Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-12-2011, 17:33   #1
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
[Wewnętrzny Wróg] Cienie nad Bögenhafen




WEWNĘTRZNY WRÓG





Pora była około południowa gdy w oddali zaczął dostrzegać kanciaste kształty kolejnego miasta. Wykarczowana i zabudowana ich siedliskami połać ziemi narośnięta niczym bąbel na obłym ciele rzeki Bogen. Na miasto nie miał wcale, a wcale ochoty. Może kiedy indziej. Ale lubił rzekę Bogen. Zawsze można było nad nią znaleźć coś smakowitego, lub po prostu przycupnąć i podelektować się życiem. Nie trudno też tam było, tak jak i na bagnach, o zgrabną partnerkę, ale jakoś tak zawsze gdy zbliżała się odpowiednia ku temu pora, dostawał czegoś w rodzaju panicznych ataków zaciekawienia. Uzmysławiał sobie ile jeszcze rzeczy nie widział i wszystko go wtedy interesowało tylko nie to jak zwrócić na siebie uwagę. Więc nie zwracał. I nawet nie specjalnie żałował. Tak już do końca życia z jedną? A jak przestanie go ciekawić? Głupstwo ot co. Ale rzekę Bogen i tak lubił. Nie zrezygnował więc z trasy nad miastem. Za długo już obserwował karczmarza Gustava, by teraz prychać na ludzi. Fakt. Trochę go zanudzili. Ale w swoim długim życiu wiedział, że mu przejdzie. Nie wiedział tylko, że może stać się zdecydowanie szybciej niż podejrzewał.

Czarnuś zapikował w dół by obniżyć lot i rozejrzeć się za czymś do posilenia się wokół koryta rzeki. Jakaś wczesna leszczyna, a może wyrzucone na brzeg tłuściutkie truchło… Nie odczuwał dziś specjalnej potrzeby wybrzydzania. Para rudzików skrywających się w koronach drzew, nerwowo poderwało się do lotu na jego widok, ale znając te małe spryciarze, to na jaja nie miał co liczyć. Gniazdo pewnie ledwo wić zaczęły nie napomykając jeszcze o żadnym pożyciu.
Skręcił nieco by lecieć nad samą wodą i stąd wypatrywać zdobyczy. Tak jak się spodziewał, długo szukać nie musiał. Oto wśród kamieni leżał padły już jakiś czas temu jeleń. Nosił wyraźne znamiona zainteresowania innych padlinożerców, ale mięsa bez wątpienia starczy na solidny posiłek. Rozłożył swoje potężne skrzydła by wyhamować i przysiadł nad truchłem. Piękne, szeroko otwarte, brązowe oczy zdawały się mówić do niego:

- Tak, witamy, tak szybko nas opuszczacie, jak miło was widzieć, czy może chcecie drogę do pójścia skąd przyszliście? A może łyczek kurczaka?

Przekrzywił dziób.
- Ależ miło chętnie – wyskrzeczał w odpowiedzi na niewypowiedziane zaproszenie do uczty.

Kątem oka dostrzegł jeszcze jak prawą stroną rzeki przepływa całkiem spora łódź, którą chyba ktoś ostatnio próbował spalić, bo na burcie zostały ślady sadzy. Czarnuś przerwał na chwilę konsumpcję przyglądając się z zaciekawieniem słomianowłosemu mężczyźnie, który z liną na kolanach w skupieniu ćwiczył jej wiązanie. Mając świetną, kruczą pamięć, Czarnuś bezbłędnie rozpoznał człowieka imieniem Erich. Zaskrzeczał przyjacielsko na powitanie.

***

- Bogenhafen panowie – krzyknął do załogi stojący za sterem Quartijn gdy ich oczom ukazała się zabudowa wielkiego portu towarowego otoczonego nawet kilkupiętrowymi magazynami - Węzeł handlowy dla kupców nawet z najdalszych zakamarków Starego Świata. Z Norski przez porty w Erengradzie i Marienburgu. Z Arabii przez Księstwa Graniczne i estalijską Magrittę. Karawany górnicze z Gór Szarych i kopalni czarnogórskich. Przez to miasto rocznie przerzuca się tyle towaru, że można by je w nim zakopać. A ludzi tu żyjących nie ma więcej niż kilka tysięcy. Znajdziecie tu nulneńskie pukawki i pancerze, middenheimskie bronie, wszelaki wybór wierzchowców od middenlandzkich einsiedlerów po bilbalijskie dzianety, najlepsze wina z Averlandu i Tliei, siodła i kulbaki z ostlandu i kislevskie wyroby skórzane, tkaniny i piśmiennictwo z Altdorfu, bydło, trzodę chlewną, drób... - pokręcił głową jakby na jednym dechu nie był w stanie dalej wymieniać - No Marienburg to co prawda nie jest, ale i tak można się zdziwić, czego to nie da się kupić na rynkach Bogenhafen. Panie Ghartsson! Kotwicę będziemy rzucać. Oldenbach i Spieler, uważajcie na burty, bo przy wejściu do portu może być tłoczno, a gamoni nigdy nie brak. Konrad, weź się cumą zajmij.
Przyzwyczajeni do jego komend szybko stanęli na swoich stanowiskach z mniejszą, lub większą uwagą starając się wykonywać swoje obowiązki. Quartijn pozdrowiwszy dłonią kapitana innej barki, która właśnie wypływała z portu kontynuował swój monolog.
- Cała ta ziemia należy do barona Wilhelma Grauenburga, ale tego młodego panicza to w mieście się nie uświadczy. Po lasach hasa za zwierzyną łowną i w efekcie faktyczną władzę sprawuje Rada Miejska będąca w rękach gildii kupieckiej. Dla jednego należącego właśnie do rady kupca, te wina w beczkach wiozę. Hieronimus Ruggbroder. Głowa rodu i znaczna persona w mieście. Co się rzadko w tym fachu zdarza, człek bardziej rozsądny niż pazerny i wróg monopolu dzięki któremu pomniejsi kupcy też jeszcze mogę w miarę spokojnie wyżyć. Przygotujcie się. Wpływamy...

***

Po przycumowaniu i wyładowaniu swoich rzeczy na wyłożoną deskami promenadę nabrzeża Haagenów, poczekali jeszcze na Quartijna, który zniknął w kapitanacie. Pozostało pożegnać się ze starym przewoźnikiem, oraz odebrać zapłatę za pomoc w pracach na barce. Długo nie czekali.
- No to tu się nasze drogi rozchodzą panowie - rzekł po chwili kapitan barki, za którym przyszedł też jakiś poczciwie wyglądający urzędnik portowy. Quartijn wyciągnął kiesę i każdemu zaczął odliczać po pięć sztuk złota - Jeśli szukacie jakiegoś zajęcia w mieście, to proponuję popytać po karczmach i przy ratuszu, a jeśli wam zależy na czymś bardziej z podróżą związanym to polecam odwiedzenie Festynu Schaffenfest, który ma właśnie miejsce na podgrodziu Bogenhafen. Pójdziecie prosto Haffenstrasse i wyjdziecie z miasta Wschodnią Bramą. Znajdziecie tam bez liku karawaniarzy z różnych miast więc okazja ku czemuś na pewno się nadarzy. No i sam Festyn warto zobaczyć. Ceny dobre. Jedzenie i picie porządne. Towaru najróżniejszego w bród. A i zabawić się też można, bo to też miejsce występów komediantów i grajków z całego Imperium i nawet dalej.

