Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-12-2009, 20:46   #1
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
[Wampir: Mroczne wieki] Nie otwieraj oczu pod wodą

Nie otwieraj oczu pod wodą






Eugenio


Zabij go.

Eugenio otworzył oczy. Leżał we własnym łożu, jego blade stopy wystawały spod przepysznej kołdry niczym kły słonia.

Zabij go i sam rządź.


Eugenio jęknął i nakrył głowę kołdrą. Na nic dziś nie miał ochoty. A na pewno nie na przewroty, zamachy i rewolucje. A jednak...

Zabij go...

Szeptał mu ciężki od haftów kaftan na stojaku obok łóżka, ostatni dar Graziany, pomnik jej doskonałego gustu i kontaktów handlowych jej męża i ghula. Zabij go – widział w oczach Brujaha Custodio. Zabij go – szemrały suknie Graziany i szczękały szczypce Kraba. Zabij, zabij zabij – domagało się morze, uderzające o nabrzeże. Zabij go, a księżna Pallotino cię poprze – pisał mu wprost przywódca zboru Tremere z Coruny. Zabij go, bo ten głupiec wygubi nas wszystkich – podpowiadał mu własny zdrowy rozsądek. Eugenio ściągnął z twarzy ciężkie aksamity.

- Kurwa, nie teraz! - oznajmił światu. - Zajęty jestem! Śpię!

Świat zignorował jego wypowiedź i pokonany Eugenio wywlekł się z piernatów. U księcia miał być już wczoraj, ale najpierw spał, potem polował, potem... a potem to mu się nie chciało. Nie chciało mu się patrzeć na tego kretyna, któremu Bóg odjął rozum razem z instynktem samozachowawczym i który piłował gałąź, na której siedział. Gdyby siedział na niej sam, Eugenio nie przejąłby się zbytnio, ale niestety, prawda była taka, że Eugenio zajmował na tej gałęzi poczesne miejsce obok jego szlachetności księcia i jego słabowitego na umyśle synalka. I oto księciu przyszło do głowy wysłać Celestina na łono Abrahama. Możliwe implikacje tego posunięcia zważyły Tremerowi humor już przedwczoraj, a dzisiaj nie było ani o jotę lepiej. Oto bowiem książę był łaskaw zetrzeć z powierzchni ziemi jedną z ostatnich lin, które cumowały Cykadę do człowieczeństwa. Ta celtycka dziwka przeżyła swój lud, swoich bogów, pogrzebała świat, który ją narodził, straciła syna, a teraz Damaso zabił mężczyznę, który – Eugenio był tego pewien – był niegdyś jej kochankiem, i choć nie żyli już razem, nadal łączyło ich wiele. Teraz Cykada straciła wszystko prócz swojej twierdzy i Eugenio wcale by się nie zdziwił, gdyby przed posłuchaniem zewu morza i zatraceniem się w odmętach Cykada postanowiła urządzić w mieście małą, acz cieszącą oko pożegnalną hekatombę. Drugą sprawą było puste krzesło klanu Malkavian. Eugenio żywił uzasadnione obawy, że Damaso posadzi na nim lodowaty tyłek tego szarlatana Ischyriona. A to mogło dać równie widowiskowe efekty jak Cykada w szale bojowym. Kwestia morderstwa biskupa, zaginięcia książęcego statku i storturowanych zwłok kapitana wobec tych wydarzeń schodziła na dalszy plan.

Jednym słowem, trzeba było się ruszyć, zanim książę znowu podejmie samodzielnie jakąś decyzję. Eugenio zerknął na list od da Labrery. Przeczytał raz. Przeczytał drugi. Przewrócił oczami.

Kretyn. Jak Boga kocham. Kretyn.


Książę domagał się stanowczo, aby Eugenio ustalił, jaki morski potwór zaatakował „Estrellę”. Proszę bardzo. Książę każe, Eugenio znajdzie potwora. Zaciskając zęby, przeszedł do biblioteki i z furią zaczął kartkować księgi.


Czy ten potwór jest dość przerażający?


A może ten bardziej przypada księciu do gustu? Ma takie wielkie zęby!


Może jednak ten?



A może to był Lewiatan, zerwał się z boskiej smyczy, podpłynął cichaczem pod galicyjskie wybrzeże i przyczaił się w oczekiwaniu na świętobliwego Benedicta? Kurwaaaa.

Eugenio nie wyznawał się za bardzo w morskich potworach. Wiedział natomiast dwie rzeczy. Żaden z nich nie jest piśmienny, żaden z nich nie posiada poglądów politycznych, a księciu i tak trzeba pokazać jakiegoś potwora. Jeśli wbił sobie do głowy, że takowy zabił jego ghula, to znaczy, że takowy istnieje. A przynajmniej Eugenio będzie tak twierdził, bo książę ma zawsze rację.

Z dwiema księgami pod pachą powrócił do sypialni, gdzie pozwolił, aby sługa go przyodział. Kiedy już stał w nowym kaftanie, na którym – jeszcze – nie było śladów wizyt u Nosferatów w postaci kłaczków kociej sierści, w drzwiach stanęła niedawno najęta służąca, wdzięczna młódka o kasztanowych włosach i zielonych oczach. Dygnęła i czekała, aż ją przywoła.

- Rosalba – Eugenio był z siebie dumny. Nawet imię zapamiętał. - Coś się stało?
- Pan gniewny będzie, przepraszam, ale ważnej rzeczy żem się dowiedziała, a pan mówił, że jeśli posłyszymy coś niezwykłego, zaraz opowiadać mamy.
Eugenio pokiwał łaskawie głową.
- Wyszłam w południe, choć pan zabronił... ale statek, na którym narzeczony mój sternikiem jest, wrócił i pobiegłam przywitać się. Narzeczony mój niezwykłą rzecz widział na morzu, od lądu daleko.
- Do sedna! - Eugenio machnął ręką.
- Czeka na dole.
- Przyprowadź!
Żeglarz był bosy, a przyodziewek jego też nie pierwszej nowości. Eugeniowi przypadło jednak do gustu jego baczne, czujne spojrzenie, wysoki wzrost i całkiem urodziwa jak na pospólstwo twarz. Żeglarz podniósł oczy z ukłonu i oblizał wargi. Oczy miał niezwykłe – przejrzystej, jasnobłękitnej barwy.
- Rosalba mówiła, że pan ciekawych wieści spragnion.
- Tedy mów.
- Widziałem na morzu Celestina Inigo, któren zmarł przed dwoma dniami.
To, że ktoś zadbał o poinformowanie ciemnego ludu, że ich ukochany grajek opuścił ten padół, nie było niezwykłe. Eugenio zanotował sobie w pamięci, że musi ustalić, kto wykazał się taka zapobiegliwością. Tymczasem jednak miał tutaj łgarza, który twierdził, że martwy – bo wszak Eugenio sam wszedł do studni i trzymał w dłoniach tłusty popiół, w jaki obrócił się Malkavianin – Celestin pływa sobie po morzu.
- Mów dalej – skinął marynarzowi, a jego oczach zapaliły się niebezpieczne błyski.
- Dwa dni temu to było, pod wieczór. Opar się snuł, ale nie przy wodzie, tam go zobaczyłem. Płynął z osiemset stóp od naszego statku, nagi jak dziecko nowo narodzone.
- Skąd wiedziałeś, że to on?
- Dwa lata temu wielmożna pani Mendoza najęła mnie na odźwiernego przy uczcie. Pan Inigo pogawędził ze mną przy bramie, dał mi srebrną broszę i opowiedział krotochwilę o odźwiernym bramy piekielnej. Stąd go znam. A pomylić niesposobna, wszak on czerwone znamię na twarzy miał, po tym go poznałem.

Żeglarz nie łgał. Eugenio był tego pewien. Pozostawała jeszcze jedna mozliwość – ktoś go tych bredni precyzyjnie nauczył. Eugenio był skłonny uwierzyć, że coś takiego miało miejsce. Ale nie w to, że zwykły śmiertelnik rozpoznał twarz widzianego jeden raz w życiu człowieka we mgle, z odległości ośmiuset stóp.

- Mój drogi – Eugenio podszedł do okna i pchnął okiennice. - I ty, Rosalbo. Podejdźcie tu. Widzicie dach cechu ludwisarzy?
Obydwoje skinęli milcząco, a Eugenio zapytał z uśmiechem.
- Ile na nim śpi gołębi?
- To za daleko, mój panie, i ciemno! - zaprotestowała Rosalba.
- Moim zdaniem, z osiemset stóp – odparł pogodnie Eugenio. Marynarz liczył. Nawet nie przymrużył oczu.
- Szesnaście na dachu, cztery na wieży – oznajmił z niezachwianą pewnością.
Eugenio stłumił przekleństwo i sam policzył. On widział, ale on był Kainitą. A narzeczony Rosalby musiał mieć po prostu ponadprzeciętnie ostry wzrok. Bystrooki marynarz nie pomylił się ani o jednego gołębia.

Co znaczyło że... do morskich potworów dołączył nagusieńki jak Jezus w stajence Celestin, który powstał z prochów i zabawiał się odświeżającą kąpielą. Eugenio potarł twarz.

W ciszy wyraźnie rozbrzmiały dobiegające z portu krzyki, tupot wielu nóg i szczęk broni, a Eugenio, przełożony zboru Tremere w Ferrolu zdał sobie sprawę, że tym razem zaspał. Książę nie tylko podjął samodzielnie jakąś decyzję, ale i zdążył wprowadzić ją w życie.





Iblis


Książę pragnął jego śmierci. Książę pragnął śmierci wielu, ale to jego dzisiaj zaszczycił swą brudną przyjaźnią, jemu podał rękę i przekazał zaszczyt - wolne po śmierci Celestina miejsce w radzie. Najstarszy Malkavian w mieście. Przywódca, który nie ma komu przewodzić. Książęca zabawka.
Na chwilę jeno, bo Iblis nie miał wątpliwości, że tym, co go wyniosło na to zaszczytne miejsce, była książęca chęć wprawienia Cykady w gniew. Dlatego wezwał go dzisiaj, dlatego kazał mu usiąść na ozdobionym błazeńską maskę krześle. I dlatego wysłał go, aby przekazał Cykadzie rozkazy. Jego! Potomka Kruka.

O tak. Książę pragnął śmierci wielu, a jednym z nich, obok Ischyriona, była przywódczyni Gangreli. I Ischyrion wiedział, że jego wyniesienie, i jego poselstwo do Oka Zachodu, jest niczym innym jak policzkiem wymierzonym celtyckiej wampirzycy. Damaso liczył, że usłyszawszy zakaz opuszczania lądu z ust syna Kruka, Cykada wpadnie w szał. Liczył, że rzucą się na siebie, że utopią się we krwi. Że jedno zabije drugie. Nieważne, kto kogo. Książę będzie miał jednego do zabicia mniej.

Ischyrion przeczuwał, że umrze. Że koniec jest już bliski. Nawet Anastazja, słodka Anastazja to czuła. Dziś, zanim udał się do księcia, zaszedł do ogrodu rodu da Cunha, by choć przez chwilę dać wytchnienie swej tęsknocie i ucieszyć oczy jej widokiem.
- Śniłam o tobie - powiedziała mu z dziwną obojętnością. - Śniłam o królu, któremu żelazna korona wyrastała wprost z czaszki, szarpały go wilk i wąż morski, i król ten upadł. I widziałam błękitną gwiazdę ponad niemi, przemknęła ona nad miastem i zapadła w ciemne wody zatoki, by tam umrzeć. Od tej gwiazdy zajęło się twoje odzienie i spłonąłeś.
Czyż to szum morza igrał z jego słuchem, czy naprawdę słyszał w jej głosie zimną satysfakcję? I czyż w dniu śmierci Celestina niebo nie uroniło błękitnej gwiazdy, o której mówiła?

O tym wszystkim myślał, stojąc przed wyrastającym ze skały Okiem Zachodu. Nie, nie... o jednym jeszcze. Wspomnienie, cudze wspomnienie, napływające z krwią imię.
- Aurana!
Jasne włosy Cykady w mroku jaskini są ciemne jak pęki wodorostów. Odwraca się z uśmiechem, którego nigdy później u niej nie widział. Chwyta jego-Celestina za rękę i pociąga w toń.
- Chodź! Pokarzę ci cuda tego świata!

- Aurana!
W wąwozie kłębią się moryskowie. Za nimi zamek, maleńka twierdza.
- Aurana! Na Boga! Na wszystko, co nas łączy! Aurana! Nie możesz! Tam są kobiety! Dzieci! Oni nie są winni! Aurana!
Ból w gardle zdartym krzykiem. On-Celestin szarpiący Cykadę za ramię. I jej twarz, kiedy wreszcie się odwróciła. Zimna i bezlitosna, o martwych, zapatrzonych w dal oczach.
- Zabić ich. Zabić ich wszystkich - rzuca rozkaz ponad głową jego-Celestina, a jej głos jest równie bezlitosny jak głos Anastazji.

A teraz Celestin był martwy i Ischyrion wiedział, że naiwnością byłoby oczekiwać, że Cykada nie jest tego świadoma. Spokojne lata, jakie dało mu wstawiennictwo starszego Malkavianina u dawnej kochanicy, właśnie dobiegły końca.

Krata pomału poszła w górę, i Ischyrion, prowadząc swego konia za uzdę. Jakiś młodzieniec o zimnych oczach ryby odebrał od niego zwierzę. Poprowadzono go schodami w górę wieży, a potem zawieszonym w powietrzu nad falami mostem do kolejnej wieży. Nie był tu nigdy, ale wiedział, że tę samotną wieżę zamieszkuje Cykada.

Stała odwrócona tyłem, zapatrzona w światło bijące z kominka. Wieża drżała od fali przyboju, a Cykada w ciemnej, prostej sukni zdała mu się znagła mała i słaba, tak jak dziesięć lat temu, kiedy przyniesiono wieści o śmierci jej syna - głos miała dumny, ale Ischyrion widział jej skurczone nagle jak skrzydła ramiona. Żałował, że nie widział wtedy jej oczu.

Ale to tylko chwila, krótka jak śmiertelne tchnienie. Znów widział wijące się sploty morskiego węża, przebijające przez jej sylwetkę. Cykada, pani żeglarzy. Ta, która nie zna wahania. Ani litości - przypomniał sobie Ischyrion, i przypomniał sobie rozkaz księcia. Ani Cykada, ani żaden ze Zwierząt nie może bez zezwolenia opuścić lądu. Jak to rzec? Jak ci powiedzieć...Aurana!...żeś teraz niewolnicą, że książę wziął morskiego węża na łańcuch?

Odezwała się pierwsza, choć nie odwróciła niego twarzy.
- Wysłał cię, byś się upewnił, czy dotrzymam przysięgi? - w jej głosie jak fala przyboju pobrzmiewa gniew. - Czy nie osłabł mój honor? Powiedz mu, że nic się nie zmieniło. Dałam słowo. Oddałam swego syna. I jeśli bym musiała, zrobiłabym to powtórnie. Ale powiedz mu, że żałuję. Każdego dnia żałuję tej decyzji.

Odwraca się. Ischyrion zrazu myślał, że wampirzyca trzyma w dłoni czerwoną chustę. Ale to była krew, krew tryskała z jej nadgarstka, wartkim strumieniem oblała komnatę, wpełza po ścianach, nurt niemal zwalił Ischyriona z nóg.


Oto bowiem został zabrany na brzeg czerwony rzeki i począł tonąć, a w szkarłatnych odmętach czaił się morski wąż - starszy i szybszy od niego.


- Celestin nie żyje - wycedziła. - Żałuję, żem nie widziała twej twarzy, gdy Labrera posyłał go na śmierć.





Dante Sorel



Życie wyciekało z eremity z każdym oddechem, który opuszczał jego zwiędnięte usta i Dante Sorel wiedział, że koniec jest już bliski, i że nie pomoże ani wywar z żadnych ziół, ani nawet umiejętności Graziany. Na przybycie tej drugiej zresztą nie liczył. Wypacykowana Tremere leczyła bogatych. Nie pofatygowałaby się do biednego eremu na wybrzeżu, nawet na prośbę spokrewnionego. Towarzyszył mu tylko Dante, który lata temu postawił tu erem i zadbał o sprowadzenie franciszkanina. Krzepki i rumiany, wówczas w sile wieku mnich wydał mu się zaprzeczeniem eremity – ale wszak poświęcił się temu życiu do reszty.
Teraz był już starcem i umierał. Krzepkie niegdyś dłonie leżały bezwładnie na pledzie. Dante miał ochotę wyć. Eremita leczył biedaków. Na okolicznych skałach w każda pogodę rozbrzmiewał stukot jego okutego żelazem kija i pojawiała się przygarbiona sylwetka mnicha, obarczonego koszem z ziołami. Nawet teraz ich wonne pęki suszyły się u powały. Ale żaden z biedaków, którzy biegali do starca z byle przypadłością, nie powiadomił kościoła o jego chorobie. Żaden też nie przyszedł teraz, kiedy mnich konał, by towarzyszyć mu w jego ostatnich chwilach na tym padole łez.
- Mają dość własnych zmartwień i własnego bólu. Nie możesz ich za to winić – powiedział mu mnich, zanim Bóg litościwie sprowadził na niego sen.
Tak, pomyślał wtedy Dante, zaciskając zęby. Ale nie widzę też powodu, by ich za to cenić.
Mnich otworzył oczy, dłonią szukał jego ręki.
- Panie Sorel? Panie Sorel? Czy świta już?
- Nie, bracie. Środek nocy.
- Panie Sorel, nim skonam... nad paleniskiem kamień luźny. Dobra trochę zachowałem z czasów mych grzesznych... Pan rozda. Biednym z nabrzeża. Zioła, żal marnować, dobrze podsuszone... pan odda mniszkom. Albo lekarzowi jakiemu. I księgi, te dwie... Ta trzecia, dla ciebie. Ja wiem, że wy nie wszyscy... - dłoń starca zacisnęła się jak obcęgi. - Widzenie miałem. Król w żelaznej koronie, co mu wprost z czaszki wyrastała, upadł szarpany przez morskiego węża i wilka. Widziałem gwiazdę, błękitną gwiazdę na nieboskłonie, co pędziła umrzeć w oceanie, ale ze skał zstąpił mąż o twarzy szlachetnej. Jego ramiona wielkie były jak góry, i on sam jak góra był wysoki, i roztrącił stopami morskie potwory wijące się w głębi wodnej, palcami smukłymi jak wieże katedr pochwycił gwiazdę i włożył ją na dłoń jak pierścień, a wydał mi się wyższy niż zabity król... Będę... będę modlił się za ciebie, chłopcze, ja wiem, że wy nie wszyscy...

