lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Warhammer (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/)
-   -   Nadciąga Burza - Warsztaty 3ED (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/10687-nadciaga-burza-warsztaty-3ed.html)

Sekal 23-11-2011 20:39

Nadciąga Burza - Warsztaty 3ED
 

Nadciąga Burza

Rozdział I: Mniejsze Zło


Pomieszczenie było dobrze oświetlone. Pięknie zdobione latarenki tworzyły dziwny, nawet dość tajemniczy klimat, gdy rozglądali się ciekawie po bogatym wnętrzu. Pozłacane świeczniki i gałki na rzeźbionych dębowych meblach, misterne gobeliny zwisające ze ścian, szyby w każdym najmniejszym regaliku wypełnionym księgami lub zbytkowymi przedmiotami, które miały tylko wyglądać. Siedziba Gildii Kupców, do której ich zaproszono, robiła odpowiednie wrażenie. Wrażenie zbytku. To nie pomagało kupcom w kreowaniu dobrej opinii o sobie, tylko nie wiadomo było, czy ich to w ogóle obchodzi.
Człowiek, który ich przyjął, także był idealnym odzwierciedleniem dobrobytu. Ubrany w czerwony, obszyty futerkiem strój, przyglądał im się cierpliwie znad złączonych dłoni. Ilość materiału, jaka została zużyta na jego szaty spokojnie mogłaby starczyć na dwie inne osoby, ale za to jedynym objawem obżarstwa pozostawał podwójny podbródek. Kupiec miał już swoje lata i był tu kimś ważnym.
Oni zaś byli tylko zebranymi z ulicy ochotnikami, którzy odpowiedzieli na ogłoszenie.

- Sprawa, dla której zostaliście tu sprowadzeni, jest dla nas dość delikatna i ważna. Dlatego proponujemy po złotej koronie dla każdego, kto pomoże odnaleźć Floriana Wechslera. To kupiec, jeden z nas, członek Gildii. Szanowany człowiek - gdy mówił, jego podbródek poruszał się nie tylko w górę w i dół, ale nawet na boki. - Tydzień temu załadował swój wóz węglem i wyruszył do Stromdorfu, w interesach. Ponoć tam na południu cały czas pada, dlatego węgiel jest dość cenny. Zresztą, z tego co udało nam się dowiedzieć, sprzedał węgiel. I zniknął zaraz potem, wraz ze swym wozem i osłem. Chcielibyśmy, abyście go odnaleźli, a jeśli nie uda się odnaleźć jego - to przynajmniej złoty sygnet, który nosił zawsze na palcu. To symbol przynależności do naszej Gildii. Ktoś mógłby się podszywać i korzystać z pewnych... przywilejów, które mu się nie należą. Bardzo nieliczni takie mają.
Oczy mu się zaświeciły. Czyżby bardziej interesował go sygnet od Floriana? W końcu kupcy byli znani także ze swojego skąpstwa.
- Nie wiemy niestety wiele więcej. Dlatego właśnie potrzebni jesteście wy...


Lało jak z cebra.
Ciemne drzewa Reikwaldu, rosnące wszędzie wokół, jeszcze pogłębiały nieprzyjemne uczucie i chłód, który wraz z wilgocią rozchodził się po ich ciałach już od jakiejś doby. Dwa kryte wozy z trudem przedzierały się przez całkiem rozmiękłą, błotnistą drogę i tempo ich podróży znacznie zmalało, gdy co chwilę musieli zeskakiwać w kałuże, aby pomóc koniom, coraz bardziej zmęczonym. Sama podróż trwała już prawie tydzień, chociaż uciążliwa stała się dopiero teraz, niemal u progu ich celu - Stromdorfu. Mieli znaleźć się u celu tego popołudnia, ale ono już powoli mijało i cel choć już widoczny, to wciąż wydawał się odległy.
Niewielu zbaczało myślami do tego, co by było, gdyby gildia nie udostępniła im miejsca na wozach jadącego akurat w tym kierunku kupca. Otto Weildo, żylasty, starszy już człowiek, zresztą przyjął ich całkiem chętnie. Pięć dodatkowych osób nie obciążało bardzo koni, a swoje pomagało w podróży, bo przecież Reikwald był tak samo niebezpiecznym lasem, jak wszystkie inne w Imperium. Ze sobą miał także dwóch synów, Hugo oraz Franza, którzy za woźniców służyli w tym rodzinnym interesie. Wieźli węgiel oraz wszystko to, co w tak słabo uczęszczanym mieście przydać się mogło, a zdobyć tego tam nijak nie szło. Teraz wydawało się, że bardzo żałowali swojej decyzji, ociekający wodą, brudni od błota, zmęczeni i wściekli. Tyle tylko, że nikt ich po drodze nie zaatakował, co jednak bardziej było efektem szczęścia, niż groźnego wyglądu ochroniarzy.

Bo dziwaczna to była kompania, zebrana z bardzo różnych, wydawałoby się, światów. A jeden z nich wyróżniał się mocno, dla nich samych zwłaszcza. Niby nie wiadomo dlaczego, bo przecie wyglądał na zwykłego młodzieńca, który owinięty w płaszcz, nie wadził nikomu ani niczemu. Zimno bardzo nie było, choć środek wiosny a tu dość blisko już do gór, ale i tak ten tutaj wiadomo kim był. Jeszcze w Altdorfie się dowiedzieli, tam się niezbyt ukrywał. Tam magowie byli powszedni. Na prowincji jednakże sprawy miały się różnie i poradzono mu, aby wszem i wobec swojej przynależności do Kolegium Światła nie zdradzał, przynajmniej nie nabędzie takiej mocy, by albo wszystkich natrętów przegonić lub zrobić coś znacznie gorszego. Młody był, obecnie wyżej od uczniaka stać nie mógł.
Wiedział do dobrze drugi z młodzianów. Jeszcze delikatniejszy w wyglądzie, można rzecz, że dziewczęcy ze swoją delikatną twarzyczką i szczupłym ciałem. Co ciekawe, ten miał bliznę przechodzącą przez jedno oko, które się szczęśliwie dla chłopaka ostało. W mieście nie uczył się może zbyt pilnie, a ubranie nosił proste, znoszone lekko, ale swoje o magach wiedział. Tyle, żeby trzymać się od nich wystarczająco daleko. Teraz nie bardzo mógł to zrobić, choć wyglądając nawet młodziej od synów kupca, przydawał się w tej mozolnej podróży przez błoto, znając jakieś dziwne mechanizmy umożliwiające wydobywanie załadowanych wozów przy użyciu jak najmniejszej siły. Coś tam musiał z tej swojej uczelni wynieść.

Na koźle obok Hugo siedziała dziewczyna, a raczej kobieta już, zaciskając swoje usta w wąską kreskę pełną determinacji. Ubrana najlepiej z nich, choć nie wystawnie, to na pewno solidnie - skórzany płaszcz, kapelusz z szerokim rondem, dobrej jakości, lekko tylko znoszone buty do kolan i spodnie skórzane, wraz z kaftanem tworzące strój zdecydowanie bardziej męski niż kobiecy. Włosy związane w warkocz szarpała co jakiś czas, rzucając baczne spojrzenia na boki, jednocześnie próbując ukryć przed deszczem wystający zza pasa pistolet. Była jedyną kobietą w tej grupie, i chociaż grymasy i twardy wyraz twarzy nie zachęcały, to i tak przyciągała męskie spojrzenia, bo brzydka nie była. A nawet jeśli by była, to i tak zerkaliby.
Najczęściej robił to najstarszy z tej piątki "ochroniarzy" - choć nie znaczyło to, że był stary. Jeszcze daleko było mu do trzydziestki, to wąs trochę postarzał pociągłą twarz. Dodatkowo odpowiedni akcent i błyskawicznie wiązało się go z Bretonią. Teraz przedstawiał sobą marny widok, przemoczony, w starym, brudnym i gdzieniegdzie dziurawym mundurze, najwyraźniej jedynej pozostałości po wcześniejszym życiu. Uzbrojony w kij stanowiłby raczej dość śmiesznego przeciwnika dla każdego niebezpieczeństwa, które mogło czaić się na nich w lesie, chociaż prawdopodobnie najsprawniej, ze wszystkich w tej małej karawanie, władał ostrzem - nawet jeśli jedyny porządny miecz wisiał u boku kobiety.
Ostatni z tej piątki także był młodzieńcem, i o zgrozo, także wciąż cechował się raczej dziewczęcą niż męską urodą. Ubrany w szaro-bury strój, z długimi, przylepionymi teraz do twarzy czarnymi włosami, także wyglądał na chudzielca. Uzbrojony w kuszę i chroniony przez skórznię chowaną pod solidnym płaszczem, dokładnie tak samo jak żak, nie wyglądał na wojownika.
Istotnie, doskonała grupa najemników będących w stanie odeprzeć każdą grupę bandytów czy czegoś jeszcze gorszego.
Ciekawe jak często zadawali sobie pytanie, co oni właściwie tu robią? Zawsze też istniała szansa, że jedyne bitwy odbędą się na języki, ale mimo młodego wieku, większość z nich nie wierzyła, że wszystko odbędzie się bez kłopotów.


Pierwszy zwiastun czekających na nich nieprzyjemności, nie licząc rzecz jasna deszczu i błota, pojawił się na rzece Ober, a dokładniej mówiąc, na moście, który musieli przekroczyć, aby wjechać do miasta. Był już prawie wieczór, który znacznie przyspieszyły chmury, zalegające nisko nad całym obszarem. Co chwilę niebo przecinała błyskawica i grzmot przetaczał się po okolicy, jeszcze ponaglając ich do pośpiechu. Nikt nie chciałby zostać w tym miejscu na noc, a przecież bramy już praktycznie widzieli.
Hugo zatrzymał nagle konie, które ciągnęły pierwszy wóz, wychylając się z kozła. Drewniany most, przerzucony przez rzekę, nie miał zbyt mocnej konstrukcji, która teraz chwiała się i trzeszczała, wyraźnie podmywana przez wezbraną rzekę, której wody zaczynały powoli się przez niego przelewać. Dwóch konnych, ubranych w długie płaszcze z kapturami, spod których ledwo można było dostrzec jednakowe tuniki, przejechało przez most, machając do nich.
- Szybko! Ruszcie się, do cholery!
- Ta kupa belek długo nie wytrzyma, no dalej!

Sam Otto zabrał lejce swojemu synowi, poganiając konie. Wkrótce oba wozy, ciągnięte przez niepewne zwierzęta, znalazły się po drugiej stronie rzeki. Strażnicy znów znaleźli się przed nimi, prowadząc do Stromdorfu, a za nimi, nawet zagłuszając na chwilę deszcz i burzę, konstrukcja mostu jęknęła, zatrzeszczała a potem z hukiem runęła do wody, ginąc w jej odmętach, które pociągnęły drewno za sobą.
- No to szybko nie wrócimy!
Otto wydawał się jeszcze bardziej skwaszony niż wcześniej, chociaż nawet z tej odległości widzieli, że most po drugiej stronie miasta wciąż jeszcze stał. Tylko prowadził w zupełnie inną stronę.