- Konrad. Poczekaj chwilę - głos Quartijna zabrzmiał nad wyraz wyraźnie mimo chrypki jaka zdobiła przepity głos przewoźnika. Ton był mocny i silny. Taki sam jak gdy wydawał komendy podczas nawigowania barki przez kanał. Kapitański. Nie znoszący sprzeciwu. Konrad Sparren dobrze znał ten ton. Wiedział co się szykuje. Cieszył się, że pozostali już się oddalili i nie będą się temu przysłuchiwać – Bogowie mi świadkiem, że im dziękuję za twoje wyżycie, ale tyś chyba w łeb tym bełtem dostał. Miarkuj się lepiej chłopie, bo się pyskaty robisz jako i ojciec. Draba usiekłeś i czekasz na przyklask. Nie chcieli płacić za twoje leczenie, to nie. Kompanioni z drogi, to ani gildia, ani zakon shalyitek ani insza komuna. Raz bywa lepiej, a raz gorzej i jak będziesz się tak szarogęsił jak jaki fircyk to w biedzie machną na ciebie ręką. A samemu na szlaku to pewnie już sam wiesz... ciężko.
Spojrzał chłopakowi w oczy jakby chciał wyczytać, czy ten go słucha, czy bardziej puszcza mimo uszu i po chwili machnął ręką.
- Dobra. Pora na mnie Konrad. Co miałem rzec, to rzekłem. Bywaj tymczasem.

Po chwili więc zarzuciwszy tobołki na plecy i ramiona zostali sami na ruchliwym nadbrzeżu. Co chwila przypływał tu, lub wypływał stąd jakiś statek. W większości były to barki takie jak ta należąca do Quartijna, ale zdarzały się też większe okręty dwu, lub nawet trzy masztowe, których burty widziały zapewne szersze i głębsze wody od rzek Bogen i Reik. Marynarze na nich wyglądali też zupełnie inaczej. Smagli, lub brodaci, ubrani w skóry i futra pokrzykiwali do siebie w różnych językach wyładowując towar.
Z samego nabrzeża widać była kilka portowych tawern i budynków wszelakiego zastosowania. W większości były to składy i magazyny, ale zdarzały się też domy mieszkalne, a na jednym z budynków wywieszono pokaźną płachtę z wyhawtowanym drewnianym kołem symbolizującym własność gildii kołodziejów.

Największą ulicą prowadzącą na nabrzeże była właśnie oznakowana drewnianą tabliczką Hafenstrase. W powszednie dni służąca zapewne głównie wozom i furgonom dziś była niemal zalana przez tłum przechodni podążających nią prosto na wschód. Mimo wrażenie ogólnego pośpiechu jakie panowało na samym nabrzeżu nie dało się ukryć, że mieszkańcy i przejezdni są w doskonałych humorach. Z każdej strony słychać serdeczne powitania i pozdrowienia, gwar śmiechu i rozmów o wszystkim i niczym. Ludzie czego by o nich nie mówić, dziś się bawili i robili to zupełnie szczerze. Dla podkreślenia tego nastroju ta główna ulica miasta została dodatkowo ozdobiona barwnymi flagami ukazującymi sierp i łan zboża.
- Na mnie tyż czos już - odezwał się Imrak - Imperium nie dla mnie. Wrócem do mojej baby. Jeśli nic do mnie mata to się pożegnom.
Nie czekając też aż ktoś z pozostałych stwierdzi, że rzeczywiście miał coś do Imraka, krasnolud odwrócił się z posępną miną i skierował w stronę tłumnie podążającego na wschód ludu. Było w tym coś bez dwóch zdań smutnego. Oto szlak pokonał tego starego krasnoluda. Czy pokona również ich? O tym miało zadecydować już Bogenhafen, powoli zbierające się na niebieskim niebie białe chmury i następny ich krok.

***

Spoglądając ukradkiem na twarz idącego beztrosko obok niej Franza Baumanna nie mogła oprzeć się wrażeniu, że inaczej go sobie wyobrażała. Mężczyzna miał ciemne i posklejane w tłuste strąki włosy i przyjacielsko uśmiechniętą, pasującą raczej do wioskowego gawędziarza, buzię. Do tego był chudy by nie rzec żylasty i całkiem wysoki. Nie przeszkadzało mu to jednak by być wyprostowanym i sprawiać wrażenie człowieka, który cieszy się życiem. Nawet teraz gdy jeszcze o niczym nie rozmawiali, nieznacznie podskakiwał co jakiś czas z nogi na nogę nucąc sobie pod nosem jakąś piosenkę.
Walter, na wpół rzemieślnik, a na wpół domorosły artysta w drewnie rzeźbiący, od trzech dni wprowadzał ją do lokalnej rodziny, a ona w tym czasie tylko czekała i jadła na koszt snycerza słuchając o tym co należy, czego nie należy, co się dzieje w mieście, komu można zaufać, oraz dlaczego w buczynie tak dobrze rzeźbi się małe pieski i jak po ilości warstw rozpoznać wiek drzewa. Do tego tworzył całemu jej wprowadzeniu taką otoczkę jakby nie wiadomo co się działo. Po prostu spisek rangi obalenia imperatora. Gdyby nie fakt, że nikogo z Bogenhafen nie znała i właściwie nie posiadała żadnych wartościowych przedmiotów bądź wiedzy, mogłaby podejrzewać, że to pułapka jakaś. Racjonalnie obstawiła jednak, że tutejszy opiekun cechu zniknął gdzieś na kilka dni i stąd te trzy dni nieróbstwa. Sam Walter zaś ma po prostu taki charakter. W końcu jednak została umówiona z Baumannem w karczmie Skrzyżowane Piki. Budynek od razu przypadł jej do gustu. Znajdował się na tyłach baraków straży miejskiej więc co i rusz można było się napatoczyć na jakiegoś stróża prawa, który wymyka się w porze pracy, lub po niej by wychylić kilka kufelków. No a przecież wiadomo, że gdzie się pije tam się nie sra i nawet gdy straż przeprowadzała jakieś poszukiwania to dziwnie omijała swoją ulubioną gospodę. Siłą więc rzeczy Skrzyżowane Piki były wymarzoną miejscówką na prowadzenie odpowiednich interesów.
Nie weszli jednak do środka. Baumann czekał na nią na zewnątrz i choć nigdy wcześniej go nie widziała pomachał do niej dłonią jakby się znali od zawsze i z zza pleców wyciągnął dość niespodziewanie bukiet wczesnych jeszcze łąkowych hiacyntów. Nie czekając też na jej reakcję zaproponował swoje ramię i zapytał czy przejdą się na mały spacer. Oczywiście nie odmówiła.
Poszli więc. Mężczyzna jednak cały czas milczał. Przeszli kilkoma ulicami obchodząc wpierw park po środku Adel Ring, a potem skręcili w główną ulicę Bogenhafen - Hafenstrasse aż dotarli do rzeki Bogen. Nabrzeże było tak jak i wszystkie główne arterie miasta wybitnie zatłoczone w następstwie rozpoczętego dziś Festynu, lecz mężczyzna zdawał się tym w ogóle nie przejmować. Z kilkoma osobami się przywitał po drodze. Jakiejś kramarce ukłonił się głęboko. W końcu ponownie skręcili z nabrzeża między niskie drewniane budynki i wtedy odezwał się pierwszy raz.
- No nie wiem Sylwio. Mogę się tak do Ciebie zwracać?
Obejrzał się na nią pierwszy raz od spotkania przy Skrzyżowanych Pikach. Uśmiechał się jakby się droczył.
- Mamy teraz masę pracy. Wiesz... Festyn. Potrwa krótko, a wyżyć trzeba cały rok, prawda? No i to nie Altdorf. Nie znasz miasta co jak sama rozumiesz utrudni Ci poruszanie się po nim. Choć czynisz to bez wątpienia bardzo zgrabnie.
W jego dłoni zupełnie znikąd pojawiło duże zielone jabłko z tych zimowych. Wgryzł się w nie i po chwili udawanego, lub nie, zamyślenia kontynuował.
- Zrobimy tak. Masz moje pozwoleństwo na działanie na własną rękę tak długo jak nie wejdziesz w paradę komuś z naszych. Jeśli chcesz się z nami jednak utożsamiać i liczyć na naszą pomoc w razie kłopotów, musisz coś dla mnie zrobić. Radny Heniz Richter ostatnio trochę za bardzo mi nabroił. Dostał na czas Festynu urząd głównego sędziego i zapewne przebywa w namiocie straży rozbitym na podgrodziu. Zapewne będzie to pierwszy namiot z tych jakie ujrzysz wkraczając na teren Festynu. Przynieś mi jego urzędniczą laskę sędziego. Jutro. Najlepiej do południa. Wtedy porozmawiamy trochę więcej. Hmmm... Albo wiem... Możesz też ewentualnie przynieść mi coś czego jeszcze na oczy nie widziałem. Wyzwanie ciekawsze no i lubię niespodzianki. Ale laska też się nada jakby co. Zgoda?
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 29-12-2011, 12:52   #2
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
W gruncie rzeczy nie było aż tak źle.
Jeśli tylko nie demonstrował wszystkim dokoła, że jest zdrów jak ryba, to nawet nie czuł bólu.
“Żadnych biegów, żadnej walki, żadnego podnoszenia ciężkich przedmiotów” - Konrad przypomniał sobie po raz kolejny słowa medyka.
Taaaa... Mistrz Schwank sam był nieźle zdziwiony faktem, że rano zastał pacjenta przy życiu. Tak przynajmniej mówił Quartjin, bo sam zainteresowany przespał całą wizytę. Co, podobno, miało świadczyć o powrocie do zdrowia. Słów o konieczności oszczędzania się Konrad też nie usłyszał. W każdym razie nie bezpośrednio od medyka, tylko od Josepha, który powtórzył mu to ilekroć Konrad chciał wstać i w czymś pomóc. W sumie - kilkanaście razy,
Konradowi pozostawało tylko wylegiwać się i (co nie groziło otwarciem rany) oczyścić i załatać skórzany kaftan. To samo próbował zrobić z kolczugą, ale tu się okazało, że ma za mało umiejętności i zbroja zdecydowanie wyglądała na załataną. Tyle, że nie była skąpana we krwi.