Zamilkł. Szeroko rozwartymi oczami wpatrywał się w drzwi, lecz Dante wiedział, że mnich patrzy już na inny świat. Zbielałe usta starca wyszeptały imię kobiety i światło w jego oczach zgasło.


Dante zamknął jego powieki i zakrył twarz pledem. Wyszedł w chłód nocy. Niewielki erem przyczepiony do skał wznosił się w połowie drogi między Ferrolem a twierdzą Oko Zachodu. Okolica tu była dzika i bezludna, z rzadka tylko do twierdzy ciągnęły wozy z towarami, które łatwiej było dowieźć lądem. Miejsce zawieszone pomiędzy morzem a skałą, spłachetek żyznej ziemi, na której mnich hodował najpotrzebniejsze zioła, kamienny krzyż i wąska ścieżka w kolczastych zaroślach, prowadząca do źródła. Tu oto mnich znalazł swoje przeznaczenie, i swój koniec. Dante chciał zapytać towarzysza, czy ten wierzy w przeznaczenie, ale zrezygnował. Aimar kopał grób dla mnicha. Rozebrał się, by nie powalać odzienia, i rył pracowicie w kamienistej glebie. Po nagich plecach, wygiętych w pałąk, nachylonych nad kamieniem ciekła strużka potu. Zresztą – Dante był niemal przekonany, że Aimar nie wierzy w nic prócz siły swych rąk i bystrością swych oczu, wszystko inne budzi w nim wątpliwości. Był stąd. Paula mówiła, że ludzie z Galicji, ci żyjący na nabrzeżu, na krawędzi morza i skał, są szczególni.
- Powiedziała: ludzie w moim kraju są drapieżni jak sokoły – dopiero echo własnego głosu, odbijające się od skał sprawiło, iż pojął, że w zamyśleniu mówił na głos. Aimar podciągnął się na krawędzi grobu, otarł twarz brudną dłonią. Przyglądał się Dantemu ciekawie, przekrzywiając głowę jak ptak, po czym wyrecytował z niezwykłą wprawą:

Ludzie w moim kraju są drapieżni jak sokoły,
ich pieśni jak tchnienie zimy targające konary
ich śmiech trzeszczy jak płomień w suchych drwach
ich kroki mocno ryją piasek.
Zabijają i kradną, piją i rzygają
ludzie w moim kraju.
Są dobrzy, gdy mają garść grosza
i wierzą w przeznaczenie.

Nie znalazłszy na twarzy Dantego zrozumienia, ściągnął usta w wyrazie zawodu i spokojnie sięgnął po koszulę.
- Aimar, co to? - otrząsnął się Dante.
- Wiersz.
- Czyj?
- Martwego poety.
- Mam cię ciągnąć za język?
- Jego pociągnęli. Aż się oderwał.
- Aimar, posłuchaj...
- Nie ma o czym mówić. Zapomnij.- Aimar uciął twardo dyskusję. - Stare wiersze. Nic nie znaczą. Idę do źródła, trzeba obmyć mnicha przed pochówkiem.
I już znikł w zaroślach, po chwili ucichło też jego pogwizdywanie. Zdawało się, że nie było go wieki. Dante wyniósł ciało mnicha na dwór i ułożył je na kamiennej ławie pod eremem. Wtedy usłyszał tętent, a chwilę później końskie rzężenie.

Koń który wpadł z zakrętu drogi przed erem, był wielkiej krwi. Maleńka głowa, smukłe pęciny, dumna pierś. Musiał biec wiele godzin, bez wytchnienia. Po jego kasztanowych bokach spływała krwawa piana. Odziany w luźne szaty jeździec zeskoczył na ziemię, pogładził dyszącego ciężko konia po chrapach, wyszeptał coś do końskiego ucha.
Za jego plecami Dante widział, że Aimar ostrożnie przypadł do ziemi na ścieżce między kolczastymi zaroślami, z nożem w ręku, uważny, ostrożny, niezauważony.
Obcy jeździec ściągnął zawój z głowy, ukazując Sorelowi twarz o drapieżnych, ptasich rysach. Jego oczy były jak kawałki onyksu, osadzone w twarzy tak ciemnej jak heban. Czerń w czerni.
Gdy się odezwał, w jego głosie obcy akcent wibrował jak obca muzyka.
- Witaj, nieznajomy. Jestem w drodze do tej, której serce jest moim domem. Koń mój zdrożon, napoić go muszę, było tu niegdyś źródło, ale znaleźć go nie władnym, zbyt wiele lat minęło. Czy zechcesz wskazać mi drogę?

Wtedy Dante Sorel dostrzegł, że chrypliwy oddech rozpycha piersi wycieńczonego konia, lecz nie jeźdźca. Przybysz nie oddychał.




Saban



Światło świec pełgało po kolumienkach kutej balustrady, złociło się szachownicy, rozpalało błyski w oczkach pierścionków Salome. Saban przeciągnął się leniwie.
- Szach i mat – oznajmił Jokanaan bezlitośnie.
- Powinieneś dać wygrać naszemu gościowi, księżycu mego życia – Salome delikatnie zwróciła mężowi uwagę.
- Gość powinien dwa razy pomyśleć, zanim usiadł do gry, słońce moich oczu – odparował Nosferatu.
Saban zaśmiał się swobodnie i wydobył sakiewkę, odliczył starannie monety.
- Kto nie gra, ten nie przegrywa, ale i nie ma szans na zwycięstwo.
Jokanaan zarechotał, Salome uśmiechnęła blado, położyła lekko upierścienioną dłoń na ramieniu Cygana.
- Zostaniesz z nami na wieczerzy, Sabanie?
Ravnos miał co prawda pewne obawy, czy Nosferatu nie podadzą mu szczura, albo – uśpiwszy jego czujność – nie domieszają do pucharu własnej krwi, ale nie chciał też odmówić wprost. Usadził sobie na kolanach wdzięczącego się do niego kota Salome, ogromnego bydlaka o uszach pociętych bliznami, i skinął z uśmiechem wampirzycy.

Wieczór był równie leniwy jak wyciągnięty na jego kolanach kocur. Trzy dni temu spokrewnionych postawiła na nogi wiadomość o śmierci książęcego ghula i zaginięciu jego statku, dwa dni temu po katach szeptano tylko o śmierci Celestina i zmasakrowanym trupie kapitana „Estrelli”, którego Cykada cisnęła pod stopy księciu. A dziś życie w Ferrolu zdawało się powracać w utarte koleiny leniwej codzienności. Zza skał wynurzał się jakiś statek, w porcie trwał rozładunek, pomiędzy marynarzami plątały się dziwki, dzieci, żebracy... od nabrzeża dolatywał smród ryb, a z sąsiedniej karczmy skoczna, wesoła i świńska opowieść o marynarzu, który dobijał do wielu portów. Na słupie do cumowania Dolores czesała starannie wężowe sploty ciemnych włosów, błyskały bransolety na jej ramionach, słodko i tęsknie dźwięczały uczepione rękawów dzwoneczki. Obok niej Mihai stroił skrzypce, zagadując do wdzięczącej się do niego ladacznicy.
Jokanaan przesunął ławę, by również mieć widok na port, i oklapł na niej ciężko.
- Głośno – poskarżył się. - Głośno, biednie aż piszczy, a do tego cuchnie jak z otwartego grobu.
- To ryby – zaśmiał się Saban. - Grób znajdą w ustach jakiegoś człeka...
- I znowuż smród z tego będzie – zajadowicił Nosferatu. - Kiedyś żyłem w Corunie...
Saban uśmiechnął się w duchu. A więc po to go zaprosili. Żeby pociągnąć za język i wydrzeć wiedzę, co robił w Corunie.
- I lepiej tam było? - zapytał lekko.
- Łajno tam lepiej. Miasto większe. Więc było głośniej, jeszcze bardziej cuchnęło, a księżna pani ma w kieszeni węża większego niż szlachetny Damaso. Klepałem biedę dziesiątki lat...Wiesz, Cyganie – oznajmił nagle tonem, jakim czyni się zwierzenia. - Kiedy byłem smarkiem, nie większym niż ten tam gówniarz, co właśnie świsnął sakiewkę kapitanowi portu, aby żył nam jak najdłużej w dobrym zdrowiu, siadywałem na plaży i marzyłem, że któregoś dnia morze wyrzuci na brzeg wieloryba, który połknie mnie niczym Jonasza, a wypluje na jakijś innej ziemi, w bogatym mieście, którego będę panem i władcą, i będę daleko od Coruny...

Ciche kroki Salome, szelest jej miękkich szat, i niemal niedostrzegalna przygana w głosie.
- Nudzisz naszego gościa, Jokanaanie. A sny... Należy śnić tylko takie, za które warto umierać.
- Być może, być może... być może nudzę. Zatem bawmy się – czujne oczy Nosferata omiotły port, zatrzymały się na weneckim statku, który właśnie dobijał do nabrzeża, śmignęły w powietrzu cumownicze liny. Dolores zamarła w tańcu, zaciekawiona, obserwowała przybyszów.
- Widzisz wenecki statek? Poczyńmy zakład. Czy morze dziś wypluło dla naszego księcia coś, czemu rad będzie, czy wręcz odwrotnie – coś, co przyprawi go o grymas gniewu, a nas wszystkich o rozpacz z powodu jego niezadowolenia? Saban zapatrzył się na morze. Palce delikatnie dotknęły płatków róży wpiętej w koszulę. Musnął wzrokiem przepyszny powóz z herbem rodu Andrade na drzwiczkach, stojący na nabrzeżu.


-Jestem biednym stworzeniem, Jokanaan, nie mogę za wiele obstawić. Jednak co powiesz na przysługę? To zawsze możemy obaj postawić. Twierdzę, że morze wypluje coś z czego miłościwie nam panujący nie będzie zadowolony. Przyjmujesz?
- Przyjmuję! - Nosferatu wyszczerzył w uśmiechu żółte zęby, napluł w rękę i dobił zakładu.
- Jak dzieci, zupełnie jak dzieci – Salome wzniosła oczy do nieba, ale w jej głosie słychać było tylko pobłażanie. - Patrzcie!
Po trapie stoczył się ciężko grubas w zielonych aksamitach. Służba krążyła wokół niego jak kurczęta wokół kwoki. Otyły mąż ściągnął biret ozdobiony długim piórem, otarł twarz, i otoczony sługami, podążył w stronę powozu.
- I co myślisz? - Saban zapytał z uśmiechem Jokanaana.
- Myślę, że czas pokaże – uciął Nosferatu, ale Sabanowi zdało się, że usłyszał w jego chrypliwym głosie nutki obawy. Salome uścisnęła dłoń męża.
- Kto nie gra, ten nie wygrywa – szepnęła.

Leniwie przesnuła się godzina. Dolores właśnie upolowała ofiarę. Jakiś obcy młodzik, dostatnio, choć nie wedle panującej tu mody odziany, stał w kręgu obserwujących tańczącą Cygankę, a na jego twarzy ciekawość i pożądanie z przyganą i odrazą ścierały się niczym wraże armie. Dolores zawirowała z uniesionymi w górze rękami, w powietrzu płynęły sploty ciemnych włosów i różnobarwne chusty. I młodzik został podbity i zdobyty. Ściągnął z palca pierścień i cisnął dziewczynie, ta pochwyciła go w locie, nie przerywając pląsów, przywarła do szlachcica całym ciałem i musnęła ustami jego policzek. Po chwili znów tańczyła, a blady młodzieniec stał z rozłożonymi, pustymi ramionami i wyrazem głębokiej straty na twarzy. A Saban wiedział, że prawdziwą stratę poczuje dopiero wtedy, gdy zajdzie potrzeba wydobycia sakiewki.
W leniwą rozmowę wdarł się odgłos wielu obutych stóp. Jokanaan urwał zdanie w połowie i wyjrzał przez okno.

Żołnierze?

Saban odstawił delikatnie na ziemię śpiącego mu na kolanach kota i dołączył do Nosferata. Do portu wlewali się żołnierze z herbem rodu Andrade na kaftanach. Połyskiwały nowością napierśniki, dudniły kroki, dobyte halabardy i miecze zwiastowały niechybny koniec spokojnej nocy.

- Co jest, kurwa?! - Nie wytrzymał Jokanaan.
Pobiegnę podpytać – Salome chwyciła płaszcz. Na jej twarz wpełzła maska, zmieniając powoli rozlane rysy topielicy, rozlewając się po ubraniu. W kierunku schodów pobiegła już młodziutka, ciemnowłosa służąca w miękkiej, szarej sukni. Wróciła po chwili.
- Zaraza. Cholera. Andrade zamyka port i miasto – wyszeptała ze zgrozą.
Saban walczył z dzikim uśmiechem, który próbował wyleźć na jego twarz. W jego sercu narastało przeświadczenie, że teraz to dopiero będzie wesoło. I było.
Jokanaan zawył jak ranione zwierzę. Zerwał z głowy kapelusz, potargał go na strzępy. Wysyczał, że cholery to po prawdzie nikt jeszcze nie ma, ale zna paru takich, co niechybnie zaraz jej dostaną. A na nabrzeżu zaczął się prawdziwy bal.

Póki żołnierze natykali się na biedotę, póty był spokój. A potem domaszerowali do pierwszego statku. Jego kapitan, znany Sabanowi olbrzym o wielkich pięściach i łagodnych oczach dziecka, wysłuchał z powagą rozkazów, po czym wyrżnął żołnierzowi pięścią między oczy. Wojak padł w tył jak rażony piorunem, a do świetnie zapowiadającej się bitki dołączyła załoga przycumowanego obok greckiego żaglowca. Na dalszych statkach już rąbali cumy. Jakaś kobieta darła się w niebogłosy. Marynarze ulegali sile żołnierzy, ale oto nadciągały posiłki! Od strony karczmy Pod Wesołym Dzwonem pędził w rozwianym habicie Carlos zwany Łamikarkiem, kapelan „Bożej Łaski”, za nim ciągnęła wrzeszcząc załoga. Carlos, który częściej modlił się nad rozłożonymi udami dziewek lubo nad kielichem niż przed ołtarzem, a w kościele bywał siedem razy rzadziej niż w karczmie, dzierżył w ręku pokaźnych rozmiarów żelazny krucyfiks... Saban westchnął przeciągle i po raz pierwszy w życiu pożałował, że Bóg mu nie dał ni grosz talentu do składania słów, bowiem wywijający krucyfiksem w portowej bijatyce Łamikark był czymś, co warte było epickiej opowieści. Carlos poczynił jednak Sabanowi srogi zawód – krzyż przełożył do lewej ręki, a prawą wyciągnął zawieszoną pod habitem na mnisim sznurze nabijaną gwoździami straszliwą pałę. Obok Sabana powstrzymywany przez Salome Jokanaan garściami rwał z czaszki kępki rzadkich włosów. Od nabrzeża odbiła smukła sylwetka „Milagros”, statku opłacanego przez Brujaha Sorela. Kapitan Hugo Fernandez musiał mieć nerwy z żelaza, bo właśnie ze zgrzytem drgnął łańcuch, którym zagradzano wejście do portu. Musiał to widzieć. Chyba zamierzał go staranować, albo liczył, że nie podniosą go na tyle wysoko, by nieobciążony ładunkiem statek nie mógł nad nim przejść.

Saban obserwował bijatykę z rozkoszą, tym bardziej, że zamknięcie miasta miało szanse zaowocować wyjątkowym i niewidzianym od dawna chaosem. Dobry humor psuło mu tylko smutne przeświadczenie, że, niestety, nie przyłożył do tych wydarzeń ręki, więc ktoś okazał się dzisiejszej nocy lepszy od niego.

Czerwona suknia Dolores mignęła mu w tłumie. Dziewczyna wpadła na biegnących żołnierzy. Jeden z nich zamachnął się halabardą. Dolores padła na ziemię jak ścięte drzewo i Saban stracił ją z oczu.




Giordano da Strazza


Prawda może skryć się nawet przed czujnymi oczami Nosferatu. Kiedy Jokanaan i Saban czynili zakład, i obserwowali wsiadającego do powozu grubasa w aksamitach, ze statku po trapie znoszono trumnę z przybyszem, którego nikt się nie spodziewał. Trumnę poniesiono do kamienicy przy północnej bramie, zamieszkałej przez włoskich kupców, i zamknięto, razem z innymi towarami, w piwnicy będącej magazynem. Kiedy umilkły ostatnie kroki i zgrzytnął klucz w zamku, a stara klucznica potoczyła się do swych pokoi, by w spokoju oddać się modlitwie, wieko trumny zrazu podskoczyło, a potem wyleciało w górę, wypchnięte mocarnymi dłońmi. Po chwili we wrota magazynu ktoś zaczął łomotać wściekle pięścią. Stara klucznica zdziwiła się niepomiernie, gdy otworzyła drzwi, i zobaczyła za nimi młodzieńca w odzieży dostatniej, choć sfatygowanej i znoszonej, po której znać było, że znaczny to mąż.
Czemu wrota zawierasz, gdym w środku został? Jakie to zwyczaje na tej obcej ziemi! - gruchnął młodzik wściekle, a udobruchany zachowaniem klucznicy, która ręce mu się rzuciła całować, złagodniał. - Prowadź szybko do pana, a słowa mu nie rzeknę.

Na weneckim statku „La voce della Luna”, który przed zawinięciem do Ferrolu odwiedził francuskie porty, do miasta przybył Giordano da Strazza. On mógłby rozsądzić zakład, jaki przybili Jokanaan i Saban – gdyby wiedział, że taki zakład zawarli. Jednakże Giordano nie miał pojęcia o zakładzie, a i o istnieniu Nosferata i Sabana nie wiedział. Wiedział za to, kto przybył na statku. Leżąc w ładowni w trumnie niewiele miał do roboty prócz kontemplowania martwiejących w bezruchu członków, tedy nasłuchiwał uważnie, gdy przez drewno dobiegały odgłosy rozmów. I dobiegł go szmer rozmowy, który wszystkie włosy postawił mu sztorcem na karku.

- Mój drogi Fabrizio, pilnuj ludzi, by mi w porcie burd nie wszczynali. Książę Ferrolu jest nam łaskawy, ale nie zniesie bijatyk wszczynanych mu pod bokiem. Walczyć będziemy, ale nie z nim, i nie teraz - mówił starszy z mężczyzn.
- Będzie według rozkazania, szlachetny panie Giovanni - odparł mu ten młodszy z głosu.

