na długo w pamięć. A książę się śmiał. Plaskanie bosych stóp umilkło, a za chwilę dziedziniec rozbrzmiał łopotem wielu skrzydeł.


- Zatem, Salome? - zapytał rozbawiony Damaso. - Z czym przychodzi twój towarzysz? Zelota, Zwierzę czy brat mój po krwi?
- Zelota, mój książę.
Brwi księcia uniosły się w górę.
- I znów chcesz mówić za klan Brujah? Broniłaś Custodia, i przemawiałaś za Sorelem, gdy się chciał tu osiedlić.
- Wypierać się nie będę, wszak tak właśnie było – odparła Salome. - I czyż się pomyliłam w mych osądach co do nich?
- Nie, ale znudzony już jestem twymi wywodami. Dla odmiany dziś pierwszego posłucham Zeloty. Słucham, panie...?
- Giordano di Strazza.
- A tak. Strazza. Bardzo szlachetna rodzina. Słucham.


Iblis


Po sztormie krwi, po cudzych wspomnieniach bijących w jaźń jak fale, po ostrych słowach... spokój. Spokój pobojowiska. Kogo można było uratować, żywi ponieśli ze sobą, kto miał umrzeć – już zamknął oczy. Ciszy nie mącą jęki konających, ani tętent koni, ani nic. Nic. Cisza. Po niebie pełzną blade obłoki. Jak upiory, jak strzępy sztandarów pokonanych.


Ale Iblis wiedział, przeczuwał to głęboko w swym sercu, że nie była to ani pierwsza, ani ostatnia bitwa w tej wojnie, której powodów i zasad nią rządzących – jeszcze – nie dane mu było poznać.

Jego dłoń łomotała miarowo o bramę ogrodową kościoła Zwiastowania, nawet wtedy, gdy w okienku ukazała się zaspana twarz odźwiernego.
- Późno już – wymamrotał, okraszając wypowiedź przeraźliwym ziewnięciem, ukazującym zęby jak pogorzelisko wypalonych pniaków.
- Twój pan o porę, w której przybyłem, pytać cię nie będzie. Zapyta, czemuś mi kazał czekać na posłuchanie – odparł Iblis z wyrozumiałością, która zaskoczyła jego samego.
Odźwierny, człek tu nowy, nie znał jeszcze Ischyriona, co tłumaczyło jego zwlekanie. Przygryzł wargę.
- Obudzę pana – zdecydował w końcu i zatrzasnął okienko. Zza bramy dobiegł odgłos jego kroków. Na jego szczęście – należycie pospiesznych.

Jakaś dłoń spoczęła na ramieniu Iblisa, budząc wspomnienie ciężkiej dłoni księcia, obelżywego uśmiechu pod martwymi, obojętnymi oczami. Iblis zrzucił z siebie tę dłoń, strząsnął ją z obrzydzeniem.
- Pan dziś gniewny – ozwał się głos skrzekliwy. - Panicz mówił, że pan gniewny będzie.
Za Iblisem stał starzec, jego poskręcana w szpony przez artretyzm dłoń zawisła drżąc w powietrzu pomiędzy nim a Malkavianinem. Był niski, a przygięty jeszcze do ziemi przez starość, jak drzewo, które choć żywe, już płoży się po ziemi, skręca się, schnie i gnije jednocześnie od środka. Twarz śmiertelnika zdała się Iblisowi znaną, ale czasu ani miejsca tej znajomości odnaleźć nie potrafił, choć majaczyło mu się wspomnienie muzyki i smaku czyjejś krwi.
- Panicz mówił – zaskrzeczał starzec zdartym głosem – że pan gniewny będzie do końca świata, chyba że gniew swój i jego we krwi utopi. To przekazać kazał.

W szponach starczej dłoni brudnawy, postrzępiony pergamin, karta wydarta z księgi zapewne.
- Pan weźmie, weźmie. Nie trzeba się bać.
Palce Iblisa obejmują ten skrawek pergaminu, jego oczy już biegną po znakach pisma rodzimej mowy.


Razem ze wspomnieniem tego, który tak wprawnie kreślił greckie litery, bo to wszak ręka Celestina, niczyja inna, spisała te słowa, przyszło olśnienie. Twarz starca. Twarz ghula Celestina, grajka, który mu służył.

Iblis szarpnął głową jak spłoszony koń. Starzec zgięty w pół kuśtykał mozolnie w dół ulicy, a w bramie, która rozwarła się ze skrzypnięciem, ukazała się postać odźwiernego.
- Wielebny przyjmie szlachetnego pana.

Saban


W kącie ślepy starzec brzdąkał nostalgicznie na lutni, akompaniowała mu na dzwonkach odziana w powłóczystą szatę dziewczyna, dym kadzideł snuł się pod rzeźbionymi belkami sufitu. Dwójka dziewcząt, wysoka, krągła blondynka i ciemnowłosa trzpiotka o zadartym nosku grały z klientami w karty. Pachniało winem, młodością i obietnicą tysięcznych rozkoszy. Za pieniądze, oczywiście.
Santiago, pełniący w przybytku rozkoszy zaszczytną funkcję wykijdajły, nachylił się do marynarza. Czerwona rozpięta koszula nie ukrywała ani siatki blizn na jego piersi, w tym jednej szczególnie ciekawej po pchnięciu nożem, ani szerokich barów i muskularnych ramion.
- Sara nie przyjmuje gołodupców – oznajmił tubalnym basem.
Saban zachichotał w duchu. Wyraźnie długie nauki dobrych manier, których Sara udzielała swemu porządkowemu, spełzły na niczym.
- Mam pieniądze – oznajmił, a na wypadek, gdyby do niezbyt lotnego Santiago nie dotarły słowa, zademonstrował to samo gestem. Mianowicie zabrzęczał sakiewką.
- Sara nie przyjmuje obcych.
Saban przewrócił oczami. Zawsze to samo. Gdyby greccy bogowie, miast Cerbera, ustawili u wrót Hadesu miłego Santiago, żaden wypacykowany heros by się przedarł. Santiago, zbrojny w swe straszliwe pięści i przyrodzoną tępotę, stał w miejscu jak wmurowany.
- Przekaż swej pani, że zapłacę.
Na czoło Santiago wystąpiły krople potu, znamionujące ciężki wysiłek umysłowy.
- Za co pan zapłaci?
- Powiedz pani, że chciałbym się od niej dowiedzieć wszystkiego – oznajmił Saban głosem głębokim i aksamitnym. - Całej prawdy o kobietach.
Osiłek trawił to zdanie przez chwilę. Wreszcie, rzuciwszy krótkie „Pan poczeka” obrócił się niczym okręt pod pełnymi żaglami, i przemieścił swą zwalistą sylwetkę w stronę schodów o balustradzie rzeźbionej fikuśnie w sceny mitologiczne. Saban rozwalił się swobodnie na ławę. Z rozbawieniem odnotował ciekawe spojrzenia klientów. O tak. Wielu chciałoby dowiedzieć się całej prawdy o kobietach. Wielu skłonnych było za to zapłacić. Z tego, co Saban wiedział, Sara sprzedała kilku ciekawskim i naiwnym tę prawdę. Każdemu inną, przykrojoną na jego potrzeby. Wymyślone dla krotochwili hasło żyło własnym życiem i jak czarodziejska kura znosiło złote jajca.

Sara bawiła się słowami, każde wydarzenie odbijała po tysiąckroć w lustrach swoich oczu, żadna opowieść powiedziana powtórnie nie była taka sama. Każdy inny powiedziałby, że Sara kłamie i nie może przestać. Saban natomiast uważał, że Sara jest urocza. Tak jak uroczy był jej dom, pełen przepychu i bogactwa, muzyki i pięknych dziewcząt. Cygan skądinąd wiedział, że każda z pracujących tu dziewcząt posiadła trudną sztukę czytania. Specjalnie dla klientów, oczywiście. Tych wożących ze sobą ważne listy. Jak Sara podczas krótkiego snu wycieńczonych rozkoszami klientów zakładała z powrotem zerwane pieczęcie, jeszcze nie odkrył. Ale mu się nie spieszyło. Chciał przedzierzgnąć tę znajomość w przyjaźń, bo szczerze lubił Sarę – za jej urok, za klasę i za kłamanie dla czystej zabawy. A wszak przyjaciołom pozwalamy na posiadanie małych tajemnic.

- Sara czeka – zagrzmiał za nim Santiago, i Saban, odprowadzany zazdrosnymi spojrzeniami klientów, ruszył za olbrzymem do prywatnych komnat Sary.
Po wąskim korytarzu biegała czteroletnia może dziewczynka, goniąc z grzebykiem małego, białego pieska. W sąsiedniej komnacie znana Sabanowi Luisa, dwudziestoletnia śmieszka, czesała jakąś nową dziewczynę, i mozolnie uczyła ją słów, które mężczyźni chcą usłyszeć w łożu. Pachniało gardenią i plackiem na miodzie, jakaś roznegliżowana dziewczyna z naręczem sukni na ramieniu śmignęła obok mężczyzn, ocierając się o Sabana ze śmiechem. Zza kolejnych otwartych drzwi dobiegało dukanie po łacinie. Młoda dziewczyna o włosach koloru miodu, gustownie upiętych za pomocą srebrnego drutu, męczyła się nad listem. Za jej plecami spacerowała wyprostowana jak struna, dumna Dezyderia Barroso. Poprawiała co chwilę wymowę dukającej młódki. Nagle uniosła głowę i spojrzała Sabanowi w oczy. Gwałtownie podeszła do drzwi.
- Za młoda! - warknęła ostro, zanim zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Saban szczerze nie znosił Dezyderii. Była zbyt oschła i zbyt wyniosła. Czasami się zastanawiał, czy gdy leży pod klientem, też zachowuje ten swój pogardliwy i pełen wyższości wyraz twarzy. I czy komukolwiek to się podoba.

- Zostaw nas, Santiago!
Sara stała na końcu korytarza, opierając wdzięcznie pulchną dłoń o futrynę. Jej obfite kształty opinał fantazyjny, wielobarwny zawój, droga materia trzeszczała niebezpiecznie na szerokich biodrach i obfitych piersiach. Uśmiechnęła się filuternie. Zęby też miała duże, szerokie i bardzo białe. Właściwie wszystko w niej było duże. Patrzyła na Sabana z niebotycznych wyżyn swego niepospolitego wzrostu, a ogrom roztaczających się przed Cyganem kobiecych krągłości jak zwykle go przytłoczył. Głupi byłby jednak ten, kto sądziłby, że Sara przy swym wzroście i wadze jest ociężała. Saban miał okazję to sprawdzić i wiedział, że Sara biega szybciej niż myśliwski ogar. Zamknęła za nim drzwi, i jak zwykle porwała go w objęcia.
- Tak dawno nas nie odwiedzałeś, myślałam już, żeś gniewny o co – wychlipała mu z uczuciem w ucho.
- Saro... - jęknął głosem zduszonym przez napierające mu na twarz piersi, wsłuchując się z przestrachem w podejrzane trzeszczenie swoich żeber. - Wiesz dobrze, że o nic nie jestem gniewny. I że zawsze o tobie pamiętam – zełgał, bo wydało mu się to odpowiedni do sytuacji.
- Naprawdę? - puściła go wreszcie. - Ja też o tobie często myślę – zełgała radośnie w odpowiedzi. - I pomyślałam dzisiaj, jak mi wieści z portu przynieśli.
- Port i miasto zamknięte. Ponoć zaraza. Mam nadzieję, że to nie wpłynie na twoje interesy.
Sara machnęła pulchną dłonią i prychnęła pogardliwie.
- W czasach próby ludzkich charakterów, wojen, zarazy czy innego plugastwa, którymi Wszechmogącemu podoba się doświadczać prostaczków, dwa interesy nigdy nie padną: Kościół i burdele. Bo jedni szukają pocieszenia w kruchcie, a inni między nogami dziewek.
- To cudownie. Chciałem o czymś z tobą pomówić. Ale najpierw...
- Tak, najdroższy?
- Oddaj mi sakiewkę.
- Ależ, doprawdy...
- Moja sakiewka, Saro. Tu, do mojej dłoni.
Wampirzyca złożyła usta w ciup i niechętnie oddała mieszek.
- To tylko dla wprawy przecież – zełgała wierutnie.
- Nic innego nie przyszło mi do głowy, najdroższa – skłamał Saban w odpowiedzi.




Dante Sorel i Gaudimedeus


Armand sapnął ze wściekłości za odchodzącymi.
- Dobrze zrobiłeś – szepnął Zelocie Krab. - Dobrze zrobiłeś, nie bij się z tymi, od których hańba przylgnie do twego miecza jak trąd, i jak trąd go zeżre.
- Co z „Milagros”? Nie ma jej przy nabrzeżu. Widziałeś cokolwiek? - odszepnął Dante.
- Widziałem, jak odpływali. Nie turbuj się. Tu wiele małych zatoczek, w których mogli się schronić. Poślemy kogoś zaufanego, znajdzie twój statek.
Dante skinął głową. Od Kraba zawsze bił spokój i pewność, i jakimś niewytłumaczalnym sposobem udawało mu się przekazać te uczucia swym rozmówcom.
- A jemu co?
Gaudimedeus stał na progu karczmy jak słup soli. Jego usta poruszały się bezdźwięcznie, szkliste oczy wpatrywały się w morze. Krab syknął.
- Zapaści dostał? Może w twarz mu trzasnąć, to się ocknie? - zasugerował ostrożnie.
- Nowemu bożyszczu gawiedzi? Podnieś na niego rękę, a rozerwą nas na sztuki.

Gaudimedeus patrzył. W chybotliwej powierzchni wody odbijały się znajome konstelacje, ale woda falowała, mieszała znajome kształty, wykrzywiała je, zakłamywała odelgłości. Które niebo jest prawdziwym? To nad nami, czy to odbite w tafli wody? I cóż się dzieje, gdy to nad nami roni jedną z gwiazd, przekazując je odbiciu? Gaśnie? Umiera? I czy w tym odbiciu umiera prawdziwie?

Astrolog potrząsnął głową, uraczył Zelotę i Kraba rozkojarzonym spojrzeniem. Chyba cos do niego mówili...
- Zamyśliłem się tylko. Wejdziemy do środka?

W zamkniętej sali, sali przeznaczonej dla Kainitów nie było nikogo, tylko sługa Jokanaana o twarzy zeszpeconej szarawym liszajem, kłaniając się do samej ziemi, rozwarł przed nadchodzącymi drzwi.

- Panie Sorel, nim zasiądziemy radzić nad zniszczeniami i przedsięwziemy poszukiwania Milagros, pomówić muszę z Manuelem. Mam wobec niego dług – Krab wskazał astrologowi jedną z ław. - Pan wybaczy, panie Sorel, ale nieczęsto zdarza się, by jeden z Tremere wyciągał do mnie pomocną dłoń.

Dantego gryzła sprawa zaginionego statku, chciał skoczyć na zewnątrz i tam czekać na Aimara... ale sam wiedział, że niecierpliwość nic mu nie przyniesie. Aimar zbierze wieści, tak dokładne, jak to możliwe, i sam go odnajdzie. Siedział tedy jak na szpilkach, strzelał kostkami dłoni i przysłuchiwał się szmerowi rozmowy dobiegającej zza przepierzenia.

- Nie zrozum mnie źle, Manuelu. Jestem ci wdzięczny. Całym sobą. I nie tylko ja. Wdzięczna ci będzie Cykada i wszyscy z naszych. Chciałbym tylko wiedzieć: dlaczego.
Astrolog milczał przez chwilę.
- Bo tak było trzeba. To było to, co trzeba było uczynić, aby uniknąć koszmaru, który tknąłby nas wszystkich.
Dante myślał o przeznaczeniu. O Aimarze, który w nie nie wierzył. O Manuelu, który jako astrolog wierzył całym sobą. O Krabie, który właśnie się z niego śmiał swoim dziwnym, chrzęszczącym śmiechem.
- A to paradne! Naciskać nie będę, nie chcę znać waszych tremerskich tajemnic, zachowajcie je dla siebie. Za zratowanie mnie odwdzięczę ci się. Według mej woli lub podług tego, czego sobie zażyczysz. A teraz dokończmy naszą rozmowę.
- Zbyt wiele długów za mocno ciąży.
- Właśnie tak, Manuelu, właśnie tak.

- Czy te spadające... gwiazdy, różniły się między sobą? Kolorem, kształtem?
Krab oparł twarz na szczypcach.
- Nie. Za każdym razem były takie same. Błękitne, pulsujące.
- A kształt.
- Okrągłe, ale ogon ciągnęły za sobą w pędzie. Jeśli leciały.
- Jak to: jeśli leciały?
- Te pierwsze dwie, które widziałem w Niebla del Valle, 50 lat temu, zrazu wisiała jedna nad twierdzą. Potem obok niej rozbłysła druga. I razem, obok siebie, pomknęły prosto na południe. Wtedy w pędzie ciągnęły ogon, obydwie.
- Kiedy to było dokładnie?
- Pamiętam jak dziś. 12 lipca roku 1465. Tuż po północy...

Drzwi skrzypnęły, nad głową sługi Nosferatów śmignęło kilkanaście mew. Jeden z miotających się w zamkniętym pomieszczeniu ptaków uderzył Dantego skrzydłem po twarzy. Astrolog przezornie i zapobiegawczo naciągnął kaptur.

Ptaki zbiły się w stado pośrodku pomieszczenia, skrzeczały upiornie. Słychać było trzaskanie kości i ohydne mlaśnięcia, jakby połeć mięsa był dzielony na sztuki przez rzeźnika. Ptaki stały się jednym ciałem, wirującą, makabryczną obrzydliwością, zbitą masą kości, piór, dziobów i paciorkowatych oczu, z których nagle wyrastała to ludzka ręka, to noga, to pęk włosów...


- Nie! - krzyknął Krab do wstającego Zeloty. - Odłóż broń!
Przyskoczył do potwornej masy, okrył ją zerwanym z pleców płaszczem, zamknął w ramionach. Ptasie skrzeczenie ucichło, a spod tkaniny dobiegł dziewczęcy, przepraszający głosik.
- Coś mi chyba nie do końca wyszło...

Krab tulił to przedziwne stworzenie w ramionach, szeptał coś uspokajająco. Szczupła, delikatna rączka wysunęła się spod płaszcza i oplotła jego pokrytą pancerzem głowę, drobne palce badały załamania skorupy. Przez szczypce Kraba przeplatały się ciemne, skołtunione włosy.
- Już dobrze?
- A mam wszystkie potrzebne kawałki?
Krab zaśmiał się cicho.
- Wszystkie, kruszyno. Wstań. Przestraszyłaś moich towarzyszy.