Z pewnością nie zasłużyli na te karle, które im Joseph wypłacił na koniec rejsu. Strat się tylko przez nich dorobił... No a Konrad nie do końca zasłużył na udzieloną mu reprymendę. Albo byli razem i wzajemnie o siebie dbali, albo też stanowili luźną zbieraninę, gdzie jeden na drugiego liczyć nie mógł. Z drugiej strony... Joseph miał rację i tyle. Ale trudno się było opanować, gdy człowiek, co uszy po sobie położył i uciekł z pola walki, wziął się za dzielenie łupu i o własnych szkodach zaczął opowiadać.
- Będę pamiętać, Josephie - zapewnił.
Uściskał na pożegnanie starego przewoźnika (ten, na szczęście, przy oddawaniu uścisku pamiętał o niedawnej ranie Konrada), zarzucił na plecy kuszę i ruszył za kompanami.

Bögenhafen było dla Konrada miastem znanym tylko z opowieści. Chociaż na wodzie spędził więcej niż połowę swego życia, to tak daleko go jeszcze los nie zaniósł. Dlatego też z zaciekawieniem rozglądał się dokoła, wypatrując miejsca, gdzie mogliby się zatrzymać i jeszcze raz omówić plany, czego się nie dawało zrobić na gwarnej ulicy. Z tego zapewne powodu nie zwrócił wcześniej uwagi na Imraka i zdziwił się nieco, gdy ten nagle zatrzymał się i oznajmił, że wraca do domu. Czy była to decyzja podjęta pod wpływem chwili, czy też krasnolud nosił się z tym zamiarem od dawna, tego Konrad nie wiedział. Ale chociaż wolałby, by kompan został z nimi, to jednak nie próbował go zatrzymywać.
- Bywaj, Imraku - powiedział tylko.
Odprowadził wzrokiem krasnoluda, który (jako że dość mizernego był wzrostu) wnet zniknął w tłumie, potem spojrzał na pozostałą trójkę.
- Jeśli mamy znaleźć jakąś gospodę, to chyba by trzeba zejść z głównej ulicy - zaproponował.
 
Kerm jest offline  
Stary 30-12-2011, 00:50   #3
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Nim dotarli do Bogenhafen gladiator postanowił wypełnić dzień ćwiczeniami… wprawdzie trochę obowiązków na łajbie miał, ale i tak przez większą część dnia zbijał bąki. Rzecz jasna machał orężem i to nie na żarty to jednak zaczynał się zapuszczać, a w mieście gdzie jest taki wielgachny festyn to z pewnością nadarzy się okazja na jaką ustawianą bitkę na arenie. Gdyby stawki były interesujące Gomrund mógłby się pokusić o powrót do dawnego zajęcia. Dlatego wolał nie wyjść z formy… a jakby na to nie patrzeć, lekko chybotliwy pokład był dobrym miejscem do ćwiczeń. Dlatego każdy oponent gotów zaryzykować siniaki był mile widziany. W sumie to krasnolud miał do zaproponowania naukę paru ciekawych trików i sztuczek. Kiedy dotarli na miejsce może nie był w szczytowej formie ale czuł się znacznie lepiej niż wcześniej… a miasto było pełne ludzi. Cholerny człowiek na człowieku, kiedy oni mają czas tak się mnożyć chciał krzyczeć brodacz!

Kiedy już się pożegnali z krewniakiem Konrada… i z Imrakiem przyszła pora na poszukanie jakiegoś miejsca na nocleg. Zgodnie za radą młodego udali się w jakieś boczne uliczki, ponieważ wszystkie gospody przy głównych ciągach komunikacyjnych były nabite jak krasnoludzka armata - jeżeli nic tam nie wybuchnie to nawet igła się nie wciśnie. Nie od razu się im poszczęściło, po takich wtopach jak Węgorz, U Helmuta czy Jadło i Napitek gdzie smród i robactwo były w cenie, a kosa prawie gwarantowana do każdej kwarty wódki udało im się wyczaić małą gospodę. Nazwa bardziej pasująca do zamtuza „Ciepła Przystań” ale jak się okazało pierwsze wrażenie było mylne. Wprawdzie można tu było dostać smakowitą pipkę, ale tylko gęsią, taką faszerowaną podrobami i kaszą jaglaną. Przystań wielkością znacznie ustępowała innym tego typu przybytkom na tej ulicy to jednak daleko jej było do mordowni… i prowadzona była przez hallinga imieniem Toddo. Ten jak połowa miasta chcąc wykorzystać prosperity wynajmował wszystko co się da… łącznie z pokojami służby i nawet swoimi. To co miał do zaoferowania to niewielki pokoik na niskim pierwszym piętrze, wypełniony jakimiś gratami do wędkowania czy rybakowania. Jednak lokum posiadało dwa łóżka i dwa sienniki jakieś kufry i stolik przy którym można było rżnąć w karty a nade wszystko było tam mało robactwa i śniadanie w cenie. A co najważniejsze okna na dwie ulice. Nic tylko brać… za jedyne czterdzieści pięć srebrników. Gomrund widząc niezdecydowanie na twarzy kompanów stwierdził krótko – pierwsza noc na mój koszt, a jak się nie przekonacie to poszukamy czegoś innego. Zaletą tego miejsca było też to, że nie kręciło się tutaj za wiele podejrzanego elementu. Zrzucił graty, przekąsił coś i popił piwem a następnie stwierdził, że idzie się przejść. Rozejrzeć po mieście, nogi rozprostować czy co tam tylko… zapowiedział, że wróci za kilka godzin.