Dotarli do bramy bez dalszych przygód, przejeżdżając nią i mając nawet okazję popatrzeć, jak strażnicy zamykają ją na noc. Miasto otoczone było prawie dziesięciometrowym, solidnym murem, sprawiającym równie dobre wrażenie, co reszta tego miasta. Może prócz dróg, chociaż ta, którą jechali, była wyłożona balami, tworzącymi powierzchnię nierówną, ale za to łatwą do pokonania mimo padającego deszczu. Woda spływała tu jakimiś rynnami, dzięki czemu domy wciąż stały - większość zresztą była solidnie podmurowana. Najlepsze wrażenie jednakże sprawiały tu dachy, wszystkie utrzymane w prawie doskonałym stanem. Tutejsi mieszkańcy, których według Otto było jakieś trzy czwarte tysiąca, najwyraźniej przyzwyczaili się i przystosowali do prawie nieustannie padającego deszczu.
Ich wjazd przyciągnął sporo spojrzeń, kilku ludzi nawet krzyknęło do kupca o wieści i towary, które przewozi. Weildo jednak nie był skory do rozmów, więc tylko powiedział im, że jutro będzie na rynku, a zatrzymuje się w gospodzie Wodny Grom, której nazwa najwyraźniej doskonale pasowała do całej okolicy - mimo, że deszcz nieco osłabł, a na niebie nawet pojawiły się lekkie przejaśnienia, przepuszczające nieco ostatnich promieni słońca, to nie miał zamiaru ustępować całkowicie. Jakieś dzieciaki mimo to biegły po ulicach, także obok wozów, próbując zajrzeć do środka. Obcy musieli być tu rzadkością.
Wystarczyło moknąć przez kilka minut, aby domyślać się dlaczego.

Wkrótce znaleźli się na bardzo dużym rynku, także wyłożonym balami. Do niego przylegała także gospoda, ku której skierował się Otto, a także w której oni sami mieli się zatrzymać. Gildia płaciła za ich pokoje oraz standardowe posiłki - musieli tylko wziąć od karczmarza kwity - za każdy dodatkowy oraz za napitki musieli zapłacić już sami. Co ciekawe, w drodze do tego miejsca minęli kilka innych gospód. Ich liczba musiała być tu spora, mimo, że praktycznie nie gościli obcych.
- Tutejsi uchlewają się, aby zapomnieć, że wciąż pada, zbiory są żadne, a towarów nie ma komu sprzedawać.
Kupiec od razu skierował się na plac, na którym stajenni wzięli za wprowadzanie wozów do wozowni. Wodny Grom obejmował kilka dużych budynków - w tym największy będący samą gospodą, ale wokół placu było sporo dobrze utrzymanych, nie tylko drewnianych, ale nawet całkiem kamiennych budowli. Wyróżniały się zwłaszcza świątynia Sigmara oraz ratusz, oba kamienne. Dodatkowo przed ratuszem znajdował się pomnik mężczyzny ze wzniesionym mieczem, jakiegoś lokalnego bohatera.


Nie mieli ochoty nic już podziwiać. Obrazu prawdziwego placu targowego, środkowej części miasta, dopełniała jeszcze tylko stojąca na środku studnia. Niewiele obchodziło to podróżnych, którzy mokrzy i brudni, wkroczyli wreszcie do środka karczmy, z przyjemnością witając jej ciepło i suchość. A ich z kolei z przyjemnością przywitał właściciel, mężczyzna w zaawansowanym średnim wieku i sporym brzuchem, uśmiechając się przyjaźnie i raczej niewymuszenie.
- Witajcie w Stromdorfie! Pokoje? Ciepła kąpiel? Posiłek? A może od razu kufel mojego własnego Ale?
Zaśmiał się, a jakaś służąca, ładna dziewczyna o przyjemnych dla oka kształtach, zabierała od nich mokre płaszcze, wieszając je w specjalnie do tego przygotowanej alkowie. Na dół najwyraźniej schodziło się do wspólnej izby, skąd dochodził gwar rozmów i ciepło kominka, a na górę ku pokojom.
Przybyli tu w konkretnym celu, ale tego wieczoru mogli myśleć tylko o odpoczynku, wysuszeniu się i zjedzeniu czegoś ciepłego. Ilość gospód w Stromdorfie nabierała coraz większego sensu.

AJT 24-11-2011 13:30

Deszcz, wciąż ten pieprzony deszcz ,kłębiło się w głowie młodego Albrechta. Z pewnością chłopak nie przywykł do podróży w takich warunkach i dało się to bez problemu dostrzec obserwując jak znosi trudy tego wojażu. Początek zadania był już niezwykle dla niego ciężki. Najgorsze dla niego, że zdawał sobie sprawę z tego, że to dopiero start zlecenia, a prawdziwie ciężkie chwile dopiero nastaną.

Dziewiętnastoletni żak był szczupły i średnio zbudowany w związku z czym nie miał zbyt dużo naturalnej warstwy ochronnej przed zimnem, czy deszczem. Chłopięca, czy też wręcz dziewczęca twarzyczka nie wskazywała na to, by w życiu zaznał wielu trudów. Jedynie co to szrama, na twarzy, ale to zapewne był wynik bardziej głupoty i alkoholu niż przeciwności losu, jakie mogły się pojawić w jego życiu. Przez swój
wygląd nierzadko stawał się obiektem wyśmiewania, co doprowadzało go często do furii. Tutaj chyba mógł być chyba o to spokojniejszy, poznając towarzyszy widział, że jeden z młodzieńców jest podobnej co i on urody. A i kolejną postacią w tym towarzystwie była i dziewczyna i to nieprzeciętnej urody.

Młody von Senderer dość szybko pokazał drużynie co może do niej wnieść i czego nauczył się już w trakcie studiów. Nieraz dzięki niemu wyprawa mogła być kontynuowana, parę kładek, czy gałęzi , które spostrzegł w okolicy, parę innych teoretycznie nieprzydatnych przedmiotów i wóz z powrotem wracał do jazdy. Interesował się takimi rzeczami i próbował jak najczęściej stosować różnorakie sztuczki ułatwiające życie. W walce z pewnością nie był zaprawiony i drużyna bez problemu to była w stanie zauważyć. Jednak mogła dostrzec inne rzeczy, która chłopak mógł do niej wnieść, jak chociażby to co czynił z wozami, szybkość myślenia, kombinowania, zachowania spokoju czy też spostrzegawczość, które to mogły się przydać w trakcie śledztwa.

Moknął na wozie, płaszcz na niewiele się zdawał, gdyż i tak był już całkowicie przemoczony. Mokra skórznia, mokra kusza, jak i znajdujący się w plecaku inne ekwipunek, który miał się przydać w podróży. Poza zestawem narzędzi, które wykorzystywał do napraw, posiadał różne przyrządy akademickie, czy też piśmiennicze. Myślał o spisaniu przygód, jednak teraz za pewne i tak by się wszystko rozmyło.

W końcu dotarli do miasta, mimo iż droga powrotna była jak na razie niemożliwa, to na razie o niej w ogóle nie myślał. Cieszył się z tego, że podróż praktycznie dobiegła końca. Obserwował krótko okolicę, widząc wszelkie patenty zastosowane tutaj zrozumiał, to co widział przez większą część podróży. Deszcz tych okolic nie opuszcza, ~rewelacyjnie~ , przeszło mu przez myśl krótko, aczkolwiek treściwie.

Po chwili znaleźli się już w karczmie. Ciepło, przytulnie, przyjazne przywitanie, czegóż chcieć więcej w takim momencie. - Witajcie w Stromdorfie! Pokoje? Ciepła kąpiel? Posiłek? A może od razu kufel mojego własnego Ale?-rzekł do nich gospodarz. Tak ciepła kąpiel, posiłek, odpoczynek To mu się teraz marzyło i na nic innego nie miał ochoty, choć ewentualnie mile widziany byłby jeszcze grzaniec.
- To co, do zobaczenia rano. Wtedy zaczniemy? - zwrócił się do reszty, a po chwili z uśmiechem do gospodarza. – Dla mnie ciepła balia wody, jeśli można. I pokój, w którym mógłbym następnie spocząć. Nie posiadam suchych rzeczy, więc i zejście później na dół by się posilić będzie dla mnie problemem, Proszę więc o posiłek do pokoju, aromat tu bije niesamowity.

Mocząc się, w tym razem gorącej wodzie spędził godzinę. Posiłek zajął mu zdecydowanie mniej, chciał się po prostu porządnie nasycić i nic więcej. Nie w myśl były mu teraz towarzyskie zajęcia, marzył o wypoczynku więc i spoczął w łóżku i po chwili zasnął. Wstał późnym rankiem, ubrał rzeczy, które podeschły i zszedł na dół do izby zamawiając pełne śniadanie.

Kerm 28-11-2011 21:48

Już gdy się spotkali u kupca, Albrecht zwrócił uwagę na Johanna. Młody, chłopięca twarz na której również znajdowała się pamiątka po jakimś wydarzeniu. Ubrany w skórznie i trzymający w ręku kuszę. Wszystko tak samo jak u niego samego. Dziwne, wyglądali bardzo podobnie, niektórzy zapewne by mogli uznać, że to bracia.

Chwilę po tym, jak tylko usiedli na wozie i ruszyli zagaił rozmowę.
- Albrecht jestem - zwrócił się do Baade wyciągając rękę - Wybacz, mą wścibskość, ale skąd ta opaska na oku?
- Johann.
- Uścisnął podaną sobie dłoń. - Żaden kłopot ani wstyd. - Uśmiechnął się. - To tak dla zmylenia ewentualnych obserwatorów. I dla uniknięcia głupich plotek.
Schowane pod opaską oko okazało się jaśniejsze, niż to, które Johann zawsze pokazywał światu.
- Tak już było od zawsze - powiedział Johann. - A niektórym się nie podobało. Doszedłem do wniosku, że lepiej schować, niż ręcznie prostować czyjeś głupie gadki.
- Domyślam się, a zapewne i dziewki przychylniej patrzą
– odpowiedział Albrecht, szczerząc zęby w uśmiechu.
- A i to się zdarzało. - Johann z uśmiechem skinął głową. - Ale bywało i tak, że któryś podpity wozak za stołek się brał, by w łeb odmieńcowi strzelić. To już jest ryzyko - dodał tonem wskazującym na to, że mimo wszystko aż tak się tym ryzykiem nie przejmuje.
- Masz rację, łatwo sobie w dzisiejszych czasach niebezpieczeństwa przysporzyć. Ale jak mi na uczelni mawiali… Lepiej czemuś zapobiegać, niźli później to naprawiać - podsumował von Senderer, po czym wskazując palcem na kuszę zapytał.
- A tym jak się posługujesz? Pewnie by mi się parę lekcyji przydało. Dla bezpieczeństwa, czy też bardziej zastraszenia innych posiadam takową, jednakże szczerze przyznawszy to dobry w strzelaniu to ja nie jestem. Czasem coś i ustrzelę, ale czasem też i ustrzelę coś czego nie powinienem. – Zakończył kolejnym razem szczerząc zęby.
- Szczerze? - Johann uniósł brew w lekko kpiącym geście. - Zwykle udaje mi się trafić. Ale na mentora raczej się nie nadaję. Zawsze uważałem, że to trening czyni mistrza. Dużo strzelać w wolnych chwilach, a potem... będzie jak znalazł. Byle oczu nie zamykać, gdy celować będziesz do czegoś innego, niż tarcza.
- Ale, jeśli chcesz, możemy przy okazji razem poćwiczyć.