Dziewczyna miała subtelną, słodką twarz. Drobna i szczupła, o kościach delikatnych jak kości ptaka, przy rosłym Krabie zdawała się dzieckiem, choć liche giezło, w które była odziana, ukazywało kształty przynależne kobiecie, nie dziewczynce. Krab ciągle otaczał ją opiekuńczo ramieniem i serce Dantego ścisnęło się boleśnie. Wiedział, że kapitan ma córkę, choć nigdy jej nie widział, a teraz, wbrew sobie, zazdrościł im tej bliskości. Bo jemu tę bliskość odebrano przemocą, i nigdy nie będzie mógł odzyskać tego, co ma ta dwójka. Wieczne uczucie rodzica i jego dziecka. Dziewczyna szeptała coś do ucha ojca, wreszcie poczęła ciągnąć go na zewnątrz.
- Mewa, później!
- Teraz! Książę mówił...
Wyszli. Wrócili po chwili, delikatną twarz dziewczyny szpecił okrutny uśmiech. Krab zdawał się zadowolony, choć można to było wywnioskować tylko z raźnych, sprężystych kroków i intonacji głosu.

- Wybaczcie panowie, ale wiele się dzisiaj wydarzyło spraw dla mego klanu istotnych. To moja córka, Mewa – przedstawił dziewczynę Krab. - To Dante Sorel, opowiadałem ci o nim. I Manuel, zwany Gaudimedeusem.
- Tremere! - zjeżyła się dziewczyna, szarpnęła się niespokojnie.
- Manuel zratował mi dziś życie. Podziękuj mu. Choć jest uczonym i nie włada orężem, to jego ręka ocaliła mnie przed śmiercią.
Mewa przekrzywiła głowę jak zaciekawiony ptak, poruszyła nozdrzami. Wyzwoliła się z objęć ojca i pokłoniła się nisko przed astrologiem, składając delikatny pocałunek na wierzchu jego dłoni.
- Dziękuję wam, panie. I przepraszam za ostre słowa - wyrecytowała wyuczoną formułę, ale w jej niespokojnych, płochliwych oczach widać było niekłamaną wdzięczność.

Zasiedli ponownie do stołów. Dante za przepierzeniem, a Krab z Mewą przytuloną zaborczo do jego pleców naprzeciwko astrologa.
Jasnym się stało niebawem, że Krab plącze się w zeznaniach, jeśli chodzi o to, co robił w Niebla del Valle w chwili przejścia gwiazd. Astrolog zadawał kolejne pytania, na które kapitan nie chciał lub nie mógł odpowiedzieć.
- Celestin podpalił bibliotekę, wszędzie było pełno dymu, płomienie biły jak słup w niebo... Byłem przerażony, nie pamiętam.

Dante patrzył przez przepierzenie na drobną twarzyczkę Mewy, na jej chude przedramiona opalające szyję ojca, na wylęknione spojrzenia, jakie dziewka rzucała podczas rozmowy o rzezi sprzed lat, i zaczynał przeczuwać prawdę. Krab nie poświęcił zjawisku niebieskiemu więcej niż chwilę. W kłębach gryzącego dymu, brodząc we krwi, walczył o ocalenie tej, która była lub miała stać się jego córką.

- Dobrze - dał w końcu za wygraną Gaudimedeus. - A w innych przypadkach? Co widziałeś? I gdzie wtedy byłeś?
- Dwa dni temu, tuż po zmroku. Stałem na murach Oka Zachodu. Gwiazda pojawiła się nad miastem. Jedna, także błękitna, pulsująca. Wisiała przez chwilę i pomknęła na zachód, prasnęła daleko w oceanie. Gdyby się zastanowić... - Krab przymrużył oczy. - Jakby one wszystkie w jeden punkt leciały. Gdzieś tam na otwartym morzu.
- To ważne? Ojcze? - wtrąciła się Mewa zza pleców Kraba.
- Istotne - kapitan skinął głową.
- Wiem, gdzie mogła spaść. Mgła wisiała, ale po łuku ocenić można... z łowów wracałam. Tam spadły, gdzie Palec Diabła.
- Zatem i masz miejsce, astrologu. Skała daleko od wybrzeża. Każdy rybak cię tam zabierze. A raczej każdy, któremu złotem w oczy zaświecisz i strach stłumisz. Przesądny ludek wierzy, że to przeklęte miejsce.
- A wy?
- A my tam nie pływamy - oznajmił Krab tonem wykluczającym drążenie tematu. Różnica zaiste była ogromna.
- Poprzednia - ciągnął kapitan. - Dziesięć lat temu, 12 marca. Blisko do świtu było, może godzina?
- Dwie - uściśliła Mewa pękniętym głosem. Schowała twarz za plecami ojca, jednak nie na tyle szybko, by Tremere nie dostrzegł czerwonych kropel wzbierających w kącikach jej oczu. Krab sięgnął do tyłu nie oglądając się i pogładził ją nadgarstkiem po zmierzwionych włosach.
- Byłem na morzu, sam nie widziałem, ale opowiadali mi nasi. Nadleciała z północy...
- Spadająca gwiazda - szepnęła Mewa. - Niebo zapłakało nad Sokołem.
- Może to i prawda? - Krab przymrużył oczy. - Potem nam wieści przynieśli. Ponieważ Cykada odmówiła odstąpienia od księcia za cenę życia syna, Zeloci pozbyli się niepotrzebnego jeńca. Tyle dobrego, że mu miecz rzucili. Padł w walce.
Mewa pociągnęła nosem i oderwała się od pleców Kraba. Rzuciła Dantemu roztargniony i smutny uśmiech, po czym ze wzrokiem wbitym w brudne stopy poczęła krążyć po komnacie jak zwierzę w klatce. Krab potarł twarz szczypcami, pancerz chrzęścił nieprzyjemnie.

Manuel pojął, że tknął bolesne struny i rozmówcy jego stracili chęć do grzebania w otchłaniach pamięci.
- Jeszcze jedno tylko. Mówiłeś, że było jeszcze jedno.
- Tak. Siedemnaście lat temu - Krab mówił szybko, jakby zależało mu już na zakończeniu rozmowy.
- Trzydzieści siedem - poprawiła Mewa. - Ojciec spał, to mu się lata zlewają. Na jesieni.
- Datę pamiętasz dokładną? - Gaudimedeus niemal nazwę Mewę "panienką", ale zreflektował się, że Zwierzęta gardzą tytułami.
Mewa skubała chwilę usta palcami.
- Taaak. Chyba. To było tuż po tym, jak Morze Szczurów rozbił się we mgle pod samą twierdzą. 12 listopada.
- To była ta, która leciała z północy?
- Taaak. Bardzo szybko. - Mewa przeciągnęła dłonią w powietrzu dla podkreślenia swych słów.
- Godzinę pamiętasz? Gdzie wtedy byliście?
- Po północnym dzwonie, a byliśmy dalej na zachód od twierdzy, tam gdzie ruiny po opactwie...

Dante zerwał się z hukiem z ławy. Mewa podskoczyła wystraszona i znieruchomiała, wytrzeszczając na niego ciemne oczy.
- 12 listopada - wycedził Dante i dźwięk jego głosu zdumiał jego samego. - W 1478 roku? Tak?
Mewa nie słuchała. Szeroko rozwartymi oczami wpatrywała się w Dantego, jej usta zaciskały się coraz mocniej, na zaciśniętych pięściach zbielały kostki.
Wrzasnęła coś, jedno słowo, nim jej twarz przedzierzgnęła się w wykrzywioną maskę gniewu, nim skoczyła na Zelotę jak harpia, z rozczapierzonymi szponami.

Jej dłonie przecięły powietrze. Krab zdążył się zerwać i złapać córkę w pół. Wiła się w jego rękach, wierzgała i siekła na oślep pięściami, wykrzykując w gniewie na przemian dwa słowa w języku, w którym astrolog rozpoznał arabski.

Krab wreszcie unieruchomił ręce dziewczyny, wywlókł ją przemocą na zewnątrz. Słychać było jego ostry głos strofujący córkę, a potem wszystko ucichło. Astrolog rozważał, czy podzielić się obserwacją, że to nie widok Dantego rozwścieczył dziewczynę. Patrzyła na broń u jego boku.

Drzwi huknęły ostro za Krabem. Gangrel ściągnął kaptur z twarzy i zacisnął usta. Gdy się ozwał, w jego głosie przebijał ogromny zawód. I wstyd.

- Pan wybaczy, panie Sorel, mojej córce. Jest młoda i nie panuje nad sobą. Za jej postępek zapłacę ja. Proszę, byś nie chował urazy ani do niej, ani do mego klanu. Wiem, że to bardzo wiele, ale proszę też was obydwu, abyście zachowali to, co się stało, dla siebie. Jak i opinie na temat tego, jakim jestem ojcem.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 26-01-2010 o 18:48.
Asenat jest offline  
Stary 31-01-2010, 20:38   #22
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Twarz Iblisa okrył grymas zadumy. Wpatrywał się w kartkę, uważnie czytając każdy wers, spoglądając na litery ruszał ustami powtarzając każde ze słów. Z zadumy wyrwał go głos odźwiernego. Jego brzmienie było wystarczające aby Iblisowi powrócił rezon. Wyprostował się, wysunął pierś do przodu, ręce załoga z tyłu i przystroił swe oblicze poważnym, złowrogim uśmiechem. Wraz z zaschniętą krwią na ubraniu, rozczochranymi włosami czy rozdrapanymi uszami. Zmierzył odźwiernego obojętnym wzrokiem i ruszył schodami na górę, kup pokojowi księdza. Schody skrzypiały niemiło pod nogami wampira. W otwartych drzwiach już czekał zaspany ksiądz. Zielone, rozespane oczy zostały osadzone na, w gruncie rzeczy, młodej twarzy. Włosy krótko przystrzyżone, niezbyt gęste kudły. Nos jakby za wysoki. Malkavian zauważył zapewne to wszystko inaczej albo też senna postura dochowanego wywołała u niego rozbawienie. W milczeniu zaszli do pokoju, Adam bez słowa zatrzasnął zasuwkę w drzwiach, odpalił jeszcze dwie świecie u siadł na swoim łóżku.

-O znowu przychodzisz?

Iblis nie odpowiedział, jeszcze nie teraz. Natomiast czuł się tutaj jak u siebie, w świetle stojących na brawie stolika trzech świeczek chwycił w dłonie krzesło i przesunął je dalej od księdza, przy rogu ściany skąpanym w cieniu. Po prawej miał rzeźbioną szafę, po lewej drugie krzesło z nieposkładaną sutanną. Oddziałała ich praktycznie cała przestrzeń zacienionego pokoju, gdzieś z dali padało światło płomieni, niektóre promyki padały kilka centymetrów przed Iblisem, jedno pochylenie do przodu i wyszedłby z cienia. Lecz on wolał pozostać w ciemności i przez te chwile milczenia upajać się reakcją Adama Schireben, niespokojnym uderzaniem palców w oparcie łożą, przecieraniem oczu i wsłuchiwaniem się w szmery, czy to Iblis nie odpowiada. Tymczasem Ischyrion zaczął nowy temat.

-Na przyszłość wolałbym aby nowy sługa byłby uprzedzony o mej osobie i nie sprawiał jakichkolwiek problemów.

Adam już zdążył się całkowicie wybudzić, wybudzeni sprzyjał nieznośny chłód który zapanował w pomieszczeniu, z każdą chwila wydychał z siebie zmrożoną parę. Było mu zimno. A i sama obecność Iblisa dla duchownego była wyczuwalna. Czuł go na schodach, czuł zbliżanie się, a teraz czuł w swym wnętrzu obecność zła. Odpowiedział spokojnie, a o braku samokontroli tej nocy świadczył tylko niemiecki akcent wydatniejszy w wypowiedzi niżeli zazwyczaj.

-Mam uprzedzić wszystkich, że czasem odwiedza mnie Szatan? Przeprosić za problemy, bo podpisałem swoją krwią pewien dokument i teraz mamy pewne służbowe sprawy, więc kiedy bee kupczył o swą duszę, wolałbym aby mi nie przeszkadzano? Diable, żądasz wiele. Zapewne chciałbyś, abym co wieczór ofiarowałbym Ci kozła na pustyni i przepraszał z tego powodu, iż muszę się udać gdzieś w pilnej sprawie?

-Nie, Adamie, synu Adama.. Masz mu powiedzieć, że jak jeszcze raz będę musiał czekać to utnę mu język, igły wbiję w oczy i będę spijał z nich krew, połamie mu wszystkie palce, odetnę je i zacznę łamać kości rąk i nóg, a chrzest kości będzie mi pieśnią. Bee wyłamywał stawy i je ponownie nastawiał wygrywając symfonie na jego kościach, złamie je tak, że pękną jego mięśnie. Potem Będę znużę mu przyrodzenie w oleju, a głośność jego krzyku będzie mi zwiastować usmażenie. Odetnę, napcham mu usta i zaszyję je. Płat po płacie będę zdzierał jego skórę aż jego ciało nie stanie się jedną raną, a zdzieranie zacznę od powiek. Wydrę mu je, potem znowu przyszyję. Każe mu słuchać, jak ostrzę narzędzia którymi będę zdzierał już mięśnie, płomieniami przypalał ciało i całował w zmiażdżone stopy. Wezmę gwoździe i zacznę je wbijać po całym ciele, w kości i żebra, w podbrzusze i plecy. Upiję jeszcze krwi z jego oczu, a następnie je zaleczę, aby mógł oglądać jak wypruwam wnętrze jego brzucha, poje mu na dłonie jelita i opluwam płuca, a kiedy będzie pragnął śmierci, ja upuszczę swej krwi niczym krwi Jezusowej, rozpruję szwy na ustach, doprawię krwią i każę mu pogryźć. I będą go karmił krwią, a zazna on bólu którego wyrazić nie będzie potrafił, poczuje jak ścięgna znowu się opinają, kości zrastają, poczuje ból odrastających członków, i będzie mnie kochał po wsze czasy. A ja będę wrzucał go do ognia i będzie zraniony miłością. Obsypie go wrzodami, krostami, ranami i trądem. Kiedy zaś odpokutuje bycie człowiekiem, ja nabije go pal, staranie aby pal nie wyszedł żebrami, ani też brzuchem, przejdzie on przez jelita.. Uprzednio uczynię go stworzeniem ciemności i zginie on od żaru słonecznego. To możesz mu przekazać.

Słowa wampira zostały wyprawne z jakiejkolwiek emocji. Wypluwał je z ciemności w której siedział, one śmigały przez pokój i trafiały do uszu duchownego siejąc ziarna niepokoju. O swój los się nie bał, nie bał się również o los służącego. Lecz kogoż by nie niepokoiła obecność istoty z taką satysfakcją, spokojem oraz traktowaniem jako normę takież potworne rzeczy. Adam zgarbił się lekko, skupił z powodu zimna i począł chuchać na dłonie.

-Nigdy nie widziałem abyś takie rzeczy czynił, i teraz nie uczynisz

-Wieli pism jest o mnie, wystarczy poczytać. Pyszny jesteś. Jakim złym człowiekiem trzeba być, aby tak swobodnie rozmawiać z diabłem? Poza tym... A chciałbyś ujrzeć to? Na jakiej osobie?

Ischyrion wynurzył swoją twarz z cienia aby młody ksiądz mógł zobaczyć jego ciemne oczy, oczekujące odpowiedzi. Usta dochowanego rozwarły się, język ruszył w pogoń między zębami, a z ust padły pierwsze głoski. Wnet Adam jakby sam przeraził się swoich własnych myśli, przygryzł język i cofnął się w głąb łózka, dopiero zimna ściana na plecach zahamowała jego ucieczkę. Wampir uśmiechnął się zadowolony. Światło zatańczyło w pomieszczeniu jak tańczyły płomienie świec. Ksiądz podjął głosu.

-Teraz nie dziwie się, że tak wielu ulegało pokusie. Jakże trudne jest miłować bliźniego, a przecież to miłe Panu. Już prawie chciałem poprosić...

-Nie musisz się opierać. Przecież i tak już jesteś potępiony, graj swą rolę.

-Zawsze jest nadzieja.

-Kiedy Bóg umierał na drzewie krzyża, wołał, nie mógł pojąc co się stało. Zwątpił. Ty nie jesteś nawet w kruszynie taki jak on. I nikt od Ciebie tego nie wymaga.

-Po co przybyłeś?

-Sprawdzić jak się czujesz i czy niczego nie potrzebujesz, albo czy nie potrzebujesz kogoś zlikwidować.

Iblis ponownie skrył się w cieniu, wygodnie opierając się na krześle i wysuwając z ciemności nogi. Dłonie splótł na brzuchu. Ksiądz ziewnął niewyspany.

-Adamie... Boisz się ciemności? Wy, ludzie... Boicie się nieznanego, a ciemność skrywa co nie jest znane. Uważaj, gdyż z ciemności może wypełznąć coś, co może uczynić Ci krzywdę. Ja nie zawsze bee Cię bronił, wiesz, że po śmierci Twoja dusza jest w całości moja. W twoim interesie leży żyć jak najdłużej. Informuj nie, czy nie odwiedza Cię ktokolwiek obcy, kogo nie znasz. Poza tym – Iblis dalej mając wyciągnięte nogi, założył jedną na drugą – Adamie, otrzymasz niebawem prezent. Dwa lub trzy stworzenia ciemności popchnę w Twe dłonie aby tak pokorny i pełen wiary sługa boży wydał je inkwizycji samemu przednio zmuszając je mocą modlitwy do poddania się. Nie brzmi to cudnie?

-Ale dlaczego, Szatanie?

-Podpisaliśmy umowę., więc i ja się z niej wywiązuje.

-Potrzebne mi pieniądze na kościół...

-...więc je ukradnij! Pomagam tobie, ty mi służysz. Nie pomagam tej wielkiej nierządnicy babilońskiej i ona mi nie służy. Jutro, albo za dwie noce powinieneś dostać więc się przyszykuj.



Iblis uśmiechnął się potwornie, czego duchny nie zauważył, miast tego zsunął się na brzeg łózką, siedząc tylko w połowie. Pochylił się jakby starając się wydobyć z cienia wampirzą sylwetę. Dłonie wsunął pod pachy, były mu zimno. Był już spokojniejszy, sądząc po ukrywaniu obcego akcentu.

-Zapewne znasz historię Rut? Patrzę na Ciebie i widzę, że miłość jest naprawdę wielka siłą. Kiedy jeszcze czyniłeś wszystko z miłości do Boga, a nie nienawiści do nas, byłeś naprawdę potężny. Wszystkie drogi Rut były proste. Wiesz, że Pan drogę występnych zagnie. Opowiedz mi, dlaczego?