***

Nie bardzo interesowały go wycieczki krajoznawcze, poznawanie miejskiej topografii czy historii miasta zapisanej na murach tutejszych kamienic. Kierowały nim bardziej męskie i przyziemne potrzeby… po kilku odpowiednio zadanych pytaniach trafił we właściwe miejsce. Młode wymalowane kobiety w skąpych strojach nagabywały przechodzących ulicą mężczyzn, młodzieńców i chłopców zachwalając swoje wdzięki. Również krasnoluda przywitały oceniające spojrzenia ladacznic i wystudiowane profesjonalne uśmiechy. Zgodnie z radą Gomrund udał się pod wskazany dom, gdzie miał znaleźć zdrowe i znające się na rzeczy baby. Ganek rzeczywiście był kiedyś zielony, lecz to musiało być dawno temu. Spod odrapanej farby prześwitywały sparciałe deski. Na schodach czekało na klientów sześć kobiet. Na widok zbliżającego się mężczyzny dziewczęta podciągnęły wyżej kiecki i zaczęły wyginać lubieżnie ciała. Z wymalowanych ust padło też kilka obrazowych opisów przyjemności czekających szczęściarza, który zdecyduje się uiścić niewielką opłatę. Płonący Łeb zapatrzył się na jedną z panienek zalotnie mrugającą rzęsami, jednak to jej obfity biust bardziej przyciągnął jego uwagę. Ciekawe ile bierze – zastanawiał się gladiator, zapuszczając wzrok między okazały biust ciemnowłosej piękności. Ostatni raz był z kobietą jeszcze w Marienburgu i po prawdzie chciało mu się jak psu na wiosnę… Nie żałował tych trzech złociszy, które tutaj ostawił. Krasnolud zarzucił kotwicę we wszystkich przyjaznych portach Helgi i kiedy leżał tak pozbawiony wszelkich trosk i z zadowoleniem wymalowanym na twarzy ni stąd ni z owąd pojawiła się pewna myśl, która uporczywie psuła ten obraz sielanki. Pieczona gęś! Jako, że to był dzień w którym Gomrund Ghartsson postanowił nie odmawiać sobie przyjemności pożegnał się z cycatą dziwką i ruszył na poszukiwanie odpowiedniego szynku.


Jako, że w tych dniach o jadło i napitek nie było trudno tedy i znalezienie odpowiedniego lokalu nie było zbyt wyczerpujące. Wprawdzie za pół kwarty wódki i pieczoną gęś zapłacił jak za zboże ale co by nie mówić… niejedna rodzina najadła by się tym ptaszyskiem. Ociekająca tłuszczem gęś, zaprawiona ziołami i z cudownie zarumienioną skórką… palce lizać i kostki obgryzać. Kiedy pałaszował i popijał alkoholem takie specjały to widział kilku jegomościów czy smyków zawistnie patrzących mu na talerz… jednak nikt nie pokusił się o zwędzenie mu czegoś z półmiska. Kiedy zaspokoił pierwszy głód i powoli zdawał sobie sprawę, że ani tego nie przeje ani nie przepije do szynku wkroczył jakiś starszy jegomość. Jako, że gabarytami znacznie ustępował gladiatorowi miał problem ze znalezieniem dla siebie wolnego stołka. Chudzina jakaś z czerwonym ryjem – widocznie za kołnierz nie wylewał… w pierwszej chwili krasnolud go olał, no bo co go obchodzi jakiś przybłęda. Jednak po dłuższej chwili jak tak sobie na niego popatrzył widać było, że człek pisaty i czytaty bo ręce umorusane w atramencie… na nosie odciśnięty ślad po brylach, a i wdzianko takie jakieś typowo miejskie. Stał wiec jegomość z kufelkiem pienistego i tak się rozglądał gdzie by mógł przycupnąć aż go krasnolud nie przywołał – A zapraszam, do stołu szanownego pana! Człeczyna z początku się wystrychał albo zmieszał ino ale w końcu dosiadł się i napili się wspólnie. Gomrund i gąski mu ukroił i wódeczki polał wymieniając kilka grzeczności. Jak się okazało miał do czynienia z jakimś skrybom co to nie zrobił wielkiej kariery akademickiej w Aldorfie bo… nie miał dość majętnych rodziców, bo mu nogi mniej bystrzy koledzy podkładali i jeszcze jakieś tam powody powymieniał. Krasnolud dzielnie to zniósł i w końcu z nienacka przyatakował i postanowił się wywiedzieć co znaczy to cholerne Magister Impedimente bo tak mu to z klasycznego brzmiało. I apetyt do reszty mu odebrało…