Bowiem Giordano de Strazza, ze wszystkich statków, które płynęły do Ferrolu, miał nieszczęście wybrać sobie ten należący do klanu Giovanni. Podróż spędził martwiejąc z obaw, że zostanie odkryty. Jednak los tym razem okazał się łaskawy, i Giordano postawił stopy w domenie księcia Labrery, uradowany ze szczęśliwego końca podróży, która mogła się skończyć tragicznie.

Niewiele wiedział o Ferrolu, poza imieniem księcia – Damaso Hiero da Labrera, które to jego ostatni druh, mistrz złotnik Lionel, francuski Toreador, wymawiał nie inaczej, jak poprzedzając splunięciem. Ale miał coś jeszcze. List na wagę złota. List, który mógł mu zapewnić przychylność klanu Nosferatu w mieście.

Drogi Giordano, chłopcze gorącogłowy – pisał jego mentor Antoniusz – wiem, że nie odwiodę cię od Twych planów, boś zawsze co sobie postanowił, tego trzymał się z uporem. Proszę jednakże, abyś uważał na siebie, a i nie wplątywał się w stare sprawy w Ferrolu – nie Twoje to grzechy, i nie Twoje to wojny. Przybywszy na miejsce, zajdź do karczmy na nabrzeżu, której miano jest „Czerwona Passionario”. Pytaj tam o Salome, moja to siostra przez krew, a życzliwa i o dobrym sercu niewiasta. Gdyby uwierzyć nie chciała, list ten jej pokaż, a powiedz jej ode mnie, że choć nie chciałem śnić z nią jej snu, toć zawsze byłem jej bratem i przyjacielem. Modlę się o spokój i bezpieczny dom dla Ciebie. A.

Giordano złożył starannie pergamin i schował go do rękawa. Na chwilę, nim ruszył poznawać miasto, jego twarz rozjaśnił uśmiech wypływający ze wspomnienia starego, troskliwego Antoniusza, i jego spokojnego klasztoru wysoko w górach.

Odnalazł „Czerwoną Passionario” jeszcze tej samej godziny. Na piętrze, przez okno o malowanych na czerwono parapetach nabrzeże obserwował jakiś ciemnolicy młodzian z różą wpiętą w koszulę. Patrzył na... Patrzył na kobietę, nie, dziewczynę zaledwie. Tańczyła w kręgu gapiów, w czerwonej sukni, z włosami ciemnymi i poskręcanymi jak sploty meduzy, unosząc do góry różnobarwne chusty. Giordano próbował zaczerpnąć oddech, tym niewykorzenionym jeszcze odruchem. Dziewczyna musiała wyłowić go wzrokiem z tłumu, błysnęła w uśmiechu drobnymi ząbkami, zawirowała jak fryga, czerwona spódnica uniosła się, odsłaniając bose stopy, smukłe łydki i mocne, jędrne uda. Na smagłej twarzy dziewczyny wykwitł zalotny uśmiech, brzęczały bransolety na wąskich nadgarstkach, dzwoneczki brzęczały upajająco. Cyganka. Tanecznica. Strega. I choć Giordanowi obce było takie rozpasanie, choć wychowywał się wśród kobiet pobożnych i statecznych, tak go ujęła ta kwitnąca młodość, ten wdzięk i ta muzyka, że oddał dziewczynie uśmiech i sięgnął do sakiewki, w której odnalazł jedynie pustkę. Jego wzrok padł na pierścień – rżniętą w agacie delikatną różę, zamkniętą w złotych płatkach. Ten pierścień – powiedział mu Toreador Lionel przy pożegnaniu, daj pierwszej pięknej dziewczynie, którą spotkasz na nowym miejscu. Piękna kobieta z pięknym klejnotem przynosi mężczyźnie więcej szczęścia, niż możesz wymodlić przed ołtarzem. Giordano śmiał się wtedy, i w żartach zarzucił złotnikowi herezję. Lionel odparł, że wierzy w to tak mocno, że może zostać męczennikiem swej wiary. Zapatrzony na tańczącą Cygankę Giordano zaczynał myśleć, że może Rzemieślnik miał trochę racji. Ściągnął z palca pierścień i rzucił dziewczynie, pochwyciła go zręcznie, obkręciła się i zarzuciła mu ramiona na szyję. Pachniała potem, końmi i różami, a jej usta, które musnęły jego policzek, były miękkie i gorące jak ogień. Po czym uciekła i znów ruszyła w tany, a Giordano został z ramionami jeszcze bardziej pustymi niż przedtem. Ale zaśmiał się i zaczął klaskać. Wszyscy klaskali, a Giordano uwierzył, że dziewczyna przyniesie mu szczęście.


Cyganka. Tanecznica. Strega.

Giordano przegapił nadejście żołnierzy, zajęty grzebaniem po swojej przyodziewie. Nie miał listu!Właśnie ruszył w stronę „Czerwonej Passionario”, i odkrył brak pisma od Antoniusza. Grzebał w rękawie, patrzył po ziemi... Nie ma! Znikł! Nagła myśl zagotowała mu krew. To ona, ta całuśnica cygańska, złodziejka! Jak mógł być taki głupi, jak mógł dać się tak podejść!

Żołnierze, pełno żołnierzy o srogich twarzach, na ich piersiach herb, na którym dwie ryby karmiły się potokiem krwi ze swych pysków.


Ktoś krzyczy, słychać szczęk oręża. W kotłującym się tłumie śmignęła mu czerwona suknia cygańskiej tanecznicy. Ruszył, roztrącając ludzi. Dziewczyna zobaczyła go i poczęła uciekać, a Giordano wiedział, że jeśli dopadnie budynków przed nim, to zgubi go w labiryncie uliczek i pismo Antoniusza przepadnie na zawsze. Biegł, a czerwona mgła zaczynała zasnuwać mu oczy. Już prawie ją miał, wyciągnął rękę, ale wyszarpnęła się, zostawiając mu w dłoni różnobarwną chustę. Obkręciła się na pięcie i w biegu wpadła na kolejnych żołnierzy.

Krzyk zamarł Giordanowi na ustach. Żołnierz o twarzy poznaczonej dziobami po ospie uniósł halabardę i zdzielił dziewczynę drzewcem w brzuch. Padła w błoto, obejmując się wpół ramionami. Wstała niepewnie, przyciskając wąskie dłonie do podołka. Z jej gardła wydarł się jęk tak rozpaczliwy, że powinien poruszyć ziemię i skłonić anioły na niebiesiech do płaczu. Ale nic takiego się nie stało. Zamiast tego na czerwieni sukni wykwitł szkarłat o barwie głębszej niż tkanina szat. Czerwień krwi, czerwień uciekającego życia, któremu nie będzie dane zaistnieć.







Gaudimedeus



Na niebie nie było śladu po niezwykłym zjawisku sprzed dwóch dni. Ani śladu niezwykłej gwiazdy o błękitnej otoczce, która jaśniejąc mocniej, niż na ogół to czynią roniące się w dób ciała niebieskie, rozpaliła się nad miastem, przemknęła po niebie i zagasła w ciemnych wodach oceanu. Jednakże Gaudimedeus wiedział, że to niezwykłe zjawisko zdarzało się już w przeszłości, a zatem słusznym był wniosek, że jeszcze się powtórzy. Należało być jedynie czujnym. A także zbadać, jak często i w jakich okolicznościach niebo nad Ferrolem roniło błękitne gwiazdy. Choć astrolog wiedział, że nie wolno polegać jeno na intuicji, a geneza i następstwa zjawiska winny być dokładnie zbadane, walczył z przeczuciem, że przejście gwiazdy zwiastuje gwałtowne i krwawe wydarzenia.

Astrolog odsunął lunetę i potarł zmęczone długim wpatrywaniem się w gwiazdy oko. Dziesięć lat temu po raz pierwszy był świadkiem tego osobliwego zjawiska, ale wówczas gwiazda rozpaliła się dalej na północy. Dwa dni temu powtórzyło się znowu, wprawiając młodego Tremere w głęboki zamysł. Nie było w tym powtórnym pojawieniu się zjawiska cech łączących go z poprzednim, żadnego porządku... A najbardziej zastanawiające było to, że Gaudimedeus nie odnalazł w swej bogatej bibliotece, ani też w zbiorze Graziany żadnych wskazówek co do możliwej interpretacji i wpływu znaku niebieskiego na losy maluczkich na ziemi. A wszak wydarzyło się wiele! Dziesięć lat temu po przejściu błękitnej gwiazdy Brujahowie z północy rozgromili Gangreli i zabili potomka Cykady. Dwa dni temu... Gaudimedeus westchnął. Ciągle nie rozumiał, i nie mógł się pogodzić ze śmiercią Celestina. Malkavianin o pogodnej i życzliwej naturze był jednym z jedynych w Ferrolu, który nie uważał, że należy skakać do oczu wszystkim dookoła. Zmartwień przysparzało mu także makabryczne znalezisko Cykady. Gaudimedeus nie widział zmasakrowanych zwłok kapitana „Estrelli”, ale wiedział, co wyryto na piersi żeglarza. Limpieza de Sangre. Znak szaleństwa, w którym i on miał swój udział. W tych dniach Tremere wstawał i kładł się na spoczynek z ciężkim sercem, szczególnie bolało go nieme oskarżenie w oczach Graziany, jakby rzec mu chciała – nie twoja ręka trzymała nóż, ale na twoich dłoniach krew tego żeglarza. Z tym większym pośpiechem rzucił się w wir pracy, a gdy znużony obserwacją i czytaniem przykładał głowę do poduszki, śnił o krwawych literach na piersi kapitana, o szaleństwie krwi, śnił o świetle ginącym w ciemnych wodach, w których na krawędzi widzenia majaczył mu pełen grozy nie kształt jeszcze, ale zaledwie przeczucie kształtu, mrok i plamy barwy zgnilizny zlewające się w rozedrgany kontur kadłuba statku.


Jednakże myliłby się ten, kto by uznał, że astrolog czekał bezczynnie, aż błękitne światło znowu przetnie nocne niebo, a Bóg może ześle łaskę rozwiązania. Już wczoraj wyjednał sobie rozmowę z Krabem, uznając, że przejście błękitnego światła – choć nieodnotowane w księgach, musiało zwrócić na siebie uwagę – a kto patrzy w niebo częściej niż żeglarz? Oczywiście, musiał zapłacić.

Ujął w dłoń mapę, którą Graziana przekazała mu dla Kraba. Przedziwny nabytek, zważywszy na datę na rogu – 1430, a wszak była tożsamą z tą, która zaprowadziła Genueńczyka Cristobala Colona do Nowego Świata. Była ona dla Tremere dowodem licznych skarbów, które gromadziła Graziana – nie złota, choć jemu pozornie poświęcała więcej uwagi. Wiedzy, która była nad złoto cenniejsza. Pieczołowicie zwinął mapę i ruszył do miasta. Krab czekał na niego w zamkniętej sali „Czerwonej Passionario”, karczmy prowadzonej przez Nosferatu. Gospodarzy wszakże nigdzie nie było widać. Tylko kapitan „Bożej Łaski” raczył się krwią z kielicha, rozwalony na ławie, z nogami zarzuconymi zawadiacko na stół. Szczypce, w które przedzierzgnęły się jego dłonie, zgrzytały o ścianki naczynia.
- Masz? - zapytał bez powitania. - Pokaż!


Długo studiował mapę. Jego opancerzona twarz była nieprzenikniona, oczy martwe w wyrazie jak zazwyczaj, ale gdy się ozwał, mówił z wyraźną satysfakcją.
- Dobrze, o to mi chodziło. Pytaj, o co chcesz.
Gaudimedeus wyjaśnił. Precyzyjnie i dwa razy, aby upewnić się, że Gangrel dobrze zrozumiał naturę zjawiska. Żeglarz oparł twarz na szczypcach.
- Już nie tłumacz. Wiem, o co chodzi. Błękitna, jaśniejąca jakby puls na cycku dziewki na krawędziach. Ale nie w zatokę spada, ale dalej w ocean. Widziałem. Dwa dni temu, w wieczór po śmierci Celestina... Dziesięć lat temu, na progu wiosny, kiedy Brujahy dali nam łupnia i zabili Sokoła. A przedtem... - sięgnął po puchar, krew zwilżyła wąskie wargi. - Siedemnaście, czy szesnaście lat temu, nie pamiętam dokładnie, ale jesień to już była. Wtedy gwiazda nie zapłonęła nad Ferrolem. Nadleciała daleko z północy, szybka jak strzała, i ciągnęła za sobą ogon w tym pędzie. I takoż w morze plusnęła. Ale żadnych strasznych wydarzeń nie uznałeś potem w mieście, chyba że weźmiemy na uwagę, że się na przyjęciu u Szczurów Armand z Agustinerm za łby wzięli, a książę ich obydwu na butach na dziedziniec wyniósł. Wcześniej jeszcze... wcześniej był pierwszy raz, a wtedy widziałem dwie, obok siebie.

Gaudimedeus splótł dłonie. Dwie? Jak to możliwe? Teraz już nic nie rozumiał.

- A to było w noc, w którą zdobyliśmy Castro los Mauros i da Labrera został księciem...pamiętam... - urwał. Przez grube ściany przebił się gwar, szczęk broni, tupot wielu stóp. Krab syknął, naciągnął kaptur na straszliwą twarz i pobiegł do wyjścia. Gaudimedeus ruszył za nim, i ostrożnie wystawił głowę na zewnątrz.

Na nabrzeżu wrzała walka, żołnierze z herbem rodu Andrade ścierali się z marynarzami. Obok astrologa przecisnęła się młodziutka służąca, wepchnęła go do sali.
- Oszalałeś? - zapytała łagodnym głosem Trędowatej Salome. - Jeszcze ktoś cię zrani! Zaraza – wyjaśniła, wskazując na walczących. - Andrade zamykają miasto i port, a oni chcą odpłynąć.
Pobiegła w górę po schodach, nim zdążył zapytać o więcej. Walka wrzała, a cierpieli w niej przede wszystkim – niewinni. Na oczach Gaudimedeusa żołnierz Andradów zdzielił drzewcem halabardy młodą cygankę w czerwonej sukni. Dziewczyna wstała, trzymając się wpół, a jej wibrujący, pełen bólu krzyk dotarł przez gwar walki do astrologa.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 28-01-2010 o 18:38.
Asenat jest offline  
Stary 14-12-2009, 23:58   #2
 
Ratkin's Avatar
 
Reputacja: 1 Ratkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwu




Eugenio

Ospałość jak ręką odjął opuściła Eugenio. W normalnych warunkach, w ogóle nie śpieszył by się z zawezwaniem tego młodzieńca, karząc mu czekać "aż Mistrz Eugenio zakończy swoje prace, gdyż nie lubi gdy go od ksiąg odrywać". Niestety, po przebudzeniu z martwych był dziś szczególnie zaspany. To nie była dobra noc dla niego, już to wiedział. Czuł to we krwi. Czuł to w kościach. W moczu, gdyby go posiadał w swoim martwym od lat ciele, zapewne też by to czuł…

Pierwszym błędem, było zawezwanie tego śmiertelnika. Nie chodzi nawet o fakt że przedwczesne, pośpieszne. Poco ogóle pozwolił obcemu wejść na swe kwatery? Dzięgi Bogu, miał na kogo zwalać swoje błędy i niedociągnięcia. Wszak, jakże mógłby uwierzyć we własną nieomylność, skoro dobrze zdawał sobie sprawę że na każdym kroku czyha ktoś, komu bardzo zależy na jego niepowodzeniach. Ktoś kto tylko czeka by poprosić go o pomoc, a który może próbować nim manipulować tylko w chwilach słabości…

Eugenio nie miał słabości. Nie dopuszczał nawet w myślach takiej możliwości. Wszyscy, którzy tak bardzo na niego liczyli, poczuli by się zawiedzeni, a do tego nie mógł przecież dopuścić. Rola wrednego, wścibskiego i pyskatego chama zobowiązywała…

Miał za to kilka pomysłów. Najbardziej niepokoił go - bo jego pomysły wprawiały nieraz w trwogę i jego samego -ten by doszukać morskiego potwora wśród któregoś z członków rodu Gangrel. Krótki rachunek wszystkich za i przeciw szybko wykluczył taką opcję.
Niestety, zanosiło się że będzie zmuszony osobiście zaszczycić port swoją obecnością by zbadać resztki tej starej krypy ponownie. Tym razem z pełnym zaangażowaniem...

Odnotował w pamięci wnioski z zaistniałej sytuacji, wraz z uwagą by rozmówić się z pewnym osobnikiem, kiedy tylko będzie ku temu sposobność. Mgnienie oka później, zaczął działać…

-Sternikiem jesteś powiadasz?- poklepał z aprobatą żeglarza, bo do tej rangi młodzieniec urósł w jego oczach.- Służ mi dobrze, jak wybranka twojego serca, a skorzystacie na tym oboje…

Sugestia była skierowana do obojga śmiertelników. Eugenio nigdy nie pokusił się o spętanie służki więzami krwi. Po pierwsze, primo, uważał że jej uroda jest jeszcze nie nazbyt dla niego dojrzała i jeśli miał by to robić, by zachować ją na dłużej, to zrobi to kiedy ta będzie bardziej hm… dorodna. Wtedy będzie dla Eugenio dobrym wyznacznikiem jak wiele z człowieka którym niegdyś był, pozostało w tym martwym ciele które zamieszkiwał jego duchu… Po drugie, secundo, potrzebował do diabła pokojówki, która może nieco roztrzepana, ale jednak będzie miała własną wolę i wbrew jego narzekaniom posprząta, kiedy jego pracownia zacznie przypominać nie laboratorium magistra, a zwykły chlew w jakim żyje większość żaków…

No, ale żeglarz, przeszło przez myśl Eugenio, to inna para ciżm…

Kiedy do wyczulonych ponad ludzką miarę uszu wampira dotarły dogłosy z portu. Poniósł wskazujący palec, w geście uciszającym jak i nie znoszącym sprzeciwu…

Pomijając nieco przeszkadzające podśpiewywania przygłupiego ogrodnika, o którego prawdziwej naturze lepiej nie rozprawiać, dochodzące z altany umiejscowionej u podnóża wieży w której przebywał, Eugenio nie miałbym problemów w odbiorze dobiegających z portu dźwięków...