-Sam sobie właśnie odpowiedziałeś. Pierwszym pytaniem jakie zadałem i tym samym pierwszym pytaniem na świecie było właśnie dlaczego. Kiedy Jahwe stworzył Adama i Ewę, płakałem z powodu cudowności tego wydarzenia. Było to piękne, piękniejsze od rozdzielenia nieba i oceanów. Piękniejsze od kluczy ptactwa na niebie... Zaś kiedy spoglądałem w boskie oblicze pytając, płakałem z cierpienia. Płakałem, że on pokochał bardziej synów Adama, że nas już kochał mniej, że Ewa nie będzie moja. Lecz miałem sentyment do ludzkości. Piękno waszego organizmu, jego złożoność, krew Ewy - Iblis spauzował aby uważniej przyjrzeć się rekcji księdza. Serce duchownego uderzała mocniej, wampir słyszał je dobrze, tak jak niemal słyszał szelest płynącej krwi. - w jej potomkach. Rozumiesz, że bycie Aniołem Śmierci stało się moją pokutą. Zabrano mi światło, rzucono w mrok. Na początku właśnie nienawidziłem zabijać, sam nosiłem żałobę. Lecz potem oskrzelem ludzkość przed obliczem Boga, karałem i prosiłem o danie mi ich w moc. Kusiłem swego Boga, chciałem mu ofiarować cały świat, bo był człowiekiem. Jezus miał paść przed mym obliczem, bo wielu skrzydlatych padło przed obliczem Adama. Kiedy odmówił, również pytałem dlaczego. Raduje się, kiedy pytasz jak ja. Zaciekawienie światem, wątpliwość to pierwsze kroki do zniszczenia własnego ducha, zaszczepienia w nim zła. W dlaczego tkwi kwintesencja upadku... Małej wiary.

-Po raz kolejny mówisz rzeczy tak ważne, iż mam temat na kolejne kazanie.


Ksiądz jakby nie zauważył, że ma zamiar powtarzać prawdy istoty, która miał za diabła. Chciał powstał, wyprostował nogi.

-Siadaj.

Wampir wyłonił się z mroku, zajrzał w oczy księdza, a ten zachwiał się, jakby pchnięty obcą siła która nagięła jego wolę, sztywno upadł na łózko. Przytłoczony wolą, siedział wyprostowany, dopiero po chwili rozluźniwszy mięśnie. Oczy duchownego padły znowu na twarz Malkaviana, ten sam wstał, poprawił ubranie i wyszedł na środek pokoju.

-O nie mój drogi, pamiętaj zawsze co podpisałeś i w czyjej jesteś mocy.

Faktycznie, Iblis zawsze troszczył się aby Adam nie zapomniał, iż chociaż rozmawiają, wymieniają się prośbami, to wampir jest bytem nadrzędnym w tej znajomości. Teraz właśnie podszedł do stolika i zdmuchnął wszystkie trzy świeczki. Pomieszczenie opanował mrok, a w tym mrok nastała zaduma, przypomnienie i analiza czyiś słów.

”Ukrzyżowany również za nas, pod Poncjuszem Piłatem został umęczony i pogrzebany. I zmartwychwstał trzeciego dnia, jak oznajmia Pismo.”

-Adamie, pamiętaj. Przyszykuj się, zaszczyty przed tobą.

Skierował się do drzwi, chwycił palcami zasuwkę. W oczach Malkabiana pomieszczenie od dawna malowało się skąpane w dymie ofiar całopalnych, bo Adam był największą ofiarą, Adam Schireben. Zaciągnął się wyimaginowanym swądem. Nim otworzył drzwi i wyszedł, obrócił się do księdza.

-Mam nadzieje, iż spamiętałeś wszystko, o czym mówiłem tego wieczora. Powtórzę jeszcze, jakbyś chciał zaspokoić chuć to zawsze mogę sprowadzić...

-Idź już Szatanie, idź. Inne owieczki czekają.

Padła odpowiedź z mroku. Iblis nie czekał, wyszedł, schodząc przywitały go po raz kolejny skrzypiące schody, a także smutek. Nie było już dymu, nie mógł już bawić się księdzem. Na zewnątrz poklepał swego konia, ogarnął wzrokiem mrok. Był niespokojny, czy ktoś go ściga? Jeśli nie prawi, to może inni buntownicy? Wsiadł na zwierzę i niezbyt śpieszno ruszył ku zamkowi rodu Cunha, układając w myśli plan.

”Po naradzie, będzie trzeba zwołać kilku pacjentów, a także skontaktować się z kilkoma synami człowieczymi. Jakież to zabawne, w walkach skrzydlatych, bitwie gdzie język jest mieczem, posługiwać się będę ludźmi niczym zbrojownią którą wyczyścić muszę dziś, aby jutrzejszej nocy leżała, aby jutro po powrocie z narady mógłbym użyć.”

I ruszył pełna parą, z tak mocnym postanowieniem, lecz po chwili zaciągnął wodze i zatrzymał konia.

”To też. Lecz wpierw do Róży. Zaciągnąć języka, a i wynająć świętoszkowi pannę. Może woli chłopców? Ale taką natarczywą, co sama go chwyci między piersi... Przynajmniej będzie spokojniejszy jutrzejszej nocy.”

I myśląc tak, ruszył na koniu w zupełnie innym kierunku, dłonią sprawdzając ciężar mieszka.
 
Johan Watherman jest offline  
Stary 02-02-2010, 17:31   #23
 
Token's Avatar
 
Reputacja: 1 Token ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumny
Czuł jak jego ręce drżą, jak zaciśnięte zęby trą o siebie, z towarzyszącym temu nieprzyjemnym dźwiękiem. Głupim było jednak sądzić, że Dantego ogarnęła wściekłość. Choć wściekły był na siebie, bo pierwszy raz od bardzo dawna opuścił gardę i gdyby nie Krab, gdyby to nie jedynie słaba Mewa, próbowała posmakować jego krwi. Nie byłoby dla niego nadziei. Ta noc miała jednak przyćmić wszystkie, które do tej pory raczyły jego oczy. Podczas trwającej przeszło sto siedemdziesiąt lat egzystencji widział ich natomiast ponad miarę znaną ludzkiej jaźni. Był to też czas ważnych wyborów i on sam aż nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, w jakiej sytuacji przyszło mu się znaleźć. Myślał o tym całkowicie ignorując postać milczącego Astrologa.

- Ich serca plamią grzechy przodków, a myśli kłamstwa. Odarli nas z drogi ku zbawieniu Ukochany.

Wspominał słowa Pauli trwając w milczeniu. Nie drgnął ani o cal. Wyglądał jakby atak Mewy wyrwał go z objęć rzeczywistości. Dopiero powrót Kraba zmusił jego ciało do ruchu. Obrócił się powoli w jego kierunku i choć przez krótką chwilę jego twarz znaczył smutek, szybko przykrył go gniewem. Cenił kapitana „Bożej Łaski” i ponad wszelką miarę pragnąłby zachować jego sympatię. Nie dane mu było jednak zaznać komfortu okazania swej słabości w chwilach takich jak ta. Nie potrafiłby skrzywdzić Mewy. Obarczyć Kraba bólem, który niegdyś wpędził jego samego w szaleństwo. Gdyby dzielili krew, Dante dawno zmieniłby się już w dzikie zwierze, jeśli w istocie niegdyś nim nie był. Być może to właśnie owe dziecko naznaczyło twarz Gangrela wieczną szpetotą. Dość miał jednak tych nieistotnych rozważań. Wypuścił z lekkim gwizdem powietrze i podniósł wzrok na sługę Cykady.

- 12 listopada 1478 roku - powtórzył cichym głosem. - Owej nocy zostałem odarty z miłości własnej matki.

Jego oczy zwęziły się, twarz natomiast napięła, sylwetka nieco pochyliła w kierunku Kraba. Postura Zeloty uległa całkowitej zmianie. Jakby pośród bezsilności i roztargnienia znalazł jedynie rządzę krwi, po czym z całych sił przytulił ją do własnego serca. Pozwalając by ta zawładnęła nim wedle swej woli.

- Wierzę, że choć namiastkę tego bólu. W przeciwieństwie do towarzyszącego nam Tremere, jesteś w stanie sobie wyobrazić - jego głos nadal pozostawał spokojny, dłoń zatrzymała się jednak na pasie, choć nadal w sporej odległości od rękojeści miecza. Druga natomiast, nieustannie przyciskała do boku księgę znalezioną w eremie. - I podobnie jak ja, tak i ty nie zważałbyś na nic, torując sobie drogę do prawdy.

Wykonał jeden spokojny krok w stronę Kraba. Nie chciał by do walki doszło przez przypadek. Po prawdzie w ogóle jej nie pragnął, ale nie miał żadnych złudzeń, że nie może pozwolić sobie na pozbawienie się takiej szansy. Możliwości by choć odrobinę lepiej zrozumieć to co wydarzyło się tej przeklętej nocy.

- Jeśli natomiast nie potrafisz powiedzieć mi nic więcej o błękitnej gwieździe, o owej nocy i o tym co wywołało gniew twej córki. Lepiej będzie ci zejść z mej drogi.

Nie potrafił przewidzieć zachowania kapitana. Trudno było mu wierzyć, że oddałby w jego ręce członka swego klanu. Jak nieporównywalnie większą niedorzecznością była prośba o własną córkę. Żałował, że nie miał innego wyjścia, że nie oddał przyjacielowi należytej czci i rzucił się w ten chaos, który wziął w posiadanie Ferrol. Nie wiedział gdzie był Aimar, Fernandez i dlaczego gwiazdy zaniosły całemu światu wieść o śmierci Pauli. Czuł jak sam zatraca się pośród targających nim wątpliwości. Kapitan uniósł zakończone szczypcami dłonie przed odmienioną, nieruchomą twarz.

- Potrafię. Zrozumieć - oznajmił spokojnym głosem kogoś pogodzonego z samym sobą. - Wiem, do jakich czynów potrafi popchnąć miłość. Do jakiego bohaterstwa. Do jakich szaleństw. I do jakich podłości. I wiem też, że jej siłę mierzy się ofiarami, jakie jesteśmy zdolni ponieść w jej imię. Mewa jest moją córką, panie Sorel. Jedyną, jaką mam. Jedyną, jaką pragnąłem mieć. To moja krew i ja ją nauczyłem, że należy walczyć o wszystko, co kochamy. Jeśli moje słowa doprowadziły ją do szaleństwa i podłości, powtarzam raz jeszcze: zapłacę za to ja i tylko ja, jako jej ojciec i opiekun. Także za jej atak i słowa, które rzuciła ci w twarz w miejscu, które winno być wolne od walk i kłótni. Nawet jeśli jej gniew okaże się słuszny. Czy mam twoje słowo, że satysfakcji za czyny mej córki domagać się będziesz tylko ode mnie?
- Od twej córki pragnę jedynie odpowiedzi i jedyne co mogę obiecać, to że nic jej z mej strony nie grozi - Dante cofnął nieznacznie prawą nogę, dłoń powoli przesunęła się zaś w kierunku rękojeści miecza, na której chwilę później spoczęła. - Jeśli dalej będziesz ostawał przy swoim. Za nic będą mi zasady rządzące tym miejscem, podobnież zdrowie me własne, a także każdego, kto w swej głupocie stanie na mej drodze.

Oczy Kraba podążyły za dłonią Zeloty, wbiły się czujnym spojrzeniem w rękojeść miecza, jakby w płatkach misternie kutej róży tkwiła odpowiedź na wszystkie pytania. Przekrzywił głowę, aż w jego karku chrupnęło coś nieprzyjemnie i ostro.


- Moja córka i Sokół, syn Cykady, byli sobie bliscy. Jego śmierć była najgorszym, co mogło ją spotkać. Co mogło spotkać nas wszystkich. Mewa nadal nie pogodziła się z tą stratą... to uczucie, jak sądzę, jest ci bliskie i znane. Wszystko, kim był, i wszystko, co się z nim łączyło, tkwi jej w pamięci jak zadra. Zeloci do dziś nie zwrócili nam miecza Sokoła, choć wielokrotnie o to prosiliśmy. Broni, którą miał ze sobą, gdy ruszał na północ, którą dzierżył w swej ostatniej walce. Broni niezwykle podobnej do tej, którą nosisz.
- Miecz ten otrzymałem przed laty od swej matki, daleko od ziemi po której dziś przyszło nam stąpać. Zaś od dnia kiedy narodziłem się w ciemnościach, ani ja, ani też ona, nie gościła w tych stronach - Dante minął Kraba. - Wolałbym by do tej sytuacji nigdy nie doszło. Miast tego, pozostaje mi ofiarować ci me najszczersze przeprosiny.

Kończąc przekroczył próg pomieszczenia pozwalając by jego ciało opuściło wszelkie napięcie. Jego umysł jeszcze przez moment wolny był od wszelkiej myśli. Dopiero widok wyczekującego go Aimara wyszarpnął Kainitę z tego osobliwego stanu. Mina młodzika nie poprawiła nastroju Zeloty.

- Kapitan Fernandez opuścił port kiedy tylko żołnierze chwycili za broń ... - już otwierał usta by kontynuować, urwał jednak widząc gest Sorela.
- Wystarczy Aimarze. Dobrze się spisałeś, a ja rad jestem, że Hugo opuścił port zdrów. Tymczasem musisz zrobić dla mnie coś jeszcze. Udasz się do ojca Navarro, wypytaj go o to co zaszło w mieście i opłać wedle swego uznania. Później odnajdziesz Romero, chcę by nadchodzącej nocy pomógł mi opuścić miasto. Kiedy skończysz, udaj się do domu i za nic go nie opuszczaj. Przybędę niebawem.

Ledwie przez moment wpatrywał się w oczy swego towarzysza. Ten nie odpowiedział, lata wspólnego życia nauczyły młodzika czytać emocje z twarzy Dantego, był zmartwiony. Po prawdzie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Bez słowa wykonał więc wydane mu polecenie. Zelota natomiast odczekał moment i dopiero kiedy ten minął, powrócił w objęcia nocy. Ruszył powolnym krokiem wzdłuż portu. Modląc się by ten jeden raz, jego osoba przyciągnęła ciekawskie spojrzenie Custodia. Czuł się dziwne ociężały. Ciążył mu miecz u boku, księga, którą nadal trzymał w dłoni, a także i sama dłoń przyozdobiona prezentem od Alego. Modlił się o czas, kiedy miast pytań, przyjdzie mu posiąść upragnione odpowiedzi.
 

Ostatnio edytowane przez Token : 05-02-2010 o 14:08.
Token jest offline  
Stary 06-02-2010, 14:43   #24
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Siedząc lekko pochylony, na czas jakiś zamienił się Gaudimedeus w niemego świadka wydarzeń, w których nici starych historii zaczynały wychodzić na wierzch a emocje zaczęły brać górę...Ze smutkiem pomyślał, że negatywny wpływ planet jednostki mogły zmienić lub ograniczyć, ale tonu, jaki konfiguracje gwiezdne nadawały miejscom, miastom, całym państwom i kontynentom wraz z umysłami żyjących na nich istot nie dało się w sposób istotny przekształcić.

Najbardziej fascynujące było to, że nie wykluczało to istnienia wolnej woli, różnic charakteru i temperamentu, postaw życiowych, możliwości podejmowania złych i dobrych decyzji. Częstym błędem ludzi oczekujących trafnego horoskopu było to, że żądali bezwzględnie spełniającej się przepowiedni dopasowanej do każdej grupy osób chociażby. Tak naprawdę planety, ustawiając się w określone układy oddziaływały w określonym horyzoncie czasowym różnie na różnych ludzi, w jednych konfiguracjach potęgując jedne cechy, w innych podnosząc prawdopodobieństwo wystąpienia pewnych zdarzeń czy uaktywnienia się skrywanych cech charakteru. Myśl Manuela mimowolnie sięgnęła głębiej wydobywając dawno pobierane nauki o charakterze sfery Entropii. Pewność była zjawiskiem występującym w rzeczywistości stosunkowo rzadko, była niczym mityczny stwór o którym każdy lubi mówić, ale widują go naprawdę tylko nieliczni, a to zazwyczaj niezależnie od swojego pragnienia jego ujrzenia. Nie była to jednak konkluzja, z którą ktoś parający się profesją astrologa byłby skłonny się dzielić ze swoimi klientami...

Wampir przeniósł wzrok ze swojej skrwawionej szaty, na którą się zapatrzył, na Zelotę...Obrzucił go jednym tylko spojrzeniem, a potem wstał powoli i podszedł do okna, wypatrując czegoś na zewnątrz, ale myślami krążył wciąż wokół Dante, jakby ujrzany przed chwilą obraz wypalił mu pod powiekami coś, na co musiał patrzyć oczyma duszy. Za plecami astrologa Spokrewnieni stanęli naprzeciw siebie i dało się wręcz wyczuć napięcie w powietrzu. Manuel przymknął oczy. Wysyczana przez Dante nazwa jego własnego klanu przemknęła przez komnatę jak drapieżny ptak, znać w tym głosie było wszystko to, co gromadziło się w podobnych jemu Kainitach przez lata przekazywanych z ust do ust przestróg przed Tremere, słychać było niebezpieczną i zaczepną strunę mającą zapewne wywoływać rezonans w postaci zmącenia jego spokoju. Gaudimedeus nawykł jednak do takiego tonu i jego zwrócona ku nocy za oknem twarz pozostała niewzruszona, jak wydrążona raz na wieki w drewnie afrykańska maska. W przeciwieństwie do Zelotów my doskonalimy się coraz bardziej w utrzymywaniu Bestii tam, gdzie powinna pozostawać, pomyślał, gdy oni nie chcą się przyznać przed samymi sobą, że zmierzają w przeciwnym kierunku. Filozofia, która miała stać na straży wrót prowadzących do instynktów, często prowadzi do dumy.

Gaudimedeus odwrócił się i stanął prosto, swoim zwyczajem skrywając dłonie w szerokich rękawach szaty, nadal w milczeniu, z nieprzeniknioną i spokojną, przyjazną nawet twarzą patrzył na Dante. Rozmyślał o naturze dumy. O jej obrazach, jej przepastnych otchłaniach do których głębin nie docierał jej blask.