Kiedy wrócił do pokoju oprócz aromatu pieczystego pomieszanego z zapachem wódy i baby przywlókł nietęgą minę. Postawił na stoliku półgęska, w połowie wypitą flaszkę wódki i usiadł ciężko na zydlu. – Panowie, powiem wam kurwa jest nieciekawie… chyba jesteśmy w wielkiej orczej dupie! Spotkałem takiego dziadygę co to klasyczny zna i na akademiach się uczył i rzekł mi on co to znaczy to owo Magister Impedimente. Tutaj popatrzył na miny zebranych, a sam nie miał ciekawej. Zupełnie jakby wcześniejsze listy czy przesłanki traktował z lekka. Teraz już nie do końca był pewien czy ci, za których ich wzięto na poważnie nie traktowali tej całej zabawy w dziwne nazwy i coś tam jeszcze. - Otóż to ponoć Mistrz Pochwyceń… a to mnie śmierdzi i to bardzo kultystami, demonami i stosami! W rzyć jebana wasza mać, nic dobrego z tego nie będzie!
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 30-12-2011 o 08:10.
baltazar jest offline  
Stary 30-12-2011, 13:35   #4
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Przekładając powoli końcówki lin w trudnej sztuce nauki węzłów żeglarskich Erich z zaciekawieniem spoglądał na brzegi. Był w części Imperium, której dotąd nie miał okazji oglądać. Pierwsze co rzucało się w oczy, to mniej lasów. Okolica Reiklandu w jakiej się znalazł sprawiała wrażenie gęściej zaludnionej i bardziej cywilizowanej, niż taki na przykład Talabeckland. Barka powoli płynęła nurtem rzeki Bögen dając sporo czasu na rozmyślania. Póki co Erich miał pracę i za co żyć. Nawet udało mu się odłożyć parę koron, ale nie miał złudzeń. Starczy mu to góra na parę dni, a co potem? Życie na szlaku, jak zdążył się nauczyć, to ciągła niepewność jutra. Nie to żeby nie miało to swego uroku, ba było to nawet inspirujące. Nowe miejsca, ludzie, przygody. W łeb można było za nic dostać. Jednak jego zdaniem było by to o wiele zabawniejsze, gdyby miał choć ciutkę lepsze zabezpieczenie materialne. Na głodniaka przygody jakoś nie smakują.
- Głupek. – mruknął do siebie Erich, gdy doszło do niego, że tak naprawdę tęskni za życiem na etacie.
Stała pensyjka, regularne posiłki, ciepłe kapcie …
- Głupek. – powtórzył i uśmiechnął się.
Właśnie udało mu się zawiązać węzeł i zrobił to po raz pierwszy, jak wiele rzeczy ostatnio.
Spojrzał w błękitne niebo wystawiając twarz do słońca i ciesząc się z powiewów wiatru. Wciągnął w płuca powietrze i poczuł zapach … wolności. Tak. Dla tej jednej rzeczy warto było znosić wszelkie trudy i niewygody.
Tymczasem w oddali pojawiły się zarysy jakiegoś warownego grodu. Bögenhafen witało ich w całej okazałości, o czym powiadomił ich okrzykiem Quartijn.
Erich chwycił za bosak i stanął przy burcie, gdy wpływali do portu. Wkrótce po tym, jak rzucili cumy przyszło im rozstać się z sympatycznym właścicielem barki. Oldenbach uścisnął rękę Josepha.
- Żegnaj şzyper. Miło było Çię poznać. Kto wie, jak mi şię poşzçzęści na şzlaku może kupię barkę i narobię Çi konkurençji. – dodał z uśmiechem.
- Fajna robota, nie to ço telepanie şię na koźle. Bywaj.
Przed nim rozpościerało się miasto ze wszystkimi swymi urokami i … niebezpieczeństwami.
Wpierw razem z towarzyszami ruszył poszukać jakiegoś miejsca na nocleg. Erich podejrzewał, że ze względu na odbywający się festyn nie będzie łatwe. Lecz ku jego radości szczęście uśmiechnęło się do nich i podążając za Gomrundem wylądowali w gospodzie „Ciepła Przystań”. W dodatku krasnolud fundował nocleg. Czy można było chcieć czegoś więcej? Erich wyciągnął się na łóżku dając odpocząć lędźwiom. Chyba trochę przysnął. Potem zszedł do sali biesiadnej coś zjeść. Wtedy wrócił Gomrund z wiadomością co znaczy „magister impedimenta”.
- Taaak … - powiedział znacząco Erich - Gomrund maşz jeşzçze to pişmo, ço przy Lieberungu znaleźliśmy? Może ktoś je znów przeçzytać?
Nie zaszkodziło odświeżyć sobie pewnych wiadomości.
- Po mojemu chodźmy na Garten Weg do tych prawników, Może çoś şię wyjaśni z tym şpadkiem. Ktoś idzie ze mną?
Sprawa nie okazała się jednak łatwa, ale za to cokolwiek niepokojąco tajemnicza. Otóż nikt z pytanych miejscowych, a pytali wszystkich, od karczmarzy, przez sklepikarzy, po biedaków nie słyszał o kancelarii prawniczej Lock, Stöck & Barl. Nawet w drukarni Schulza & Friedmana nikt nie słyszał o takich prawnikach.
- No to by było na tyle jeśli chodzi o łatwe wzbogacenie.
Podsumował nie bez satysfakcji Erich, choć w jego głosie dało się wyczuć zaskakującą nutkę zawodu.
- Idę na feştyn czegoś się napić. Na takich imprezach zawsze da şię teniej zjeść.
Ludyczne zabawy zawsze warte były poznania. Jeśli gdzieś można było znaleźć zajęcie dla najemników, czy poznać kogoś wartego poznania, to tylko tam. Nastrój zabawy mącił tylko jeden szczegół. Erich nie mógł się pozbyć przekonania, że ktoś chciał jego sobowtóra zwabić do Bögenhafen i że na śmierci Kuftsosa sprawa się nie zakończyła. Nie miał jednak zamiaru z tego powodu martwić się na zapas i nabawić się przedwczesnej siwizny.
Miał miecz u boku i krasnoluda za towarzysza. Jednego, bo drugi się gdzieś po drodze zmył. Dwuogonowa kometa mu na drogę. Uzbrojony i z obstawą był gotów zawojować świat, a przynajmniej ten gród. Wszak teraz był najemnikiem, a nie jakimś tam wozakiem. Erich zachichotał. Do czego też może doprowadzić wylanie z roboty.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 30-12-2011, 15:22   #5
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
To był piękny wiosenny dzień. Zamyślona dziewczyna siedziała na dużym kamieniu gapiąc się na kręcącego korbą kataryniarza już dobrą godzinę. Słońce miała za plecami, więc wszystko widziała wyraźnie. Świeciło bardzo mocno, zachłannie, jak to zdarza się czasem wczesną wiosną. Ludzie na festynie poubierani więc byli lekko, ale głowy zasłaniali kapeluszami, chustkami, kapturami i pod tym względem nie była wyjątkiem. Jej twarz ocieniał głęboki kaptur.

Ale nawet przyjrzawszy się z bliska w młodej kobiecie trudno było rozpoznać tę osobę, która dwie godziny temu rozmawiała z Franzem Baumannem. Zniknęły wszystkie charakterystyczny cechy i choć okrągła buzia i płaski nos pozostały te same, oczy bez okalających je kresek wydawały się mniejsze i nie tak czarne, podobnie zmniejszyły się usta bez jaskraworóżowej pomadki. Dokładnie zmyty makijaż był jej kamuflażem. Do tego spod kaptura wyglądał kosmyk niesfornych czarnych loków.
W pracy często zasłaniała prawdziwe włosy.

Katarynka wygrywała w kółko trzy melodie. Kilka dni gościny u gadatliwego snycerza sprawiło, że w budulcu, który posłużył do wykonania fletów dziewczyna bezbłędnie rozpoznała śliwę. Instrument był prawie jej wysokości, jak nic 160 centymetrów, licząc z kółkami, pięknie fornirowany i sporo wart. Ale to Sylwia zauważyła mimochodem. Bo chociaż z opartym o dłoń podbródkiem, wyglądała nieco bezmyślnie, tak naprawdę całą godzinę intensywnie planowała, a jej uwaga skupiała się na dużym purpurowym namiocie, nad którym powiewała flaga miasta Bogenhafen. Pomysł zaświtał jej szybko. Obmyślenie szczegółów wykonania nie było już jednak takie proste. Wejścia do namiotu strzegło dwóch halabardników. Wyprostowane sylwetki i lśniące w słońcu ostrza skutecznie odstraszały potencjalnych ciekawskich. Wpuszczali do środka jedynie świadków aktualnych rozpraw oraz urzędników. W ciągu tej godziny raptem dwie osoby.

Sama konstrukcja namiotu była dość solidna, przewidziana na kilka dni choćby kiepskiej pogody. Sylwia policzyła naprężone liny nie ruszając się ze swego miejsca. Tuż obok namiotu sędziego, miasto Bogenhafen prewencyjnie straszyło awanturników wszelkiej maści, rozstawionymi w gotowości dybami. Pierwsze były puste. Drugie gościły szyję i nadgarstki wychudzonego, ciemnowłosego krasnoluda. Nawet ze sporej odległości od więźnia bił odór źle trawionego alkoholu. Wokół dyb zgromadziło się sporo mających nadmiar wolnego czasu gapiów, głównie wyrostków obu płci, znajdujących niekłamaną przyjemność w obrzucaniu pechowca wyzwiskami i podgniłymi warzywami. Dziewczyna podeszła do tej grupki. Z bliska krasnolud wyglądał bardzo żałośnie. Miał zaropiałe oczy, czerwono-fioletową skórę i brodę ruchomą od robactwa. Budził raczej wstręt niż współczucie. Sylwia owszem, też miała kiedyś przyjemność służyć za podobny przykład, i też na festynie, chociaż w innym mieście. Minęło od tego wydarzenia lat osiem, ale kark nadal jej cierpł na samo wspomnienie. Wtedy bolał ją przez tydzień czy może dwa, lecz i tak najgorszy był wstyd, że dała się złapać. Ale miała lat 18 i była bardzo naiwna. Musiał minąć prawie rok, żeby dotarło do niej, że to była zwykła próba nowicjusza, że miała zostać złapana tylko po to, żeby było wiadomo, czy w takiej sytuacji wygada kamratów.