-Boże!- zajęczał Eugenio, pocierając delikatnie opuszkami palców swoje skronie…-Że mnie tak grzesznego pychą widzisz i nie grzmisz, to rozumie! –perorując, wampir przemieścił się w pobliże swojego tronu…-Lecz że widzisz ten zamtuz i tego nie robisz, tego pojąć ogromem swojego umysłu nie mogę!-…po czym wzdychając, opadł na niego. Opad ten był wyćwiczony latami i nie powstydziła by się go nie jedna omdlewająca ostentacyjnie białogłowa…

-Rosalbo! Rosalbo!- zajęczał, czekając na reakcję dziewczyny.-Przynieś mi co tchu nalewkę z krwi byczej! Nagle w jego oczach pojawił się ledwo dostrzegalny błysk. –Rosalbo, moja dobrodziejko, najwierniejsza służko, jeszcze podaj tę z mojego laboratorium, tą co przed chwilą pieczętowałem!

Kiedy młódka co tchu biegnąc zniknęła w drzwiach pracowni, Eugenio z udawanym trudem zwrócił się do marynarza.-Słabym, gdyż wczorajszej nocy krew swoją upuszczałem, dla zdrowia, gdyż sangwinikiem jestem. Odpoczywać dziś powinienem… mam nadzieję że w podzięce za te wiadomości tak cenne które mi przyniosłeś, pozwolisz się poczęstować jednym z moich medykamentów?

Chłopak wyglądał na nie przekonanego, jednak dodana ciszej, sugestia jakoby oleum które zaraz jego narzeczona przyniesie, poprawi jego wigor i doda więcej animuszu w łożu, wydała się mu wyraźnie ciekawą…

Kiedy Rosalba powróciła, zastała swego pana pogrążonego w wywołanym migreną otępieniu. W zasadzie znała już ten spektakl na pamięć, jednak jakimś cudem, zdawała się za każdym razem na niego złapać…

-Mistrz –Rosalbo zauważyła że jej narzeczony wyraźnie nie zaznaczył „twój mistrz”- odpoczywa. Prosił, byś i mnie poczęstowała tą nalewką…-dodał nieco niepewnie…

Na ustach Eugenio pojawił się dyskretny uśmiech, a jego duch odpłynął, pogrążył się we mgle jaka zasnuła mu obraz. Po chwili opuścił ciszę i spokój swojego laboratorium. Świat wokół niego wyłonił się z onirycznej mgły i wypełnił rozgardiaszem panującym obecnie w porcie...
 
__________________
-Only a fool thinks he can escape his past.
-I agree, so I atone for mine.


Sate Pestage and Soontir Fel

Ostatnio edytowane przez Ratkin : 15-12-2009 o 00:47.
Ratkin jest offline  
Stary 15-12-2009, 20:53   #3
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację


Iblis podczas drogi prawie wcale nie analizował sytuacji, jego umysł pogrążył się w nostalgii na niebem, a niebo jak i inne wspomnienia za którymi tęsknił były niczym – zamkiem na piasku jego własnego szaleństwa. Kilka staj przed twierdzą wampirzycy, minął wieśniaka. Pod nocnym sklepieniem człek wzdrygnął się na widok Malkaviana. Czy to lodowy wiatr towarzyszący jego nieśpiesznej wędrowce czy czarna iskierka, obojętnie. Śpieszny znak krzyża uczyniony przez chłopa, a połączony z panicznym cofnięciem się zirytował Iblis. Mijając go, dłoń z sygnetem mocniej zacisnęła się na uździe.

”Cóż czynisz człowieku? Czemu wywołujesz symbol śmierci mojego Boga? Nie dość klechy pijającego jego krew siódmego dnia, kiedy ten spoczywa?”

Wyprostował się świdrując chyba piwnymi, niosącymi głębię oczyma, drogę przed sobą. Trzydziestoletni, blady mężczyzna posiadał kruczoczarne włosy ścięte wedle mody ubiegłego wieku, a teraz tak radośnie zabawiające się z wiatrem. Do tego zarost uzupełniał postać raczej niewysokiego w rzeczywistości eleganta. Dzisiejszego dnia przystroił się podobnie jak zazwyczaj, lecz teraz wyglądało to jak żałoba w dwóch kulturach. Czarny strój został uzupełniony o białe rękawice jeździeckie, biały kapelusz oraz śnieżnobiały płaszcz. Całość dopełniał złoty sygnet, srebrny wisiorek oraz również srebrny nożyk. Nuta chaosu brzmiała w końskim kroku jak i kierowaniu nim przez właściciela. Natomiast dla umysłu była noc stanowczo spokojniejsza, bez takiej ilości zwidów jak bywało niekiedy.
Jednak teraz spokojna,nostalgiczna wędrówka została niknącym wspomnieniem właśnie. Stał przed obliczem Cykady w twierdzy Oko Zachodu, dla Iblis natomiast była to spuścizna Pajmona, anioła, Potęgi, który to właśnie w młodym świecie pętał wiatr zachodni i wypiętrzał wzgórza. Teraz miał Lewiatana, serafina którego zbrukał Asmodeusza i przez to swym żalu skrył się w wodach.
Teraz zaś Cykada wydawała się starym wężem morskim, w szaleństwie Iblis i on sam miotał się w klatce myśli.

A noc zaczęła się tak pięknie. Spokojnie, mając czas wybudził się w posiadłości rodu da Cunha. Naprawdę wtedy nie obudził się sam, nie obudziła go świadomość księżyca i gwiazd, obudził natomiast zapach baraniej krwi. Drzwi umazane, nieskładnie niechluśnięte niczym tamtej nocy w Egipcie. Czyżby Manfred aż tak obawiał się o Anastazje, że niekiedy szukał sposobu na ochronę? Może tylko lekki niepokój?
Po wyrobieniu go przez Księcia odżyło wspomnienie, fałszywa historia. Samael, Anioł Śmierci był jej posłańcem. Najradośniejszy anioł czerpiący właśnie radość ze światła. Potem na pokutę utopiono go w mroku i kazano pogrążyć się w śmierci, odbierać życiem gasić iskry życia. Być smutnym.

Cykada była dla niego Lewiatanem, a on tonął w tej krwi i zaciskał gniewnie pieść, a płonące pióra wzbijały się ponad krwawym morzem. Gniewny on był na księcia, za to, że i on kazał mu być posłańcem i narzędziem. Tak jak nienawidził tych wszystkich którzy nieśli niewolę swym braciom, tak i siebie musiał nienawidzić. Krew trochę przymarzała od chłodu Iblis.

-Kiedy raz ból Ci zadano, pogrążyłaś się w smutku, uciekłaś w morza i oceany, z dala od tego świata. Mówię i przekazuje, że książę zakazuje Ci puszczać ląd. Naprawdę zaś pragnie abyś mnie rozszarpała. Sam bym to zrobił, jednak i ja znam ten rodzaj bólu, siostro. Rozkosz największa w sprzeciwieniu się planom oprawcy.

-Nie nazywaj mnie siostrą, potomku mordercy, nic nas nie łączy. - Oczy jej pociemniały z gniewu, z ust wysunęły się wąskie jak sztylety zęby. .

-Niechaj Ci będzie do końca świata wolność. On zabronił Ci opuszczać ląd. Ja natomiast oferuje przysięgę, że nigdy przeciw tobie się nie zwrócę. - Iblis uklęknął, zamilkł. Pióra się zatrzymały, jak zatopione w bursztynie. -Dziś się napiję i przyjadę w trzech kolejnych nocach. Spełniam powinność mej krwi.

Wężowe sploty znieruchomiały, zęby wampirzycy schowały się za czerwonymi wargami. W jej uśmiechu był cień tego z jaskini... - Chodź, pokażę ci cuda tamtego świata!... Iblis próbował zrzucić z siebie cudze wspomnienia, tak jak odrzuca się nachalną rękę ladacznicy. Aurana! Aurana! - głos pełen ekstazy, głos pełen miłości rozbrzmiewał mu pod czaszką. I kiedy oderwał od siebie ostatnie kłaczki myśli i obrazów, kiedy rzekł już sobie twardo - nie do mnie się uśmiecha, nie mnie trzyma za rękę, nie moje to myśli i nie moje uczucia, poczuł na gardle silny ucisk.Poderwała go z klęczek jednym szarpnięciem, cisnęła o ścianę, a kiedy, oszołomiony, podnosił się na nogi, była już przy nim. Oparła dłonie o jego pierś, jej włosy były mokre i czuć je było solą.
Próbował powstać ustać na nogach i powstał chwiejnie, niczym szarpany przez sztorm budzącego się do życia oceanu. Pióra żwirowały, czarne i również szarpane wichurą. Najpierw, stojąc, próbowali wysmakować ostatnie krople krwi w rozciętych ustach ustach, wyłapać nad natłokiem wieków składanych wspomnień, coś bardziej składnego. Kiedy to skończył, spojrzał na wampirzycę. Nie szumiała głowa, lecz szumiało serce. I tylko w niepewności przyglądał się o co chodzi i cóż on czuje.

- Przyjdziesz jutro, albo cię znajdę i zabiję. Być może zabiję cię i tak, bo nie widzę, byś był godzien stąpania po tej ziemi. Ale jeśli nie przyjdziesz, zabiję cię na pewno - wyszeptała mu prosto do ucha. - Jeśli sądzisz, że książę nie wpuści mnie do miasta, jesteś w błędzie. Przyjdziesz, bo wiesz, że ja zawsze dotrzymuję słowa. Celestin również to wiedział.

Po słowach Cykady nastał spokój w martwym umyśle Iblis. Malkavian starł z ust krew, jej i swoją, ostatnie chwile smakował się w ten smak, cudownej esencji życia Wraz z bukietem smaku przyszło, czego oczekiwał. Obraz, wizja.

Ten szczupły mężczyzna o nerwowych ruchach, o czerwonym znamieniu szpecącym twarz w oczach Cykady był piękny jak grecki bóg. Siedział tu, na skórach przed kominkiem, ignorując buchające płomienie. A może ogień był tak ostry tylko we wspomnieniu wampirzycy?
-Wiem, że byłabyś rada zobaczyć go martwego - Celestin nie patrzył jej w oczy, uciekał wzrokiem.
-Byłabym rada zobaczyć go rozpiętego na łożu tortur - uściśliła Cykada.
-Ale będziesz go chronić, tak jak ja chroniłem Sokoła.
-Sokół nie żyje, a ty prosisz o zbyt wiele.
-Ja nie proszę, Aurano - w głosie Celestina gasły ostatnie płomyki miłości, jego oczy płonęły. - Ja rozkazuję.”


Nie pozwolił drgnąć twarzy, kiedy ostatecznie użal uspokojoną, a zarazem groźną Cykadę-Lewiatana, morskiego węża drzemiącego tylko aby ponownie zbudzić sztormy. Pośpiesznie opuścił salę, a za sobą widział tylko moc czarnych piór, spalonych i wciąż żarzących się, a przy tym rozświetlających ciemności. W oczach Iblis było to istna twierdza morskiej otchłani, kiedy ciemność miała być czysta, to było przesiąknięte wodą, szlamem i wilgocią. Kiedy upadli czekali w ciemności, a niektórzy w ogniu – ona miała swe prywatne, morskie piekło. Schodząc na dół, wsłuchiwał się w muzykę szumu wody i strumieni ze ścian, gładził dłońmi wilgotnych murów czując rzekomy szlam i wodorosty. Kiedy już znalazł się na dworze, był wielce smutny. Smutek emanował, wyszedł wraz z mroźnym wiatrem, kiedy odbierał konia jego dłonie wydawały się wyciosane z lodu. Nawet namacalne zło przycichło, uspokoiło się. Odjeżdżając do księcia, wpierw powoli, mówił.

-Cóżże uczynili z naszym rodzajem? Jeśli kiedykolwiek przyjdzie czas, ze znowu Boże weźmiesz mnie na ręce, powiem dlaczego to robię. Pokaże na nią i na naszego Księcia. Powiem, że padalców trzeba niszczyć, kiedy ktoś sprzeniewierza się i swojemu rodzajowi i swym własnym zasadom – przerwał na chwilę. -Trzeba płacić tym samym. Za trzydzieści srebrników, trzydzieści, a teraz do Księcia. Ma Księgę Tajemnic, a nie chce jej użyć

Spojrzał za siebie, a ujrzał wielką falę wody zmierzająca ku niemu. Pognał konia co sił, ku miastu i na spotkanie księcia, uciekając przed złudzeniem. Czy krzyczał? Nie, był zbyt perfidny – miał nadzieje na nowy potop.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 15-12-2009, 22:29   #4
 
Avaron's Avatar
 
Reputacja: 1 Avaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetny


Giordano zamarł na czas nie dłuższy niż dwa uderzenia żywego serca, albo i połowę tego. Zamarł sparaliżowany straszliwym lękiem. Nie przeraziła go broń żołdaków ani rozgrywająca się wokół walka. Tego był zwyczajny i nic mu to nie przeszkadzało. Strachem zdjęło go, jak łatwo, ot z byle zachcianki, jeden człowiek może drugiemu zabrać życie, a nawet i więcej niźli życie. Ledwie sekundę trwała ta refleksja, lecz spadła nań niczym grom. A wraz z ową myślą nadeszła wściekłość. W krwawym rozbłysku znikło wszystko, złością zapłonęło martwe ciało tak silną, że aż ludzką.

- Figli di puttana! - Zakrzyknął Giordano i skoczył wyszarpnąwszy zza pasa sztylet. - Pożałujecie!




W jego stronę pomknęły ostrza halabard prowadzone sprawnymi rękoma żołnierzy. Giordano niesiony swą wściekłością był niczym ogień, a jak zranić można ogień? Przemknął miedzy ostrzami na spotkanie jego ciała nagotowanymi i z siłą, jakiej żołnierze po nim spodziewać się nie mogli, zaatakował. Cięcie i unik, za nim pchnięcie, które posłało żołdaka na bruk ulicy, rzężącego niczym zarzynana świnia. Mawiali Rzymianie: "Cięcia zostawiają kaleki a pchnięcia trupy", a Giordano nie chciał by ci żołdacy przeżyli, chociażby w kalekiej formie. Przerażeni szybkością i wściekłością ataku strażnicy przywarli do siebie, chcąc odpędzić napastnika. Lecz Giordano nijak odpędzić się nie dał. Wskoczył między nich, z nadludzką prędkością ciosom halabard się wymykając, by nieść śmierć potworom w ludzkich skórach. Z nagłego zamieszania, jakie Giordano wywołał, wytoczył się jeden z nich, za przebity bok się trzymając. Po chwili niedługiej kolejny do niego dołączył, wyjąc niczym potępieniec a z miejsca, gdzie niegdyś jego błyszczało oko, lała się teraz szara maź, z krwią zmieszana. Ostatni był ospowaty. W przerażeniu rzucił na bruk halabardę i uciekać począł ku towarzyszom. Jednym susem, niczym lew albo inny kot drapieżny Giordano go dopadł i za kark schwycił w stalowym uścisku martwych ramion.

- Pomiłujcie panie, błagam! - Wydyszał żołnierz z trudem.

- Nie ma litości dla bestii! - Wysyczał Giordano mocniej ściskając szyję mordercy. - Jesteś jak wściekły pies i tako zdechniesz...

Trzasnął kark niczym sucha gałąź, a pełne przerażenia oczy strażnika rozwarły się szerzej i zgasły. Giordano precz truchło rzucił, z obrzydzeniem krzywiąc swoją twarz. Od ulicy nadbiegali kolejni strażnicy. Młodzieniec gotów już był skoczyć ku nim i w wir walki dać się ponieść, gdy do jego uszu dotarł szloch ściszony. Cyganka kwiliła ledwie słyszalnie, po sukni okrwawionej dłońmi wodząc. Opadło z niego szkarłatne szaleństwo, porwał kobietę w ramiona i biegiem ruszył, by wynieść ją jak najdalej od chaosu bitwy.



Zatrzymał się w cieniu murów kościoła świętego Jakuba, patrona żeglarzy. Ułożył płaczącą niewiastę na własnym płaszczu, blada była niczym oblicze księżyca. Nie znał się na medycynie, lecz rozum mu podpowiadał co się stało. Krwawienie nijak nie chciało ustąpić a on nie wiedział, jak takie rany przewiązać. Nie było to pchnięcie noża czy też inna rana od żelaza, na których wiedza Giordana dotychczas się skupiała. Tedy po chwili namysłu przykląkł nad kobietą i dobył swego sztyletu:

- Jeśli jest coś warte zachowania na tym świecie... - Rrzekł przeciągnąwszy zimnym ostrzem po swoim przegubie. - to jest nim twój taniec, nieznajoma. Niech się stanie...

Krople ciemnego szkarłatu poczęły padać na twarz pięknej cyganki...
 
__________________
"Co będziemy dzisiaj robić Sarumanie?"
"To co zwykle Pinki - podbijać świat..."
by Marrrt

Ostatnio edytowane przez Avaron : 15-12-2009 o 23:01.
Avaron jest offline  
Stary 16-12-2009, 19:39   #5
 
Token's Avatar
 
Reputacja: 1 Token ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumny
Dante trwał przy ciele eremity. Niewzruszony niczym posąg, wpatrywał się w niebo. Tak jak przed laty, w dniu kiedy po raz pierwszy wpadł w czułe objęcia nocy. Kiedy zstąpiła na tą samą ziemię, po której i on stąpał. Rzuciła mu do stóp wszystkie skarby świata. On zaś w podzięce ofiarował jej tylko miłość i zawód. Bez chwili wahania oddałby żywot za jeszcze jedno jej tchnienie. Nie posiadał jednak takiej mocy. Tęsknota za choćby jednym spojrzeniem sprowadziła na niego szaleństwo tak wielkie, jak wielka była jego rozpacz po stracie matki. Czyż to nie ta ziemia, na której stał w owej chwili, wyrwała go ze szponów bestii? Doprawdy dziwna i tajemnicza to kraina, z której pochodzą anioły, a ludzie potrafią potęgą ośmieszyć dzieci Kaina.


Niebo było tak piękne tej nocy. Rozpostarło ramiona, kusząc ducha franciszkanina, tak desperacko nadal trzymającego się doczesnego świata. Choć dla niego pozostały tylko piekielne otchłanie i nie przyjdzie im skrzyżować swych dróg ponownie. Sorel wiedział, że ów człowiek pozostanie w jego pamięci na zawsze. Wyciągnął jedną rękę ku niebiosom. Choć dziś nie było na niej krwi i błota. Każdy pozostały szczegół, zdawał się być niczym lustrzane odbicie przeszłości. Wtenczas pragnął wydrzeć dla siebie sam księżyc. Choć kto wie, być może w istocie sięgał po gwiazdę skąpaną w błękicie, o której jeszcze przed momentem prawił klecha. Być może i dzisiaj po nią sięga, choć ta zmyślnie umyka jego oczom. Może też nie jego los objawił się zmarłemu? Któż posiadł wiedzę tak wielką, by móc odpowiedzieć na to pytanie? Próżno szukać - Dante westchnął i posłał ku niebiosom ostatnie spojrzenie. Lecz nie by wypatrywać spadających gwiazd, miast tego pokłonił tylko głowę.