- Walczy z nią...- pomyślał Tremere - Patrzy w wykrzywione zwierciadło, gdzie jego duma odbija się ukazując swoją drugą stronę, czyli pychę. Wiem, bo również dane mi było wielokroć i nadal często jest, patrzeć w to samo zwierciadło. Magowie widzą to odbicie jaskrawiej niż inni, choć równocześnie duma jest najważniejszym z niebezpieczeństw powodujących upadek tych, którzy stają nieuchronnie wobec zagrożenia w postaci własnego siebie, własnej potęgi. Kiedyś, widziałem jak pycha powoduje zbaczanie ze Ścieżki największych spośród nas i było to dla mnie prawdziwą lekcją. Teraz, wśród istot takich jak ta, którą i ja się stałem, wiedziony pragnieniem największej z nagród, widzę, że nic naprawdę się nie zmienia. Im większą moc gromadzimy, im bardziej poślednie i niewarte uwagi stają się dla nas dawne zagrożenia i ograniczenia, tym większym staje się demon dumy rozciągający przed naszymi oczyma iluzję jej nobilitującego charakteru.

Astrolog starał się nie myśleć o księdze, którą miał ze sobą Dante. Zbyt bardzo go pociągała, zbyt bardzo pasowała do wszystkiego co dziś usłyszał, zbyt wielkim pragnieniem mogłaby się stać, gdyby Manuel rzeczywiście przekonał się czym jest w swej istocie...Ślady po okuciach wskazywały na fakt, iż nie był to jakiś pośledni wolumin, w przeciwnym razie nie zadawano by sobie trudu i kosztów by tak go rychtować. Widać było też, że księga została przez kogoś ocalona z pożaru, kto ryzykował być może i życie by ratować wiedzę i jaka jest w takim razie jej waga? Czy pochodzi ze spalonej biblioteki, o której wspominał Krab?! Jeśli tak, to tylko podsycało ciekawość. Znów przyłapał się na tym, że nad nią mimowolnie rozmyśla...Księgi...Każdy ma coś, obok czego mimo wysiłków nie potrafi przejść obojętnie, swoje pragnienie, swoją słabość. Czy pęd ku gromadzeniu wiedzy może być słabością, ułomnością? Nie. Tak, podobnie jak pęd ku gromadzeniu czegokolwiek innego...Burzyło spokój Manuela to, że nie potrafi okiełznać tego pragnienia całkowicie. Tym bardziej że było to pragnienie, którego przynajmniej chwilowo nie można było ugasić.

Pewnie Gaudimedeus zadałby w końcu Zelocie powracające do niego jak przypływ pytanie, ale chwila była zdecydowanie nie ta. Między Dante a Krabem trwała gra, którą musieli rozegrać jeden na jednego. Zbyt dobrze rozumiał teraz niuanse tej sytuacji, dyplomatycznie cofając się ku półmrokowi, zlewając się z nim, oddając scenę tym dwu Spokrewnionym. Sam, niby rzeźbiona nieruchoma figura ledwo widoczna z mroku pod jedną ze ścian, przyjął rolę widza. Słuchał jednak uważnie obietnic. Potem, w przyszłości, po stosunku do własnych obietnic można będzie poznać, kim w istocie jest ten, kto je składał.

Na razie Dante opuścił Elizjum, nie zwracający już uwagi na nikogo, zanurzony we własnych myślach. Gaudimedeus odprowadził go z ciemności wzrokiem, a kiedy wybrzmiał dźwięk zatrzaskujących się drzwi i nastała cisza, astrolog powoli wyłonił się z mroku...

- Pora na mnie...- powiedział astrolog powoli, głosem wypranym z emocji - Świt coraz bliżej, a mnie pilno rozpocząć badania, albowiem poznałem wiele z rzeczy, bez których praca ta nie byłaby możliwa do wykonania...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 08-02-2010, 17:59   #25
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Saban uśmiechnął się najszczerzej jak potrafił do Sary i wyjął coś z sakiewki. Zrobił to tak umiejętnie, że przedmiot odr azu zniknął w zamkniętej dłoni.
-Gdy jechałem do miasta los sprawił, że udało mi się coś znaleźć. W naiwności sądziłem, że będzie to piękny prezent dla Ciebie... Cóż teraz widzę jak bardzo się myliłem...
Cygan pochylił głowę w udawanej skrusze.
-Zgódź się jednak przyjąć ten drobny upominek.
W otwartej dłoni Sabana lśnił średniej wielkości szmaragd.
-Każ go oprawić wedle gustu.
Oczy Sary robiły się coraz większe i większe. I kiedy Saban zaczął się obawiać, że utonie w ich błękitnych czeluściach, wampirzyca westchnęła przeciągle - a było to takie westchnięcie, które mężczyznę, nawet nieumarłego, doprowadza do szału.
-Jesteś zbyt hojny... nigdy nie miałam czegoś tak pięknego - szepnęła zduszonym głosem. I wrzuciła klejnot do szkatułki inkrustowanej macicą perłową, która stała na stole. W tej szkatułce, jak zauważył Saban, nim wampirzyca zatrzasnęła wieczko, było całkiem sporo... całkiem podobnych klejnotów.
Saban skłonił się ponownie.
-Żaden podarek nie jest Ciebie godzien.
Zasłoniła usta dłonią, oczy jej rozbłysły.
-Wiem. Ale lubię, kiedy szukasz odpowiedniego.
Komnatę wypełnił radosny śmiech cygana.
-Ach... Saro, Saro...
Pokręcił z rozbawieniem głową.
-Co ja bym bez Ciebie tu robił? Zanudziłbym się w tym mieście na śmierć, nikt nie byłby mi wstanie umilić pobytu tutaj.
-Nie prowokuj - przymrużyła drapieżnie oczy. - Bo naprawdę umilę ci noc.
-Och... Droga kuzynko... Ja przychodzę w odwiedziny z prezentami a Ty tak mnie traktujesz...
-Jak każdego mężczyznę z klejnotami, najdroższy kuzynie, jak każdego...
Uśmiech Sary był coraz szerszy, krok po kroku zbliżała się do Sabana.
Saban zrobił zdziwioną minę.
-Och... To przychodzą tutaj tacy bez klejnotów? Jednak byś nie traktowała mnie jak każdego ja nie przychodzę tu tylko z moimi klejnotami. Mam coś co lubisz o wiele bardziej...
Cygan zrobił dwa kroki w tył. Może i lubił igrać z niebezpieczeństwem jednak rozwścieczona Sara była czymś co go przerażała. Mogła mu złamać kręgosłup samym swoim ciężarem lub sądząc po wyciągniętej ręce pozbawić go jego ulubionych klejnotów.
-Więcej prezentów? - ucieszyła się. - Słucham?
-Saro... Droga Saro... Jak mogłaś sądzić, ze przychodzę tu jeno z nędznym szmaragdem... To we mnie godzi. Porównujesz mnie do innych klientów. Dajmy na to do książęcego syna. A to jest obraza.
Saban ciągle się uśmiechając usiadł na skraju komody.
-Już sam nie wiem czy interesują Ciebie wieści z portu...
-W tej chwili tylko ty mnie interesujesz - uśmiechnęła się szeroko i bezwstydnie.
Saban roześmiał się po raz kolejny tego dnia.
-Powiedz mi droga kuzynko czy mam się z tego powodu cieszyć czy smucić?
- To zależy. Co zrobisz z moim zainteresowaniem...
-Wskażę obiekt go godniejszy. Dajmy na to nasz włoski przyjaciel, który odwiedził pewną parę. Mówię nasz bo bez wątpienia zapragniesz go bliżej poznać... Dostatecznie interesujące?
-Hm? - Sara przygryzła paznokieć palca wskazującego. -To zależy. Od klejnotów, na przykład.
-Jego klejnoty mnie nie interesują droga kuzynko... Jednak zanim przejdziemy do persony pewnego Kainity, który łamie tradycje chciałbym Ciebie prosić o niewielką przysługę. Papier, przybory do pisania, milczenie i to by pewien list znalazł się u pewnego Twego klienta... Po prostu muszę uporządkować pewne sprawy nim przejdę do niewątpliwej przyjemności jaką jest sama rozmowa z Tobą droga kuzynko.
Sara zamrugała zdumiona:
- Porządki? Ty? To naprawdę ty, drogi kuzynie? A na jakiż temat mam milczeć? Wszak muszę to wiedzieć... abym milczała.
-Na temat naszych rozmów. Rozumiesz droga kuzynko... Drobne plotki o małżeństwach, zelotach i psach...
Saban znowu się roześmiał jakby wypowiedział coś zabawnego.
-A temat listu może być źródłem plotek?
-Wszystko może być źródłem plotek droga kuzynko... List ten będzie od tajemniczego Zeloty do naszej drogiej Salome. Oczywiście Ty Saro jako dzielna poddana miłościwie nam panującego księcia przechwyciłaś list, skopiowałaś i przekazałaś go dla jego najwierniejszego sługi. Gdy to będzie załatwione a ja będę spokojny o losy naszego miasta uraczę Ciebie historyjką o szóstej tradycji chociażby... I podejściu Włochów do niej...
Sara złożyła ręce na podołku, przekrzywiła głowę.
-Podoba mi się rola dzielnej poddanej - oznajmiła poważnie. - mam nadzieję, że jej podołam.
Po czym przyskoczyła do cygana, objęła go z siłą, od której zatrzeszczał mu kark, i wycisnęła na ustach głośny pocałunek. Saban ledwo wytrzymał uścisk, spotkanie z Sarą mogło być niebezpieczne, i nie chodziło bynajmniej tylko o uważanie na słowa. Cygan współczuł jej kochankom, których miała za życia. Ilu z nich musiało umrzeć z pękniętym kręgosłupem...
-Coś czuję, że będzie wesoło - przymrużyła wolno jedno oko.
-Ja za to mam nadzieję, że nie mówimy o tym samym rodzaju gorąca.
I znowu pokój wypełnił jego śmiech.
-To może gdy jedna z Twoich dziewczyn pójdzie po papier i pióro a ja opowiem Ci pewną historię...
Sara podeszła do drzwi:
-Luisa! Skaranie boskie z tą dziewczyną... Luisa! Papier, inkaust, pióra i piasek! Migiem!
Co ciekawe, zupełnie przed chwilą na szyi Sary pojawiła się jedwabna chusta, dziwnym trafem identyczna jak ta, która jeszcze przed chwilą zdobiła szyje cygana.
-Ładna chusta jeśli mogę wyrazić swoje zdanie...
-Też mi się podoba... Prezent od jednego z moich ulubionych klientów.
-Ma gust... To trzeba mu przyznać.
Do pokoju weszła jedna z dziewczyn Sary, dygnęła przed swoją panią i rosłym marynarzem, zostawiła przybory do pisania i odeszła. Saban odczekał chwilę.
-Dobrze Saro, najpierw jak mówiłem musisz spełnić obowiązki wiernej poddanej księcia. List, które przechwyciłaś brzmiał następująco...
Cygan zamknął na chwilę oczy przywołując z pamięci treść listu, który przeczytał.
-Droga Salome, mam nadzieję, że list mój zastanie Ciebie w szczęściu. Dziękuję Ci, że zechciałaś śnić ze mną mój sen i że zawsze byłaś mi siostrą i przyjaciółką. Wieści jakie mam dla Ciebie nie mogły zostać powierzone papierowi, który mogli by przechwycić ludzie Damaso... Albo nie, napisz pionki Damaso, to bardziej poetyckie a autorem jest w końcu Zelota.
Sara spojrzała na niego ze zdenerwowaniem.
-Zacznij droga kuzynko na drugim pergaminie. W końcu gra się toczy o Twoją pozycję w mieście.
Saban odczekał aż Ravnoska przepisze to co do tej pory przepisała.
-Wieści jakie mam dla Ciebie nie mogły zostać powierzone papierowi, który mogłyby przechwycić pionki Damaso dlatego powierzam je memu synowi. Jest on oddany naszej sprawie. Niedługo uda nam się ziścić nasz sen. Modlę się codziennie o Twoje bezpieczeństwo w tych trudnych czasach. Teraz podpis... Twój brat poprzez krew A.
Cygan odczekał aż Sara skończy pisać.
-Teraz obiecane wieści. Port został zamknięty rzekomo z powodu zarazy. To nie prawda, niestety prawdziwy motyw nie jest mi znany. Za wszystkim stoi książę, Eugenio lub Jokannan. Tylko oni mają dość intelektu i ambicji by to zorganizować. Dalej... W mieście jest nowy Kainita, Zelota. Młody Włoch, który złamał szóstą tradycję. Z tym jeszcze pół biedy...
Saban ciągle oparty o komodę machnął lekceważąco ręką.
-Zarżnął paru strażników i rozchlapał ich krew w okolicy. Zero dobrego smaku... Ci Zeloci... Brujah co dziwne faktycznie jest darzony estymą przez Salome i miał do niej list od tajemniczego "A". Oczywiście Twój drogi kuzyn poznał treść tego listu i Ci go przekazał. W mieście będzie się dużo działo, coś czuje, że Zeloci mogą chcieć wykończyć księcia. Z mojej strony to tyle...
Saban roześmiał się.
-Widzisz droga kuzynko. Przychodzę tu, pomagam Ci umocnić swoją pozycję w mieście, raczę informacjami sam na tym nic nie zyskując... Ba wręcz zagwarantuję Ci, że ta rozmowa nie zostanie nikomu powtórzona. Ty droga kuzynko, zrobisz dla mnie to samo, prawda?
Saban splunął krwią na dłoń i wyciągnął ją do Sary.
-Wybacz mi sztywne trzymanie się zwyczajów...
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 08-02-2010, 19:25   #26
 
Avaron's Avatar
 
Reputacja: 1 Avaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetny
Giordano skłonił się sztywno, i lekko jeśli nie jak równemu sobie, to co najwyżej jak darzonemu szacunkiem towarzyszowi. Odrzucił połę płaszcza, dłoń na rękojeści korda złożył i rzekł bez cienia lęku spoglądając w oczy księcia:

- Powiem, krótko. Proszę was panie o pozwolenie zatrzymania się w mieście. Czy na długo, czy też na krótko tego jeszcze nie wiem. Celu nijakiego w moim tu pobycie doszukiwać się nie musisz. Rzeknę więcej nic mi do waśni i sporów jakie tu mają miejsce. Nikomu, nic tu nie jestem winien. Tedy jeśli potraktujesz mnie jak godzi się traktować szlachcica i gościa, będziesz miał moją wdzięczność, przyjaźń i wierność jaka zgodnie z prawem należy się władcy. I jeśli ci na myśl przyjdzie, że moje pochodzenie może mieć jakiś wpływ na moją ocenę tutejszych zdarzeń, tedy rzeknę ci, że nic mnie nie obchodzi, kto i dlaczego zniszczył Kartaginę, bo ta dla mnie jest jeno pustym słowem. Niedawno rozpocząłem swoją podróż przez noc, przeto jestem niczym owa czysta karta, o której prawią mędrcy. Rządź i dziel panie, a ja poddam się twemu wyrokowi.

To powiedziawszy raz jeszcze Giordano się skłonił i na krok odstąpił od władcy dłoni z ostrza nie zdjąwszy. Czekał. I choć twarz jego była niczym maska, to w sercu szalała niepewność.

Damaso słuchał z brodą wspartą na nadgarstku. Gdy Giordano podniósł się z ukłonu, natrafił na jego badawcze spojrzenie.

Mane, Tekel, Fares - przebiegło mu przez myśl.

- Słodka ignorancja młodości - skomentował książę.
- Panie mój, książę, wszyscy byliśmy... - zaczęła Salome, ale da Labrera uniósł dłoń i zamilkła.
- Panie di Strazza, zostawmy Kartaginę, mamy tu własne zadry i własne wojny, których nie przykrył jeszcze pył czasu, na których krew jeszcze świeża. Mówisz, żeś tu czystą kartą, i nie tykają cię nasze sprawy. Tedy rzeknij mi, po czyjej stronie staniesz, gdy Zeloci, którzy zbuntowali się przeciwko mej władzy, przyniosą tu miecz i ogień. Za kim się opowiesz? Za braćmi po krwi, którzy powstali przeciw memu słowu, czy za mną?

Brew księcia uniosła się lekko do góry.
- Masz wieści z północy, Salome? Skoro już jesteśmy przy buntownikach?
- Cisza, mój książę.
- Zatem czas spuścić Zwierzęta ze smyczy.
- Mój książę?
- Nic, Salome. Zeloci to nie jest problem. Nie największy problem. Zatem, panie di Strazza? Zadałem pytanie.

Cień uśmiechu przemknął przez usta Giordana, a był to uśmiech gorzki i pełen smutku. Po dłuższej chwili milczenia odrzekł:

- Zaprawdę powiadam Wam panie, że wolałbym odpowiedzieć, że po żadnej stronie nie chcę się opowiadać. - Uśmiech jego stał się jeszcze bardziej gorzki niż był. - Ale choć jestem młody to dość już przeszedłem, w życiu i śmierci, by wiedzieć, że w obliczu wojny nikt nie może pozostać neutralny. Zawsze trzeba opowiedzieć się za jakąś stroną i przyjąć na siebie konsekwencje wyboru.

W niewinnie ludzkim odruchu wziął głęboki wdech i podjął przerwaną wypowiedź.

- Nie mam powodów cię kochać, czy nawet być ci wiernym mości książę, lecz wierz mi lub nie, ale z uwagi na dawne przysięgi i sprawy, których nie dokończyłem przez minione noce, stanął bym przy twoim boku.

Skończywszy mówić Giordano zdawał się być jeszcze bledszy niźli zwykle i jeszcze bardziej zasmucony, ale jego głos nawet przez sekundę nie zdradzał wątpliwości.

- Nie miłości od swych lenników oczekuję, bo to nie dziewki, które grzeją łoże... co noc innemu - parsknął książę. - Ale posłuszeństwa i wierności. A powód do wierności masz jeden, panie di Strazza, za to nadzwyczaj istotny. Chcesz żyć na mej ziemi, pożywiać się na moim bydle. Będziesz wierny, albo będziesz stracony. Zbyt długo patrzyłem przez palce na zdrajców. Wybór należy do ciebie. Ja ukarzę zdradę wyrokiem - lub nagrodzę wierność. To jedyny warunek. Jeśli przyjmiesz go i złożysz przysięgę - Bóg da, już jutro będziesz walczyć u mego boku, by przekuć słowa w czyn.

Giordano zdawało się nabrał animuszu i zawadiacko się uśmiechnąwszy, skłonił się tym razem głębiej i dworniej i rzekł:

- W imię z dawna przelanej krwi, która wciąż woła o pomstę. Przyrzekam, że stanę przy Twoim boku książę jeśli do walki dojdzie. Masz mój miecz...

Przysięgę, z której Giordano był tak dumny, przerwał donośny śmiech księcia. Książę śmiał się upiornym, chrapliwym głosem. Gdyby nie to, że był trupem jak nic Giordano pokraśniał by ze złości i... wstydu.