Krasnolud dotąd na przemian jęczący i wyzywający dzieciarnię, ożywił się na widok nowej twarzy. Przywołując imiona tylu bogów, że części z nich nawet nie kojarzyła, zaczął błagać o zapłacenie grzywny.
- Tylko jedna korona – łkał - jedna, jedniutka, pani miłosierna.
Sylwia wyraźnie rozważała. Ukryte w butach monety starczyłyby na tę kaucję, ale zostałoby jej wtedy kilka marnych szylingów. Pieniądze nigdy się jej nie trzymały.
- Co narozrabiałeś? – zapytała po chwili, przykucnąwszy naprzeciwko, lecz w takiej odległości, żeby utrudnić wszom zamieszkanie pod własnym kapturem.
- Nie pamiętam.
- Jak to?
- Za bardzo się wstydzę.
- To przestań – burknęła rozeźlona.
- Jak się nie wstydzę to zapominam –zbolały głos udowadniał, że cokolwiek znaczy ten bełkot dla krasnoluda ma to głęboki sens.
- Burdy wszczyna moczymorda – roześmiał się jeden z wyrostków.
- Jak twój stary –zaszydził drugi.
- Mój stary to tylko z twoją matką - dobitny gest podkreślił słowa.

Wyszczekany wyrostek miał pewnie ze czternaście lat, słomkową czuprynę i lekko zakrwawioną koszulę na prawym ramieniu, po którym zresztą, co i raz zapamiętale się drapał. Sylwia uśmiechnęła się pod nosem. Dzieciaki bardzo dobrze pasowały do jej planu, a ten jeden pasował wręcz wyśmienicie.
- Zapłacę – powiedziała do krasnoluda.
W tym czasie jej dłonie inną wiadomość przekazywały chłopcu. Dwa palce pod daszkiem, kamrat chce pogadać.

Wróciła na „swój” kamień. Korona nie majątek, choć bywa naprawdę kiepsko, gdy jej nie ma. Pieniądze jednak przychodziły łatwo i równie łatwo znikały, Sylwia nie przywiązywała się do nich, jakby z góry zakładając wolną wolę i przyrodzoną ruchliwość wszelkich monet. Potrzebowała sprawdzić, czy w namiocie jest sędzia i czy ma ze sobą laskę, a także rozejrzeć się w środku, i mogła za to zapłacić. Może przy okazji, nie bacząc na intencje, bo przecież nie była to małostkowa bogini, Shalyia spojrzy na nią łaskawym okiem. Krasnolud zresztą obiecywał wybawicielce dożywotnie modły. A Sylwia wiedziała aż nadto dobrze, że bogom trzeba od czasu do czasu trochę się podlizać.

Po chwili „słomkowa czupryna” przykucnął koło niej.
- Nie znam cię –odezwał się pierwszy, nie patrząc na kobietę.
- Ani ja ciebie, choć założę się, że ja znam więcej osób. Mój tatuaż dawno przestał krwawić. Swoją drogą przestań go rozdrapywać. –mentorski ton wyszedł jej mimowolnie. Od razu pomyślała, że to kolejna oznaka przedwczesnej starości, i że chyba trochę przesadza, matkując wyrostkom.
Chłopak wzruszył ramionami, ale cofnął rękę.
- Czego chcesz?
- Małego zamieszania –uśmiechnęła się. - Jak tylko uwolnią krasnoluda, moglibyście w końcu wdać się w tę przyjacielską bójkę, wywracając przy okazji – nieznacznie wskazała głową na kataryniarza –jego tacę z miedziakami.
Zaciekawiła chłopaka. Odwrócił się do niej.
- Co kombinujesz? I co będę z tego miał? –zapytał.
- Całusa - roześmiała się.
- Serio? A może…
- Przestań! – Odruchowo trzepnęła wyrostka w jasną czuprynę. Naprawdę się starzała. Chłopak nie wykonał uniku. Śmiał się. – No co?
- Powiem o twoim udziale.
- Komu?
- Komu trzeba –odpowiedziała bardzo poważnie.
Chwilę się zastanawiał, ale już widziała, że się zgodzi. Zadowolona pocałowała wyciągniętą z kieszeni króliczą łapkę. Póki co, szło nieźle.

Nie znała miasta, ale rozeznanie w najbliższych okolicach sędziowskiego namiotu robiła przez pierwszą godzinę po rozmowie z szefem gildii. Na bydlęcym targu było dużo ludzi i trudnych do utrzymania w ryzach zwierząt i było to dobre miejsce, żeby wtopić się w tłum. Jeszcze lepiej byłoby dotrzeć na Haffenstrasse, zwłaszcza, że wkrótce wysypią się wierni ze świątyni Sigmara. Znała też dokładnie drogę do domu snycerza i zaułki w jego okolicy. Niemniej, żeby wejść do miasta musiała ponownie pokonać bramę, a kiedy się ucieka, bramy bywają pułapkami.

Jeszcze raz ucałowała przynoszący szczęście artefakt, zdjęła kaptur i ruszyła w stronę namiotu. Powiedziała, że zamierza wpłacić kaucję.

Wnętrze namiotu było przestronne. Bezpieczeństwa sędziego pilnowało tu jeszcze dwóch strażników, tak samo uzbrojonych jak ci na zewnątrz. To jej pasowało. Nieporęczna do gonitwy broń i krępujące ruchy koszulki kolcze. Sędzia, siwowłosy mężczyzna koło pięćdziesiątki o całkiem miłej twarzy i okazałej posturze, zasiadał za rozstawionym na środku biurkiem. Słuchając jej wywodu robił sroga minę, jakby chciał odwieść dziewczynę od płacenia tej korony. Laska była przy nim, oparta o prawy bok krzesła. Kiedy wstał na chwilę, podparł się na niej. Lekko utykał na lewą nogę. Kolejna dobra wiadomość. Sylwia podała fałszywe imię i nazwisko, i koronę, postawiła na kwicie trzy krzyżyki i to był koniec formalności. Sędzia oświadczył, że za chwilę rozkują więźnia.
- Pan? – zapytała.
Odpowiedział nieco zdziwiony, że strażnik, za kilka minut i żeby poczekała na zewnątrz.
Łatwo ukryła rozczarowanie zwłaszcza, że właściwie nie liczyła na taki fart, że wywabi radnego z namiotu. Grzecznie dygnęła przed urzędnikiem i wyszła jak kazał.

Zamiast jednak podejść i oznajmić krasnoludowi radosne wieści, kiwnęła jedynie z daleka głową „słomkowej czuprynie” i korzystając z momentu, gdy nikt na nią nie patrzył, wycofała się na tyły namiotu. Tam nadcięła jedną z lin. Dobrze naostrzony nóż wystarczał. Jednocześnie obserwowała dyby. Gdy halabardnik podszedł do krasnoluda i zaczął otwierać kłódki, między chłopakami wybuchła zaplanowana sprzeczka. Sylwia usłyszała spadające monety. Gapie zareagowali błyskawicznie. Tłum zgęstniał, zamieszania się pogłębiło. Zaczęło się.

Cięła liny jednym ruchem. Szybko i jak najwięcej. Nie liczyła na przecięcie wszystkich, choć chciała. Najważniejsze, żeby namiot zaczął opadać.
A potem zanurkowała pod płachtę.

Potrzebowała złapać sędziowską laskę i uciec. Prościzna.
Jeśli tylko Ranald będzie jej sprzyjał.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie

Ostatnio edytowane przez Hellian : 03-01-2012 o 01:02.
Hellian jest offline  
Stary 02-01-2012, 02:29   #6
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Nigdy nie miał trudności z mniej lub bardziej bezpośrednim zakrzywianiem tłumu, w niektórych częściach Altdorfu jednym spojrzeniem ustawiał uliczników w równiutkie szpalery. W Bögenhafen też nie musiał się szczególnie wysilać, towarzystwo potężnego krasnoluda robiło swoje. Pewnie równie swobodnie spacerowaliby z nim zatłoczoną Haffenstrasse, nawet gdyby większość przechodniów nie zmierzała przypadkiem w tę samą stronę. Dla spokoju ducha starczyło starym, stołecznym zwyczajem prawy łokieć trzymać przy sobie, a drobnicą w kieszeni w ogóle nie zaprzątać sobie głowy. Co innego angażowało zresztą nieznośnie uwagę...