***

Padało. Lało. Siąpiło. kropiło. Znowu lało i tak w koło Macieju.
Ilość lecącej z nieba wody ze spokojem wystarczyłaby na zatopienie średnich rozmiarów wioski. Aż dziw, że się nie potopili w tym błocie, którego warstwa z każdą minutą stawała się grubsza i bardziej przyklejała się do wszystkiego - kopyt, kół, tudzież butów tych, co to musieli wyciągać z błota.
Johann poprawił się na wozie, próbując strzepnąć z płaszcza osadzającą się tam wodę. Płaszcz, tydzień temu ciemnoszary, w tej chwili był w zasadzie czarny, kolorem idealnie pasując do równie mokrych, czarnych włosów swego właściciela. Woda dużymi kroplami spływała po twarzy i trafiała do oczu, co nie przeszkadzało mu w obserwowaniu bliższego i dalszego otoczenia.
- Długi deszczowy tydzień... - mruknął.
Co prawda brzęczące w sakiewce monety, otrzymane jako zaliczka, powinny poprawiać nieco nastrój, ale przez ile dni to uczucie mogło się przechować, systematycznie zmywane strugami wody.
Dokoła było pusto, nawet psa z kulawą nogą nie było, a każdy rozsądny człek wolał siedzieć w domu. Bandyci również, na co akurat Johann nie narzekał.
- Julianie, skąd cię wiatry przywiały? - spytał siedzącego obok wojaka.
Bretończyk, który starał się właśnie jak mógł zająć wygodne miejsce na wozie próbował jednocześnie okryć się szczelniej lichym ubraniem. Żałując po niewczasie, iż zaliczki nie przeznaczył na jakiś przyodziewek, ale miał nadzieję nabyć ubranie taniej w Stromdorfie, po tym jak zobaczył bandycko wygórowane ceny w Altdorfie. Pomysł może i nawet niegłupi, o ile nie liczyć konieczności marznięcia w wilgotnych i przewiewnych ciuchach przez ładnych parę dni. Dopiero co wrócili na wóz po kolejnym już nie wiadomo którym wyciąganiu kół z błota i Aust-Agder nie był specjalnie w nastroju do rozmowy, ale nie chciał też uchybić zasadom dobrego wychowania.
- Z Parravonu, mon amie - mówił ze śpiewnym bretońskim akcentem gardłowo wymawiając “r”.
- Służyłem tam w Gwardii Książecej, ale służba się skończyła. Pieniądze też i tak mi przyszło zarabiać na życie moknąc w deszczu i szukając jakiegoś węglarza.
Uśmiechnął się smutno nad zmiennością kolei losu.
- A ty skąd pochodzisz ? Pardonne moi, ale nie wyglądasz na wojaka, ani nikogo kto zarabia mieczem.
- Nigdy nie chciałbym znaleźć się w wojsku
- odparł Julian, chociaż nie było to odpowiedzią na zadane pytanie. - Zawsze mi się to kojarzyło z bezmyślnym wykonywaniem rozkazów. Może mam niepotrzebne skojarzenia ze strażnikami miejskimi z Atldorfu. Stamtąd pochodzę. A zajmuję się, przede wszystkim, dostarczaniem różnych, niezbyt wielkich przesyłek. Szybko i dyskretnie. - W gruncie rzeczy tak też można by określić zawód przemytnika. - Co prawda walki zdarzają się rzadziej, niż w wojsku, ale i tu trzeba się liczyć z napadami.
Schowana pod płaszczem, zawinięta w kawał skóry kusza i znajdująca się pod brunatną tuniką skórznia świadczyły o tym, że Johann dość poważnie potraktował kwestię ewentualnej obrony przed atakiem.
- A zatem jesteś kimś w rodzaju kuriera, n'est-ce pas ? Ale widać z tego też się nie da wyżyć. - Julian pokiwał smutnie głową. Po chwili uśmiechnął się pod wąsem.
- Wierz mi też nie chciałem się znaleźć w wojsku z tych samych względów, ale c’est la vie. Tak się złożyło. - Wzruszył ramionami. - Choć faktycznie nie jest to łatwe życie. Dowódca ma zawsze rację, nawet jak jest imbecylem, ale przynajmniej można się nauczyć bronić choćby kijem.
- Kurier ma o tyle lepiej, że ma jednego pracodawcę w danej chwili
- odparł Johann - a jedyne polecenie, jakie otrzymuje, to ‘dostarcz’. Reszta zależy już tylko od niego. Jak mu się coś w zleceniu nie podoba, to może odmówić. No i nie jest to dezercja. A czy da się wyżyć... Raz na wozie, raz pod wozem. Okazało się, że mój ostatni pracodawca zajmował się niezbyt legalnymi interesami - kontynuował. - Na szczęście nie pociągnął mnie za sobą na dno. Ale po kieszeni dostałem.
- Ja tam nigdy nie miałem głowy do interesów. Co zarobię, to mi się gdzieś rozchodzi, ale nie tym razem
. - Julian poklepał się po sakiewce. - Kupię sobie jakieś porządne ubranie w miejsce tych łachów. U nas się mówi, że Imperium jest bardzo niebezpieczne, a tu popatrzcie - zwrócił się do innych podróżnych - Tyle dni podróżujemy i nic, nawet snotlinga nie spotkaliśmy. Może pochowały się przed deszczem? - zażartował.
- Każde mądre stworzenie unika takiej pogody - powiedział Johann. - Tylko ludzie są na tyle głupi, by moknąć.

Rozmowy umilały nieco podróż, skracały ją, ale nie zdołały zatrzeć niemiłego wrażenia, że wody jest dużo za dużo, a wóz zbyt często grzęźnie w błocie. Wizja kolejnej wody, tym razem płynącej, była o tyle przyjemniejsza, że przybliżała do miejsca, gdzie można było się schronić pod solidnym dachem. Jednak…
Zielony mosteczek ugina się… I trzeszczy we wszystkich łączeniach. Głośno trzeszczy. Jedyne, co przyszło Johanowi do głowy na widok chwiejącego się mostu, najwyraźniej zmęczonego wieloletnią walką z wodą, to propozycja, by najpierw przejechać, dopiero potem pozwolić jechać wozowi.
Na szczęście nie zaproponował tego, gdyż zapewne katastrofa mostowa zastałaby ich w połowie przejścia. A to by było zdarzenie nader przykre… I zapewne opłakane w skutkach, a inni z pewnością by mu tego nie darowali.
Podziękowawszy w duchu Ronaldowi za umożliwienie dotarcia do celu Johann zaczął się rozglądać po mieście.
Zbyt wiele czasu nie miał, gdyż wóz zatrzymał się przed „Wodnym Gromem”. I Johann bez wahania zamienił możliwość zwiedzania miasta na ciepło i posiłek.

I jednego, i drugiego było pod dostatkiem. A grzane piwo… Istne marzenie.
Najedzony, ogrzany, Johann nie miał zbyt wielkiej ochoty na cokolwiek innego, prócz kąpieli i pójścia spać.
Nawet ewentualna możliwość, dość wątła zresztą, poderwania młodej służącej, nie skłaniała go do zmiany planów.
Dopóki trwała rozmowa, siedział przy stole, gdy jednak skończyły się tematy i jedzenie, a w kuflu pokazało się dno, wstał.
- Dziękuję za opowieść, panie Kallenbach - powiedział. - Czuję, że woła mnie gorąca woda i wygodne łóżko – zwrócił się do swych towarzyszy. - Gdyby mnie ktoś szukał, będę w swoim pokoju.

Tom Atos 29-11-2011 10:27

Imperium było podobne, ale jednak trochę inne niż jego rodzinne strony. Mieli to samo gówno, tyle że parravońskie gówno było odrobinę lepsze. Altdorf był większy od Parravonu bez dwóch zdań. Bardziej ruchliwy i rozgorączkowany. Jednak bez porównania brudniejszy i bardziej smrodliwy. Z drugiej strony dawał większe możliwości znalezienia dobrze płatnej pracy. Choć telepiąc się kolejny dzień na wozie można było dojść do wniosku, iż nie będzie to łatwy pieniądz.
Przez te dni podróży Julian mógł się przyjrzeć swoim kompanom i tak naprawdę wcale mu nie było do śmiechu. Być może sądził ich po pozorach, ale żaden z nich nie wyglądał na wojownika, a już na pewno nie na takiego co potrafi walczyć w oddziale. On zaś był uzbrojony w kij. Dość zabawna okoliczność. Na szczęście nikt ich nie napadł. Pani Jeziora im sprzyjała, a to nie było bez znaczenia.
Może jej łaskawość wynikała z tego, że jedyne na czym im nie zbywało, to uroda. A bogini sprzyjała pięknym.
Jeśli jednak istniał jakiś bóg od mostów, to najwyraźniej ich nie lubił, bo ledwo przeprawili się na drugą stronę, a konstrukcja zwaliła się w odmęty Ober z trzaskiem.
Po tym niemiłym incydencie, już bez przeszkód dotarli do gospody „Wodny Grom”. Gdzie w końcu mogli zrzucić z grzbietów przemoczone ubrania.