Nim ostatecznie opuścił wzrok ku skąpanemu w granacie lądowi, do jego uszu dobiegł nader niespodziewany dźwięk. Gdy spojrzenie powędrowało za końskim rżeniem, kainita zdolny był dostrzec jeźdźca. Nie spieszył się. Zdawało się jakby każdemu ruchowi, powietrze stawiało niezwykły opór. Kiedy na powrót zmienił się w nieruchomą statuę, zlustrował uważnie nieznajomego. Nie minęła długa chwila, a Dante pojął kim jest ów przybysz. Poczuł jakby smak krwi w ustach, a miecz przy pasie zaciążył złowrogo. Znał ich dobrze, psy ze wschodu, zabójcze cienie, przemykające nocami pośród ciał swych ofiar. Znał ich z opowieści Pauli. Znał ich też z zapachu krwi, która na zawsze splamiła jego ostrze. Dziś i ono zwęszyło ofiarę, powrócił głód.

- Witaj nieznajomy - mówił cicho, niemal niesłyszalnie. Nadal lawirując pomiędzy światem śmiertelnych, a tym który spłodziły jego własne myśli. Nie zważał na to, czy ktokolwiek byłby zdolny dosłyszeć wypowiadane przezeń słowa.

Wiedział, że to nie miejsce i czas na walkę. To niebo widziało już śmierci ponad miarę i choć Dante wielokrotnie czynił to w przeszłości. Dziś nie będzie rozpieszczał kostuchy. Miast tego otoczył przybysza swymi myślami. Trwał tak przez chwilę. Próbował dojść, czyje to żałosne jestestwo sprowadziło do pięknego Ferrolu Saracena. Nie przybył po niego, miast wdawać się w dysputy, dawno skrzyżowali by w owym wypadku ostrza. Tak się jednak nie stało. Kto wie, być może podobnie jak jego przed laty. Tak i owego człowieka wschodu długa wędrówka rzuciła w otchłań szaleństwa. Jakże inaczej mógł wytłumaczyć jego pragnienie stawania z nim do otwartego pojedynku. Obłąkaną bestią można było jednak nazwać rumaka, który przyniósł go w te strony, nie zaś nieznajomego.

Przyszło mu też myśleć. Coby to było, gdyby tak rzucić przyozdobioną grymasem agonii głowę zabójcy pod książęce stopy. Jakże ucieszyłby oczy Sorela, widok pogrążającego się w swym obłędzie Labrery. Całą domenę obróciłby w popiół, byleby tylko odnaleźć winowajcę. Być może postąpiłby słusznie. Przybycie tak niechcianego gościa, było wszak informacją, że ktoś postanowił ukrócić polityczne zaczepki i przejść do czynów. Brujah wiele lat wyczekiwał tej chwili. Nie w jego interesie było więc powstrzymywanie kogokolwiek. Brak mu było miłości i szacunku wobec jakiegokolwiek kainity, który obrał za swój dom Ferrol. Nie dbał więc o to w czyich plecach swe schronienie znajdzie ostrze Saracena. Ręką wskazał nieznajomemu drogę.

- Winnyś wiedzieć, że złe to miejsce dla ludzi z twych stron. Szaleństwo księcia sprowadziło śmierć na tobie podobnym. Ciebie też dosięgnie, jeśliś na tyle głupi by nie uciekać z tej ziemi póki jeszcze możesz.

Kiedy skończył mówić. Tak jak zniknął głos, tak i uwaga jaką obdarzył nieznaną postać. Zapragnął by odszedł, pozostawiając po sobie tętent kopyt grzmiący w oddali. Pozwalając Dantemu na powrót oddać się rozmyślamiom. Raz jeszcze skupił się na eremicie. Nie interesowały go jednak zioła i garść złota. Pojęcia nie miał jakież sekrety skrywała księga, której strzegł dla niego pośród tego odludzia.
 

Ostatnio edytowane przez Token : 16-12-2009 o 23:28.
Token jest offline  
Stary 17-12-2009, 19:31   #6
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Chaos jest czymś pięknym... Tłum ludzi się szamotał, ktoś walczył, ktoś krzyczał... Jak zwierzęta podczas pożaru. Zawsze tak się dzieje gdy ludzie i Kainici tracą panowanie nad sytuacją, nagle przestają rozumieć o co chodzi.
Młody cygan stał oparty o balustradę i się lekko uśmiechał. Palec wskazujący lewej dłoni delikatnie gładził czerwoną róże wpiętą w koszulę. Wodził po delikatnych płatkach, badał zieloną łodygę i zatrzymywał się na kolcach. Pod leciutkim naciskiem te nie ulegały, wręcz przeciwnie odkształcały skórę palca po to by ją przebić. Kropla wampirzej krwi spłynęła powoli po łodydze i zatrzymała się na jej końcu. Zatrzymała się tylko po to by po chwili spaść na kamienie i się o nie rozbić.
Cygan westchnął patrząc na tłum ludzi. Widział podobną sytuacje z dziesięć lat temu. Ba! Sam był w jej centrum. Był wśród marynarzy i robotników portowych gdy Ci ruszyli przeciwko władzy, przeciwko za wysokim cłom i "ucisku klasowemu". I twarz cygana znowu się zmieniła pod wpływem wspomnień, smutek został zastąpiony uśmiechem. Przypomniał sobie jak mówił o równości, o powstaniu chłopstwa... Nawet najbardziej naiwny Zelota nie powinien w to uwierzyć jednak prosty lud w przypływie złości jest wstanie uwierzyć we wszystko. Szczególnie gdy prowadzi go jeden z nich. Saban pamiętał doskonalę tamtą noc, chaos, krzyki, walki uliczne, płonące statki i magazyny... Coś pięknego.
Szarlatan odwrócił się powoli i spojrzał na Nosferatu. Wyglądali jak przeciwieństwa. Niski, chorobliwie chudy mężczyzna o szarej twarzy wzbogaconej włosami w najmniej odpowiednich miejscach silnie kontrastował z młodym i przystojnym cyganem, który nijak nie przypominał wampira. Pierś cygana unosiła się w oddechu a śniada cera nijak nie przypominała spokrewnionego. Właściwie trudno było coś więcej o nim powiedzieć. Nos nie był ani za długi ani za krótki, nie przypominał ni haczykowatego nosa wiedźmy ni bulwiastego nosa bogatego kupca. Oczy o niezidentyfikowanym ciemnym kolorze niektórzy określali jako brązowe, inni jako piwne czy szare. Również ciemne włosy był z gatunku tych ni to długich ni to krótkich. Jednym słowem wyglądał jak przeciętny cygan i tak również się ubierał. Kolorowe ubrania, chusta zawiązana pod szyją...

Wzrok Sabana spoczął na szachach i stosiku monet leżącym nieopodal. Nigdy nie lubił tej gry, nigdy nie był dobrym strategiem. W życiu nie chodzi wszak o to by planować wszystko wyprzedzeniem a by odpowiednio reagować na to co przyniesie los. Bardziej od zmysłu szachisty przydawała się twarz wytrawnego karciarza.

Gdy cygan się odezwał głos miał spokojny, lekko leniwy.
-Nie martw się drogi Jokanaanie, zachowanie naszego księcia jeszcze o niczym nie świadczy a noc się nie skończyła. Nie rozstrzygajmy więc tak szybko naszego zakładu.
Cygan uświadomił sobie, że Nosferatu patrzy gdzieś ponad jego ramieniem. Odwrócił się powoli i ponownie oparł o balustradę. Parsknął śmiechem widząc głupotę jakiegoś młodego syna Kaina, który przyśpieszając swoje reakcje mordował strażników. Rzemieślnik, Zelota lub Saracen. Sądząc po bladej cerze (bo przy szybkości tamtego nie można było mówić o rozpoznaniu rysów twarzy) trzecia opcja wydawała się mało prawdopodobna.
Dobry humor jednak prysł z twarzy Sabana gdy zobaczył leżącą nieopodal Dorloes. Zakrwawiona suknia, pobladła twarz. Gdyby wampir posiadał ciągle bijące serce te by zamarło. Nikt nie lubi gdy ktoś mu psuje ulubioną zabawkę.
Wampir na dole się zatrzymał. Saban patrzył z niedowierzaniem na twarz młodzika, którego Doroles wcześniej okradła. Niedowierzanie nie trwało długo, trzeba było działać. Jednak szarlatan nie mógł sobie pozwolić na zeskoczenie na dół, to byłoby takie chaotyczne... Owszem chaos jest czymś dobrym ale gdy dzieje się wokół. Nie wolno nigdy działać pod jego wpływem.
Cygan odwrócił się i spojrzał na trędowatego, który z zaciekawieniem oglądał spektakl jaki dawał nieznajomy.
-Przekaż swojej drogiej żonie moje przeprosiny, jednak jak rozumiesz sytuacja tego wymaga... Z najwyższą przyjemnością odwiedzę Was jeszcze i przedyskutuję co też morze wyrzuciło dla naszego księcia.
Skłonił się lekko swemu gospodarzowi, odwrócił się z gracją tancerze i opierając prawą rękę o balustradę przeskoczył. Pierwsze piętro nie było jakąś trudną przeszkodą nawet dla śmiertelnika, co dopiero dla wampira. Niestety Saban skoczył dość niefortunnie i się zachwiał. Nim odzyskał równowagę zniknęła zarówno Doroloes jak i nieznajomy wampir, sądząc po nadludzkiej szybkości i sile Zelota. Na całe szczęście nie był sam. Zobaczył plecy Mihaiła, który przepychał się między ludźmi. Szybko znalazł się przy nim zręcznie lawirując wśród tłumu. Położył rękę na ramieniu młodego cygana, ten odwrócił się z ręką na nożu.
-Spokojnie. Gdzie poszli?
-W tamten zaułek.
Razem pobiegli w kierunku w którym znikła ich towarzyszka i nieznany Brujah.

Zaułki Ferrolu przypominały istny labirynt. Szansa na znalezienie kogokolwiek była niewielka. Tak też dwóch cyganów kręciło się przez dobrą chwilę bez rezultatu. Dopiero krzyk dobiegający z jednego z zaułków powiedział im gdzie mają się kierować. Puścili się tam biegiem, czas działał na ich niekorzyść. Przebiegli zaułek, potem drugi i wybiegli przy kościele świętego... W zasadzie Saban nie interesował patron kościół, szczególnie gdy zobaczył co się dzieje pod jego murami.
W cieniu krzyża wampir poił leżącą Doroles własną krwią. Dziewczyna próbowała się bronić ale silne ręce sprawnie jej to uniemożliwiały. Saban ocenił sytuacje w mgnieniu oka. Połączył fakty i przeszedł do działania.
-Co się tu dzieje Zeloto?
Wampir (sądząc po karnaci włoch) nie mówiąc nic spojrzał na obu cyganów z uwagą. Saban z nie mniejszą uwagą zauważył, że nieznajomy trzyma sztylet o wąskim ostrzu.
-Ta kobieta została ciężko raniona w zamieszkach. Uratowałem ja z tumultu i wyrwałem z objęć śmierci.
Po sekundzie dodał ściszonym głosem:
-Wywarłem tez zemstę...
Cygan skinął głową, mężczyzna wydawał mu się jeszcze rozgorączkowany walką. Saban najchętniej przyjrzałby się Doroloes ale dziewczyna była prawie całkowicie zasłonięta przez barczystego syna Kaina.
-Jestem za to wdzięczny ale ta kobieta została nakarmiona już wcześniej krwią dziecka Kaina. Wiesz co to oznacza?
-Należała do Ciebie?
Włoch zmarszczył brwi i ze zdziwieniem spojrzał na leżącą kobietę. Wstał przy okazji, dzięki czemu cygan mógł zobaczyć w jakim stanie znajduje się tancerkę. Krwawa plama na sukni nie wróżyła za dobrze.
-Piekło i szatani! Nie wiedziałem...
Cygan skinął powoli głową.
-Wiem o tym. Jestem wdzięczny za okazaną jej pomoc i nie chowam urazy. Grzech popełniony nieświadomie nie jest grzechem.
Młody Włoch skłonił się lekko.
-Wdzięczny ci jestem, lecz od swych czynów odżegnywać się nie miałem zamiaru. Wierze, ze będzie żyć dzięki temu co ode mnie otrzymała. Lecz i tak będzie potrzebna jej pomoc i opieka, mam nadzieje ze tej jej nie odmówisz.
Cygan podszedł do kobiety, plama krwi w okolicy podołka wskazywała jasno na naturę obrażeń.
-Poroniła?
Cichy szept cygana był pełen niedowierzania, nie przypuszczał, że dziewczyna jest w ciąży.
-Nasza krew może jej nie wystarczyć.
Szarlatan wyglądał na zasmuconego i zrezygnowanego.
-Bóg dal, Bóg zabrał...
Zaraz po sentencji Zelota zaklął coś po włosku.
-Psy nie ludzie! Kim byli ci złoczyńcy, którzy ja napadli?
Cygan uznał, że pytanie Brujaha może poczekać.
-Znam kogoś kto jej może pomóc. Poczekaj chwilę Zeloto.
Odwrócił się do swego towarzysza, który do tej pory stał i niepewnie przyglądał się dwójce wampirów.
-Mihai, pobiegniesz teraz go gospody i poprosisz moich przyjaciół by posłai po panią Grazianne.
Cygna skinął głową i odbiegł. Saban przykucnął przy tancerce. Gdy się odezwał jego cichy głos emanował spokojem.
-Doroloes. Spokojnie. Jestem tu. Zabiorę Ciebie do lekarza. Najlepszego.
Nie odwracając się odpowiedział Włochowi.
-Strażnicy. Książę zamknął miasto i port.
Zelota syknął z cicha i rzekł do cygana:
-Nie będę już się wtrącał w sprawy wasze i tego miasta. Chce jedynie jeszcze odzyskać jedynie list jaki mi zabrała i ruszam do gospody.
Cygan powoli podłożył rękę pod plecy roniącej kobiety a drugą pod kolana. Podniósł ją ostrożnie. Lata praktyki podczas, której był stawiany w różnych sytuacjach sprawiły, że nie zdradził się przed Włochem żadnym ruchem.
-Jestem jednak Tobie Zeloto coś winny. Pozwolisz, że się odwdzięczę? Muszę Ciebie również prosić o wybaczenie ale nie będę teraz szukał Twego listu. Jeśli chcesz możesz udać się z nami ale nie będę tracił czasu gdy jest zagrożone jej życie.
-A niech to wszystkie morskie demony rozedrą... Mam przed sobą wszystkie noce tego świata, wiec prowadź i pozwoli, że ci pomogę...
Cygan skinął głową, widać było, że nawet ta drobna kobieta mu ciąży. Nie należał widocznie do najsilniejszych. Ostrożnie przekazał kobietę Włochowi.
-Narobiłeś Zeloto dużego ambarasu. Książę bez wątpienia zaprosi Ciebie na rozmowę. Pozwolisz, że w ramach rekompensaty będę Ci towarzyszył? Znam się księcia i może będę wstanie Ci pomóc. Nikt nie lubi gdy nieznajomy morduje mu ludzi i przeszkadza w wykonywaniu rozkazów.
-Gdy wysyła się bezmyślnych siepaczy miedzy ludzi, należy liczyć się z ofiarami...
Nastała chwila ciszy, którą zdecydował przerwać Brujah.
-Pierwej jednak chce spotkać się z kobieta, do której adresowany był mój list. Zwie się Salome i jeśli nic nie zmieniło się przez ostatnie lata, posiada w tym miesicie gospodę...
Cygan skinął głową.
-Gdy zaczęło się to pożałowania godne zajście właśnie gościłem u niej i u jej męża. Tak więc po drodze nam. Co sprowadza włoskiego Zelote do naszego miasta jeśli można wiedzieć?
Saban nie dał jednak szans na odpowiedź dla swego rozmówcy.
-Ach! Wybacz ten nietakt. Zwę się Saban i zajmuję się... Właściwie to zajmuję się odpoczynkiem i zabawianiem swoją obecnością wielkich tego małego świata jakim jest Ferrol.
-Giordano di Strazza.
Blade usta wykrzywiły się w uśmiechu.
-Sprowadza mnie tu głód świata i potrzeba wypełnienia swej nieśmiertelności treścią. Szukam właściwych pytań do zadania, a gdy je znajdę pewnikiem zapragnę poznać odpowiedzi...
Cygan roześmiał się przyjaźnie i w ten sam sposób spojrzał na Zelote.
-Czyżby Salome znała treść tych pytań?
- Kto wie gdzie można znaleźć pytania? Szukam wszędzie pełen nadziei, ze je odnajdę.
-Znam w tym mieście wiele osób. Jeśli mógłbym pomóc...
Giordano roześmiał się i rzekł:
- W poszukiwaniu pytan najwazniejsze jest to... By odnalezc je samemu.
-Samemu... Samemu...
Szarlatan chwilę smakował słowo.
-Nie zawsze. Czasem ktoś musi Ci pomóc. Wskazać drogę...
-Z całym szacunkiem...
Włoch przez dłuższą chwilę mierzył go wzrokiem.
-Czy sadzisz, ze jestem na tyle naiwny by za przewodnika wybierać jednego z oszustów? Zaprawdę wole przejść ta drogę samemu, niźli podążać za iluzjami.
Saban pokręcił głową.
-Nie Giordano. Sądzę, że nie jesteś naiwny i dlatego wybierzesz odpowiedniego przewodnika. Ponieważ pozory mogą mylić a stereotypy okazać się kłamstwem. Myślę, że niedługo się przekonasz kogo lepiej wybrać na przewodnika. Ravnosa niezamieszanego w politykę miasta czy kogoś kto już stoi po jednej ze stron barykady i się jej usilnie trzyma. Bo nikt nie da sobie rady w pojedynkę i każdy potrzebuje przewodnika. A już niedługo się przekonasz czy warto stosować się do moich rad. Bo znając naszego impulsywnego księcia jeszcze tej nocy staniesz przed jego obliczem. Kwestia czy sam czy z przewodnikiem, który pomoże Ci uniknąć losu biednego Celestina...
-Zobaczymy...
Saban uśmiechnął się, wiedział, ze Włoch niedługo przekona się kogo lepiej obrać na przewodnika. Milczeli aż do gospody, co zresztą długo nie trwało, jeden z zaułków wychodził wprost na port a tym samym przybytek trędowatych. Walki ciągle trwali a ktoś mógł zapamiętać Zelote, do tego plamy krwi budziły niezdrowe zainteresowanie. Saban skupił się by je zamaskować oraz zmienić wygląd swego towarzysza i Doroloes.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]

Ostatnio edytowane przez Szarlej : 18-12-2009 o 14:56.
Szarlej jest offline  
Stary 18-12-2009, 16:24   #7
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Posłuchaj zatem, Gaudimedeusie, mych słów dla Ciebie ostatnich, słów ostatnich przed ostatnim pożegnaniem, słów wieńczących lata twych nauk, mego ostatniego dla Ciebie wykładu. Posiadłeś wiedzę gromadzoną tu przez lat setki, tu, ode mnie i od innych, w tych starych murach nie możesz dowiedzieć się już niczego więcej. Poza jednym, mój przyjacielu. Poza rzeczą, którą przekażę Ci na koniec, jako ostatni podarunek, jako ostatnią radę, jako ostatnie ostrzeżenie, jako ostatni drogowskaz. Całe me doświadczenie z żywota całego, chciałbym objawić Ci nie w formule tajemnej, nie w odkryciu nowym, nie w twardych logiki przykładach, nie w wiedzy starożytnej a zapomnianej. Ale w prostych strofach poezji…

"Są prawdy, które mędrzec wszystkim ludziom mówi;
Są takie, które szepce swemu narodowi;
Są takie, które zwierza przyjaciołom domu;
Są takie, których odkryć nie może nikomu."