Zaraz po zakwaterowaniu wziął się do testowania kulinarnych talentów kuchmistrza Toddo. A że podszedł do sprawy nie tylko z apetytem, ale i nabytą pod dachem pana Cuppinsa powagą, wstał od stołu dużo później niż spragniony uciech krasnolud. Zgonił wtedy z wyrka Ericha i przez pozostały do powrotu Płomiennego czas, okupował ów zacny mebel jako należny mu z racji starszeństwa. Wyciągał się z jasno określonym, bezpretensjonalnym zamiarem. Ale zamiast go z pożytkiem dla zdrowia zrealizować, zmarnował wbrew sobie tę spokojną chwilę na ponure rozważania. W Ciepłej (choć trochę zapyziałej) Przystani każdy kąt – nawet straszliwie zagraconej komórki – trącił potężną halflindzkością, która bezlitośnie przypominała o odległych teraz, ale wcale nie prostszych przez to sprawach. Z kolei podrzemujący na sąsiednim posłaniu rekonwalescent był żywym – dziękować bogom – dowodem na to, że niektóre przypadki potrafią odbijać się cholernie nieprzyjemną czkawką. Niełatwo taką leczyć, ale warto spróbować, bo następnym razem może okazać się śmiertelna.
Nieudane łowy na kałamarzy rzecz jasna nie poprawiły Spielerowi nastroju. Zgodził się co prawda w ogólnej ocenie sytuacji z Płomiennym i nieszczególnie przejmował spadkiem, liczył za to, że zdołają dowiedzieć się czegoś, co pomoże jakoś wymsknąć się z orczego zadu. W tej chwili zostały im chyba tylko tajemnicze inicjały i nazwa gospody w Nuln, więc równie dobrze mogli usiąść nad kuflem i poczekać na rozwój wydarzeń. Jak dotąd kłopoty znajdowały ich same.

Chociaż w miejskim gwarze i ścisku czuć się powinien jak w domu, niezdrowa, trudna do okiełznania umysłowa nadczynność dalej psuła mu humor, kiedy kluczyli między straganami. Oczy, w parszywej z nią konfidencji, wciąż przepatrywały fachowo zaludniającą festyn ciżbę pod kątem osobników podejrzanie zainteresowanych szczerbatym młodzieńcem, maszerującym raźno na czele wyprawy po złoty trunek.

Wygodna ława w bezpośrednim sąsiedztwie górującej nad tłuszczą, dębowej beki na kołach, z dobrym widokiem na głęboko wycięte kaftany służebnych dziewek oraz na zapaśniczy ring była bez wątpienia tym, czego potrzebowali. Samotny, nadzwyczaj już znużony zabawą biesiadnik, nie czynił żadnych wstrętów. Wykazał wręcz miłą inicjatywę, uprzejmie zwalając się na ziemię przy symbolicznym zupełnie dotknięciu.
Spieler raczej niewiele miał w życiu wspólnego ze sportem, ale z ciekawością słuchał rzeczowych komentarzy Płomiennego do odbywającej się nieopodal młócki. W towarzyskich potyczkach na barce, choć krasnolud wyraźnie przewyższał go wytrzymałością i wagą, radził sobie całkiem przyzwoicie. Niewielkie techniczne niedostatki nadrabiał szybkością, więc zwłaszcza w krótkim starciu potrafił sprawić niespodziankę. Tym bardziej, że siłą wcale mu nie ustępował.
Mądrzejszy o to wszystko oraz parę odcisków krasnoludzich pięści, między kolejnymi łykami piwa, dochodził powoli do wniosku, że obijanie gąb ku uciesze gawiedzi to wcale nie gorszy sposób zarabiania pieniędzy niż obijanie na ulicy albo w karczmie. Ale póki co, mieszek pod pachą jeszcze nie grzeszył nadmierną lekkością. A pęknięte żebra z pewnością w niczym im teraz nie pomogą.
 

Ostatnio edytowane przez Betterman : 02-01-2012 o 02:34.
Betterman jest offline  
Stary 03-01-2012, 15:29   #7
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Słomkowa czupryna miał przeczucie, że w końcu jest szansa ugrać coś w pączek. Pchnięty przez jednego z halabardników miał się zapewne przewrócić, ale ten zakuty głupek chyba nie wiedział z kim ma do czynienia. Młody chłopak nie był wszak zwykłym ulicznikiem do bicia. Należał do bractwa. Za nic miał te zakute pałki. Odwrócił się więc jeszcze wykonując niedwuznaczny gest w stronę niefortunnego stróża prawa i dopiero potem pobiegł w stronę bramy. Mógł dziś już olać festyn. Musiał trochę popytać i powęszyć. Nie miał wątpliwości. Trafił naprawdę na kogoś. Taki numer wyciąć radnemu i to tak, żeby ani staruszek, ani blaszaki się nie połapali. Nawet on nie zobaczył już gdzie ta paniusia zniknęła gdy wszczęli obiecaną burdę. Nie było bata, żeby nie dopięła tego co chciała. Przy takim zamieszaniu... no proste, że nie było bata. I on jej w tym dopomógł. Do licha. Miał już dość tego całego nibyżebrania. Jeśli to był ktoś ważny to robił coś ważnego. I on musiał być blisko tego czegoś jeśli chciał coś ugrać...

***

- Witamy! Witamy! Witamy! - odkąd zaczęli zbliżać się do wyjścia z miasta, wołanie robiło się coraz wyraźniejsze i barwniejsze.
- Witamy na corocznym festynie Schaffenfest, organizowanym przez Radę Miejską Bogenhafen pod patronatem Jego Ekscelencji barona Wilhelma von Saponatheima z okazji święta równonocy wiosennej! Chwała niech będzie Ulrykowi, Manaanowi i Talowi! Witamy i zapraszamy! Przed nami trzy dni hucznych zabaw, targów i widowisk z dalekich krain! Prezentacje rogacizny, ptactwa i trzody! Konkursy ogrodnicze, pojedynki bardów i walki siłaczy! Mrożące krew w żyłach i rozbawiające do łez pokazy, oraz najważniejsze... Turniej Rycerski!!! Tylko u nas i tylko...
Ubrany w kwiecisty strój mężczyzna z pulchną czerwoną twarzą co i rusz właził na niewielką, drewnianą ambonę umieszczoną za Bramą Wschodnią i wygłaszał mocnym głosem powitania dla przybywających na festyn podróżnych. Rozpościerające się od tego miejsca błonie okupowane przez namioty kramarzy, kupców i wszelakiego rodzaju rolników i hodowców, zajmowały całkiem spory obszar więc wyglądało na to, że każdy z nich znajdzie to czego szukał. Gomrund wszak przybył tu by trochę mięśnie rozruszać, Erich by trunków popróbować, a Dietrich nic złego nie widział by połączyć obie te przyjemności. Tylko Konrad nie był przekonany czy chciał tu przychodzić. Poszedł z pozostałymi poszukać prawników i z początku na festyn się nie wybierał mając w pamięci słowa Schwanka. Ponieważ jednak ani szwendanie się po mieście, ani siedzenie samemu w zatęchłej nieco gospodzie, w której już zdążył pospać nie uśmiechało mu się za bardzo, poszedł w końcu z towarzyszami obiecując sobie, że nie będzie się wdawał w żadne bójki, ani upajał lokalnymi specjałami.