- Młodość... - Śmiech księcia urwał się z nagła. - Zaiste, młodość ma swoje prawa. Witaj zatem panie di Strazza w mej domenie. Salome wprowadź naszego gościa w sprawy tego miasta, a ty mości Giordano czuj się zaproszony - W głosie księcia zadźwięczała stal rozkazu. - na spotkanie, które odbędzie się jutrzejszej nocy. To tyle...

Niedbały gest Damaso dał im do zrozumienia, że audiencja dobiegła końca.
 
__________________
"Co będziemy dzisiaj robić Sarumanie?"
"To co zwykle Pinki - podbijać świat..."
by Marrrt

Ostatnio edytowane przez Avaron : 08-02-2010 o 19:27.
Avaron jest offline  
Stary 17-02-2010, 14:26   #27
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Gaudimedeus


Miasto było zamknięte. Nawet dla szlachcica. Nawet dla tego, który ledwie parę pacierzy temu okiełznał żądny krwi tłum. Strażnicy na bramie spozierali na niego z obawą. Kłaniali się. Przepraszali. Przepraszał ich dowódca, którego ściągnęli śpiącego z łóżka, by postanowił, czy jednak nie wypuścić sławnego astrologa. Bramy miasta pozostały zawarte dla Manuela i stało się jasnym, że tą drogą nie będzie władny opuścić miasta.

Kamienne stopnie, na których siedział, przejmowały jego ciało chłodem. Poza miastem czekała pracownia, kurz osiadał na pergaminach i drogocennych księgach, na których słowa i myśli stały na baczność w równych kolumnach jak karne wojsko. Kamienie weneckie o misternym szlifie czekały, aż ręka astrologa osadzi je w uchwycie, by wzmocniły jego skierowany ku niebu wzrok.

Znalezienia schronienia nie nastręczało problemów. Młody Tremere mógł wszak spać w siedzibie zboru lub w domostwie swej mentorki. Jednak to oznaczało odłożenie poszukiwań – na nie wiadomo jak długo. I przyznanie się Grazianie do słabości. Manuel dobrze wiedział, co rzeknie i uczyni jego mentorka, a wiedza ta nie płynęła z obserwacji szlaków niebieskich, lecz z doskonałej znajomości jej osoby. Na pierwszym ich spotkaniu zapytała, czy Manuel wie, co oznacza bycie Tremere. Manuel już nie pamiętał, co odrzekł w odpowiedzi, która okazała się błędna, ale doskonale zapamiętał stanowisko swej nauczycielki.

Jesteśmy Tremere. A to znaczy, że zawsze dostajemy to, czego pragniemy.
Jesteśmy Tremere i jesteśmy wierni swemu klanowi. Ale poza nim nie ma takiej drogi, z której zawrócimy, nie ma przysięgi, której nie złamiemy ani świętości, na którą nie podniesiemy ręki, jeśli będzie to konieczne.


Eugenio zapewne będzie miał Manuelowi za złe jego występ w porcie. Ale Graziana zapyta, czy dostał to, czego pragnął. Gdy odrzeknie, że tak, Graziana roześmieje się srebrnym głosem i uzna sprawę za niebyłą.

Jesteśmy Tremere. Zawsze dostajemy to, czego chcemy. Nie oszukujemy samych siebie, potrafimy nazwać to, czego chcemy, i potrafimy to zdobyć.


Manuel chciał wyjść z miasta. I za nic nie przyznałby się Grazianie, a już na pewno nie Eugeniowi, że pozwolił się odpędzić od bram jak byle żebrak.

- Chcę za mury - oznajmił brukowi miasta.
- Przeleć.

Mewa stała tuż przed nim, bose, wąskie stopy nurzały się w kałuży błota i plugastwa. Skurczyła ramiona jak skrzydła, jej oczy jarzyły się jak węgle.
- Przeleć - powtórzyła, jakby to było najnaturalniejszą rzeczą.

Manuel wstał. Zbyt świeżo miał w pamięci jej niedawny atak, by czuć się bezpiecznie. Wydawała się drobna i krucha, ale Gaudimedeus doskonale wiedział, jak jest to złudne. Te drobne rączki w mgnieniu oka mogą rozedrzeć na strzępy.
- Nie potrafię.

Przestąpiła z nogi na nogę, przygryzła wargi. Ogień w jej oczach zgasł, a jej drobną twarz odmieniło... współczucie? Tak, współczuła mu. W jej oczach był robakiem pełznącym w pyle ziemi, który nigdy nie zazna wolności, które daje otwarte niebo, który nie dotknie wiatru. Ślepa na to, że Manuel patrzył w nieba szersze i wyższe niż te, których tykała swymi skrzydłami, litowała się nad nim, przekrzywiając głowę i przygryzając kosmyk włosów.

- Muszę się dostać do mego domu – zaryzykował Manuel.
Wyjęła włosy z ust.
- Po co? Spać można wszędzie.
- Muszę spojrzeć w gwiazdy - widząc zdziwione spojrzenie, jakim obrzuciła niebo ponad nimi, na którym gwiazdy widać było doskonale, dodał – Przez szkła, które wzmacniają wzrok. Mam je w swym domu.
- Jesteś uczony? - znowu przygryzła włosy, postąpiła krok do przodu.
- Odebrałem nauki.
- Pewnie... przeczytałeś wiele ksiąg? - naciskała z niezwykłym uporem.
- Wiele – przyznał ostrożnie.
- Jak dużo?
- Ekhm... bardzo dużo.

Podeszła jeszcze bliżej. Brudnym palcem dotknęła delikatnie okrwawionego rękawa, przeciągnęła po misternie haftowanych znakach.
- Sokół powiadał, że nasz rodzaj dzieli się na tych, którzy w ciemności nocy szukają światła i tych, którzy szukają krwi – powiedziała wolno. - Myślę, że szukasz światła w tych swoich gwiazdach. Pomogę ci. Ale ty pomożesz mi.
- W czym?
- Później.

Później przeciągnęła go przez trzewia Ferrolu. O tak, wiedział, że w tak starym mieście muszą być drogi prowadzące pod murami, spodziewał się tego. Ale nigdy nie myślał, że będzie mu dane zejść pod ziemię i opuszczać miasto drogą przemytników, tak, niewątpliwie przemytników, po cóż innego w tunelach zmyślne wózki i system kołowrotków, niż do szybkiego transportu towarów, które nie miały zostać odnotowane i obłożone podatkami? Wejście – zwykła klapa w podłodze, pyszniło się na widoku w warsztacie powroźników. Obydwaj rzemieślnicy na polecenie Mewy obejrzeli uważnie twarz Manuela.
- Ilekroć się zjawi, macie go puścić. Z przewodnikiem, coby się nie pogubił w ciemnościach.


I poprowadziła go wąskimi, krętymi korytarzami, jedną rękę – z pochodnią – trzymając daleko od siebie, drugą ściskając jego dłoń.
- Ten jest świeży – zauważył Manuel. Echo poniosło jego głos.
- Co?
- Tunel. Tamte były murowane. Ten tylko w ziemi wyryto, podparto strop...
- Bo tamte jeszcze z czasów Maurów. A ten myśmy kopali. Jesteśmy już poza murami.
- Mewa?
- Hm?
- Czym jest to światło, o którym mówił Sokół?
- Czymś cennym. Dla każdego czym innym, ale dla wszystkich tym, co nie pozwala zamienić się w bydlę.
- W zwierzę?
- Nie. W bydlę. W łajdaka, który pragnie tylko krwi. To coś, co jest tak cenne i tak jasne, że zdejmuje z twoich czynów brzemię podłości. Każdy pragnie czego innego, dlatego każdy szuka innego światła. Żądza krwi dla każdego z nas jest taka sama. I czyni nas takimi samymi, jeśli się jej poddamy.
- Potworami?
- Potworami. To już tutaj. Mam nadzieję, że nie śpią jeszcze.

Nie spali. Przynajmniej nie wszyscy. Manuel stał w milczeniu i pozwalał obmacywać swoją szatę gromadce zasmarkanej dzieciarni, kiedy Mewa tłumaczyła wychudzonej kobiecie, że Manuel jest przyjacielem, i od czasu do czasu będzie chciał przejść do miasta. W chacie cuchnęło, rybami, potem, chorobą i biedą. Spod ściany obserwowały astrologa dwie kozy o wyleniałych bokach, patrzył na niego staruszek z trzęsącą się brodą, któremu mała dziewczynka wtykała raz za razem łyżkę cienkiej zupy w bezzębne usta.
- Idziemy – Mewa rozpędziła dzieci. - Magik następnym razem przyniesie wam coś do jedzenia.

- Kobieta ma na imię Rosa – wyjaśniła już na zewnątrz. - Przynieś jej zawsze coś do jedzenia, to cię puści. Poproś zawsze, żeby ktoś odprowadził cię do progu. Drogą lepiej byś nie chodził, a wśród skał pogubisz się łatwo.

Maszerowała szybko, lekko przeskakując przez przeszkody. Kiedy oczom Manuela ukazała się znajoma sylweta jego domu, astrolog był solidnie zmęczony, jego szata porwana i brudna. Mewa przystanęła.
- Trafisz już sam. Jutro, Tremere... jutro książę wezwie wszystkich na spotkanie. Jeśli jeszcze nie dostałeś rozkazu, otrzymasz go pewnie szybko. Mam prośbę. Już po spotkaniu... - szukała słów – myślę, że wszyscy będą szukać krwi. Odłącz się od swoich, tak by nie zobaczyli, będę na ciebie czekała przy eremie na drodze do Oka Zachodu. Wszyscy będą szukali krwi, a my wyniesiemy księgi i pisma.
- Od kiedy klan Gangrel pasjonuje się księgami?
- Od kiedy odkrył, że wszyscy inni potrafią pisać i czytać. Przyjdziesz?



Dante Sorel



Walka już się skończyła. Już znoszą ciała, usypują je w stosy. Gdzieś rzęzi konający. Jakiś ksiądz modli się rozedrganym głosem. W wodzie unosi się ciało marynarza, twarzą w dół, obija się o burtę statku w jakimś upiornym tańcu, krew barwi wodę długimi pasmami.

Aimar odbiegł i Dante został sam na nabrzeżu, ze swoimi pytaniami, swoją modlitwą o odpowiedzi i swoją samotnością. Słyszał jak przez mgłę pokrzykiwania Kraba i przekleństwa, które wartką strugą płynęły z ust kapitana portu. Doprowadzić port do porządku... sprawdzić żurawie...
Po co, do wszystkich diabłów? Po co, skoro port został zamknięty? Nie będzie towarów, które trzeba rozładować. Dantego tknęła myśl, która choć jego – była zupełnie obca jego dotychczasowym rozważaniom.

Da Labrera zrujnuje miasto.
Cokolwiek skłoniło go do zamknięcia portu, nieważne, czy osiągnie zamierzony skutek, czy nie, doprowadzi Ferrol do ruiny i biedy, jeśli kwarantanna się przeciągnie.

- Cóż za piękna, piękna katastrofa – głos Custodia, który stanął obok niego, ramię w ramię, był jak zwykle obojętny i zdawał się tylko stwierdzeniem faktu, jakby jeńca da Labrery zupełnie nie obeszła ani ta walka, ani jej efekty, ani niewinne ofiary.
- Wrogowie księcia będą radzi, jeśli statki zaczną omijać Ferrol – wypalił Dante równie obojętnie jak jego rozmówca.
- Wrogowie księcia woleliby stanąć przeciwko niemu w otwartej walce. A nie patrzeć, jak się sam wykrwawia – odparł Custodio z uśmieszkiem. - Przynajmniej ci wrogowie, których znam, stoją na straży honoru własnego i innych. Co za honor dla księcia upaść w pogardzie i nędzy?

Jego nazwisko, przemknęło Dantemu przez głowę. Custodio. Strażnik.

- Książę zwołał na jutro po zmroku spotkanie. Wszystkich spokrewnionych, nawet mnie, nędznego jeńca, nie ominęło zaproszenie. Nadchodzą ciekawe czasy, panie Sorel. Czasy, w których wszyscy będziemy musieli podjąć ważkie decyzje. Nie chcę, byś dokonywał wyborów opierając się na kłamstwie. Wszak jednej krwi jesteśmy, nieprawdaż?
- Prawdaż.
- Zatem patrz, komu zawierzasz, na czyich słowach budujesz swe postępowanie. Zawsze byłeś blisko z Gangrelami. - Custodio odwrócił się twarzą do Dantego, jego twarz ciągle była obojętna, przykryta tym znudzonym uśmieszkiem. - Opowiedzieli ci już wzruszającą bajkę o honorze, miłości i śmierci? Wycisnęli ci łzy z oczu? Są w tym doskonali, rozminęły się powołaniem nasze zwierzątka, na salony i pałace im było iść, nie na okręty. Nasze Zwierzęta, co się chlubią, że ich słowo jest równie niewzruszone jak prastare korzenie Oka Zachodu. Cykada, dziwka bez honoru, która zdradziła Malafrenę i doprowadziła do jego śmierci, która wyniosła swego malkavskiego gacha ponad własny klan; Sokół, jej syn - tchórz, który odstąpił swych druhów trzęsąc się o własne istnienie, i Krab. Kłamca.



Giordano di Strazza


- Jest chyba dobrze? - zasugerował Giordano Salome, która drobiła obok niego małymi kroczkami.
- Jest chyba bardzo źle – odparła Trędowata. Milczała przez chwilę, tylko odgłos ich kroków rozbrzmiewał w wąskiej uliczce. - Dla domeny – dodała po chwili. - Bo ty masz szansę się wyślizgać. Jestem przekonana, że księciu nie doniesiono o twoim wybryku. Dowie się, wcześniej lub później, ale swego zezwolenia już nie cofnie. Postaraj się jutro, cokolwiek się będzie działo, zaskarbić sobie jego wdzięczność. O twoim czynie nie zapomni, ale będzie miał powód, żeby o nim nie myśleć i nie szukać odwetu.
- Coś winienem wiedzieć o domenie?
- Poza tym, że Damaso jest tu jedynym panem, słuchasz go albo giniesz? - Salome przystanęła. - Prawa Camarilli znasz, Antoniusz mi pisał, że cię wprowadził. Przestrzegaj ich, bo to oczko w głowie naszego księcia. Nie poluj na szczurołapów i zakonnice, mamy zakaz. Nie tykaj też ludzi Andradów – zakazu formalnie nie ma, ale książę nie będzie patrzył na to przychylnie. I szukaj przyjaciół, którzy staną za tobą w potrzebie. Szukaj ich szybko, bo bez nich przepadniesz. Znajdź też sobie schronienie. Na razie możesz zatrzymać się u nas, ja ucznia Antoniusza na bruk nie wyrzucę, ale winieneś mieć własny dom.
- Ktoś z mego klanu jest w mieście?
- Dwóch. Custodio, jeniec z północy. Staraj się z nim nie pokazywać, bo łatwo możesz zostać oskarżony o spiskowanie z buntownikami. I Dante Sorel – Salome zamilkła, szukała słów. - To dobry, cnotliwy i rozważny mąż, ale uważaj, jeśli będziesz z nim rozmawiał i jeśli zechcesz uczynić go swym druhem.
- Dlaczego?
Milczała. Tym razem zbyt długo i Giordano zyskał niemal pewność, że Salome udzieliła mu pokrętnej odpowiedzi.
- Jest pełen smutku, a jest to smutek takiego rodzaju, który wędruje od duszy do duszy, i spala wszystko na swej drodze. Nie powinno go tu być, ale kiedy przybył, jeszcze się łudziłam, że da się wrócić do snu, z którego nas brutalnie zerwano. To puste i naiwne, Giordano. Mówię ci o tym, byś nie popełnił mego błędu. Czasami w dobrej woli czynimy innym śmiertelną krzywdę.
- Książę jutro ruszy na północ?
- Nie sądzę. Wszak mówił, że Zeloci to nie największy problem. Ale ma to w planach i raduje się na tę walkę. Odżył nasz książę. Znów jest w swoim żywiole.
- Zatem co rozkaże jutro?
- To, co mówił. Będzie karał zdrajców. Naszymi rękoma, skoro zamknął miasto, by nikt nie odszedł. Czekają nas Krwawe Łowy. Pierwsze od pół wieku. Dałabym wiele, żeby wiedzieć, co książę wyszeptał tej gangrelskiej ptaszynie. I po co wezwał tego grubego Giovanni.



Saban


Uśmiech Sary sam w sobie był klejnotem.
- Ukochany kuzynie, to, co w tobie cenię najbardziej, to wierność starym obyczajom i troska, z jaką prowadzisz mnie, słabą niewiastę, po drodze czci i cnoty.
Gdyby słowo ciągle miało moc stawania się ciałem, te słowa przybrałby niechybnie postać wielkiej głowy cukru. Sara splunęła na dłoń i ścisnęła wyciągniętą rękę Sabana.
- Udam się do księcia jeszcze dzisiaj, dawno mnie nie widział, stęsknił się zapewne. Sama nie wiem, czemu jestem wobec niego taka okrutna?
- Nie zawiesił ci na szyi jakiejś ładnej błyskotki?
- Taaak. To może powód, mój drogi i przenikliwy kuzynie. Ale poważnie... dostałam od niego coś innego, jeszcze dzisiaj. Poczekaj chwilę, pokażę ci...
- Worek złota?
- Nie, gdzież ja to schowałam?
- Testament, w którym zapisuje ci Ferrol z przyległościami?
- To byłoby cudne, ale nie. Ach, moja pamięć. Mam! - i Sara sięgnęła za swój obszerny dekolt, ukazując rzeczy, które słabe niewiasty podążające drogą cnoty winne trzymać w ukryciu. List, opatrzony złamaną książęcą pieczęcią, podała Sabanowi, po czym zaczęła upychać pod tkaniną niesforne, wyrywające się na wolność wdzięki.

Ja, Damaso Hiero da Labrera, książę miasta Ferrol, zapraszam ciebie, Saro klanu Ravnos, i ciebie, Sabanie klanu Ravnos, do mego domu jutro po zmroku.

- Jakiż jest... wylewny nasz książę, drogi Sabanie. Ale zważmy, że ma nas za swych drogich przyjaciół.
- Skąd ten wniosek, droga kuzynko?
- Widziałam list przeznaczony dla Custodia. Jemu rozkazywał, w razie niestawienie grożąc karaniem na gardle. Nas zaprasza.
- Zamierzasz skorzystać?
- A któż wie, co przyniesie jutrzejsza noc?