Milczeć…

Co się w ogóle da powiedzieć, da się powiedzieć jasno. O czym nie potrafi się mówić, o tym należy milczeć. Tutaj milczeć można było tylko, milczeć było trzeba. Albowiem jednym tylko rzecz ta, widoma na nieboskłonie, być mogła… Wolałby mylić się po stokroć, wolałby by obliczenia jego uprzednie mylne dokonanymi zostały, jednak zgodnie z horoskopem wszystko zmierzało nieuchronnie ku nakreślonemu przez rękę gwiazd porządkowi. Czarna otchłań kosmosu też zdawała się trwać przez eony w milczeniu, lecz to akurat iluzją jeno było, bo szeptała ona tym, którzy umieli czytać tajemne jej znaki.

Milczeć, ale komu.

Co da się powiedzieć, nie da się powiedzieć jasno każdemu. Milczenie przybiera różne barwy, bywa na przykład jedynym słusznym rozwiązaniem jako zdawało się teraz. Milczenia sztuka, myślał, niezbędną jest zazwyczaj w przyjaźni i miłości. Jak teraz, niezbędna jest we władzy sprawowaniu, by ten, który wieści straszliwe dla siebie posłyszeć by miał, w szale znacznie większe negatywne następstwa dla wszystkich i siebie by ściągnął. Tak więc nie przemilczaj tego, o czym należy powiedzieć, Manuelu, ale nie mów tego, o czym należy milczeć.

Milczał.

Oko, dzięki niezwykłemu temu przyrządowi, który zbliżał je do niebios, zwrócone było na obiekt niebieski. Choć wizjom magicznym efekt ten był bliski, innym prawidłom on podlegał, a przecież dla zwykłego chleba zjadacza nie było między tymi sferami żadnej różnicy. Prawidła odbicia, myślał Gaudimedeus nie opuszczając ani na tchnienie obserwacji, teoryje zwierciadeł płaskich oraz wypukłych, powierzchnie wklęsłe i stożkowe, światła załamanie… Ptolemaeus więc znowu, i nauki jego, iluż to dziedzin myśl jego dotknęła, znak swój na ich postępu zwiastunem będący ostawiwszy…
Myśli te przebiegały jednak jak spłoszone jelenie, bezwiednie, tło jedynie dla innych stanowiwszy, bo umysł astrologa zogniskowany był na czym innym zgoła, niczym właśnie myśliwiec tylko na jednej ofierze upatrzonej, bez zainteresowania dla innej czmychającej zwierzyny, wzrok skupia.

Poruszała się. Gwiazda, mówią. Ignorancja nie jest ich przewiną. Gwiazdy nie poruszają się w oczywistej relacyi do gwiazd innych na naszym nocnym niebie… Jakże jasny promień wiedzy rozświetla iluzje rozbijając je w nicość, tak jak światło słoneczne obraca w nicość nasze martwe ciała… Stąd gdzie jesteśmy, gwiazdy zdają się wędrować po niebiesiach, ale zawżdy w jedną stronę tylko, od wschodu ku zachodowi. Dzieje się tak na skutek wielkich obrotów, myśl o których ogromie może nawet w szaleństwa odmętach pogrążyć umysł niewprawny.
Tutaj jednak o żadnej zwykłej gwiazd wędrówce nie mogło być mowy, nie trzeba było do tego nawet żadnych obliczeń. Z wiedzy, którą do tej pory posiadł Gaudimedeus, wyłaniała się, niestety, tylko jedna ewentualność. Mógł mieć tylko nadzieję, że było to jednak coś innego, póki co należało przyjąć najbardziej prawdopodobną wersję. Najbardziej złowróżbną…

Przetarł zmęczone oczy, te które już tyle lat służyły wiernie gwiazd wypatrywaniu. Dłoń opatrzona matowym, jednobarwnym sygnetem puściła powoli lunetę osadzoną na stalowym wysięgniku. Gaudimedeus podniósł się i obrzucając jeszcze spojrzeniem stojące nieopodal astrolabium opuścił obserwatorium.
Stukanie podeszw astrologa o drewniane, spiralne schody dobiegało uszu strażnika, który siedział na samym dole biblioteki, tuż przy drzwiach prowadzących jeszcze niżej. Jak każdej nocy popatrzył znudzony wyżej, na Gaudimedeusa przechadzającego się to w górę, to w dół rdzenia przypominającego szyb górniczy. Szyb ten jednak posiadał solidny żelazny trzpień i opasany był metalowymi prętami ułożonymi rękoma rzemieślników w ozdobne kształty: cała misterna struktura z metalu przytrzymywała w swym środku dziesiątki drewnianych, ułożonych spiralnie stopni. Tędy to właśnie poruszał się astrolog, od czasu do czasu wychodząc z rdzenia krótkimi pomostami wiodącymi prosto do okalających szyb ścian pokrytych w całości półkami. Półki mieściły dziesiątki, może nawet setki ksiąg, czasem zabezpieczonych w tubusach zwojów i tam to sięgały raz po raz dłonie astrologa, wyciągając z namaszczeniem kolejne tomy. Jak co noc, pachniało starymi pergaminami i wszędobylskim kurzem, z którym bezskutecznie usiłowano walczyć.
Strażnik zdziwił się nieco, gdyż zazwyczaj mag sięgał po wybraną już wcześniej pozycję i udawał się z nią do czytelni. Do przytulnej czytelni, względnie do pięknego pokoju, na którego ścianie wisiał zwój z paryskiego uniwersytetu opatrzony imieniem astrologa i glosą Maximus Astrologorum, gdzie to Manuel zwykł przyjmować klientów. Dziś jednak Mistrz krążył w górę i w dół, zaglądając pobieżnie do wielu woluminów i odkładając je zaraz na powrót na swoim miejscu.
Niestety, przewidywania astrologa znów miały się ziścić: podręczna biblioteka, choć zawierała wiele prawdziwych białych kruków, tym razem nie wystarczała. Przebiegając pamięcią po minionych dawno latach, astrolog wyławiał z mroków przeszłości nauki i wykłady, na których omawiano szczególny przypadek zjawiska, z którym właśnie przyszło mieć do czynienia w Ferrolu. Choć doskonale pamiętał teorie i ich implikacje, czułby się bezpieczniej i lepiej mając pod ręką studiowane niegdyś księgi, które potwierdzałyby trwałość jego pamięci. A był to temat rzadki, o którym milczało wielu wielkich, jak choćby Aristoteles.

Ważył z lubością w dłoni jedną z części słynnego Megale Syntaxis autorstwa samego Claudiusa Ptolemeusa właśnie. Duma biblioteki Gaudimedeusa, już niemal w całości, dzięki staraniom lat czterdziestu, skompletowany zbiór trzynastu ksiąg, nosił dumnie na obwolutach słynny w świecie naukowym tytuł "Almagestum".
Był to ten sam zbiór, któremu tłumacze arabscy oddali termin "wielki" poprzez "al-majisti", które w Europie stanowiło przyczynek do powstania jego łacińskiej nazwy.

Jednak Gaudimedeus nawet nie otwierał drogocennego dzieła, wiedział bowiem, iż w żadnej z trzynastu ksiąg tego zaawansowanego matematycznie traktatu nie znajdzie fragmentu, który byłby poświęcony temu, o czym bezustannie rozmyślał.
Aleksandryjczyk jednak również o nich rozmyślał…- Gaudimedeus odkładał pozycję na szczególne, wyeksponowane niczym ołtarz miejsce biblioteki – Rozmyślał, jako i jak teraz rozmyślam. Pamiętam ja dobrze, gdzie dał myśli tej świadectwo, otóż nie gdzie indziej niż w Tetrabiblosie. Pamiętam ja również i to, że nie gdzie indziej niż w Księdze Drugiej Czworoksiągu znajdują się opisy wpływu zjawiska owego na przyszłe losy Ziemi i istot, które po niej stąpają. Jakaż to ironia, jakież to gwiazd igraszki: z wszystkich Czworoksiągu części tylko jednej tej nie posiadam w swym zbiorze…

Astrolog zadumał się jeszcze bardziej. Kiedyś poczucie irytacji zapewne dosięgłoby jego duszy, ale nauczył się trzymać ją w ciemnych lochach już wiele lat temu. Rozważyć należało podróż do Salamanki i tamtejszej skarbnicy wiedzy, z której krynicy czerpał był jeszcze jako śmiertelny, gdy jeszcze choćby przewidywanie położenia planet przy znajomości absolutnych wielkości referentów i epicykli stanowiło dla niego nie lada wyzwanie. Dziś, mógłby zrobić to w pamięci, używając jedynie względnych wartości ich promieni… Uśmiechnął się do siebie. Jakim głupcem był wtedy, wysoko oceniając swoje możliwości. Jaką ważną lekcję na dziś przynosiła ta myśl. Dziś również nie tarzaj się w otchłani pychy, gdyż jak się ciągle okazuje wciąż wiedza twa nadal jest niczym ziarnko piasku w oceanie pustyni wiedzy. Nie zapominaj o tym. Nigdy.

Dwa dni później astrolog pochylał się nad wielkim okrągłym stołem, na którym wąziutkim rylcem wyryte były skomplikowane figury geometryczne i kształty gwiazdozbiorów, tworzące mapę nieboskłonu. Nad pozornym chaosem papirusów, przyborów kreślarskich przypominających wyrafinowane narzędzia tortur i buteleczek z barwnikami skupiona twarz Gaudimedeusa rzucała cień na mapę otrzymaną od Graziany. Obok leżała sporządzona kopia mapy, a właściwie tylko czysty pergamin na którym naniesione zostały w tożsamych miejscach niektóre punkty odniesienia, które Manuel uznał za istotne. Natomiast na prawdziwej mapie nie było za to tej plątaniny kręgów, łuków, prostych i wypełniających przestrzenie między nimi symboli, które dopiero co zostały zakreślone ręką astrologa na kopii. Wzrok Manuela padał to na jeden pergamin, to na drugi, a zaraz potem wędrował ku porozkładanym wszędzie dookoła otwartym księgom i rozpostartym na specjalnych uchwytach zwojom.

Analiza nie była jeszcze skończona, ale nadchodził czas by wyruszać na umówione spotkanie. Spotkanie, które rozpoczynało ciąg zdarzeń, o którym mówiły gwiazdy… Nadchodziło… Nieuniknione…

Gwiazdy rozsiane po nieboskłonie były dziś doskonale widoczne. Astrolog stał na szerokim balkonie swojego domu, otoczonym pięknie rzeźbioną balustradą. Za nim, poruszane delikatnym wiatrem ciągnącym od wody, lekkie i barwne zasłony w otwartym przejściu na dom tańczyły powolutku swój taniec niczym kolorowy dym. Mag nie zwracał jednak dziś wzroku na gwiazdy, ale wpatrzony był w morze. Czarna toń falowała lekko, zdając się być częścią zaczynającego się tuż nad linią horyzontu nieba, nie mógł oderwać dziś spojrzenia od niesamowitego spektaklu światła, zdawało mu się wręcz, iż widzi w nieprzeniknionej jak kosmos toni gwiazdy. Myślał, ściskając w ręku zdobiony tubus z mapą dla Kraba, o całych konstelacjach gwiazd kryjących się w głębinach, do których nigdy nie dociera światło, o nieodkrytych gwiazdozbiorach i podwodnych planetach. O morskich potworach, które mogłyby posłużyć do nazwania tych nowych gwiazdozbiorów i znaków.
W dole, fale uderzały o skalistą, postrzępioną ścianę, jak co noc z hukiem rozbijając się o kliff, na którego krawędzi, niczym morska latarnia, stał dom astrologa. Gaudimedeus, nie do końca zdając sobie w tej chwili sprawy z rzeczywistego upływu czasu, przeniósł zamyślony wzrok na port. Kołyszące się maszty statków i odległe pokrzykiwania uwijających się jak mrówki ludzi morza, dalekie dźwięki pobrzmiewające z rozświetlonych nabrzeżnych tawern…

Tawerna. Mapa. Krab. Pora. Nieuniknione.

Manuel ruszył w dół, w kierunku miasta, szybkim i zdecydowanym krokiem. Skalisty krajobraz i chrzęszczące pod butami twarde kamienie szybko ustąpiły pola ciasnym, portowym uliczkom. Siedzący pod ścianą zabudowania o zniszczonym, odrapanym tynku żebrak dostrzegł nadchodzącą często tą drogą postać i jak zwykle wysunął ostentacyjnie ku wąskiemu przejściu kikut utraconej dawno nogi, sterczący spośród brudnych łachmanów.
Jęcząc błagalne, ale nierozpoznawalne prośby o datek, przyglądał się jak zwykle znajomej postaci. Zbliżający się po stromym skalnym zejściu przechodzień był dość nawet wysoki, mocnej i zbitej budowy ciała, które chowało się pod obszerną, przypominającą do złudzenia mnisi habit szatą. Żebrak widywał tego przechodnia wyłącznie po zmroku, przez co szata ta wydawała mu się zawsze jednolicie szara lub czarna. W istocie ubiór był rzeczywiście ciemny, ale gdyby żebrak miał okazję przyjrzeć się habitowi dłużej i przy świetle, dostrzegłby zapewne wtopione w szatę, czy też może wyszywane nieco jaśniejszą nicią dziwne ornamenty na zwieńczeniach szaty, na brzegach obszernych rękawów i wielkiego kaptura.
Żebrak wiedział, że mężczyzna ten mieszka w tym odosobnionym domu na klifie oraz że jest jakąś znaną osobistością w mieście. Mało go to obchodziło, ważne było to że od czasu do czasu człowiek ten wrzucił coś do jego brudnego, popękanego garnka na datki. Z nadzieją więc gibał się, zawodowo użalając się nad swoim losem, gdy przechodzień mijał go wyprostowany, nie zatrzymywawszy się. Nie zawiódł się. Choć biedak nie otrzymał żadnego spojrzenia od nieznajomego spod postawionego kaptura, to z szerokiego rękawa na moment wysunęła się dłoń i gdy kroki mężczyzny przebrzmiewały już w ciasnej uliczce, na dnie garnca radośnie łomotała wciąż rzucona tam moneta.
Żebrak jęcząc jeszcze podziękowania w ślad za przechodniem, zajrzał do środka i otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Jeszcze nigdy, przez tyle lat, ten mężczyzna w habicie nie wrzucił do garnka aż tak pokaźnej, królewskiej wręcz jałmużny… Biedak odwrócił głowę, niemal ze łzami w oczach chcąc krzyczeć za nieznajomym, ale w uliczce nie było już nikogo, a ziejący z niej mrok był nieprzenikniony…

W miarę jak astrolog zbliżał się do wiadomej gospody czuł coraz wyraźniej narastający w nim głód. Nie był to jednak głód powodujący każdym Kainitą, w tym sensie Gaudimedeus był syty, ale doskonale znajomy Manuelowi głód poznania, zawsze obecny gdy nadchodził moment potencjalnego zanurzenia ust u źródła skrytej do tej pory wiedzy. Dziś źródłem tym miał być Krab, a jego słowa czymś, co mogło zadecydować o odsłonięciu większej części drążącej duszę maga tajemnicy. Zapłata była duża, tak to zgodnie z umową Gaudimedeus spodziewał się za nią otrzymać równie ważną dlań prawdę.

Manuel opuszczał najbardziej oświetloną część miasta, odpowiadając od czasu do czasu dworskim skinieniem głowy na pochylające się z szacunkiem przed nim i przed jego imieniem głowy śmiertelników. Mimo późnej pory dzielnica portowa tętniła życiem jak zawsze, jak zawsze cuchnęła też mułem i rybami. Astrolog ominął znajomą sobie uliczkę, gdzie z umieszczonego wysoko okna bardzo często wylewano pomyje wprost na przechodniów. Potem przyspieszył kroku, by już po niedługiej chwili znaleźć się za progiem znajomego szynku.