Oddając na przechowanie coś co służyło mu za płaszcz Julian zagadnął zbierającą garderobę dziewczynę, o przyjemnych dla oczu mężczyzny krągłościach.
- Powiedź mi ma cherie dawno już u was tak pada?
Dziewczyna wzruszyła ramionami, jak się wzrusza na pytanie o to, co wiedzą nawet najmłodsze i najgłupsze dzieci. Jej głos był miły w brzmieniu, ale brzmiała w nim nutka rozbawienia.
- Od zawsze przecież. Nawet ojciec mojego tatka nie pamiętał, kiedy nie padało.
Julian osłupiał. Patrzył na dziewczynę zabawnie rozdziawiając usta. W końcu zamknął je z mlaśnięciem i zamrugał oczyma. Chyba go nie zrozumiała, albo on jej.
- Jak to od zawsze … to kiedy słońce wychodzi? A zimą ? Macie tu śnieg, n'est-ce pas ?
- Też o tym słyszałem -
potwierdził Johann, który również pozbył się płaszcza. - Ale zawsze uważałem to za poetycką przesadę.
- Cóż za dziwaczne miejsce, ani chybi nie jest to naturalne, ale powiedz mi jeszcze ma cherie, przed ratuszem stoi pomnik jakiegoś rycerza. Kto to taki ? Jakiś wasz bohater ? - spytał zastanawiając się w duchu cóż może oznaczać taka nieustanna ulewa. W każdym razie opłacalność handlu węglem stała się nagle oczywista.
- Och, czasami przecież nie pada. A zimą mamy burze śnieżne. Co w tym dziwnego?
Wyglądała na autentycznie zaskoczoną ich zdziwieniem.
- A pomnik to rzeczywiście bohater. Uratował Stromdorf przed nieumarłymi i goblinami z gór. Olaus Stichelm, poświęcił siebie, aby nas uratować!
Ostatnie słowa powiedziała z pasją i dumą.
- “Czasami nie pada”. Co za ulga. - stwierdził Julian patrząc porozumiewawczo na Johanna. - Podaj no Skarbie jaki dzban piwa i coś do jedzenia, a jak znajdziesz chwilkę to dosiądź się do nas i opowiedz o tym Stilchelmie. Zgoda ?
Poprosił rozsiadając się za stołem i grzejąc dłonie nad stojącą na blacie świeczką.
Johann odprowadził wzrokiem Albrechta, który najwyraźniej przedkładał zacisze własnych czterech ścian od bijącego od kominka ciepła, potem uśmiechnął się do dziewczyny.
- Są takie miejsca, gdzie częściej nie pada, niż pada? - powiedział. - A ten dzban piwa, jeśli można, dobrze by było gdyby było grzane. - Spojrzał na Juliana, oczekując ewentualnego sprzeciwu. - Po tylu dniach podróży lepsze byłoby coś, co rozgrzewa, niż chłodzi.
Julian tylko pokiwał głową ziewając i zasłaniając usta kułakiem. Był już zmęczony, ale nie lubił jeść i pić samemu. Po za tym był ciekaw opowieści o miejscowym bohaterze. Zmycie się żaka zupełnie go nie interesowało.

Szybko pokręciła głową.
- Nie mogę, panie. Muszę zająć się pokojami. Ale na pewno każdy we wspólnej izbie odpowie chętnie na pytania o nasze miasto. Pan Sebastien nie płaci mi za rozmowy.
Uśmiechnęła się jeszcze i odbiegła, aby wypełniać swoje obowiązki. Zresztą, właściciel tej gospody wciąż znajdował się w pobliżu.

Łowczyni nagród przytaknęła słowom karczmarza.
- Pokój, ciepła kąpiel, ale to za jakiś czas. Najpierw chcę się wysuszyć i rozgrzać ciepłym jedzeniem.
Ygritte nie marnowała czasu na rozmowę ze służką. Razem ze swoją podróżną sakwą zeszła po schodach do wspólnej izby, rozglądając się ciekawie. Potem wybrała miejsce jak najbliżej ognia, wyciągając nogi, a gdy podeszła do niej służka, zamówiła cicho coś ciepłego do picia i strawę. Przy okazji próbowała wycisnąć wodę ze swojego długiego i grubego warkocza z czarnych włosów.
- Ygritte, nie przesadzaj z tym ogniem - powiedział Johann. - Zniszczysz sobie buty. Lepiej się nie spieszyć z tym suszeniem.
Prychając cicho zzuła buty i rzuciła je na bok, trochę dalej od ognia.
- Tak lepiej? Nienawidzę być mokra, mam wtedy dreszcze! Mogłam się więcej dowiedzieć o tym miejscu, zanim się zgodziłam. I to za marny grosz!
- Zniszczyłem tak kiedyś całkiem dobre buty -
stwierdził Johann. - Po takiej gorącej kuracji łykały wodę szybciej, niż dziurawa łajba. Jak tylko sprawiłem sobie nowe poszedłem nad rzekę i tamte utopiłem. A deszcz jest dużo lepszy niż kąpiel w rzece.
Julian tymczasem zabrał się z zapałem za konsumpcję przyniesionego właśnie napitku i strawy. Rzucając się na nią z zachłannością wygłodniałej watahy wilków.
- Pfff … marny grosz - Julian wydął lekceważąco usta i przełykając kolejny kęs - Złota moneta to jest dokładnie tyle złota, ile teraz nie mam mademoiselle i dokładnie tyle za ile jestem gotów popracować.
Podkręcił wąsa patrząc na nią z figlarnym błyskiem w oku.
- A na dreszcze znakomitym remedium jest l’amour. L’amour toujours, jak mawiają w moich stronach. - uśmiechnął się szeroko ukazując zdumiewająco równe, białe i upstrzone kawałkami kaszy zęby.
- Ale skoro o tym mowa, to miejscowi zapewne znają jakieś sposoby zabezpieczenia garderoby przed wilgocią. Widzieliście dachy ich domów? Są dość przezorni w tej kwestii. Warto by zaopatrzyć się w miejscowe ubrania. Nie znam się na szukaniu ludzi, ale pewnie nie będzie to takie proste, jak zapytanie naszego szanownego gospodarza o imć Wechslera. Trzeba najpierw poznać miejscowych i ich miasto, n'est-ce pas? - stwierdził popijając piwem.
- Mon cher gospodarzu! - zawołał machając do mężczyzny - A bywaj no tu do nas. Radzi byśmy usłyszeć co nieco o Stromdorfie i Stichelmie, jeśli masz chwilkę.
Johann, dzielący swe zainteresowania między Ygritte, posiłek i grzane piwo, skinął tylko głową w potwierdzającym geście. Trudno było ocenić, czy ta zgoda dotyczyła sposobów na dreszcze i deszcze, czy też rozmowy z gospodarzem.
Gospodarz nie zwrócił na nich uwagi, teraz zajęty zajmowaniem się kupcem i jego synami, którzy wreszcie także dotarli do Wodnego Gromu. Zamiast tego podszedł barman, stawiając przed nimi kufle.
- Nie trzeba się tak wydzierać, dobrzy panowie. Państwo - poprawił się szybko, wysyłając krótkie spojrzenie ubranej po męsku Ygritte. - Ojciec na pewno się zjawi, jeśli znajdzie chwilę czasu. Ja jestem Hans Brenner, witajcie w naszym przybytku i cieszcie ciepłem. Długo zostaniecie?
Nagle do stołu dosiadł się także lekko podpity już staruszek, popijając ale ze swojego kufla. Jego siwe włosy były w nieładzie, ale ubranie choć znoszone, to wciąż całkiem porządne.
- Lukas Kaltenbach. Wy, młodzi, to zawsze mało wiecie. Ale lubię tych, co wiedzy poszukują! Cóżeś to chcecie wiedzieć o Stromdorfie, mieście starszym od samego Młotodzierżcy, hę?
Hans pokręcił głową, tutejszego musiał doskonale znać. Zerknął jeszcze raz na Ygritte, uśmiechając się lekko. Nie był brzydki, nawet całkiem przystojny. Potem wrócił do swoich obowiązków. Gdzieś obok grano w karty, a sama izba była całkiem przytulna. Umieszczony w rogu bar, od którego odchodziła kuchnia, trunki i garłacz na ścianie, duży kominek i pusty, duży fotel przed nim, a także spora ilość stołów i ław, wszystkie na stałe przymocowane do podłogi.
- Johann Baade - przedstawił się Johann, witając staruszka. - Parę dni zapewne, zanim dalej ruszymy. A skoro już tu będziemy, to i wiedzieć warto coś o tym mieście.
Na sekundę spojrzał na Ygritte. Czuł się nieco rozczarowany jej postawą. Nie lubił pyskatych i zarozumiałych bab, ale miał nadzieję, że trafiła im się dziewczyna ciut rozmowniejsza, a nie taki milczek, co to z własnej woli ani be, ani me z siebie nie wydusi. I przestawał powoli liczyć na to, że Ygritte wspomoże ich w poszukiwaniach. A dokładniej - w słownej części tych poszukiwań.
- Może zaczniemy od Stichelma - zaproponował.
- I od historii tutejszych burz. Jestem pewna, że mają swoją historię, skoro miasto najwyraźniej od nich otrzymało swoją nazwę - wtrąciła Ygritte, zabierając się za pochłanianie swojej porcji ciepłej strawy.

Staruszek nabił fajkę, zapalił i zaczął powoli pykać.
- Panienko, przyczyny burz to nawet najstarsze krasnoludy nie znają! Były to zawsze, a nazwa nasza mówi właśnie o nich, to wiemy na pewno. Ale co poza tym, to nie mnie pytać.
Pokazał swoje pożółkłe resztki zębów w uśmiechu.
- Olaus to już nowa historyja. Ledwie pięćset lat temu - zarechotał z udanego dowcipu. - Podczas wojen wampirzych to się działo, gdy pokonany von Cartein cofał się od Altdorfu i do naszego miasta przybył. Zabił bohater wodza wampirów, ha! Żeście się nie spodziewali, że taki kapitan milicji może to zrobić, co? Niestety, sam ranion, umarł niedługo potem. Postawiono mu odpowiedni grób, potem pomnik. I tyle wiadomo.
- Nie da się ukryć, że nań zasłużył. -
Johann skinął głową z uznaniem. - Szkoda dla niego, że zginął, zamiast owoce swej chwały do późnej starości zjadać. Ale tak już jest, niestety, że martwy łatwiej bohaterem zostaje.
- A jak jest z tymi deszczami? -
mówił dalej. - Pada przez cały dzień i noc, czy też są jakieś przerwy w dostawie tej lejącej się z nieba wodzie? Słońce chociaż czasami wygląda zza chmur? Macie jakieś specjalne buty? Ubrania? Że też wam domów nie zmyło do rzeki. Dobrze musicie budować.
- Gdzie tam cały czas. Ledwie dwa na trzy dni tu pada, a i problemów wiele to nie sprawia, nie tutaj w mieście. Bo kto zdrów na umyśle na deszcz by narzekał?
Pyknął z fajki, zupełnie nieprzejęty. Na jego twarzy pojawił się nawet uśmiech.
- Z dziada pradziada się nauczyliśmy tak to wszystko stawiać, aby nie spłynęło. Te domy to już długie lata stoją! A ubrania, to skóry dobrze wygarbowane i tłuszczem posmarowane. Od deszcze nikt przeca nie umarł, ani się nie rozpuścił.
- Domy. Szkoda, że nie mosty. -
mruknął Julian z przekąsem.
- Dwa dni na trzy... - Uśmiechnął się Johann. - To się słyszy dużo lepiej, niż ‘ciągle pada’. W takim razie - jaka pogoda powinna być jutro? Pora na deszcz, czy tym razem będzie można wyjść na dwór bez lecącej z nieba wody?
- Ciężko przewidzieć, chłopcze, ciężko. Czasami jest czyste niebo a kilka minut później już chmury, wiatrzysko i tłuką gromy dookoła. Nie przewidzisz, oj nie.
- Ech... Dość zatem trudno na spacer się z dziewczyną umówić -
zażartował Johann - na tak zwane łono natury się wybrać.