Gdy Saban schodził ze schodów, poczuł na pośladkach siarczyste i poufałe klepnięcie. Sara uśmiechnęła się niewinnie.
- Podoba mi się twoje nowe ciało. Przyprowadź je jeszcze kiedyś.
Zanim Saban zdążył rozważyć, czy wampirzyca żartuje, kłamie, czy też – co robiła od czasu do czasu, żeby zbić go z pantałyku – mówi prawdę, zanim zdążył ułożyć w głowie odpowiedź, Sara ścisnęła jego ręka i syknęła jak kocica.
- Idź już.
- Co się dzieje?
- Ischyrion przyszedł. Zaraz mi wystraszy wszystkich klientów.
Istotnie, szczupły Malkavianin stał na dole schodów i dyskutował z Santiago. Ucichły śmiechy, i zdawało się, że nawet ciepła woń kadzideł uciekała przed otaczającym szaleńca chłodem.


- Poradzisz sobie?
- Z tym cherlakiem? Nawet się nie spocę. Jedyny syn Malkava, którego się obawiałam w tym mieście, szczęśliwie gryzie już ziemię. Ischyrion to wychudzone kocisko, które pomalowało się w paski i udaje, że jest tygrysem. Idź już.
- Nie chcesz, bym był świadkiem twej wiktorii?
- Nad taką nędzą? Nie wiedziałabym, gdzie oczy podziać ze wstydu!

W porcie uprzątano już ciała. Saban szedł ostrożnie by nie wdepnąć w kałuże juchy i tych wszystkich płynów i mazi, które winny tkwić w środku człowieka, bo gdy wydostawały się na wolność, nie był to najpiękniejszy widok.

Na nabrzeżu, pięknie komponując się z szafotem wznoszącym się za ich plecami, szeptali coś do siebie Custodio i Dante Sorel. Wenecki statek „La Voce della Luna” kołysał się spokojnie na falach. Grubas w zielonych aksamitach przechadzał się po pokładzie, całkiem nieświadomy faktu, że jego otyła osoba stała się obiektem zakładu pewnego Ravnosa z pewnym Trędowatym. Zelota twierdził, że grubas należy do Giovannich, co zapowiadało kolejne ciekawe wydarzenia. Rabia mogła zdawać się obojętna na wszystko, co ją otacza, ale wizyty mordercy swego klanu w swym mieście nie zostawi ot tak, bez komentarza. Może zresztą nie będzie komentować, ale od razu przejdzie do działania? W każdym bądź razie... będzie bal.

I Saban zagwizdał sobie cichutko pod nosem wesołą melodię.



Iblis


Chuć i ruja, i ciała gżące się po kątach w tym domu, w którym odrodziła się pradawna Sodoma. Zapach chuci wypełnił nozdrza Iblisa, wsiąkł w jego odzienie i nie dawał się zignorować. Morze śpiewało w uszach Szaleńca, chodź, obmyjesz się w falach.

Osiłek, którego Bóg nie obdarzył rozumem, nie chciał go puścić na piętro. Iblisowi mignęła na szczycie schodów dumna sylwetka Dezyderii, mogła odprawić tego Cerbera jednym skinieniem, ale nie uczyniła tego. Iblis znał powód. W swej alkowie wyniosła kurtyzana gorączkowo nakładała na twarz mazidła, by ukryć swe zmarszczki, ściskała wiązania gorsetu, by nie zobaczył, że jej wdzięki zaczynały już więdnąć. Zapewne kropiła dekolt wschodnimi perfumami, by zamaskować ten koszmarny zapach. Zapach nieuchronnie zbliżającej się starości. I podczas gdy ona folgowała swej próżności, by ukryć przed nim usychającą urodę, on stał na schodach jak byle włóczęga. I musiał przełknąć tę zniewagę, bo Dezyderia nie należała – jeszcze – do niego. Więc stał, przestępując z nogi na nogę. Skinął właścicielce domu uciech, która stanęła na szczycie schodów z jakimś rosłym marynarzem. Sara uśmiechnęła się do niego w odpowiedzi, ale jej uśmiech nie sięgnął oczu. Wiedział nie od dzisiaj, że Szarlatanka patrzy niechętnie na jego wizyty u Dezyderii, że nie jest w Róży mile witanym i wytęsknionym gościem.

Czekał na schodach jak włóczęga, i wreszcie zezwolono mu na wejście. Służąca Dezyderii poprowadziła go na górę z pełną atencją, która jednak nie zakryła czasu, jaki musiał spędzić na oczekiwaniu.

Dezyderia czekała w swej alkowie, w obłoku perfum spoczywając pomiędzy poduszkami. Jej poza zdawała się swobodna, ale Iblis rozważył czas, jaki spędził pod schodami... nie, cały jej wygląd, ułożenie wszystkich przedmiotów, każdy jej gest był zaplanowany. W tym przedstawieniu na jego cześć, które powtarzało się z regularnością przypływu, dostrzegał coraz bardziej dotkliwy strach przed starością, który toczył tę piękną kobietę jak robak. Ciągle wszak była piękna, i będzie taka jeszcze przez parę lat, zanim czas odbierze swoje wotum.


- Ischyrionie – uniosła się lekko na poduszkach, głos miała głęboki, niższy, niż na ogół miewają niewiasty i lekko chrypliwy. - Rada jestem znów cię widzieć. Tym bardziej, że owo magiczne oleum, które byłeś miły dla mnie sporządzić, już się skończyło.
Do drzwi za plecami Iblisa ktoś zapukał. Dezyderia wstała z leżanki, ale zignorowała natręta. Mówiła szybko i coraz bardziej nieskładnie. Pukanie do drzwi umilkło. Dezyderia naciskała na sporządzenie kolejnych maści, kremów i olejków, które zatrzymają to, co nieuniknione, a w jej oczach coraz bardziej widać było panikę. I wtedy drzwi się otworzyły, a za nimi stanęła Sara, wypełniając swą niepospolitą posturą całą ościeżnicę.
- Pogruchacie sobie później, gołąbki – oznajmiła zimno, podrzucając klucz w dłoni. - Zapraszam do mnie, szlachetny panie. Dezyderio, ogarnij się. Barwiczka ci spłynęła z oka.

Ravnoska z hukiem zatrzasnęła za Iblisem drzwi swych komnat. Kolorowy ptaszek podskakujący w klatce natychmiast przestał śpiewać.
- Pan spocznie.
- W twoim domu traktuje się mnie jak psa – poinformował zimno Iblis.
- Doprawdy? - Sara podparła się pod boki. Wyglądała, jakby ugryzła zgniłą śliwkę i teraz się zastanawiała, czy ma ją przełknąć, czy wypluć. - W moim domu jesteś i będziesz traktowany specjalnie, to prawda. Ale na pewno nie jak pies.
- Zapewne są warunki?
- Są. Zawsze.
Wydobyła z sekretarzyka plik pergaminów. Jeden z nich podała Iblisowi.
- Ten dokument uczyni cię właścicielem pięknej kamienicy. Niezbyt dużej, ale położonej niedaleko nabrzeża, dostatnio urządzonej, ze służbą, którą oczywiście możesz wymienić na swoich ludzi. Niech to będzie mój prezent i dowód na atencję, którą zawsze darzyłam twój klan.

Dowody tej atencji dawała, faktycznie, wielokrotnie w przeszłości, rzucając Celestinowi kłody pod nogi przy każdej możliwej okazji. O ile jednak Sara szczerze nie znosiła starszego Malkavianina, o tyle on traktował ją jak dokuczliwą, ale niezbyt szkodliwą muchę.

- A jaki miałby być dowód mej atencji dla klanu Ravnos?
Sara skrzyżowała pulchne ramiona na piersi.
- Atencji? Jesteś zimną, plugawą żmiją, Iblisie, i plunąć mi na twą atencję. Straszysz mi klientów, przerażasz moje dziewczynki. Weź ten papier, zamieszkaj w tej kamienicy i niech cię oczy moje nie widzą. Niech twoja noga nie przestąpi mojego progu. Chciałabym w ogóle o tobie nie słyszeć, ale obawiam się, że to niemożliwe. Nie psuj mi interesu, a ja nie będę się interesować twoimi poczynaniami. Traktujmy się obojętnie, a oboje będziemy szczęśliwi. Dezyderię dołożę ci za darmo do tego interesu.
 
Asenat jest offline  
Stary 21-02-2010, 08:32   #28
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Czuł jej zapach, gdy podeszła bliżej, kojarząca mu się z zapachem piór woń zmieszała się z drażniącą jego nozdrza, ledwie wyczuwalną nutą krwi plamiącej rękawy, których haftowane ornamenty gładziła Mewa. Nie mówił nic, jego głowa pochyliła się tylko lekko.

- Sokół powiadał, że nasz rodzaj dzieli się na tych, którzy w ciemności nocy szukają światła i tych, którzy szukają krwi – powiedziała wolno. - Myślę, że szukasz światła w tych swoich gwiazdach. Pomogę ci. Ale ty pomożesz mi.
- W czym?
- Później.

Zobowiązania...Nie trzeba było czytać w gwiazdach, Manuel wystarczająco wiele czasu spędził na dworach. Zbliżał się czas rozrachunków, czas wyborów, czas historii w której każą ci opowiadać się po jednej lub drugiej stronie...Nadejście takich czasów, niechybnie niczym dobrze postawiony horoskop, zawsze zwiastowało to, że wszędzie dookoła otaczali się tacy, którzy chcą cię do czegoś zobowiązać. Czy szachownicą był królewski pałac, czy miasto Ferrol, istota pozostawała ta sama. Nie obiecuj, jeśli nie znasz natury tego, o co cię proszą. Nie obiecuj, jeśli nie przewidziałeś następnych ruchów. Poza tym... - podniósł na nią spojrzenie, a tym razem to w jego oczach zamajaczyło współczucie - Czy mam jej teraz objawić prawdę? Jest właściwie jeszcze dzieckiem, przed którą chowano tajemnice, które mogły strawić jej duszę. Nie każdy jest w stanie znieść prawdę, którą ukazują mu widzący. Niejeden horoskop, nie bacząc na utratę czasu i zarobku, wyrzuciłem w ogień po ukończeniu.

Gaudimedeus pomyślał o jej przeszłości i o przeszłości jej rodzicieli. Obiecała mu pomoc. Zdecydował się, w zamian odsłoni przed nią teraz to, czego nie mogła zobaczyć z ziemi, nawet ze swoich chmur, w których żyła.

- Mewo...- powiedział, po czym milczał dość długo, jak gdyby nie mógł zrzucić z siebie ciężaru - Posłuchaj mnie...Tam, w gwiazdach...Nie ma tak naprawdę żadnego światła. Otacza nas ciemność, absolutna i zimniejsza od lodu, panująca w bezkresie którego rozmiarów nie jesteśmy nawet sobie w stanie wyobrazić. Nawet najstarsi z nas. Nawet szaleńcy...

Milczała. Milczeli oboje.
- Światło...- dodał łagodnym dość tonem - Jest rozbłyskiem, czasem potężnym, ale krótkotrwałym...Choć dla nas może trwać setki lat, jest tylko mignięciem w wieczności nocy...Z nocy jesteśmy utkani i do nocy wszyscy powrócimy...

- Ale zawsze możemy go szukać...Można szukać czegoś, nawet wiedząc że nie istnieje.- Czy była to jego niewypowiedziana myśl, czy ona wtedy tak odpowiedziała? Nie wiedział tego. Zbyt bardzo zanurzył się w samym sobie.

Zeszli pod ziemię...Tutaj również panowała ciemność, światła pochodni były jak te nietrwałe rozbłyski, o których mówił. Przewodniczka prowadziła w milczeniu, tego czy myślała teraz nad jego słowami- nie dało się odczytać z jej przybrudzonej twarzy... Gdy znaleźli się poza murami, zapytał sam. O światło. Słuchał jej słów, były zaskakujące u kogoś tak młodego, tym bardziej zaskakiwały w ustach kogoś z jej klanu. Czy były to jej własne przemyślenia, czy ktoś wlał je w nią niczym w czekające na zawartość puste naczynie? Pokiwał tylko głową...

Stanęli na zboczu, przy stromej ścieżce prowadzącej do widocznego już stąd domu astrologa, teraz, w ciemności sprawiającego wrażenie wyrzeźbionej niegdyś w dziwny kształt przez morze części wysokiego klifu. Kamienie na chwilę przestały chrzęścić pod stopami. Wiatr powiewał lekko jego skrwawioną szatą, twarz Mewy nie była niemal w ogóle widoczna, on dawno już krył się za swoim kapturem. Znieruchomieli, w mroku podobni do otaczających ich gdzieniegdzie rumowisk usypanych z kamieni.
Myślał o niej, a chłód nocy przejmował go coraz bardziej na tej otwartej przestrzeni. Zdawał sobie sprawę, jak wiele dla niego zrobiła, ukazując mu jedną z ich tajemnych dróg. Drogę, która mogła go kiedyś ocalić. Droga, którą on jej okazał w zamian, nie mogła z kolei ocalić jej. Ta droga mogła zaprowadzić ją do otchłani. Albo dać siłę.

- Trafisz już sam. Jutro, Tremere... jutro książę wezwie wszystkich na spotkanie. Jeśli jeszcze nie dostałeś rozkazu, otrzymasz go pewnie szybko. Mam prośbę. Już po spotkaniu... - szukała słów – myślę, że wszyscy będą szukać krwi. Odłącz się od swoich, tak by nie zobaczyli, będę na ciebie czekała przy eremie na drodze do Oka Zachodu. Wszyscy będą szukali krwi, a my wyniesiemy księgi i pisma.
- Od kiedy klan Gangrel pasjonuje się księgami? - zapytał, zastanawiając się, czy Mewa rozumie czego od niego oczekuje. Do kogo zwraca swe słowa. Tak. Pragnienie wiedzy może być twoją słabością. A słabość jest punktem, w który należy spodziewać się uderzenia. Ale pragnienie pozostaje pragnieniem.
- Od kiedy odkrył, że wszyscy inni potrafią pisać i czytać. Przyjdziesz?

Pytanie zawisło w powietrzu.

Płomienie tańczyły, a Gaudimedeus siedział pochylony nad pergaminami, w swym znieruchomieniu przypominając kształt figury utworzonej z roztopionego, ulanego u podstawy świecy wosku. Czasem tylko jego dłoń poruszała się powoli, przekładając kolejne stronice. Astrolog był pochłonięty obliczeniami, zanurzony w nie niczym w morską otchłań, przepływający między planetami, których położenie właśnie przewidywał i oznaczał. Tym razem prognostyk opierał o sposoby określone w tomach, które nie były dostępne szeroko na wschodzie Europy. Tablice, zwane alfonsyńskimi, od osoby Alfonsa Mądrego, króla Kastylii i Leonu - Gaudimedeus spotkał się z nimi już podczas studiów w Salamance, tam jednak odrzucił je, podzielając opinię wielu swoich mistrzów, jako niedopracowane i pozostawiające wątpliwości co do skuteczności ich metody badawczej. Wiele lat pracował z wykorzystywanymi powszechnie tablicami z Toledo, ale zmiana nadeszła w Paryżu, gdzie los zetknął go ponownie z tymi opracowaniami. Paryskie środowisko naukowe dokonało jednak ich ostatecznej redakcji dopiero przeszło sto lat temu, wzbogacając treść i nadając praktyczny sens wykorzystaniu starych modeli Ptolemeusza. To właśnie stamtąd przywiózł je Manuel, a obecnie pracował z ich użyciem coraz częściej, zresztą jak głosiły wieści tablice toledańskie i u innych astronomów oraz astrologów zachodniego świata były wypierane przez szybko zdobywające popularność tablice alfońsyńskie.

- Przynieś mi jeszcze...- uniósł niedbale dłoń Gaudimedeus, nie odwracając się nawet - "Nowe Teoryki Planet" Peuerbacha...
- Ależ Mistrzu...- siedzący wysoko, wczepiony w poręcz schodów Strażnik, jak zwykle w milczeniu przyglądający się badaniom swojego Mistrza, ośmielił się zaprostestować - Raczyłeś zapomnieć? Przecież z bólem oddałeś swój egzemplarz dwa roki temu, w zamianie za...
- Tak, tak...- niecierpliwie przerwał astrolog, niecierpliwość była rzadko u niego widywanym zachowaniem, ale w sytuacji, gdy czas potrzebny na badania kurczył się, liczyła się każda minuta - Rzeczywiście. Ale przecież pozostały u nas towarzyszące mu tablice astronomiczne, nieprawdaż?
- Tak, zaiste, Mistrzu. Ale przecież one podają położenie ciał niebieskich tylko do tysiąc pięćset czwartego roku, Panie? Tak wtedy mówiłeś, gdy...
- Zdawało ci się. Pozostaną przydatne do końca tysiąc pięćset szóstego. Zamilknij i ruszaj po tablice. Potem zostaw mnie samego.
- Tak, Panie. - rozległo się po krótkiej chwili milczenia. Zdarzało się, że Strażnik zrozumiał dopiero po długim czasie zamysły pewnych działań Mistrza. Tak jak teraz. Zdarzało się, że pozostawały one dla niego nieodgadnione. Zazwyczaj.
Rozległ się trzepot, a astrolog ujął ponownie przyrząd kreślarski, po raz dziesiąty dzisiaj kładąc przed sobą mapy niebios. Po raz dziesiąty nanosił starannie znaki odnoszące się do zasłyszanych dat, po raz setny popadał w zadumę na tym, co wyłaniało się w rezultacie tych wszystkich obliczeń. Nieco dalej, na drewnianym wysięgniku, którego zakrzywiona podstawa rzeźbiona była w kształt węża, spoczywała księga o twardych szarych okładzinach, zawierająca wyblakłe już nieco kroniki historyczne Ferrolu, których to kopie astrolog zamówił ponad dwadzieścia lat temu, niezwłocznie po przybyciu w to miejsce. Księga otwarta była zaraz na pierwszych stronicach, gdzie opisywano zamierzchłe czasy pobudowania osady i nadania jej praw miejskich. Głuchą, zawiesistą ciszę przerywało tylko ciche skrzypienie przyborów na pergaminach i szelest przewracanych kart.
I monotonne, powtarzające się, niemal niesłyszalne mamrotania maga...

- Panie...?
Patrzył, jak ogień tańczył...Drwa trzaskały, niosąc skry, a przyjemne ciepło muskało ciało, ale stojący przed płomieniami Tremere patrzył na żywioł jak na coś więcej.
- Panie, świt za pasem...
- Tak...- Gaudimedeus nie odwracał się, ściskając w dłoniach potężny zwój pergaminu, ściśnięty jedwabną czarną szarfą, zapisany gęsto symbolami, liniami i cyframi - Dziękuję, Strażniku...Wystarczy już pracy jak na jedną noc. Niebawem udam się na spoczynek.
- Zakończony, Mistrzu?
- Tak...- odblask płomieni pląsał na szklistych oczach Manuela. Astrolog jednym zdecydowanym ruchem wrzucił zwój do ognia. Obaj patrzyli, jak żywioł trawi powoli wyprawione stronice, obracając je w popiół...
Strażnik milczał. Decyzje jego Mistrza pozostawały dla niego nieodgadnione. Zazwyczaj.