Wyjaśnienia Kraba trwały dość długo, a jeszcze dłużej zeszło wcześniej na postawieniu klarownych i jasnych dla kapitana pytań. Nie było łatwe rozmawiać na temat zjawisk niebieskich z kimś, kto nie dysponował odpowiednim aparatem pojęciowym, ale Gaudimedeus był jak zwykle niewzruszony i cierpliwy, może nawet bardziej niż zwykle. Dziękował gwiazdom, bo i tak najłatwiej na temat nich samych dogadywać się przychodziło właśnie z żeglarzami. Astrolog słuchał, znad błyszczącej powierzchni lekko kołyszącego się w kielichu czerwonego płynu, notując w pamięci każdy szczegół. Jednocześnie starał się na gorąco nałożyć zasłyszane daty….Niestety, gdy rozmowa weszła w najciekawszą fazę, do uszu wszystkich dobiegły niepokojące dźwięki z portu, z każdą chwilą przybierając na sile…

Zamknął na moment oczy i wsłuchał się z pojawiający się w hałasach coraz częściej szczęk broni. Gdy usłyszał zrywającego się Kraba, nie poruszył się nawet, nie otworzył oczu. Własne wnioski, które w ramach jak Krab mówił, stawały się coraz bardziej prawdopodobne, były jak plamy na zamkniętych powiekach. Plamy, jeszcze je pamiętał ze śmiertelnego życia, gdy spojrzało się w słońce i zamknęło oczy zbyt późno. Teraz patrzył, oczyma umysłu, w blask prawdy i tak jak słońce, prawda oślepiała, a kiedy raz już w nią spojrzeć, o wypalonych śladach nie dawało się zapomnieć…

Ulegnie też rozproszeniu jego skarbiec, a król zmieni swoich doradców. Następnie zwielokrotnią się więzienia i choroby, grasować będzie śmierć nagła i niespodziewana… Powstaną ludzie jedni przeciw drugim i będą się nawzajem zabijać. Zrodzi się bunt. Potem zaś…

Gaudimedeus otworzył oczy i wstał. Twarz jego była nieprzenikniona jak morze, choć jak morze zdawała się falować lekko. Dość mięsiste wargi przestały się bezgłośnie poruszać, astrolog naciągnął jednym ruchem kaptur na głowę i skierował swe kroki w kierunku drzwi. Myślał teraz już o oddalającym się Krabie, wraz z nim oddalały się brakujące fragmenty układanki. Brakujące zmienne do równania. Moment i miejsce ekliptyki wtedy i teraz, i podwójne… Brakujące koordynaty… Długość tamtego dnia, gdy… Tożsamość znaków, w którym się pojawiła wtedy, potem i teraz… Nie słyszał do końca, z umysłem pochłoniętym obliczeniami, co mówi kobieta starająca się zatrzymać go za progiem. Wyjrzał i popatrzył na port, to co tam zobaczył, było tym, co…

Powstanie też bunt tych, którzy nie tylko wypowiedzą wierność i posłuszeństwo wobec swych panów, lecz także ich oszukają…

Szeptał do siebie, a złowieszczy spektakl, który rozgrywał się na jego oczach, gdzie środkiem sceny kroczył do wnętrza tego chaosu Krab, nie rozbudził Manuela z dziwnego stanu. Zrobiło to dopiero zdarzenie, dziejące się tuż pod bokiem astrologa. Szeroko otwarte oczy Manuela utkwione były w kurczącej się na ziemi sylwetce kobiety, bezbronnej matki powalonej ciosem żołdaka. Golgota. Przed oczyma stanęły mu nagle ryciny przedstawiające sceny z drogi krzyżowej. Gaudimedeus ruszył nagle do przodu w tamtym kierunku i nikt nie wiedział, łącznie z nim samym, co stanie się za chwilę w miejscu tej tragedii.

Okazało się, że jest to dopiero początek całego łańcucha zdarzeń, wtedy to właśnie stało się coś całkiem dla Manuela nieoczekiwanego. Stanął jak wryty, bo coś, coś co jeszcze niedawno wyglądało jak zwykły cudzoziemiec zagubiony w całym tym zamieszaniu, nagle wpadło pomiędzy żołnierzy urządzając sobie między nimi krwawy taniec. Nie mógł być to nikt śmiertelny, ale nie był też to ktoś w mieście znany. Ci, którym przed momentem sam chciał zrobić coś strasznego, padli rzężąc i krwawiąc, ponosząc dużo gorszą chyba karę niż on by dla nich przeznaczył.

Umysł ochłonął nagle, w okamgnieniu. Myśl wróciła na normalne tory, wróciła do przerwanego tak nagle procesu. Krab.
Rozejrzał się zaniepokojony, że stracił go już z oczu. Na szczęście kapitana było jeszcze widać, przepychającego się w kierunku, gdzie działo się najwięcej, krzyczącego jakieś niezrozumiałe, być może ważne słowa…
Bez wahania ruszył jego śladem, choć wiedział, iż może go to wiele kosztować. Umowa jeszcze nie została sfinalizowana. Poza tym, Kainicie groziło niebezpieczeństwo, a ten najwyraźniej nic sobie z tego nie robił, pchając się w sam środek portowych zamieszek. Gaudimedeus szedł coraz szybciej, z wzrokiem utkwionym gdzieś w plecy torującego sobie drogę przez walczących Kraba. Wokół nich rozlegały się wrzaski ścierających się stron, bojowe okrzyki, przekleństwa i rozpaczliwe krzyki rannych, światła tawern odbijały się w wypolerowanych pancerzach gwardzistów, a posoka zaczynała płynąć w wyżłobieniach portowych uliczek. Astrolog nie zatrzymywał się, jednocześnie wyławiając wzrokiem z tłumu walczących potężnie zbudowanego wojaka.

Ten akurat z dużą, zdradzającą lata bojowego treningu wprawą zastawił się zręcznie przed ciosem rozzuchwalonego, pijanego napastnika i odepchnął go z całą mocą na stojące nieopodal beczki. Już miał dokończyć dzieła na leżącym, ogłuszonym marynarzu, gdy kątem oka zauważył przechodzącego tuż obok, zwalniającego nieco kroku mężczyznę kryjącego twarz pod kapturem. Żołnierz właśnie wyprostowywał się, gdy przechodzący nie zatrzymując się podniósł nieco pochyloną głowę i spod kaptura popatrzył mu prosto w oczy.

-* Chroń mnie. *-

Gaudimedeus pochylił na powrót głowę i szedł dalej, nie obejrzawszy się nawet, a potężnie zbudowana postać ruszyła nagle w krok za nim. Krab nadal coś krzyczał. Idący szybko astrolog skupił się i przymrużył oczy w oczekiwaniu na mające zaraz nastąpić nieprzyjemne doznanie. Już po chwili zwielokrotniony zgiełk, niewyobrażalny huk żelaza i niemal katujące bębenki krzyki walczących uderzyły w uszy Manuela… Trwało to jednak krótko, na tyle krótko by mag mógł dosłyszeć wzmocnione teraz, wykrzykiwane ponad głowami mordujących się słowa Kraba…

Dystans do spokrewnionego zmniejszał się. W przeciwieństwie do rozmiaru toczącego się w ferrolskim porcie krwawego konfliktu…

- A przybycie jej rozruch i liczne ofiary śmiertelne zapowiada. Nie koniec na tym, powiadam, obawiać się należy, by klęski nie poprzedzały jakiegoś poważnego nieszczęścia grożącego samemu miastu lub jego skarbom.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 18-12-2009 o 16:43.
arm1tage jest offline  
Stary 21-12-2009, 13:17   #8
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Iblis

Droga rozlała się w pędzie. Krew wypełniała mu usta słonym smakiem morskiej wody. Nie jego dłonie w zaplamionych krwią Cykady rękawiczkach ściskają wodze, ale jej dłonie spoczywają na sterze statku. Nie! To on-Celestin przeciąga palcem po wijących się tatuażach, szukając na ciele kochanki odpowiedzi na niewypowiedziane pytania. To Cykada wije się wężowo w jego uścisku, czy Celestin, nachylony nad nią jak w modlitwie, spija z jej szyi krwawą komunię. Iblisem targała ekstaza, jej i jego, bo był nią, i nim, a stał jednocześnie obok, zagubiony, nie mogąc odnaleźć siebie.

W pulsującej rozkoszy próbował pochwycić jedną chwilę. Tę, w której on-Celestin-Cykada siedzieli przy kominku, ogień tańczył na drwach i sypał iskrami, płomienie barwiły twarze na złoto. Co odrzekła? Co odrzekła na rozkaz?

Morze śpiewało. Morze nęciło go tęskną pieśnią i obietnicą ukojenia, obietnicą kryjówki w ciemnych wodach, gdzie ziemskie spory i straty nie mają już znaczenia. Pragnął utulenia w kołyszących się falach, objęty przez pasma wodorostów, krętych jak tatuaże na ramionach Cykady. I to pragnienie wypił z jej krwią, i stało się ono jego własnym, i choć z nim walczył, przegrywał. Przemożna siła targała nim pomiędzy pragnieniem szaleńczej jazdy do księcia, powrotem w ramiona wampirzycy a morzem, które w odróżnieniu od ich dwojga, obiecywało odpoczynek, nie rzucało gróźb ani propozycji tanich zaszczytów.

I przystanął na swej drodze. Jego stopy dotknęły piasku plaży, fale już biegły do niego, a dusza jego oddała się złudnemu ukojeniu.

W ciemnych wodach poruszył się kształt bluźnierczy, a z gardła Iblisa dobył się pisk, jakim rzęzi pokonany, deptany butami zwycięzców. Rozpoznał bowiem kształt w falach, i znalazł dla niego imię.



I ujrzałem Bestię wychodzącą z morza,
mającą dziesięć rogów i siedem głów,
a na rogach jej dziesięć diademów,
a na jej głowach imiona bluźniercze.
Bestia, którą widziałem, podobna była do pantery,
łapy jej - jakby niedźwiedzia,
paszcza jej - jakby paszcza lwa.
A Smok dał jej swą moc, swój tron i wielką władzę.
I ujrzałem jedną z jej głów jakby śmiertelnie zranioną,
a rana jej śmiertelna została uleczona.
A cała ziemia w podziwie powiodła wzrokiem za Bestią,
i pokłon oddali Smokowi,
bo władzę dał Bestii.
I Bestii pokłon oddali, mówiąc:
«Któż jest podobny do Bestii
i któż potrafi rozpocząć z nią walkę?»

Czy się pokłonił? Nie pamiętał. Pamiętał tylko jęknięcie konia, kiedy wskoczył na siodło, dźwięk dzwonów i ryk Bestii za sobą.
Zacisnął powieki, wybór drogi koniowi powierzając. I nie dziwota, że Bóg panowanie nad zwierzętami oddał człowiekowi, bo głupie to bydlęta. Koń nagle stanął jak wryty, a Iblis wyleciał z siodła, jakby na chwilę oddano mu utracone skrzydła. Uderzył ciężko i boleśnie o kamienistą glebę – a to abyś nie zapomniał, że nie dla ciebie już przestworza!, a nad nim stanął anioł o jaśniejącej twarzy. Dante Sorel przełożył księgę do lewej ręki, a prawą położył lekko na rękojeści miecza.


Dante Sorel


Gałęzie drzew i kolczastych zarośli były nieruchome jak otaczające Dantego skały. Czy to wiatr przycichł? Czy świat zamarł, w oczekiwaniu na słowa syna Haqima? Co uczyni? Czy serca tych, którzy chlubią się mianem morderców dzieci Kaina, są tak czarne jak ich oblicze?

Nieznajomy milczał. Ciemne oczy omiotły zwłoki mnicha, badały sylwetkę Zeloty, zatrzymały się na jego dłoni, na róży, która kwitła na rękojeści jego miecza. W czarnej twarzy błysnęły zęby i Dante drgnął. Ale nie – to nie zapowiedź ataku. Obcy się uśmiechał. Lekko i smutno, jakby widok Dantego obudził dawne wspomnienia. Zgiął się w dwornym ukłonie, przykładając dłoń do piersi.

- Dzięki ci, szlachetny panie, za życzliwość, i za ostrzeżenie. Czyny każdego męża i każdej niewiasty zapisane są na kamiennych tablicach, które dzierży Anioł Śmierci. W dniu, w którym staniesz przed jego ciemnym obliczem, stanę obok ciebie, i świadczyć będę za tobą. Moje imię Ali syn Yosufa, i rad jestem, żem cię spotkał u końca mej drogi.

Z kolczastych zarośli za jego plecami dobiegł szelest. Ali wyprostował się nagle, oczy mu się zwęziły, ciemna dłoń skoczyła do rękojeści szabli.

- Woda – oznajmił Aimar zdawkowo, stawiając obok syna Haqima pełny cebrzyk. - Szlachetny panie – dodał po chwili namysłu.

Napięta twarz Araba złagodniała w jednej chwili, wygładziła się, tak jak fala przyboju opływa zryty końskimi kopytami piasek plaży. Skinął lekko młodzieńcowi, podwinął szeroki rękaw i zanurzył dłoń w wodzie. Przeciągnął kilkakrotnie mokrą ręką po rozgrzanych bokach konia, zanim podsunął ją pod delikatne chrapy. Rumak musiał być szkolony i nadzwyczajnie posłuszny, skoro pomimo wycieńczenia nie wsadził pyska w cebrzyk, ale czekał, aż pan sam poda mu wodę. Arab raz za razem podsuwał mu dłoń z wodą, szepcąc obce słowa, w których pobrzmiewały czułość i spokój.
Gdy skończył, otarł dłoń w szaty.

- Jeszcze raz dzięki ci, panie, i twemu towarzyszowi. Allach jest Miłosierny, jeśli taka będzie jego wola, spotkamy się jeszcze – wyciągnął dłoń. - Straciłem wszelkie ziemskie bogactwa i nie mam się czym odwdzięczyć, przyjmij ten pierścień, jedyne, co mi się ostało, nie jako zapłatę, bo dar to biedaka, ale jako znak mej przyjaźni i pokoju między nami.

Na ciemnej dłoni leżała cienka obrączka, wiły się na niej kręte szlaki obcego pisma. Dante spojrzał w oblicze Alego, i w jego oczach odnalazł jedynie szczerość. Wahał się jeszcze, ale znał synów Haqima na tyle, by wiedzieć jedno – jeśli teraz się odwróci, jeśli nie przyjmie podarunku, równie dobrze mógłby napluć na wyciągniętą w geście przyjaźni dłoń Alego. Jego palce objęły wąski krążek metalu, a twarz Araba rozpromieniła się w uśmiechu.

- Oby noc była dla was łaskawa – skłonił się raz jeszcze, zanim wskoczył na siodło. Popędził konia cmoknięciem. Rumak ruszył i po chwili wspinał się lekko po stromej ścieżce za eremem, ścieżce, która była zbyt wąska i skalista dla kozic, a co dopiero dla koni.

A zatem nie na zachód, nie do dumnej Cykady. Dante zresztą wykluczył przywódczynię Zwierząt już na samym początku. Gdyby Cykada w swym dzikim sercu zapisała da Labrerze śmierć, nie wysługiwałaby się obcymi, nie wkładałaby swej zemsty w cudze ręce. Przyszłaby sama, z odkrytą twarzą.

Ali zatrzymał się jeszcze na szczycie skały, i ostatni raz uniósł dłoń w geście pozdrowienia, nim szarpnął wodze i zniknął za załomem. Wkrótce umilkł też odgłos kopyt. Ruszył na północ. A zatem – do Brujahów ukrywających się w wąwozach, od pięćdziesięciu lat kujących ostrze zemsty. Albo... Dante obracał w dłoni otrzymaną obrączkę... albo do Rabii, pokrętną i trudną drogą. Być może jednak jechał w swym szaleństwie ścieżką, którą pamiętał z dawnych czasów, a która teraz, nieużywana, zarosła kolczastymi krzewami i została zapomniana?

Aimar położył mu dłoń na ramieniu.
- Przygotuję mnicha w ostatnią podróż. Wracać do miasta będziemy?

Dante skinął mu lekko głową i powrócił do eremu. Trzy księgi. Otworzył pierwszą, spomiędzy stronic wysunęły się zasuszone zioła, których nie przytwierdzono do pergaminu jak należy, pismo było koślawe i niepiękne. I nie dziwota – eremita był żołnierzem, który w służbie Bogu próbował znaleźć odkupienie dawnych przewin, sztuki pisania ksiąg nauczył się późno i nigdy do niej nie miał serca. Drugą księgę spisano po arabsku, ale po rycinach znać było, czemu mnich uznał ją za cenną i zatrzymał, choć pisma rozeznać nie mógł. Na rysunkach ludzkie ciało w ohydnym bezwstydzie ukazywało to, co dobry Bóg litościwie ukrył w środku, wiły się wstęgi wnętrzności, płuca rozwijały się jak skrzydła ptaka. Za tę księgę można było trafić na stos – ale dla medyka niewątpliwie była użyteczna i cenna.

Trzecia... nosiła ślady ognia, zerwano z niej okucia – zapewne srebrne lub nawet złote, wyrwano wiele kartek.

„Ja, Diego Suarez Jafra” - głosił dopisek, poczyniony na pierwszej stronie koślawym pismem eremity - „stanąłem po stronie grabieżców i morderców. Anno Domini 1465 w Niebla del Valle ostrze, którym przysięgałem bronić wiary, splamiła krew niewinnych. Niech będę przeklęty, nie otworzyłem oczu dość wcześnie, by powstrzymać własną prawicę. Księga ta, wyniesiona z pożogi, jest jedynym, co ocaliłem, z chęci zysku jedynie, zbyt późno otrzymałem łaskę zrozumienia.

Wybacz mi Boże”.

Palce Dantego obróciły cienki pergamin stronic. Litery tańczyły mu przed oczami.



I z Ciemności
przybyło jasno świecące światło -
ogień pośród nocy.
I archanioł Michał objawił się mi.
Nie bałem się. Spytałem, jakie ma sprawy.

Michał, Generał Nieba
dzierżący święty Płomień,
rzekł do mnie,
„Synu Adama, Synu Ewy, twoja zbrodnia jest wielka,
ale litość Ojca mego jest również wielka.
Czy nie będziesz żałował zła, jakie
uczyniłeś, i pozwolisz litości, by cię obmyła?”

I rzekłem do Michała,
„Nie przez Tego Co Ponad łaskę, ale moją własną
żył będę, w dumie.”
Michał przeklął mnie, mówiąc
„Tedy, tak długo jak przemierzać będziesz tę
ziemię,
ty i dzieci twoje będziecie się
lękać mojego żyjącego płomienia, będzie on
gryzł głęboko i delektował się waszym ciałem.”

I nad ranem, przybył Rafael
na jagnięcych skrzydłach,
światło nad horyzontem
woźnica Słońca,
władca Wschodu.
Rafael przemówił:
„Kainie, synu Adama,
synu Ewy,
twój brat Abel,
przebacza ci twój grzech
czy nie będziesz żałował, i przyjmiesz
łaskę Wszechmocnego?”

I ja powiedziałem
Rafaelowi
„Nie przez Abla przebaczenie,
ale swoje własne,
będzie mi wybaczone.”
Rafael przeklął
mnie, mówiąc
„Tedy, tak długo
jak przemierzać będziesz tę ziemię,
ty i dzieci twoje będziecie
bać się będziecie poranka,
a promienie słoneczne szukały
by palić cię jak ogień
gdzie byś się nie schował.
Kryj się teraz przed Słońca promieniami
bo gniew swój na ciebie okażą.”