Julian tymczasem zakończył posiłek i podziękowawszy za towarzystwo podszedł do barmana.
- Powiedź mi mon amie gdzie tu u was można kupić jakieś solidne ubrania?
- O tej porze to nigdzie. –
odpowiedział mężczyzna lekko stropiony – Ale jeśli chcecie coś kupić, to u Starego Halbe. O tego co tam siedzi w kącie.
Barman wskazał ręką łysawego mężczyznę na oko po sześćdziesiątce, dość dobrze ubranego. Siedział on samotnie popijając wino i jedząc udo kurczaka z kaszą.
Julian podziękował skinieniem głowy i podszedł do mężczyzny.
- Pozwolisz monsieur że się przysiądę? Wybacz natarczywość, lecz widzę że pijesz wino, a to wybacz tak rzadki widok w waszych gospodach, że pozwolę się zapytać jakież to wino tak Ci smakuje?
- O … -
Halbe przełknął kęs i uśmiechnął się zakłopotany – To nasze. Białe reiklandzkie. Jesteście Panie Bretończykiem jak wnoszę z wymowy?
- Nie inaczej, a nawet lepiej mon amie. Parravończykiem. O stamtąd. –
wskazał ręką w stronę zachodu.
- Zza Szarych Gór. Po sąsiedzku można powiedzieć. – uśmiechnął się Julian.
- Taak. – pokiwał uprzejmie głową Halbe zachodząc w głowę o co też może chodzić temu dziwacznie mówiącemu cudzoziemcowi.
- Zastanawiasz się zapewne mon amie o co też może chodzić temu dziwacznie mówiącemu cudzoziemcowi, n'est-ce pas? – spytał Julian odgadując jego myśli.
- Spójrz tylko na mnie. – Aust – Agder wskazał dłonią na swe pożałowania godne i liche odzienie.
- Jako człowiek światły sam możesz ocenić w jak opłakanym jestem stanie, lecz … - Julian wyciągnął sakiewkę i potrząsnął ją wydobywając metaliczny odgłos. – Mógłbym temu zaradzić, gdybyś okazał mi nieco zrozumienia.
- Jest już późno … -
stwierdził niepewnie Halbe.
- Nie daj się prosić mon amie, gdzież się podziała tradycyjna reiklandzka gościnność?
Przez chwilę widać było jak łysy handlarz walczy ze sobą. Jednak rzut oka na sakiewkę i przemoczona koszulinę Juliana pomógł mu podjąć decyzję.
- No zgoda chodźcie Panie. Coś dla was znajdziemy. Jeno bądźcie cicho, bo żona już pewnie śpią.
Na te słowa Julian radośnie poklepał mężczyznę po ramienia.
- Merveille. Chodźmy zatem co prędzej, bym ja miał ubranie, a Ty byś mógł się położyć.

Mości Halbe nie mieszkał daleko. W niewielkiej kamieniczce na dole miał skład, a na piętrze mieszkał. Starając się zachowywać cicho, by nie zbudzić srogiej połowicy kupczyny, przy świetle kaganka wybierali co solidniejsze i pasujące części garderoby, a także co nie bez znaczenia dla Juliana, również suche.
Transakcja przebiegła szybko, cicho i sprawnie. Wkrótce zadowolony klient podkręcając zawadiacko wąsa wrócił do gospody w progu rzucając wyzywające i zuchwałe spojrzenie.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Przygaszony Julian podszedł do barmana i poprosił o wolny pokój, pojedynczy o ile to możliwe.

Cartobligante 29-11-2011 12:59

Swój kolejny etap magicznego przyuczenia, wędrówką pospolicie w kręgach kolegium zwany, Reiter zaczął od powozu. Dobrze przykazania swego mistrza Wendorfera pamiętając, z oddaniem przysiągł Kolegium Światłości bronić i czarów moc przyswajać sobie i ze ścieżki światła nie schodzić.

Przyszło młodzieńcowi w niepogodę straszną zarabiać pierwsze monety na opłacanie swych nauk do Magisterskiego egzaminu, jednak może właśnie z podniecenia i pierwszej pracy, deszcz wydawał się mu wcale nie przeszkadzać. Jedno tylko w całej tej niepogodzie Allardowi nadwyraz przeszkadzało, co wprawiało go w lekkie zdenerwowanie i niepokój jaki łatwo poznać po nim było. Powodem tego brak jakichkolwiek promieni słonecznych, które w żaden sposób nie potrafiły przebić się przez czarna powłokę skłębionych purpurowych chmur był, jednak tego nikt ocenić nie mógł. Z upragnieniem czekał jakiegoś schronienia, gdzie najmniejszy promień rozświetliłby ciemności wiszące nad Reikwaldem, a szczególnie nad Stromdorfem, zdającym się być epicentrum tego zjawiska niepogody.

Przez tydzień drogi Reiter nie odzywał się za wiele, tylko gdy wóz grzęzł w wypełnionych błotem koleinach traktu, żwawo pomagał kompanom. Pozostały czas młody wędrowiec przyglądał się swoim towarzyszom. Przysłuchiwał się im rozmowom, a głos zabierał wyłącznie będąc o coś wyraźnie zapytany. Wyczuwał bowiem swego rodzaju nieufność bojącą od towarzyszy, a jej powodem zapewne stał się jego oręż- kij gładki, i długi niemal osiągający całą wysokość adepta. Zdobiony był na środku, dla innych zdających się być dziwnym, znakiem węża. Nieczęsto Allard objawiał go ciekawskim oczom, gdyż znajdował się on dokładnie na środku kija, w miejscu gdzie chłopak zazwyczaj go trzymał.

Wołania strażnika oderwały Allarda Reitera od myśli nad misją, gdyż obcy głos o późnej porze zwiastował bliskość celu. Nie zauważył przez to jak wóz zatrzymał się nad rwącą rzeką, a koń niepewnie podnosił kopyta, instynktownie wyczuwając niebezpieczeństwo. Allard spojrzał w dół na podmyte koryto i wartki potok, gdy poganiany biczem koń ostrożnie stąpał po pomoście.

Uczeń widząc w oddali cień miasta wyraźnie odczuł ulgę. Wyciągnął zaraz jaką chustę ze swojego plecaka, i owinął nią kij i zawiązał bezpieczny supeł na jego środku, maskując tym samym znak przed ciekawskimi oczyma.
Wodny grom przepełniony był gawiedzią wszelkiej maści. Cóż to się dziwić było, w taką pogodę tylko rozgrzewający kufel grzanego piwa uchronić mógł strudzonych od przeziębienia. Zaraz tez zamówił sobie pokój, jaką strawę ciepłą, i gorąca kąpiel, na rozgrzanie.

Gdy już się oporządził, przebrał rzeczy i rozwiesił, by wysuszyły się. Wyciągnął jedną ze swych łojowych świec i odpalił knocik, stawiając ją na świeczniku w centralnym miejscu pokoju. Płomyk rozświetlił pokój nieco bardziej niż zwykła świeczka, i zwiewnie balansował na czarnym knotku. Zdawało się, że jego czubek niczym magnes, z lekka tylko, ale jednak, zwraca się ku Reiterowi, gdy ten rozpakowywał swoje rzeczy. Gdy skończył, spoglądnął przez okno i westchnął. „W końcu wolny, bez rózg i ciężkiej pracy, bez godzin dłużących się w dormitoriach nad księgami. Oby pokój i światłość rozjaśniła to miejsce.” Po tych myślach, ułożył sie wygodnie i zasnął.

Lady 29-11-2011 21:24

Nie miała pojęcia, po co jej była ta wyprawa. Zdecydowanie się na takie a nie inne życie to jedno, ale jechać ponad tydzień do jakiegoś miasteczka, którego unikają absolutnie wszyscy i to dla jednej marnej złotej korony? Chyba coś się stało w jej mózgu, skoro zgodziła się na tę całą głupotę. Siedziała skwaszona na podskakującym wozie, praktycznie się nie odzywając i patrząc tylko w przestrzeń przed sobą. Nigdy nie była tak daleko od Altdorfu, nie mając zamiaru wspominać o tym fakcie innym uczestnikom wyprawy poszukiwawczej, ale teraz pragnęła już tylko wrócić do siebie.
Tak się wyprawiła, że nawet nie spytała co to za miasto, ten Stromdorf. Może wtedy nie brałaby pistoletu, który nadawał się na tę pogodę jak... no zupełnie się nie nadawał w każdym razie. Połowę drogi w deszczu poświęcała na doglądaniu broni, aby przypadkiem nie zamokła, a i tak nie wiedziała, czy proch przypadkiem nie namókł za bardzo. Mimo to, gdy wóz utknął, nie robiła scen i pomagała tak samo jak inni. Z taką samą nieprzyjemną miną.

Była wysoka, jak na kobietę, sięgając metra siedemdziesięciu, ale niewielu jej urodę uważało za nieprzeciętną. Łącznie z nią samą, przecież w życiu słyszała określenie "ładna" prawie wyłącznie od matki i pijanych mężczyzn, którym już wszystko było jedno. Sprawy nie poprawiał fakt, że zwykle zaciskała usta, często krzywiąc się brzydko i patrząc nieprzeniknionym spojrzeniem jasnych, piwnych oczu. Uwagę zwracała tylko w odpowiednim świetle, bowiem jej czarne włosy i raczej jasna cera mogły przyciągać mężczyzn, gdyby nie pozostałe elementy składające się na jej wygląd. Nosiła się prosto, po męsku, nawet jeśli jej ubranie było świetnej jakości, to nie zawierało nawet ozdobników. Skórzane spodnie i kaftan skrojone były dobrze, ale najwyraźniej celowo wcale nie opinały jej ciasno, nie pozwalając dokładnie ocenić ważnych dla mężczyzn proporcji, o które zdawała się nie dbać. Całości dopełniały rzemienie wokół nadgarstków, żelazne pierścienie o różnych kształtach i podobne w stylu medaliony. I uzbrojenie, najlepsze w tej dziwacznej kompanii, której wolała nie komentować zbyt często nawet we własnych myślach.
Walory obronne były bardzo wątpliwe.