Gaudimedeus czekał cierpliwie, aż z zapisów pozostanie tylko proch...Potem przeszedł paręnaście kroków, przysiadając przy stole, na którym czekały czyste pergaminy i zakorkowana flasza inkaustu. Z mosiężnej obręczy wyciągnął jedno ze spoczywających tam piór,ale odłożył go zaraz, biorąc w dłoń leżący przy samej krawędzi stołu złożony wpół list od Księcia Damaso. Otworzył go raz jeszcze, raz jeszcze przebiegając oczyma po treści i starannie złożył papier. Strażnik usłyszał charakterystyczny odgłos otwieranego kałamarza.
- Zaniesiesz jeszcze dzisiejszej nocy moje listy. Zaraz je napiszę.
- Jeszcze przed świtem?
- Jeszcze przed świtem. Zdążysz.

Inkaust powoli wsączał się w pergamin, w miejscach gdzie dłoń trzymająca pióro powoli i starannie stawiała znak za znakiem. Obok czekał już pierścień z symbolem i przygotowany wosk. Gaudimedeus zamyślił się w połowie zdania, a choć oczy miał teraz utkwione w rozwieszonej w rogu, przygotowanej już na jutro szacie, stanowiącej jeden z darów Graziany, tak naprawdę wcale nie patrzył na odzienie. W ciszy znów rozległo się skrzypienie pióra...Zakończył pisanie, złożywszy zamaszysty podpis i bez zwłoki złożył list, pieczętując go odciskiem herbu. Morze szumiało, niespokojne jak czujący zagrożenie zwierz. Popatrzył na znak, bawiąc się obręczą pierścienia, przed oczyma jeszcze raz stanęła mu scena z dzisiejszej nocy, gdy u stóp ścieżki wiodącej do jego domu żegnał się z Mewą...

- Przyjdziesz?

Pytanie zawisło w powietrzu. W oddali fale z trzaskiem rozbijały się o kliffy. Gaudimedeus obrócił twarz w jej kierunku, a potem zdjął powoli kaptur. Równie dobrze mógł tego nie robić, dziewczyna spojrzała w twarz, która mogłaby naprawdę być kamieniem.
- Gdy poznasz mnie lepiej, poznasz też, że poświęcam ważnym pytaniom tym więcej czasu na rozwagę, im bardziej znaczny jest ich ciężar. - ozwał się poważnym głosem. - Zawsze też i ja najsampierw pytam. Zapytam moich gwiazd, jeszcze tej nocy. Dziś, przyjmij jedynie moje podziękowania.
Patrzyła, jak zgina się lekko, w wyuczonym, dworskim ukłonie a potem tym swoim charakterystycznym, przypominającym dostojne człapanie czapli krokiem rusza w górę. Znów zachrzęściły kamienie, jeden z nich, poruszony butem astrologa potoczył się niżej, zatrzymując niedaleko nóg dziewczyny. Gaudimedeus też się zatrzymał, stał tak w połowie zbocza parę tchnień, jak gdyby jeszcze coś rozważał.
- Mewa? - usłyszała głos z ciemności.
- Tak?
- Tak naprawdę nie wybierasz, czy stanąć po stronie łaknących światła, czy tych szukających krwi. Ten czas, w którym musisz stanąć po jednej lub drugiej stronie...Jest tylko innym imieniem Wojny. A ta ma tylko jedno oblicze. Kiedy będziemy w stanie to zrozumieć?
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 21-02-2010 o 08:35.
arm1tage jest offline  
Stary 21-02-2010, 19:31   #29
 
Avaron's Avatar
 
Reputacja: 1 Avaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetny
Nocne powietrze przesycone przesycone zapachem morza zbudziło go. Zmysły wyostrzyły się, a oczy nerwowo strzelały na boki w poszukiwaniu ofiary. Głód - ostateczny pan i władca każdego z nieumarłych, zaczął o sobie dawać znać.

Giordano skłonił się lekko Salome i rzekł:

- Nie będę cię narażał na nieprzyjemności Salome. - Widząc jej skwaszoną minę, jakby po łyku martwej krwi, szybko dodał. - To nie tak. Naprawdę nie gardzę waszą gościną, ale... Po prostu wiedz, że sobie poradzę i jeśli dobry bóg pozwoli nie napytam sobie przy tym biedy. Będę już ostrożniejszy.

- A co do owego Giovanni'ego to... - Zamilkł na chwilę szukając właściwych słów, lecz te nie nadchodziły. Minęła ich służąca niosąca wiklinowy kosz pełen mokrej bielizny, pachniała słodko i świeżo, była lekko spocona od wysiłku, gorąca, jej serce biło szybko, westchnęła ciężko i zerknęła na Giordana, a on zacisnął dłoń na rękojeści korda, wciągając głębiej powietrze. - Ja... Giovanni, tak właśnie. Pewnie i tu dotarły plotki o wojnie jaka wybuchła gdy Giovanni stali się jednymi z nas. Teraz po całym świecie polują na tych, którzy pozostali jeszcze pośród synów Kapadocjusza. Nie wiem po co wezwał ich książę, ale wiem czego tu szukają. Są tu jacyś pośród nich?

Nie słyszał głosu Salome, dwóch zakonników przemknęło w pobliskiej uliczce. Szli powoli zatopieni w rozmowie, ale Giordano nie słyszał ich głosów. Dudnienie ich serc, tętniących żył przyćmiło mu zmysły, serce tłoczy krew wprost do jego ust, krew spływa po jego wargach, ciepła, pełna życia, rozpala na nowo jego wystudzone ciało, krew...

Z trudem stłumił rosnący w jego wnętrzu zew, zatrzeszczały kości palców zaciskające się na rękojeści. Pod spokojnym spojrzeniem nosferatu zdawał się jeszcze bardziej tracić panowanie nad tym co przyczajone w jego wnętrzu powoli budziło się do życia.

- Pozwól, że cie opuszczę Salome... - Zająknął się i spojrzał wprost na nią. Uśmiechała się ni to z pobłażliwością, ni to z rozbawieniem nad brakiem silnej woli wśród młodych. - Ja... Muszę, wybacz...

Odszedł szybkim korkiem goniąc umykający mu zapach ludzkiego ciała. Był blady jak trup, oczy mu się zapadały, a usta wyglądały niczym wysmarowane kredą. Ciało stało się ociężałe i zimne, zesztywniałe. Słyszał co raz wyraźniej głosy ludzi za ścianami domów, słyszał zew ich krwi, ich zapachy mieszały się ze sobą, a na usta cisnął mu się straszliwy, zwierzęcy warkot.

Niczym potępieniec przemierzał uliczki ogarniętego nocą miasta, gotów rzucić się do gardła każdemu kto stanął by na jego drodze. Wściekły pies ogarnięty szałem zabijania.


Rodrigo był wściekły. Sakiewka była pusta, a żołądek gwałtownie domagał się jedzenia i napitku. Zaklął, paskudnie bluźniąc panu bogu i najświętszej panience, po czym splunął gęstą, lepką śliną. Śmierdział paskudnie zastałym potem i przetrawionym porto. Wczorajszej nocy żadna dziwka nie chciała z nim iść choć miał przy sobie resztę zapłaty za rejs do Barcelony... Twierdziły, że za bardzo śmierdzi. Głupie dziwki...

Zobaczył tego człowieka w najnędzniejszym z śmierdzących zaułków. Odziany w bogate aksamity, z daleka zalatywało od niego słodkawym zapachem kwiatów i... czymś jeszcze. Przy pasie co prawda miał kord, ale, jak mniemał Rodrigo, zapewne do ozdoby. Rodrigo wyszarpnął zza pasa paskudny, marynarski puginał i szybkim krokiem ruszył w stronę "paniczyka", jak go w myślach nazywał. Stał odwrócony do niego plecami, bezbronny niczym ofiarne jagnię. Rodrigo złapał go za ramię i szybkim szarpnięciem odwrócił, a nóż pomknął w stronę trzewi szlachcica.

Plan był dobry...

 
__________________
"Co będziemy dzisiaj robić Sarumanie?"
"To co zwykle Pinki - podbijać świat..."
by Marrrt

Ostatnio edytowane przez Avaron : 21-02-2010 o 22:02.
Avaron jest offline  
Stary 23-02-2010, 19:49   #30
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Wampir z początku spojrzał na rozmówczynie wzrokiem nie tyle złym i podejrzliwym, co surowym w zwykły sposób którym zdarza się spoglądać na innych niektórym śmiertelnikom. Tylko, że przeżyte lata w śmierci albo kompletnie zabijają emocje albo też zwielokrotniają je, kocha się jak nikt z śmiertelnych nie potrafi, a nienawidzi się, co przychodzi o wiele częściej, z siłą która może miażdżyć śmiertelne pokolenia, obracać w proch wielkie idee, a także tworzyć najwspanialsze dzieła tylko po to, aby były mieczem zemsty. Także surowość Iblisa, chociaż krótkotrwała, była silna. Zmrożone powietrze zdawało się skrzepnąć na te sekundy, prawie zmienić w klujące kryształki mrozu, a promieniejąca auta niepokoju, głębszego zła przycichła. Dopiero cisze i spokój zmąciło mlaśniecie suchych ust krwiopijcy kiedy otworzył je w celu zabrania głosu, a wszystko ustał i ustało również surowe spojrzenie. Było już tylko martwe.

-Bardzo tanio cenisz swój spokój?

”Ty chcesz uchodzić za silną, nawet jeśli się boisz. Składasz mi darowiznę, zaś wymagasz tylko wzajemne oddalenia, dopłacasz do tej oferty. Mimo to chcesz czuć się silną, dajesz sobie te poczucie obrażając mnie. Mimo to coś knujesz.”

-Najwspanialszym przypieczętowaniem umowy jest wzajemne skosztowanie swej krwi – dostrzegł na jej twarzy wyraz obrzydzenia, nie musiała już więcej mówić. - Czego oczywiście nie zaproponuje.

Teraz przyjrzał się jej z zadumą.
”Cóż Ty siostro czynisz? Chcesz mnie oddalić. Oddajesz mi nawet Dezyderię bo boisz się, że dzięki niej będę miał informacje. Czemu boisz się, boisz się upadku? Światło jest czyste i ciemność jest czysta. Krew nie jest, lecz tutaj, w tym gnijącym świecie mamy się pławić w śmierci, krwi i zgniliźnie ludzkości. Więc czemu się w niej nie unurzasz? Tylko mnie odrzucasz, nie chcesz. Mimo tego kombinujesz coś, może liczysz na pozory?”
Iblis uśmiechnął się sam do siebie od ucha do ucha, wielce zadowolony. Uśmiech nie był upiorny, był poważny i szczęśliwy, jak wspomnienie dawnych, radosnych chwil. Tylko, jeśli dla szaleńca radosną chwilą było szerzenie zła i walka z Bogiem, jego uśmiech był tylko jego radością, daleki był do uniwersalnego szczęścia, wartości pozytywnych.

-Dobrze więc, zgadzam się. Uprzednio chciałbym wynająć jedną z Twych dziewczyn dla istoty mi sprzyjającej, siostro. Niekoniecznie biegłej, ale gwałtownej i śmiałej która swym wdziękiem usidła pewnego mężczyznę i nie pozwoli mu usnąć tej nocy. Mogę nawet zapłacić. To będzie nasz ostatni kontakt, po czym podpiszę dokument, porozmawiam z Dezyderią i moja stopa tutaj nie postanie.

Sara wydęła usta
- Dezyderia jest piękną kobietą. I kimkolwiek jest ten, który ci służy, nie opuści jej łoża niezaspokojony. Oddaję ci najlepszą z moich dziewczynek. Żadna inna nie może się z nią równać.

-Tylko trwonieniem majętności byłoby wykorzystać ją w takiej sytuacji. Musisz o tym wiedzieć.

Podpisał dokument i zabrał je za sobą, skrzętnie upchają za kabzą. Wampirzyce pożegnał tylko oszczędnym kiwnięciem głową, nie potwierdzał swoich zapewnień. Jego wyjście zasygnalizowało zamknięcie drzwi oraz ubycie mroźnego powietrza.
Dalej jego kroki ponownie skierowały się w stronę lokum gdzie przebywała Dezyderia Borrassá. Po raz wtóry otworzył drzwi, przekroczył próg i przywitał ją po dworsku, skłaniając się. Ta zaś nie zwróciła na niego uwagi, wpatrywała się w lustro wodząc histerycznie wzrokiem po odbiciu swej twarzy, poszukiwała nowych niedoskonałości, zmarszczek i znaków nieubłaganie biegnącego czasu. Tymczasem Iblis usiadł za nią, na krześle, a ich spojrzenia spotkały się podczas odbić w lustrze. I tak wpatrywali się w siebie dobrych pale chwil niem to kurtyzana przemówiła pierwsza.

-Drogi Ischyrionie... Nie abym śmiała w Twój... Jednakże rada byłabym, gdybyś jednak zdecydował się uraczyć mnie tym eliksirem o którym ongiś wspominałeś.

Malkavian widział świat przez pryzmat swego szaleństwa, a teraz obserwowalny poprzez tumany niewzbijających się w powietrze, czarnych piór, kościane lustro po którym pełzały pająki tkające srebrne sieci. Blat został pokryty grubą warstwą kurzu zdającego się tlić i prażyć niczym nierażony pył z pieca. Zaś sama Dezyderia przypominała mu paniczny obraz staruszki z której powiewy dziwnego wiatru zszarpują młodość.

-Niestety, ale byłaby to zbrodnia. Jesteś oczytaną kobietą, pełna zarówna wdzięków cielesnych jak i powab umysłowych. Wiem jak niektórzy starcy przychodzili i całe noce wypłakiwali się takiej piękności nie mogąc sobie pozwolić na coś innego. Nawet jeśli w tym eliksirze miałbym poświecić canastę siebie, a poświęca się cześć własnej siły witalnej, to nie uczyniłbym Ci tej krzywdy. On wypala umysł, zostawiając tylko ciało – przerwał na chwilę, uśmiechnął się niemal sympatycznie. -Nie uważasz, że dla takiej damy, te gniazdo chuci to potwarz?

Iblis już myłaś, co będzie trzeba zrobić z prostytutką za parę lat, kiedy zacznie tracić kompletnie swe uroki. O ile część scenariuszy była dlań nader pomyślna, poczęcie karmienia ją krwią czy rozważana wamp iryzacja to reszta była iście bestialska jak wypicie jej do cna i torturowania kiedy jeszcze piękne ciało będzie się w stanie prężyć w bólu lub też uczynienie z niej istoty niższej, która myśli tylko o krwi i furii, swoistego ogra spuszczanego na łańcuchu. O raz kolejny radosne przemyślenia ogarnęły Iblisa, a przed wybuchnięciem śmiechem powstrzymał wampira smutek, że owa decyzja przyjdzie najwcześniej za rok, dwa jak i nie później. Tak więc wampir przybrał minę smutną, oczekującą głosu kurtyzany. Ta zaś zupełnie nie wróciła uwagi na informacje o urazie godności. Tym razem jej wzrok spadł bardziej na Iblisa, lustrowała jego sylwetę. Delikatny i hipnotyzujący zapach perfum skupił uwagę szaleńca na tyle, że użalać się w nim, a dopiero po kilku dobrych chwilach dostrzegł, że Borrassá rusza ustami. Słowa przybyły ostatnie.

-...jak mówiłam, nie potrzebuję eliksirów ani też innych specyfików, jednak wiem, że korzystanie z nich teraz zaowocuje, iż dłużej nie będę musiała z nich korzystać.

-Ależ oczywiście, z cala pewnością. Jednak nie uważasz, że praca w tym miejscu odbiera klasy damie? Kiedy to spokojnych dżentelmenów odstrasza zapach, odgłosy.... Winnaś mieć osobiste lokum. Właśnie twój przyjaciel, Ischyrion uczynił wszystkie formalności i rad jest prosić abyś teraz została zatrudniona u mej osoby na takich samych warunkach, własnym miejscu pracy z możliwym lokum w mej kamienicy.

I ujrzał jak srebrne nici pajęczaków pękają, a ona obraca głowę w jego kierunku, powoli, dwornie i z kosząca elegancją, a zarazem nie skrywając na twarzy wyrazu zaciekawienia, a także zadziwienia. Iblis jeszcze nie dokończył, lecz uprzednio postanowił stworzyć przyjazną minę. I chociaż w pomieszczeniu było naprawdę zimno, wiatr przeplatały cieplejsze powiewy jakoby niewspółgrające z wampirzymi emocjami podniecenia, niepewności i oczekiwania.

-Twoja propozycja brzmi rozsądnie, nawet bardzo. Co zaś z warunkami które miałam tutaj?

-Nic nie ma prawa się pogorszyć, a i jak słyszysz, kilka się polepszy. Mam też inne źródła przychodu aby zbytnio nie grabić piękności i myślę, że będę pobierał znacznie mniej niż dotychczasowa pracodawczyni. O wiele bardziej cenię sobie znajomość i nasze rozmowy.

-Dobrze więc. Zgadzam się – rzekła sucho i wyniośle.

-Świetnie – Iblis skinął lekko głową. - Już dziś możesz zajrzeć do swych rzeczy i pomyśleć coz jest z twej majętności potrzebne do zmiany lokum pracy, a także zastanowić się nad ewentualnym zamieszkaniem w mej kamienicy. Przyjść tam zaś mogłabyś już jutro po południu.

Tutaj nastał czas objaśnienia gdzież się owa kamienica znajduje, a także, czy Dezyderia zna podobne jak ona damy którym lepiej byłoby pracować u Iblisa, na co zyskał również oschłą odpowiedź, iż raczej nie przewiduje tego w ciągu najbliższych dni aczkolwiek w przyszłym miesiąca mogą wrócić do tej sprawy. Na sam koniec powstał i poprosił o przybory pisarskie i wolny pergamin. Pochylił się nad biurkiem i zapisał pewną treść.

Byłbym również rad, gdybyś będąc jeszcze tutaj, zaznała się z problemami natury administracyjnej i podatkowej w tym lokum.