Ale znalazłem w ziemi miejsce sekretne
i ukryłem się przez palącym światłem Słońca.
Głęboko w ziemi, spałem aż
Światło Świata nie skryło się za górami Nocy.

Kiedy zbudziłem się ze swego dnia snu
Usłyszałem dźwięk spokojnego powiewu skrzydeł
i ujrzałem czarne skrzydła Uriela
obejmujące mnie -
Uriela, żniwiarza, anioła Śmierci,
mrocznego Uriela co mieszka w ciemnościach.
Uriel przemówił do mnie spokojnie, prawiąc:
„Synu Adama, Synu Ewy. Bóg
Wszechmogący
przebaczył ci twój grzech.
Przyjmiesz jego litość i pozwolisz mi
zabrać się do twojej nagrody, już nie
przeklętego?”

I odpowiedziałem czarnoskrzydłemu Urielowi,
„Nie przez litość Boga, ale przez swoją, będę
żywy.
Jestem czym jestem, uczyniłem co uczyniłem
i to się nigdy nie zmieni.”
Wtedy, poprzez strasznego Uriela
Bóg Wszechmogący przeklął mnie, mówiąc.
„Tedy, tak długo jak przemierzasz tę
ziemię,
ty i dzieci twoje trzymać się będziecie
Ciemności
Tylko krew pił będziesz
Proch tylko jeść będziesz
Zawsze jak w śmierci pozostaniesz,

Nigdy nie umierając, żyć będziesz.
Chadzał będziesz zawsze w Mroku,
wszystko co dotkniesz w nicość
się skruszy,
aż do dni ostatnich.”

Wydałem ryk cierpienia
przez tą okrutną klątwę i
rozdarłem ciało.
Piłem krew
Złapałem łzy w kielichu
i wypiłem je

Kiedy spojrzałem znad czary
goryczy
archanioł Gabriel
łagodny Gabriel
Gabriel, Władca Litości
pokazał się mi.
Archanioł Gabriel powiedział mi,
„Synu Adama, Synu Ewy,
Ujrzyj, że litość Ojca jest
większa
niż kiedykolwiek wiedziałeś
nawet teraz masz otwartą ścieżkę
drogę Litości
i nazwiesz tę drogę Golconda.
I powiedz dzieciom swoim o niej,
bo przez drogę tę mogą
znowu zaistnieć w Świetle.”

- Dante, Dante! - zaniepokojony głos Aimara wyrwał go z zamyślenia. Zatrzasnął księgę i wypadł w noc.

Aimar stał nad grobem mnicha, w dłoniach trzymał dwie żerdzie, z których zapewne krzyż zamierzał przysposobić. Noc rozbrzmiewała muzyką dzwonów. Twardo biły dwa dzwony w kościele świętego Jakuba, wtórowały mu srebrnym dźwiękiem z kościoła Najświętszej Panienki, a dołączyły się po chwili i inne – z siedzib cechów, z bram i sygnałowy z portu.

- Na trwogę biją – szepnął Aimar i skoczył po broń, ale zamarł w pół kroku. Od zachodu dobiegł dziki tętent.
Jeden. - ocenił Aimar. - A pędzi, jakby sam diabeł go gonił.

Dante nie odpowiedział. Myślał, jak dziwnie zatłoczona jest zapomniana droga do Oka Zachodu w tę noc, i zastanawiał się, kto jeszcze poczuł dziś nagłą potrzebę rozmów na pustkowiach.

Zagadka rozwiązała się szybko. Kasztanek, który wypadł zza załomu w pełnym galopie, stanął jak wryty na widok uwiązanej do dębu klaczki Aimara. Jeździec wyleciał gwałtownie z siodła i upadł ciężko na ziemię. Chłód ogarniający ciało powiedział Dantemu, z kim ma do czynienia, zanim zobaczył twarz przybysza. Iblis miał oczy jeszcze bardziej szalone niż zazwyczaj, a kołnierz i pierś poznaczyły mu smugi skrzepniętej krwi.
 
Asenat jest offline  
Stary 24-12-2009, 23:22   #9
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Iblis nie był przerażony, w martwym sercu już dawno nie było miejsca na tak haniebne i ludzie uczucie. Pozostał tylko bardzo silny instynkt samozachowawczy spełniający rolę właśnie staruch. Lecz prócz ratowania, był bestialski. Jeśli kiedykolwiek miał go zranić, zadać ból i cierpienia dla dobra i ocalenia Iblis – tenże rozszarpany mu gardło mimowolnie i z rososzką.
Dziw bierze, że tego nie uczynił na swoim koniu. Miast tego skoczył metr przed siebie wciąż tracąc grunt pod nogami i powstał gotów do ucieczki. Niepokojący z ludzkiego punktu widzenia był brak zadyszki. Iblis był tylko martwą kukiełka którą w całości utrzymywał zły duch i krew niewinnych. Przystanął, rozejrzał się pokrwawiony po wizycie u Cykady, rozczochrany i poszarpany. Gwałtowne ruchy dłoni, zadarcia głowy i paniczny niemal wzrok, ale już nogi nie rwały się do ucieczki. Mroźny wiatr uspokoił się, został w miejscu schładzając otoczenie.

”Besta, któż ją stworzył? Czy to nie córa Watykanu, nierządnicy na siedmiu wzgórzach rozpościerającej swe wdzięki? To nierządnica, ależ kim ja jestem..”

Niepokój, kimże on był, Cykada, Celestin, Bóg, Szatan czy coś jeszcze innego? Otworzył usta, zadarł głowę w kierunku nieba. W ciemnych oczach mieniły się gwiazdy niczym rubiny na wyciągnięcie ręki, taj jakby w tej chwili to cały nieboskłon był bliski. Zebrać wszystkie urojone pióra, sklecić je w skrzydło i pofrunąć do Boga, tylko po to aby osobiście splunąć mu w twarz. Krzyczał w mrok nocy, ku niebiosom.

-Kimże jestem! Kimże jesteś? Jesteś? Ty jesteś Alfa i Omega! Allah! Ty jesteś Adonaj! Ty i my byliśmy Elohim! Ty Jahwe! Czy ja też jestem... Tym którym jestem? Kimże jestem? Tobą! Sobą? Aniołem zrozpaczonym? Zagłada która spadła na Egipt, śmiercią! Czy też może aniołem którego pokonał Jakubem... Ale on był Izrael, on walczył z Bogiem! Ja tez wygram!!!

Zachwiał i nasłuchiwał odpowiedzi. Tylko szmer liści zaripostował.

-To oczywiste, że nie jestem tobą. Nie jestem nimi, bo oni są szaleni w swych czynach. Nie odpowiesz bo czekasz abym do Ciebie przybył i Cię... Zabił.

Wyszeptał pod nosem, Następnie ogarnął się, wytrzepał strój z kurzu, wyrównał go i przybrał ponownie kamienny wyraz twarzy. Już był spokojny, nostalgiczny i jak martwa statua. Czerne oczy padły jakby od niechcenia na Aimara, lecz zatrzymały się na nim. Spokojna twarz nie wyrażała emocji kiedy to badał go wzrokiem, przyglądał się butom, prześlizgiwał spojrzeniem po szyi aby spocząć na dłoniach, ogarniał cała sylwetkę aby ostatecznie wlepić wzrok w jeden punt, przyglądał się mu aby znowu spojrzeć na niebo.
Potem, już krócej, przyjrzał się Dantemu. Kojarzył pewne informacje o nim i bynajmniej nie przysparzały one uczucia sympatii względem Dantego. Po pierwsze, miał go za członka chóru Potestates o nieuregulowany statusie odnośnie buntu. Abstrahując od osobistego szaleństwa Iblis, nie podobały się mu datki na kościół. Natomiast co do opinii bycia szermierzem odnośnie Dantego...

”Piesku! Tak, chodź do nogi u udowodnij co potrafisz! Strąć w Otchłań, a potem zawlecz do najgłębszego miejsca, Czeluści, te podłe psy zdrajców idei! Kiedyś, kiedyś...”

Zostały mu tylko marzenia. Uśmiechnął się, spokojnie, elegancko i... Upiornie. Uśmiech przerodził się w śmiech, bynajmniej nie histeryczny. Iblis śmiał się jak arystokrata z wykwintnego dowcipu opowiedziane na królewskim dworze. Śmiał się długo. Jednak kto, jak nie szaleniec, cieszy się z rzeczy której nie ma?

-Ahhhh... Moja dusza raduje się, iż wreszcie spotkam szlachetne osoby nie czyniące znaku krzyża na powitanie. Szlachetne i rozważne, wiedząc iż spalić mógłbym się tylko z obrzydzenia na znak śmierci mojego Boga...

Przerwał, twarz jeszcze bardziej skamieniała, a spojrzenie spoczęło na księgach.

-Zacni panowie wybaczą zaniechanie przedstawienia się. Obecnie występuję pod funkcją ponurego posłania jako Sa'el, w dłoniach Sami i Samu, a pod mym płaszczem Maveth i Din. Poza posłannictwem - Ischyrion Baalis Melchiades z Csoeepltuemm – zanikł na chwile, kilka oddechów człowieka, zwrócił się do Dantego -Cóż to za Księgę Tajemnic, Mądrości, a może Wyroków Boskich dzierżysz bracie?
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 27-12-2009, 17:22   #10
 
Token's Avatar
 
Reputacja: 1 Token ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumny
Zatrzymał się w stanie bliskim transu. Mglistym spojrzeniem wpatrując się w przedmiot spoczywający na jego dłoni. Nie wiedział jak wiele poświęcił na to czasu. Lecz gdyby nawet chwila ta nie trwała dłużej niż uderzenie serca skrytego w ludzkiej piersi. Dla niego moment ten jawił się jako cała wieczność. Wspomnienie nocy, która niczym najstraszniejsza bestia kryła się pośród cieni jego jaźni. Niezmiernie zdziwiła go postać Alego. Czy mrok, który raził oczy kiedy rozrywał ciała jego braci. Objawiłby mu się, gdyby dał swemu ostrzu zaspokoić targające nim pragnienie? Nie ta noc kryła odpowiedzi. Lecz owa kiedyś nadejdzie. Wtedy zaś syn Yosufa zrozumie jak pochopne i głupie były obietnice, którymi karmił Dantego. Bowiem przyszło mu stanąć oko w oko z samym aniołem śmierci i nie raz przeklinał będzie miłosierdzie swego boga, kiedy krwią spłaci dług zaciągnięty przez swój lud wiele nocy temu. Zamknął oczy, a kiedy na powrót uniósł powieki, wszystko ucichło. Jedynie dłoń Aimara utwierdzała go w przekonaniu, że nadal tkwi pośród śmiertelnego świata. Lecz przede wszystkim na powrót zwróciła jego uwagę ku księgom eremity.


Wiedza, którą zgromadził w swej pustelni franciszkanin wprawiła go w zdumienie. Gdyby tylko podzielił się nią wcześniej. Czemu właśnie w chwili śmierci ofiarował mu dar poznania, który przyćmił wszystko, co stało się jego udziałem w trakcie minionych lat? Pośród tych pustkowi znalazł wreszcie swe odkupienie, lecz Dante owego nie szukał. Przyjął swe splamione grzechem dziedzictwo i nigdy nie nawiedziła go myśl, że dane mu będzie odkupić winy znaczące jego egzystencję.

- Golkonda - powtórzył cicho raz pierwszy, a chwilę później drugi.

Czyżby przyszło mu posiąść wiedzę, którą winien zanieść jemu podobnym? Doprawdy sama myśl o tym jawiła mu się jako wielce komiczna. Nawoływanie z zewnątrz wytrąciły go jednak z rozważań. Dźwięk jego imienia sprawił, że w mgnieniu oka powrócił w objęcia nocy. Dzwony biły jak opętane i Dante choć wielkim wysiłkiem, powstrzymał obelgi cisnące się na usta. Wiele by dał za możliwość spojrzenia na nici plecione ręką losu. Pod tym księżycem zdarzyło się bowiem więcej niż pod wieloma, które władały sklepieniem niebieskim przed jego nadejściem. Nie miał złudzeń, że jeszcze wiele stanie się jego udziałem nim ustąpi tronu. Jakże mogło więc dziwić pojawienie się kolejnego jeźdźca, który umiłował sobie tej dziwnej nocy pustkowia. Zwłaszcza, że nosił znamię szaleństwa. Ciałem Sorela wstrząsnął dreszcz. Bliższy odrazie niż przerażeniu, nadal jednak tak niepokojący jak osoba, którą przyszło mu spotkać. Przeklęte dzieci Malkava nie tak dawno dotknęła tragedia i choć daleki był od spraw mających się za panów tej domeny. Nawet jego uszu nie ominęła wieść o śmierci Celestina. Czy to właśnie owa wiadomość rzuciła Iblisa w te dzikie odstępy? Dante nie wiedział do kogo należała krew, która znaczyła odzienie wampira. Bliżej było mu sądzić, że w swym obłędzie przyszło mu kąpać się w krwi zwierząt, bądź zbłąkanego nieszczęśnika, z którego wyrwał życie. Prawda pozostała jednak poza zasięgiem jego wzroku.

Nie darzył istoty leżącej u jego stóp zaufaniem. Toteż choć powoli, ułożył dłoń na rękojeści miecza. Trwał w całkowitym bezruchu, niczym milczący posąg chłonął słowa, sączące się z ust szaleńca.

- Miejsce ostatniego spoczynku winien zdobić krzyż Aimarze - przemówił nie spuszczając oka ze stojącego przed nim wampira. Dopiero kiedy jego towarzysz na powrót zabrał się do pracy, ponownie spojrzał na Iblisa.
- Waż kolejne słowa synu Malkava - jego głos był zupełnie inny niż jeszcze przed momentem. - Ci, którzy zbyt pochopnie biorą mnie za brata. W istocie bliżsi są ostrzu mego miecza niż memu sercu.

Iblis spojrzał na Dantego z wcale nie udawanym zastanowieniem. Wreszcie podjął.

- Znam wiele imion Boga. Sam nazywał się rożnie, znam wszystkie tajemne imiona i znam dziewięćdziesiąt dziewięć imion Allaha. Nigdy jeszcze nie spotkałem wędrowca który nazwałby go Malkav...

Zamilkł, a swe oczy skierował na Aimara pracującego nad krzyżem. Nie podobało mu się to bynajmniej. W innych okolicznościach próbowałby go udławić kamieniami. Teraz tylko przyglądał się z żalem. Wreszcie powoli ruszył ku swemu koniowi mając w planie ruszenie do Księcia. Nim jednak to zrobił, poświęcił kilka słów na odchodne.

- Gdybym był gniewną istotą to uznałbym miecz za obelgę. Jednak Twoje Kery już Cię gonią wędrowcze. Dzisiaj w obliczu Nyks spotkasz lub spotkałeś kogoś, kogo masz gonić, aby przed nimi uciec. Pamiętaj, bracie.

I odjechał pędząc po raz kolejny jakby sam diabeł go gonił. Do Księcia, z nowiną. I bynajmniej nie z dobrą.

- Mówią, że szaleństwo to klątwa tych, którym dane było posiąść wiedzę - przemówił rzucając ostatnie spojrzenie znikającej w cieniach postaci.
- Bzdura - wtrącił Aimar wbijając gotowy krzyż w ziemię ponad ciałem eremity.

Dante obrócił się w jego kierunku i choć pamiętał lepsze noce. Jego pogrążoną w zadumie twarz przyozdobił prawdziwie szczery uśmiech. Nie miał jednak czasu by cieszyć się niespodziewanym grymasem. Musiał się spieszyć i żałował tego szczególnie stojąc nad grobem przyjaciela. Zbyt wiele wydarzyło się niestety tej nocy i prócz prostej modlitwy nie mógł ofiarować mu więcej. Po raz ostatni spojrzał na krzyż z grzbietu swego konia. Aimar trwał w milczeniu nieustannie wpatrzony w drogę prowadzącą do Ferrolu. Sorel nie miał zamiaru wystawiać jego cierpliwości na próbę. Wyruszyli więc czym prędzej.

Nie miał pojęcia jak szybko mknął jego rumak. Drzewa gęsto rozsiane wzdłuż drogi rozmyły się niczym odległe wspomnienie. Dante nie miał czasu do stracenia i jego koń, piękny, śnieżnobiały ogier doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Aimar zniknął gdzieś za plecami Zeloty, z wielkim wysiłkiem starając się dotrzymać mu kroku. Na próżno. Pozostało mu tylko zadbać o to, by nie stracić swego pana z oczu. Pokonywali tak dobrze znaną sobie drogę jak opętani, jakby do pędu zmuszały ich języki ogni piekielnych. Nie dziwota, że nim w ogóle zdołali zwrócić uwagę na narastający hałas dochodzący z miasta, byli już pod jego bramą. Sorel szarpnął wodzę i zwierze zaryło kopytami o piaszczystą drogę. Strzegło jej tylko dwóch mężów. Nie przyszło mu sądzić, że sytuacja jest aż tak poważna, by pozostawiać wjazd do miasta praktycznie niepilnowany.

- Dziwna to pora na nocne wyprawy Panie - znacznie starszy mężczyzna wyszedł ku nim, uważnie lustrując zarówno Dantego, jak i Aimara, który choć zajęło mu to chwilę, dołączył do towarzysza.

Kilka monet zabrzęczało w dłoni Zeloty i podobnie jak one. Tak i oczy strażnika rozbłysły w blasku księżyca.

- Czas nas goni, bądź więc łaskaw otworzyć wrota.
- Głupi to pomysł wielmożny panie - rzucił pod nosem, z uśmiechem badając monety, które trafiły do jego ręki. - Plaga zbiera swe żniwo. Wpuścić co prawda mogę, lecz nie znajdziesz w swej sakwie tyle bogactw by opłacić wyjazd. Jakby mało było tej tragedii, w porcie doszło do zamieszek.
- Czyń swą powinność - w jego głosie znać było zniecierpliwienie. Na tyle wyraźne, że mężczyzna nie miał zamiaru zwlekać.

Podobnież jak i Dante. Zbyt wiele miał do stracenia, by zważać na zagrożenie. Interesował go port i tylko port. Nawet gdyby drogę do niego zmuszony był usłać truchłami mieszkańców Ferrolu. Dotrze do niego nim szaleństwo raz jeszcze strawi to co ukochał.
 
Token jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:16.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172