W pewnym momencie, raz tylko podczas podróży do Stromdorfu, wytrącono jej z rozmyślań czymś innym niż kolejnymi problemami z wozu lub postojem.
- Ygritte - Johann odwrócił się w stronę siedzącej na koźle kobiety - a ty czym się zajmujesz?
Dziewczyna drgnęła nagle, wytrącona ze swych myśli, a potem przez chwilę zapatrzyła się na nich, próbując uświadomić sobie, o co ją spytano.
- Zarabiam. Wykonując zlecenia takie jak to. Przynajmniej... od niedawna.
- Jesteś jak dar z niebios
- powiedział Johann. - Chociaż ktoś z jakimś doświadczeniem w tej kwestii. Do tej pory, gdy miałem kogoś znaleźć, to wiedziałem gdzie go szukać, albo kogo spytać.
Spojrzała na niego przenikliwym wzrokiem.
- Być może będziesz miał wreszcie okazję się nauczyć, skoro chcesz zapracować na swoją koronę. Bo chyba nie zgodziłeś się wykonać zadanie, licząc na to, że ktoś zrobi to za ciebie?
Odwróciła się szybko, tak jakby nie dodała wszystkiego, co krążyło jej po głowie. Na ciąg dalszy rozmowy nie było czasu. Znów trzeba było zejść z wozu i pchać. Ona sama nawet nie zastanowiła się nad tym, czy przypadkiem kogoś nie obraziła. Zwykle tak było i przestała przykładać do tego większą wagę. Wykonają zadanie i się rozejdą. To też było jak zwykle, lepiej się nie przywiązywać do ludzi.

Po przygodzie z mostem, wreszcie dotarli do miasta. Miasteczka raczej, zwłaszcza w porównaniu do Altdorfu, chociaż Ygritte musiała przez chwilę podziwiać to, jak tutejsi mieszkańcy przystosowali się do pogody. Musiała koniecznie dopytać ich, dlaczego stąd jeszcze nie powyjeżdżali, przecież takie życie mogło przygnębić nawet najbardziej wytrwałych. Bawiące się w deszczu dzieci troszeczkę nadwyrężyły tę diagnozę, ale nie na tyle, aby zupełnie ją porzuciła.
Za to z prawdziwą ulgą weszła do karczmy, zamawiając pokój, kąpiel i gorące jedzenie, na które się rzuciła, jednym uchem słuchając rozmów i opowieści staruszka.
Zdecydowanie musiała znaleźć sposób na utrzymanie prochu suchego. Gdyby przypadkiem doszło do jakiejś potyczki, marne miała szanse z mieczem. Pewnie nawet marniejsze, niż ten żołnierz z ociosanym drągiem. To jednak nie były myśli na ten wieczór, skończywszy strawę i wysuszywszy się nieco, Ygritte udała się do swojego pokoju, z ogromną przyjemnością zanurzając się w gorącej wody. Wszystkie problemy odłożyła na następny dzień.

Sekal 01-12-2011 19:37

Noc minęła spokojnie, deszcz bębniący o dachówki byłby nawet przyjemny i uspokajający, gdyby nie pojawiające się za oknem nieregularne błyski błyskawic i głuchy pomruk grzmotów, nie odpuszczający przez prawie całą noc. Zmęczenie podróżników było jednakże na tyle duże, że niewiele z tego zapamiętali, może raz czy dwa budząc się grubo po północy, kiedy to na chwilę burza przybrała na sile. Łóżka były ciepłe, kąpiel rozgrzała ich członki, a ubrania schły na kominie, na specjalnie przygotowanych miejscach. Mieszkańcy Stromdorfu musieli być na tę sytuację przygotowani, niewątpliwie w ich domach ogień płonął nawet w środku lata, a węgiel był czymś niemal niezbędnym, gdy chciało się wysuszyć cokolwiek. Mimo bliskości Reikwaldu, drewna także musiał być niedostatek, tego suchego i nadającego się przynajmniej do palenia. Może to właśnie było wyjaśnienie do używania przez tutejszych dużej ilości kamienia? Deszcz szumiał nieustannie, bębniąc o dachówki.
Tutejsi nie narzekali na deszcz, on nigdy nie był tu niczemu winny. Gdyby tylko zaczęli, prawdopodobnie popadliby w tak mocną depresję, że tylko wyjazd na pustynie mógłby pomóc im wydobyć się z niej.

Poranek nie przyniósł większych zmian, chociaż wydawało się, że deszcz prawie ustał. Wciąż w powietrzu unosiła się drobna mżawka, wilgotność była ogromna, a ciemne, ciężkie chmury wisiały nad miastem, ale tutaj trzeba było patrzeć na to inaczej - była to w końcu jakaś poprawa. Już z okien widać było ludzi, których coraz większa ilość wylegała na plac targowy, gdzie kramem rozłożył się Otto. Nie był to dzień targowy, toteż uliczki nie były zapchane, a we wspólnej izbie o tej porze pojawili się tylko oni. Kupiec i jego pomocnicy pewnie podnieśli się zaraz po świcie, którego tu i tak nie można było dostrzec.
Za barem tym razem znajdował się sam Sebastian Brenner, polerując leniwymi ruchami kontuar. Jego syn kręcił się po gospodzie, najwyraźniej dziewki służebne o tej porze miały albo inne zajęcia, albo wolne. Podano im jedzenie i choć do zapitki darmo była tylko woda, to i tak łatwo domyślali się, jak łakomym kąskiem był pierścień gildii. Oni właśnie dzięki niemu mieli teraz ciepło przespaną noc, suche ubrania i pełne żołądki. Zdecydowanie łakomy kąsek. W ruch poszły także języki, a tutejsi właściciele na wspomnienie kupca pokiwali głowami w zamyśleniu. Hans przypomniał sobie jako pierwszy.
- Florian Wechsler, tak, pamiętam. Przyjechał z węglem, na zamówienie, wzięliśmy od niego trzecią część ładunku jeśli dobrze pamiętam. ile to było temu, tatko? Niecałe trzy tygodnie, prawda?
Jego ojciec przytaknął, nie odrywając się od swojego leniwego zajęcia.
- Ano, będzie z tyle już. Ale nie u nas się zatrzymał, tacy jak on zwykle wybierają Garnek Do Duszenia.
Prychnął głośniej, nagle zaczynając więcej energii wkładać w swoje ruchy. Jego syn zaśmiał się cicho, krótko i bez większej wesołości. Potem wyjaśnił ciszej.
- Keila zabrała większość przyjezdnych klientów, zwłaszcza poza dniami targowymi. Ojciec się na to wścieka czasami, ale kupców z zewnątrz u nas i tak niewielu.

Nie mieli się co dalej zastanawiać. Dokończyli śniadanie i wypytali o drogę, która trudna nie była. "Garnek Do Duszenia" znajdował się przy jednej z trzech wyłożonych drewnianymi balami dróg, niedaleko koszar straży miejskiej, stanowiąc nieco inny widok od Wodnego Gromu. Budynek był powiem szeroki, ale niski, z ledwie poddaszem, na którym pewnie nie mieściło się zbyt wiele pokoi. Zbudowany także trochę inaczej, z grubych, nieociosanych bali, opatrzony był stosownym szyldem. Bez wahania wkroczyli do środka, trafiając najpierw do małego pomieszczenia będącego szatnią - w tym mieście musiało być to normą, wnoszenie mokrych płaszczy do wspólnych sal raczej nie było dobrze widziane. Zanim jednakże zdążyli się dobrze rozdziać, pojawiła się ubrana w jaskrawo żółtą sukienkę istota, mierząca niecały metr, ale za to z całkiem szerokimi biodrami i wydatnymi piersiami zwiastującymi nie tylko kobietę rasy niziołczej, ale także kucharkę lubiącą próbować swoich potraw. Na jej ustach natychmiast pojawił się nieskazitelny, bardzo przyjemny uśmiech, a dłonie mimowolnie poprawiły warkocz brązowych włosów.
- Witajcie w Garnku, kochani. Wczesna pora, ale ugoszczę czym zechcecie. Zdejmiecie płaszcze, proszę? Dziś będzie mięciutka baraninka, ale wstawiłam ledwie. Pokoje? Ah, nie, widzę, że z czymś innym przychodzicie. To może chociaż napijecie się czegoś? Keila Cobblepot, gospodyni, do usług.

Nie chcąc słuchać odmowy, poprowadziła do znajdującej się w następnym pomieszczeniu wspólnej sali z ogromnym kominkiem, w którym palił się już ogień. Było tu zupełnie pusto. Gdy zadali swoje pytania, nie zastanawiała się nawet nad odpowiedzią. Dysponowała lepszą pamięcią niż Brennerowie, albo zwyczajnie zapamiętywała swoich klientów, zwłaszcza, że ten pojawił się przecież nie aż tak dawno temu.
- Tak, zatrzymał się u mnie, wraz ze swoimi ochroniarzami i pomocnikami w jednym. Kranzem i Olafem, chyba tak na nich wołał, jeśli nic nie przekręciłam. Ale tylko jedną noc został, potem obudził mnie wczesnym rankiem, aby uregulować rachunek! Na szczęście zawsze wstaję rano, aby upiec chleb. Chcecie spróbować mojego chleba? Jest doprawdy pyszny! Aha, no i ten kupiec zostawił tych swoich ludzi, gdy opuszczał moją gospodę.
Skrzywiła się wyraźnie, gdy zamiast coś zamówić zadali kolejne pytania.
- Wiele więcej nie wiem o nim, wielu kupców się tu zatrzymuje... chociaż niewielu ich w Stromdorfie bywa. Wóz zniknął, rano już go nie było, podejrzewam, że zwyczajnie wziął go ze sobą. Pamiętam tego biednego białego osła, co to ciągnął. Biedactwo, całe pokryte błotem wyglądało na smutne. Na pewno niczego się nie napijecie? Mogę coś zagrzać, doda energii na cały dzień.

Kerm 02-12-2011 15:11

Co innego deszcz, gdy woda leje się człowiekowi za kołnierz, co innego usypiające bębnienie o dach czy okna, gdy człek najedzony i rozgrzany leży w miękkim i suchym łóżku. Prawdę mówiąc nie pamiętał, kiedy spał w takich dobrych warunkach. Klitka, którą wynajmował w Altdorfie, nie dorastała temu pokojowi do pięt. Tam w zasadzie nawet panny nie wypadało zaprosić, zresztą Johann i tak tylko noce tam spędzał, a i to nie wszystkie. Gdyby sobie takie łoże sprawił...
Myśli uleciały, gdyż wkrótce po przyłożeniu głowy do poduszki Johann odpłynął w krainę snów. Nawet jeśli odległe grzmoty wdarły się do tejże krainy, to rankiem Johann nie pamiętał z pobytu tamtej krainie niczego.

Ranek okazał się konfliktem między przyzwyczajeniem i poczuciem obowiązku, a chęcią spędzenia kolejnych chwil w miękkiej pościeli. W końcu jednak zwyciężył rozsądek i chociaż za oknem było stale szaro i ponuro, jakby słońce nawet nie pomyślało jeszcze o wstaniu, to Johann zostawił kuszące miękkością łoże i wstał.
Skoro już się aż tak poświęcił, to postanowił (zgodnie z zaniedbanym nieco podczas podróży zwyczajem) nieco rozprostować kości i poćwiczyć. Zwał się ten rytuał gimnastyką poranną i zawierał kilkanaście ćwiczeń, dzięki którym człowiek stawał się bardziej zwinnym. Gibkim, jak to określił cyrkowiec, z którym kiedyś Johann podróżował przez dni parę. Tamten potrafił cuda wyczyniać ze swym ciałem, jakby był z gumy. Johannowi bardzo dużo do tego brakowało, ale z mostka bez podparcia potrafił wstać, na rękach kawałek przejść, a i salto w powietrzu udało mu się zrobić raz czy dwa razy.
Życie jest pełne ryzyka, a niekiedy lepiej spróbować uniknąć ciosu, niż go przyjąć. Na dodatek nic tak nie denerwuje przeciwnika jak chybienie.