Kurtyzana kiwnęła głowa, a Malkavian zwinął papier w kłębek i zabrał ze sobą. Teraz już została mu ostatnia sprawa w tym przybytku, najmniej kłopotliwa, zajmująca najmniej kłamstwa, manewrowania słowami o oszukiwania, a więcej przyjemności i radości.
Santiago, porządkowy, ochroniarz tego przybytku zasłużył sobie na głębokie uczucie które żywił względem niego wampir. Na nieszczęście ochroniarza, uczucie to z czymkolwiek pozytywnym nie miało ani krzty wspólnego. Tak to Iblis myślał krocząc ku wyjściu i obserwując tegoż wielkoluda. Santiago zaskarbił sobie niechęć Iblisa poprzez to, co czekało większość gości przybytku. Uporczywość i nieprzejednanie każące czekać przed wejściem jak pies, idąc za dzisiaj wypowiedzianymi słowami Iblisa. Przed wyjściem stanął przed osiłkiem prawdziwie po pańsku, lonie trzymając za plecami, zaś oczy\ kierując ku jego twarzy, a co razu śliskim spojrzeniem przemykał po źrenicach jakby chcąc się tam mimochodem zagnieździć, wedrzeć do środka i zostawić kukułcze jajo. Zaczęło się.

-Nie kusiło Cię kiedyś ruszyć na tutejsza panny ze swą włócznią? Dobry to przykład, wszyscy księża tak czynią. Chcesz być grzesznikiem? Czujesz zapach? Powąchaj? Niuch, niuch! No... Czujesz? Tyle tu pracujesz, a nie korzystasz. Dzwony biją, słyszysz? Słyszałeś co robią sułtani z takimi jak ty? Robią sobie z nich kochanki... Chciałbyś być kochanką? Ty jeden brany przez muskularnych facetów, a potem ty byś brał te tu pracujące panny. No nie rób takiej miny, zaraz załatwię księżulka, on przeleci takich jak ty...

Słowa szaleńca zmieniały się w potok słów, a Santiago przybierał coraz to głupsze miny wrażające wielki wyraz zadumy. Kiedy zaś poszczególne, szybko wypowiadane słowa kompletnie zatraciły zrozumiałe brzmienie, pojawiły się delikatne fenomeny słuchu u olbrzyma. Ledwo słyszalne bicie dzwonów czy dobiegające zewsząd jęki rozkoszy. Olbrzym poruszył się niespokojny, kiedy powabny cień przemknął mu na skraju wzroku. Iblis zamilkł, pośpiesznie wyszedł z budynku i wsiawszy na konia, ruszył.
”Osoba pracująca w takim miejscu będzie miała zapewne tydzień gorących wizji... Vagina denat, a i może przyjemniejsze.”
Nie mylił się. Kiedy tylko Santiago został sam, wizje nasiały się. Rozkoszny, niepokojący cień i lęk. Był sam, wszyscy w pokojach, a z cienia przywitała go nikła postać.



Tymczasem Iblis dalej jechał na swym koniu którego nazwać rumakiem byłoby wyolbrzymieniem a szkapą – wielkim nieporozumieniem. Prawie zajechał do końca uliczki, minąwszy siedzibę cechu ludwisarzy i wjechała mały, okrągły placyk przy który ujrzał zadbana fasadę dwupiętrowej kamienicy. Jego kamienicy.
U bramy zsiadł z konia i począł po dość chamsko i prostacko dudnić weń, aż nie ukazał się mu przed oczyma zaspany starszy mężczyzna wyraźnie utykający na jedna nogę. Rtęciowy zarost, gęsto kudły na głowie i mrużone przed światłem własnej lampy oczy – tak, wampir zdązył go już zlustrować. Natomiast głos miał srogi i gniewny.

-Czego panie o tak nieludzkim czasie budzić?

-Nierozsądne jest otwierać nieznajomemu w nocy. Ale wybaczam.

Mówiąc to, ukazał mu papier stwierdzający własność majątku. Ten czytając mało wprawnie lecz czytając, co było godne pochwały, zrobił minę nielichą, a oddając już wpraszał Iblisa na mały dziedziniec.

”Nie ma ogrodu, ani krzty ogrodu i lasu... Kiedyś będzie trzeba to zmienić. Teraz chyba jednak nie powinienem mówić, ze przydałby się las krzyży, a aby nie było nazbyt martwo, należałoby przybić do części kilku osobników i oczywiście podlewać ich octem... Tak, stanowczo, do tego przejdziemy przy innej okazji.”

Tymczasem przeszli do środka budowli, korytarz zdobny przedmiotami. Chromy postanowił ugościć Iblisa na pierwszym piętrze, w bibliotece. Ta zaś ziała swoistą pustą. Cóż to była za biblioteka, gdzie puste regały zajął kurz, tak samo jak drabinę i stolik wraz z krzesłem. Książki wzrok nie uświadczył, uświadczył tylko rozpraszany przez świecę mrok oraz barwne mozaiki które, sądząc po kunszcie miały jakby zastąpić książki. Malkaviana uderzył brak książek i nawet nie zauważył wyjścia staruszka, gdy obudziły się w nim wizje i skojarzenia pustej biblioteki z Otchłanią. Usiadł na zakurzonym krześle. Wnet przed jego obliczem zjawiła się cała służba kamienicy, cztery zaniepokojone istoty ludzie o swoje miejsce pracy.
Mężczyzna okazał się nazywać Indalecio Grases i przewodniczyć tutejszej służbie. Obok niego zaś stał zgarbiony młodzieniec jakby lękając się, że swym spoglądaniem z góry, a od Iblisa był wyższy o głowę, obrazi pana. Gołowąs widać, że niezbyt bogatej rodziny, jak nie sierota usługiwał fizycznie i zwał się Alonso wedle przedstawienia Indalecio, gdyż sam czarnowłosy chłopaczysko nie chciał zabierać głosu. Dalej Iblis rozsiadł się wygodniej na krześle, siadając bokiem i łokieć popierając na stoliku. Lubieżnym wzrokiem omiótł cała sylwetkę młodej służki, z trzeba wiedzieć, że dziewczę było to młode, i najpewniej dopiero od roku czy dwóch mogła szczycić się atrybutami kobiecości które odbijały się w koszuli nocnej. Twarz gładka,, poważna i spuszczona na dół i uniżonością. Spięte, brązowe włosy nader zadbane tak samo jak ogólna woń czystości, zarówno tej zapachowej od mycia się jak i duchowej którą to Iblis bez problemu rozpoznał. Spoglądał to raz na twarz służki, a to raz na jej biust. Dość powiedzieć że w zniekształconym szaleństwem świecie wampira jawiła się ona całkiem naga, naga i gładka, spowita w tumanach białych płatkach tulipanów.

-Panie... Jestem Inés Maria Grases, posługuje tutaj.

Głos dźwięczny, nieśmiały i urzekający swoja cichością. Malkavian już wiedział co będzie miał do roboty w związku z kamienicą, wiedział. Jakże była podobna do Anastazji, jego Anastazji. Natomiast Inés nie była jeszcze jego. Ostatnią ze służby była stara, masywna baba która już bez ogródek przedstawiła się jako Baldomera. Teraz czas było na Iblisa, nie powstając, zaczął mówić.

-Jestem Ischyrion Baalis Melchiades z Csoeepltuemm, jestem lekarzem. Zrazu mówię, że mam zamiaru zachować was jako służbę. Jutro przybędzie tutaj moja przyjaciółka, Dezyderia Borrassá. Jeden pokój ma zostać wyszykowany tylko dla jej dyspozycji, a również wszystko ma być w takim stanie, gdyby zechciała tutaj pomieszkać. Tymczasem możecie się rozejść, ja bym prosił tylko Indalecio aby oprowadził mnie po tym miejscu.

Już po kilku chwilach chromy mężczyzna począł oprowadzenie Iblisa po najsławetniejszych, acz troch zaniedbanych pokojach, sypialniach których nikt nie odwiedzał już dawno i pustych miejscach tylko czekających na zagospodarowanie. Tak to spędzili czas w milczeniu, a ostatnim punktem stały się dwa poziomy piwnic. Pierwszy, przestroiny i suchy. Lampa niesiona przez Indalecio oświetlała rzędy beczek z winem. Malkavian na chwilę znikł mu z oczu, przemierzając przestronne wnętrze w ciemności, a delikatnym puknięciem przyprawiał się to razu o rozczarowanie, a tu o mały uśmiech kiedy beczki okazywały się pełne. Ostatecznie zaszedł zarządce od tyłu i lodowatym głosem przemówił.

-Dobrze, zejdźmy niżej. Zgaś światło.

Mężczyzna miał prawo być zaniepokojony. Cegły już nie uświadczyli, a w do ciemności wiodły kamienne schody. Sługa zatrzymał się przy ich końcu, natomiast Iblis skoczył w sam środek ciemności. Gładzony kamień, zapach ryb i morza, morsa sól. To wszystko nie tyle oszalować wampira co zachęciło aby się pławił w tych odczucie, rzucając za siebie Kamień przyjemnie przemykał pod nieumarłymi palcami, gładki i wilgotny. Pusta. Otchłań. Czeluść.

-Panie Ischyrionie...

-Cicho! Słucham ciszy... Słyszysz, jak cisza szumi? To Douma właśnie upada niosąc klucze... O teraz, cisza grzmi jak anioł anioł roztrzaskuje się. Słyszysz jak cisza dźwięczy? To klucze – Iblis w ciemności wykonał kilka piruetów niczym piany tancerz. - To klucze upuszczone grają niesłyszenia padając do mórz! Powąchaj ciszy... Zasmakuj... Czujesz w niej morze? Zasoliła je sól z łez wszystkich upadłych, a słony deszcz spadł z nieba kiedy płakali na niebiosach... - głos Iblisa rozbijał się echem po ścianach. - Wtedy płakaliśmy. A dla nas wieczność mgnieniem oka! A Za wieczność nasz Pan miał przemienić łzy w srebro i zlotu, otulić synów... Słyszysz ciszę? Ona jedna opowiada o największej tragedii świata, ona jedyna pojmuje bezsens istnienia. Dobro i zło, jego nie ma... Jesteśmy ponad nim, nas nie tyka, jesteśmy wolni – głos osłabł, Iblis przemknął jeszcze przez zlęknionym i zadziwionym Indalecio, wampir biegł od ściany do ściany przypadając uszy i wsłuchując się. Raz powoli, a potem szybciej. Jego głos osłabł, wyrażał jakby żal. -A teraz... Cisza opowiada o minionych dniach... Światło zostało zapomniane... Głupcy nie podążają słuszną ścieżką, nie są ani oświeceni...

Kulawy mężczyzna nie wytrzymał, zapalił lampę. Ogniste światło oblało kamienną powiernicę, na środku której stał Iblis. Wyprostowany, pewnym, nieco drapieżnym wzrokiem spoglądał na mężczyznę. Podszedł do niego powoli, a stojąc przed nim, zaczął mówić.

-Nic nie rozumiesz, prawda? Nic nie szkodzi, nie musisz rozumieć, a i tak będziesz mi przyjacielem. Moja znajomą przyjmijcie po królewsku. Trudni się ona bardzo starym fachem, przyjacielu. Ty o tym wiesz i w twej gestii nie czynić przypieków i zamykać języki. Ponadto... To piętro piwnicy jest moje. Mają być wstawione drzwi na zamek, okute. Jutro również powinni się pojawić moi ludzie z ewentualnymi sprawunkami.

Zarządca bez słowa odprowadził Iblisa na parter. Ten tam go zatrzymał i serdecznie podał mu rękę. Uścisk był bardzo gorący, zarówno swoistą wylewnością Iblisa jak i dziwnym ciepłem dłoni, niemalże parzącym. Na porzyganie wysypał również garść monet z sakiewki i podał chromemu.

-Na doraźne sprawunki, potem sprawy finansowe uzgodnisz z posłannictwem.

-Obiecuje, że rozliczę się co do grosza.

-Nie trzeba, ja też ich nie przeliczałem. Ufam tak jak i mi ufają. Żegnaj.

-Cura, ut valeas! - pochwalił się znajomością podstaw łaciny.

Iblis wsiadł na konia i pomknął już bardziej śpiesznie w stronę swych własnych włości. Z każą chwilą przyśpieszał. Z miasta wydostał się tak jak i dostał tym razem z Diego widząc się przelotnie i przekazując mu kiwnięcie głową. Dalej jadą drogą na obrzeżach miasta miną kilka chałup chłopstwa, ba, znał nawet właścicieli. Wiedział, że za ścianami, w ciemności śpią właśnie jego pracownicy. Wiele czasu nie minęło jak znalazł się na terenie dość sporego gospodarstwa rolnego składającego się głównie z budynków takiegoż to przeznaczenia, drewnianych i ułożonych w okrąg, a wraz z niewysokim płotem tworzyło placyk. Z drewnianych zabudowań wyróżniał sięj eden budynek, ceglany, niewysoki ale też nie pokurcz jak domy mijanego wcześniej chłopstwa. Na pierwszym piętrze, Iblis wiązać konia dostrzegł światło. Raz jeszcze omiótł wzrokiem swe niezbyt duchowe włości, warknął na szczekającego psa w sposób dosłowny niestety nie zrobiło na psinie wrażenia. Ruszył w stronę w stronę drzwi, zapukał uderzeniem pięści.
Nie musiał długo czekać, chyba spodziewający się go chłopak ze służby skłonił się w pas zamykając za Iblisem drzwi i podając mu kopertę.

-Cóż to?

-Wiadomość dla pana zostawiono.

Ja, Damaso Hiero da Labrera, książę miasta Ferrol, nakazuję tobie, Ischyrionie Baalis Melchiades stawienie się w mym domu jutro po zmroku. Nieobecność będzie traktowana jako sprzeniewierzenie się rozkazom i ukarana będzie na gardle.

-Dobrze. Lucjusz śpi?

-Nie, uzupełnia księgowość.

-Powiedz mu aby się ogarnął i przybył do do biblioteki.

Iblis nie zwrócił uwagi jak Chłopic ruszył schodami na gorę, sam skręcił korytarzem w prawo i nie zamykając za sobą drzwi, wszedł do biblioteki. W zasadzie była to ledwo biblioteczka w małym pomieszczeniu gdzie ściany zdobiły niewysokie regały pełne książek klasyków i paru dzieł medycznych. Nic zakazanego ani też bluźnierczego. Taka biblioteczka mogłaby znaleźć się w bogatszej parafii. Iblis nie zapewnił sobie światła, usiadł na krześle i począł czekać na majordomusa.
Lucjusz zjawił się jeszcze w ubraniu dziennym, wcale nie zaspany, a bardziej znużony monotonią papierkowej roboty. Trzymaną w dłoni podstawka ze świeczką, rozświetlił bibliotekę. Był to mały, beczułkowaty wręcz mężczyzna w średnim wieku o chytrych oczach niczym małe węgliki rzucone na pulchnej, zasianej zarostem twarzy. Ubierał się elegancko aczkolwiek skromnie. Szczególną zaś awersją człowiek ten darzył mycie się jakoby hołdując swym plebejskim tradycją. Fakt ten maskował uporczywie używanymi perfumami.

-Rozumiem, że pan jest personą słynną ze swego sposobu bycia, lecz rad byłbym gdybym jednak mógł porozmawiać częściej i bardziej regularnie o sprawunkach. Do nocnej pory się już przytrzymywaczem.

-To widać, już nawet nie ziewasz.

Lucjusz mógł sobie pozwolić na swobodne uwagi względem Iblisa. Nawet nie chodziło to to, że majordomusa zatrudniał bezpośrednio Manfred. Iblis go po prostu tolerował. Był to człowiek którego jednym słowem można było określić jako szuja i złodziej. Nie był ani nazbyt wprawnym zarządcą, a tylko poprawnym. Ponadto systematycznie podkradał nieznaczną część przychodu dokładał do swej pensji, a mimo to wypracowywał zysk. Nie był to także człowiek zaufania ani też obrotności mogąc załatwić wiele spraw. Mimo to w oczach Iblisa miał dwie istotne zalety. Był podlecem, a przez to nie drażnił Iblisa nie pochłaniał energii aby tegoż skorumpować, co działoby się przy sobie dobrej. Ponadto bał się strasznie Iblisa co gwarantowało status quo. Nie był ani zaufany, ale też do zdrady nieskory. Również nie starał się być asystentem, a Iblis uważał, ze takiegoż osobnika nie potrzebuje. Zdejmował tylko obowiązki zarządzania majątkiem, których to wampir sobie nie cenił.

-Czego oczekujesz?

-Tak zrazu do rzeczy... To mój dom! Ale dobrze... Tutaj masz dokument, schowaj do do reszty dokumentów – mówiąc to, podał akt własności Lucjuszowi. -Nabyłem dzisiaj takąż kamienice. Jutro się udaj i załatw wszelakie sprawy finansowe. Jeśli zaś jutro zjawią się jacyś pacjenci czy inni interesanci, kieruj ich na dwór rodu Cunha. Uprzedź jednak, że – Iblis zrobił przerwę, jego oczy powędrowały na własne donie obserwując kropelkę zaschniętej krwi na jej wnętrzu – nie będę dyspozycyjny zaraz po zachodzie słońca, a dopiero po jakimś czasie.

-Wedle rozkazu.

Majordomus chrząknął. Zawsze chrząkał kiedy nieudolnie zaczynał ironizować. Stanowczo temu człowiekowi powinno się zabronić czynić wszelakie rzeczy mające walor śmieszności czy humoru, nawet jadowitego.

-To nie koniec. Jakiś tydzień temu odprawiłem dwóch szlachciców. Poślij posłańców, że jutro będę miał dla nich czas. Bodajże jeden miał problemy z guzkami odbytu, a drugi to chyba jego kochaś – Iblis wyszczerzył się upiornie. - Przyślij do mnie służkę. Muszę się oprzątać – mówiąc to, ukazał trochę poszarpane ubranie, wydrapane uszy i plamy krwi na owym ubraniu. - Potem ruszę do Manfreda.

-Kazać napić wierzchowca?

Lucjusz znowu chrząknął.

-Nie, oczywiście, że nie! Będę leciał na smoku albo hydrze... Albo nie, gady ostatnio wyszły z mody, a morski klimat nie sprzyja latającemu dywanowi. Co?

Odwrócił się tyłem do Lucjusza i począł wsłuchiwać się w wypowiedź kogoś, kto stałby obok. Ale nikt nie stał. Wreszcie, kiwną głowę w stronę nikogo i wrócił do majordomusa.

-Chyba jednak będzie to koń. Aniołowie nie chcą mnie nieść abym stopy o kamień nie uraził.

Grubas skomentował to milczeniem. Iblis w ciemności czekał na służkę z ubraniami, wodą i pachnidłem, a w głowie układało się mu, co też zastanie u Manfreda wyruszając niebawem.
 
Johan Watherman jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:02.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172