Na moment otworzył okno, ale wpadająca do pokoju wilgoć zdecydowanie zniechęcała do oddychania pełną piersią. A że tak czy tak prędzej czy później ze świeżym powietrzem przyjdzie mu się spotkać, zatem bez oporów zamknął okno.
Ubrał się do końca, nad wyraz zadowolony z tego, że ubranie (po raz pierwszy od paru dni) jest całkiem suche, a na dodatek jakaś dobra duszyczka zadbała o buty, które zamiast przypominać utytłane w błocku nie-wiadomo-co ponownie upodobniły się do porządnego obuwia.
Pozostawało jeszcze sprawdzić ekwipunek, ze szczególnym uwzględnieniem narzędzi przeznaczonych do robienia krzywdy innym osobom. Tu naoliwić, tam zabezpieczyć przed wilgocią. Coś poluźnić, coś naciągnąć... Co prawda Johann nie przewidywał zbrojnych starć z kimkolwiek (ich mała grupka niezbyt się do takich starć nadawała), ale strzeżonego bogowie strzegą (podobno), a oni kochają zwłaszcza tych, co sami potrafią o siebie zadbać.

Ogarnąwszy się do końca Johann ruszył na dół.
Był pierwszy, zatem po wymianie powitań z gospodarzem i jego synem od razu ruszył w stronę stołu. Zanim jednak zdążył się rozsiąść, zaczęli się pojawiać pozostali.

***

Śniadanie było równie dobre, jak kolacja, o czym dobitnie świadczył bardzo szybko opróżniony, znajdujący się przed Johannem, talerz. I nawet piwo nie było potrzebne, by wszystko przełknąć. Nie tak jak w niektórych spelunkach, w których niekiedy miał wątpliwą przyjemność jadać.
- Przepyszne - powiedział. - Gdybym zawsze się stołował w takich warunkach...
Wytarł kawałkiem chleba talerz do czysta, który to gest, choć do najbardziej kulturalnych może i nie należał, ale o zadowoleniu z posiłku miał zaświadczyć.
Dobrze, że rankiem było pusto w gospodzie. Z ich punktu widzenia oczywiście. Dzięki temu gospodarz znalazł trochę czasu, by porozmawiać z jedynymi klientami. I udzielić odpowiedzi na parę interesujących ich pytań, które w innym momencie pewnie zbyłby wzruszeniem ramion.

- A ta jedna trzecia ładunku... - Johann nawiązał do wypowiedzi gospodarza - ile to było węgla? I na jak długo to starcza?
- A ja wiem ile?
- Sebastian Brenner podrapał się po brodzie. - Tyle aby miejsce w piwniczce na opał zapełnić, zawsze tyle bierzemy. Tony tego nie było, ale pewnie niewiele mniej. Drzewny, to lżejszy. Do paleniska używamy, to starcza na kilka miesięcy.
Johann zamyślił się na moment.W Altdorfie węgiel był po jakieś dwie korony za tonę. A zatem tam cały ładunek byłby wart pięć, może sześć koron... Dla niektórych majątek, dla innych - tyle, co splunąć. W Stormdorfie z pewnością więcej, ale nie dziesięć razy tyle... Mógł co prawda spytać wprost, ile za węgiel zapłacili, ale po pierwsze, dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają, po drugie - nic tak nie zniechęca do rozmowy jak pytania o pieniądze.
- To pewnikiem raz na pół roku go widywaliście - powiedział. - Tylko pan Wechsler węgiel do Wodnego Gromu dostarczał, czy też inni byli jeszcze?
- Tak jak powiedziałem, trzecią część tego co miał kupiłem. Gdzie jeszcze sprzedał, to kto go tam wie. Chyba przy ratuszu chwilę stał, ale trzeba by ludzi dopytać. Umówione wszystko z góry miał, nie szukał klientów po przyjeździe
- Brenner wzruszył ramionami, temat nieszczególnie go interesował.
- Mówił może, pan Wechsler, co dalej zamierza robić? - spytał. - Chciał tu dłużej zostać, w Stormdorfie, o jakimś interesie coś rzekł, czy też o szybkim powrocie do domu wspomniał?
- Każdy chce stąd jak najszybciej wyjechać. Każdy
- gospodarz zaśmiał się, szczerze rozbawiony.

Lady 04-12-2011 17:07

Przespana w ciepłym łóżku noc trochę poprawiła nastrój, nie tak jednak znacznie, jak Ygritte by chciała. Zawsze to lepiej zakładać ciepłe ubrania i zasiąść do stołu przy ogniu płonącym w dużym kominku wspólnej izby, ale nie mogła zapomnieć o kroplach deszczu rozbryzgujących się na dachówkach Wodnego Gromu. Miała szczerą nadzieję, że uda im się rozwiązać problem zaginionego kupca już w czasie tego jednego dnia, tak, aby móc wrócić do cywilizowanych miejsc razem z Otto. Wątpiła, by kupiec miał pozostać tu dłużej, niż to absolutnie konieczne. Nikt tego nie chciał, a właściciel Gromu potwierdził to jeszcze podczas rozmowy z Johannem. Florian Weschler także musiał tak myśleć, a więc musiało wydarzyć się coś, co plany te by przekreśliło. Łowczyni nagród nie odzywała się przez większość ranka, myśląc nad ich możliwościami i tego, jaki kierunek powinno przyjąć dochodzenie. Inni zdecydowali się wejść tłumnie do Garnka, ona pozostała natomiast na zewnątrz, rozglądając się dookoła. Wścibscy sąsiedzi wiedzieli czasami więcej, niż właściciel danego przybytku.

Najpierw obeszła karczmę, nie licząc na to, że znajdzie coś ciekawego. I faktycznie tak było, pusta wozownia i stajnia wskazywała na to, że obecnie nie było tu gości z zewnątrz, a także wóz i osioł Floriana faktycznie zniknęły razem z kupcem. Zawsze to była jakaś informacja, na tropieniu śladów nie znała się, więc nie podjęła, zresztą i tak nie było szans, aby po prawie trzech tygodniach jakieś zostały. Ten deszcz niszczył wszystko. Przeszła także dalej, prawie na zaplecze karczmy, odrywając niewielki ogródek z ziołami i warzywami, niezbyt dobrze utrzymany i porośnięty bardziej chwastami niż przydatnymi roślinami, przynajmniej na pierwszy rzut niewprawnego oka. Nic więcej tu nie było, wróciła więc do sąsiadów, kierując się do domów naprzeciwko Garnka. W pierwszym nikt nie otworzył na jej pukanie, ale w drugim osiągnęła sukces. Otworzył jej zaspany staruszek, w znoszonym, brudnawym ubraniu, w którym najwyraźniej położył się spać. Jeszcze cuchnęło od niego alkoholem, a w jego oczach widać było kaca.
- Czego tu?

Skrzywiła się i nie dbając o zdaniem tamtego, przepchnęła się obok dziadka, odpowiadając mu w trakcie tej czynności.
- Mogę, prawda? Na zewnątrz pada.
Jej zdecydowana postawa zbiła z tropu podstarzałego pijaczka, który zatrzasnął drzwi i patrzył na nią jak na coś wyjątkowo egzotycznego. Może i tak było. Ygritte zdjęła kapelusz, otrzepując go z wody.
- Prowadzę śledztwo - zaakcentowała to słowo - dotyczące zaginięcia kupca Floriana Weschlera. Niecałe trzy tygodnie temu kwaterował w karczmie naprzeciwko pana domu. Miał wóz z węglem ciągnięty przez osła, z tego co mi wiadomo, pozostał tylko jeden dzień w Stromdorfie. Czy przypomina sobie pan cokolwiek związanego z tym wydarzeniem?
Patrzyła na niego tak przenikliwie, jak tylko umiała. Staruszek zaś podrapał się po głowie, wyraźnie skonsternowany. Ale raczej jej tonem i faktem, że była kobietą.
- Ślectwo? Znaczy się, szuka panienka tego kupca, ta?
Gdy potwierdzała, jeszcze raz podrapał się po łysawej łepetynie.
- Niecałe trzy tygodnie? Dużo czasu, a głowa już nie ta...
Dziewczyna warknęła, nie zamierzając mu nic płacić. Odchyliła płaszcz, tak aby zobaczył jej broń. Mężczyzna nagle skinął głową bardziej ochoczo.
- A tak, pamiętam. Tylko jeden obcy tu wtedy się kręcił. On i dwóch ludzi, ale żem nie widział, kiedy odjechał. Rano już go nie było i już, ot co. Ci dwaj potem wyszli, to pamiętam. Poszli w kierunku nabrzeża, tam gdzie rzeczne barki cumują.
Ygritte założyła kapelusz, jakby się zbierała do wyjścia, ale zadała jeszcze jedno pytanie.
- A w nocy cicho było? Krzyków żadnych?
Zarechotał cicho, tak jakby powiedziała dobry żart.
- Tu zawsze spokojnie, panienko. Koszary blisko, nikt głupi nie jest, by straż prowokować. Ale jak tak pytacie, to faktycznie mnie chyba stukanie obudziło, jakby koła wozu po ulicy jadące. Grubo po północy było, a wieczorem się trochę popiło, rozumiecie, he he...
Popatrzyła na niego krytycznie, mocno zaciskając wargi. Potem skierowała się do drzwi, krokiem kogoś przyzwyczajonego do służby i wydawania rozkazów.
- Dziękuję za poświęcony czas.

Wyszła na zewnątrz, wracając pod Garnek i zaglądając do środka. Pozostali wciąż tam byli, postanowiła więc poczekać, opierając się o ścianę budynku i wyjmując sztylet, którym niespiesznie zaczęła pielęgnować swoje paznokcie. Ta podróż i pogoda miały na nie okropny wpływ.
Gdy towarzysze wyszli z karczmy, przekazała im to, czego się dowiedziała.
- Wydaje mi się, że możemy wykluczyć fakt, że zrobili to ci jego ludzie. Ale warto dopytać przy bramach kto wchodził i wychodził i kiedy. Jeśli wóz odjechał po północy, to będą pamiętać. Aż dziw, że o tej porze bramy tu otwierają.

AJT 05-12-2011 10:59

Spokojny wieczór, a później noc, oczywiście nie patrząc na deszcze i burze, pozwoliły się solidnie zrelaksować Albrechtowi. Ubrał podeschnięte ubrania, przeciągnął się i z zadowoleniem zszedł na dół do karczmy. Tam po już po chwili zajął się napychaniem swego żołądka tutejszymi specjałami. Czas zająć się zadaniem, kilka standardowych pytań i odpowiedzi pozwoliło niewiele zorientować się w sytuacji. Dowiedział się jedynie, że przyjechał z węglem i nie nocował tu tylko w „Garnku Do Duszenia”. Tam więc też postanowił się z resztą udać. Jak postanowili, tak też po zakończonym posiłku zrobili.

Poza Ygritte wszyscy weszli do środka próbując korzystając z rozmowy z
gospodynią zdobyć jakiś trop.

***

Julian z ciekawością przyglądał się niziołce. U niego ta rasa była prawie nieznana. Jedyne co o nich wiedział, prócz tego że są lichego wzrostu, to to że są doskonałymi kucharzami.
- Mięciutka baraninka brzmi bardzo kusząca ma damme petite. - Uśmiechnął się przyjaźnie. - Co do napitku, to jestem pewien, iż dobierzesz coś stosownego. Wyglądasz na prawdziwą smakoszkę.
- Ja również bym reflektował na to co polecisz. Chętnie spróbuję jakiego tutejszego specjału– wtrącił Albrecht.
- Dla mnie tylko coś do picia, na rozgrzewkę. Piwo na przykład - sprecyzował Johann.
Zdawało się, że Bretończyk swobodnie zachowuje się w każdej sytuacji.
- A co do imć Wechslera, to wspomniałaś o jego ochroniarzach. Kranz i Olaf. Co się z nimi stało? Nie szukali swego pryncypała?
- I w ogóle długo tu jeszcze pozostali, po tym jak odszedł? - zaciekawiło von Senderera
- Przepraszam - Johann uśmiechnął się do niziołki - że tak zasypujemy panią pytaniami. Czy mogłaby nam pani wskazać jakiś stół? Zamówimy coś, a pani, madame - Johann zdaje się zaczął nabierać niektórych nawyków Bretończyka - może znalazłaby chwilkę czasu, by z nami porozmawiać?
- Rzeczywiście osaczyliśmy panią strasznie. Wybacz. Byłoby nam jednak niezmiernie miło, gdybyś uraczyła nas swoją osobą i zasiadła z nami, na krótką rozmowę. – Albrecht również szybko się zreflektował.
- Ten - wskazał Julian na stół przy kominku wyręczając gospodynię - Będzie najlepszy, bo najcieplejszy.
Stwierdził i usiadł wygodnie wyciągając nogi w kierunku paleniska.
Zachowuje się jak cham bez wychowania, pomyślał Johann. I to ma zrobić pozytywne wrażenie na właścicielce gospody? Widocznie za długo w tym wojsku przebywał...

Keila wręcz zamilkła, otwierając szeroko oczy, bynajmniej nie z przerażenia, a zaskoczenia tą dziwaczną kompanią. Rozejrzała się po wspólnej izbie, z mnóstwem pustych stołów, najwyraźniej zastanawiając się, czy przypadkiem z niej jeszcze na dodatek nie kpią. Dopiero jak jeden z nich zajął miejsce, uśmiechnęła się znowu, przepychając przez nich.
- Specjały, co? To miód będzie, dobry i rozgrzewający. Żołdacy z baraków bardzo lubią, bo jak im przychodzi stać na warcie to rozgrzewające napoje najbardziej w cenie.
Zakręciła się za barem, gdzie na podwyższeniu mogła sprawiać wrażenie zwykłej ludzkiej kobiety i wlała do kufli ciemnozłoty trunek. Potem znów zawirowała sukienką, stawiając napitek na stole.
- Na baraninę jak mówiłam, poczekać trzeba. Praktycznie nikt o tej porze nie jada, nie takie rzeczy.
Oparła się swobodnie o blat stołu, jej dekolt wystawał trochę, ale stojąc wciąż była od nich wyraźnie niższa.
- Jego pomocnicy tego samego dnia wyjechali, opłacił ich pobyt tak samo jak swój, to nie dopytywałam.
- Wyborny! – rzekł Albrecht posmakowawszy trunku – A byli zdziwieni rano, jak go tu już nie zastali? I czy opuścili później od razu miasto, czy się tu jeszcze kręcili. Doszły Cię jeszcze jakie słuchy o nich? - dodał po czym zaczerpnął kolejnego łyka
Aust-Agder spojrzał sceptycznie wpierw na zawartość kufla, a potem z powątpiewaniem na zachwalającego trunek von Sendenera. Liczył raczej na jakieś wino, a nie trunek z pszczół. Spróbował ostrożnie wpierw powąchawszy. Zamlaskał.
- Ujdzie - stwierdził gdy miód ciepłem rozlał mu się po przełyku. - A co do sprawy. Pamiętasz jaki był wtedy dzień tygodnia?
Von Senderer jedynie sugestywnie zmierzył wzrokiem wojaka, widząc jak podchodzi do trunku. Na pewno w ten sposób nie zdobędą przychylności niziołki.
- Ja również nie jadam o tej porze baraniny - stwierdził Johann - ale taki miód... Przewyborny trunek. I rozgrzewa. Ale i tak smak jest najważniejszy, a temu nic zarzucić nie można. Nie pamiętam, kiedym taki pił.
Chyba nigdy, bo miodów w ogóle nie pijał, jako że nie były popularne w towarzystwie, w jakim zwykle się obracał. Ale tego wszak gospodyni wiedzieć nie musiała.
Pociągnął kolejny łyk, z uznaniem kiwając głową.

Niziołka wzruszyła ramionami, jej pełne ciało poruszyło się przy tym chyba w całości.
- A ja wiem? Klienci jak klienci, wyszli i już nie wrócili, co mnie do tego, czy jeszcze w mieście zostali czy nie. Marktag chyba wtedy był... a może Backertag? Nie pamiętam za dobrze.
- Wspominał może, pan Wechsler oczywiście, czy do domu rusza?
- spytał Johann. - Kupcy to mają do siebie, że po świecie krążyć lubią, jak ptaki prawie. Dobrze by było wiedzieć, czy o swych planach nie wspomniał, bo tak to szukać go jest niczym poszukiwanie igły w stogu siana.
- A może też go kto podejrzany tu szukał? Lub o niego wypytywał? - dopytał żak.
Allard najadłszy się śniadaniem, od proponowanego trunku i strawy odstąpił, lecz zdziwiony brakiem gości zapytał
- Droga Pani, a powiedzcie mi łaskawie, dużo klijenteli bywa tu, w Garnku? Wieczory jeszcze chłodne, jak to wiosną, ale w taką zawieruchę to każdy łyk dobrego piwa w cieple gospody wypije! Wskażesz mi zatem jakichś stałych gości, z którymi słów parę zamienić bym mógł?

Kobieta wzięła się pod boki z naburmuszoną i coraz mniej przyjazną miną.
- A wy co tak o niego wypytujecie, co, chłopcy? Był, załatwił swoje i pojechał, jak zawsze i niezmiennie. Nic nietypowego, jeśli mnie pytać, może prócz tego wczesnego wyjazdu, ale co mnie do tego. A teraz dajcie już z nim spokój, to trzy tygodnie temu było.
Pokręciła głową, jakby mówiła do psocących dzieciaków.
- Najwięcej u mnie stałych z koszar, straży miejskiej znaczy. Niewielu miejscowych innych się tu pojawia, bo mówią, że nudno. Ja im dam, nudno! Tylko by rozrabiali. Straż porządku pilnuje i już. A z innych to tylko obcy, kupcy i w dnie targowe różni się zatrzymują, czasem też ludzie z pobliskich farm.
Johann, w obliczu nieco negatywnej postawy właścicielki, postanowił okazać nieco szczerości.
- Nie brat nam, ni swat - odparł. - Problem w tym jednak, że dwa tygodnie temu powinien był do domu wrócić, a nie wrócił. Oczu za nim jeszcze nie wypłakują, ale są zaniepokojeni, czemu dziwić się trudno. No bo sama pani mówi, że stąd wyjechał. A skoro tam nie dotarł, to gdzieś być musi, tylko nikt nie wie, gdzie.
- Bywają tutaj strażnicy, prawda?
- mówił dalej. - Porozmawiać z nimi byśmy musieli. Może który pamięta, może nie w stronę domu ruszył. A pani strażników zna i wie z pewnością, gdzie ich spotkać można, by natrętnym nie być i w służbie nie przeszkadzać, bo tego nikt nie lubi.
Wzruszyła ramionami, a jej następny uśmiech nie sięgnął oczu.
- Tak jak już mówiłam, wyszedł przed świtem i tyle go widziałam. Przecież nie biegłam za nim do bramy i nie mam nawet pojęcia gdzież ten jego dom się znajduje. A strażnicy w koszarach, tu niedaleko przecież.
Odeszła od ich stolika i zaczęła krzątać się za barem i zerkać do kuchni, skąd wydobywały się już zapachy.

Widząc, że karczmarka gotowa była służyć podróżnym bardziej gościną niż informacją, Allard postanowił udać się do straży przy miejskiej bramie, by rozeznać się w sytuacji. Ciekawiło go także, czy zajęto się już naprawą mostu.
- Chyba tu niewiele więcej się dowiemy - rzekł Albrecht do towarzyszy – Czas się zbierać i szukać tropu gdzie indziej, może u straży. Kto, jak kto, ale oni powinni coś wiedzieć.
Albrecht ubiegł jednak myśli chłopaka słowami, więc przytaknął głową ze zrozumieniem. - Też tak sądzę Albrechcie! Udamy się razem, czy podzielimy? Chętnie sprawdzę co się dzieje na moście, z pewnością strażnicy widzieli jak ktoś opuszczał miasto!
- Musimy się dowiedzieć - powiedział cicho Johann - czy Wechsler w ogóle opuścił miasto, a jeśli tak, to którą bramą. Inaczej mówiąc, powinniśmy rozpytać strażników, czy go przypadkiem nie widzieli. Szkoda tylko, że nie wiemy dokładnie, jaki to był dzień tygodnia. No i o samym kupcu niewiele możemy powiedzieć, prócz tego, że miał białego osła. To chyba się mogło rzucić w oczy. Julianie - zaproponował - może ty byś się wybrał do koszar? Jako wojak zapewne łatwiej byś się ze strażnikami dogadał.
Karczmarka miała albo bystry wzrok, albo bystre ucho. Widząc, że jej goście stali się markotni i spoglądają na wyjście, znalazła się nagle przy ich stolików.
- Po dziesięć miedziaków od kufla panowie i zapraszam ponownie w moje skromne progi.
Uśmiechnęła się do nich czarująco.

***

Zapłacił za miód tyle ile niziołka sobie zażyczyła. Podszedł do Ygritte, która już na nich czekała i powiedział jej czego się dowiedzieli i co mają zamiar teraz zrobić. Kobieta zdobyła jeszcze jedną informację, którą również się podzieliła, a plan miała taki jak i oni – udać się na rozeznanie pod bramę.
- Julian, to idziesz z nami, czy do koszar? – zwrócił się w
kierunku żołnierza.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:43.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172