Od wejścia przywitał ich widok stawianego właśnie, chyba od nowa, namiotu ozdobionego herbami miejskimi. Kilku strażników w barwach Bogenhafen i okolicznych robotników wiązało jakieś liny i próbowało rozciągnąć płótno, które zaległo w rozchodzonym błocie podgrodzia. Utykający lekko starszy już mężczyzna, bez dwóch zdań jakiś ważny urzędnik, wydawał krótkie polecenia strzepując dłońmi brud z pięknego czarnego surduta. Tłum gapiów, który się temu przyglądał nie był zbyt wielki, ale wystarczający by stwierdzić, że to co tu zaszło wywołało pewne poruszenie. Z rozmów jakie prowadzono można było wywnioskować, że ulicznicy zrobili burdę dręcząc jakiegoś zapijaczonego krasnoluda i ucierpiał na tym namiot sędziego sprawującego prawną pieczę nad porządkiem zachowanym na festynie. Nim zdążyli odejść, zatknięta na głównym palu, na którym opierał się namiot, flaga Bogenhafen znowu powiewała ruszana przyjemnym wiosennym wiatrem.


Stragany przy głównych przejściach poustawiane były tak gęsto jeden obok drugiego, że nie sposób było powiedzieć, który z kupców co tak naprawdę oferował. A oferowali, tak jak zresztą wspominał Quartijn, chyba rzeczywiście wszystko choć najwięcej było zdecydowanie towarów spożywczych. Co chwila więc sprzedawcy wołali do zwiedzających proponując spróbowanie, miodu, sera, konfitury, czy czegokolwiek innego. A tłum jak to tłum, tak długo jak płacić nie trzeba było, próbował często i tak dużo jak się da więc przedrzeć się przez te alejki łatwo nie było. Trochę luźniej było na placach gdzie handlowano inwentarzem, czy wykonywano jakieś przedstawienia. Na jednym właśnie z tych placów zatrzymali się. Dietrich w mig zauważył łatwą do przejęcia ławę, która cechowała się zarówno bliskością lokalnego ringu jak i dębowej beczki piwnej należącej do jakiegoś przyjezdnego piwowara. Konrad co prawda zrezygnował z napitku, ale reszta sobie nie odmówiła i już po chwili sączyli całkiem udane mitterfruhlskie zwane obiecująco Katowską Zaprawą. Sprzedawca chwalił się, że ma dobre układy z jednym z krasnoludzkich klanów, który przywozi mu do Morlenfurtu bryły lodu spod gór. A on już, jak twierdził, z tych brył potrafi zrobić użytek. Jakby nie było naprawdę, piwo spokojnie dawało się pić i tym też się zajęli z rzadka wymieniając między sobą jakieś uwagi. Niedługo później Gomrund i Dietrich stwierdzili, że czas się trochę rozruszać, a ponieważ Erich miał w planie wypróbowanie wszystkich płodów ciężkiej, piwowarskiej pracy Morlenfurtczyka, Konrad z braku innych pomysłów postanowił rozejrzeć się po całych błoniach. Umówili się na później “przy Erichu”.

***

Opiekunem ringu zapaśniczego był niejaki Klaus Schattiger, w trudnym do określenia wieku jegomość o cerze tak potwornie zoranej jakąś przebytą chorobą, że omal korę drzewa przypominającej.


Ubrany w modny, acz w bardzo krzykliwych odcieniach czerwieni pomponiasty kaftan i intensywnie żółty kapelusz od razu wychwycił wzrokiem zbliżających się do niego od strony tłumu dwóch śmiałków. Gdy uśmiechnął się do nich towarzysko wyglądał jak jakaś drewniana kukiełka.
- Zbliżcie się panowie! Śmiało, śmiało! Wyglądacie na silnych w barach i szybkich w nogach. Może chcecie się spróbować z moimi zuchami? Hę? Zasady są proste. Gołe pięści, lub pałki, żadnych pancerzy i jedna klepsydra czasu na to by nie dać sie wyrzucić z ringu. Bułka z masłem. Stawka niewygórowana. Pierwsza walka warta jedną złotą koronę, druga, dwie, a trzecia pięć. Pokonanie przeciwnika przed czasem podwaja nagrodę! Dla panów to pewnie jednak i tak nie pierwszyzna i zaraz z torbami pójdę. To jak?
Gomrund i Dietrich obrzucili wzrokiem przeciwników siedzących na ziemi przed ringiem. Czterech z nich to były zwykłe miejskie osiłki o gębach pszenno-buraczanych, ale piąty, ten, który stał cały czas blisko Schattigera, zwracał na siebie uwagę o wiele bardziej. Mimo iż ciężko oddychał i był mocno spocony, miał niemal dwa metry wzrostu i imponującą tężyznę. Długie, ciężko teraz zwisające ramiona również nakazywały zachować ostrożność. Dietrich szybko rozpoznał sztuczkę. Ten zapaśnik tylko udawał wyczerpanie. Obaj jednak z Gomrundem przyjęli wyzwanie Schattigera.
- Sam nie wierzę, że przyjmuję ten zakład. A niech mnie. Trudno już. Karl i Grubba będą waszymi pierwszymi przeciwnikami. Nutz i Klatz zmierzą się z wami później, a na koniec ułatwienie - tylko jeden przeciwnik! Braugen. Żyjesz jeszcze wielkoludzie?
Tamten w odpowiedzi sapnął tylko ciężko.
- No to miejmy już ten mój koniec za sobą.

***

Erich zaczynał powoli rozumieć skąd upodobanie piwowara do nazw nawiązujących do zawodu kata. Gdy się siedziało tak w słoneczku zajadając chleb ze smalcem i popijając złoty trunek, nic specjalnego się nie działo. Ale gdy przyszło do tego by wstać i się gdzie wysikać, to nogi nagle zrobiły się dziwnie niezgrabne, a wiatr znacznie mocniejszy. A przecież ledwo zdążył zamówić trzeci kufelek...
Powróciwszy, lżejszy o chyba kwartę siebie, spoczął z powrotem na swojej ławie i już wolniej popijając piwo obrzucił znudzonym wzorkiem okolicę. Gomrund i Dietrich nadal się tłukli na ringu od strony, którego dało się posłyszeć rzeczowe pokrzykiwania typu. “Nie daj mu!” “Uważaj!” “Tera prostym jebnij!” “A pies by was srał”, a także piski rozochoconych dziewek, które zwabiły nagie męskie torsy. Po chwili jednak z drugiej strony placu zrobiło się niemniejsze poruszenie. Z wielkiego namiotu ozdobionego jakimś napisem wyszedł ubrany elegancko mężczyzna z założonym monoklem, oraz równiutko przystrzyżoną szpicbródką i zaczął nawoływać do kręcącego się tu i ówdzie tłumu.
- Menażeria Doktora Malthusiusa zaprasza wszystkich o nerwach ze stali! Zgromadzona ogromnym kosztem ku waszemu oświeceniu, rozrywce i wiedzy z najdalszych zakątków imperium! - Mężczyzna miał mocny i bez wątpienia charyzmatyczny głos. Wzbudzał zainteresowanie licznych przechodni, którzy ciekawie spoglądali to na jego, to na namiot, to na przykryte płachtami klatki między którymi kręcił się mały, podobny posturą do Imraka, krasnolud o wyjątkowo jednak zakazanej gębie szubrawca - Niezwykłe! Zadziwiające! Tak, proszę Państwa! Nawet... obrzyyydliweee!!! Nawet jeśli jeszcze sto lat żyć, będziecie, nie uświadczycie nigdzie niczego podobnego. Cud zniekrztałceń! Obrzydliwe stworzenia, których istnienie urąga naturze! Będziecie zadziwieni i zszokowani! Gwarantuję!
W trakcie przemowy, krasnolud, który najwyraźniej musiał być pomocnikiem prezentera, zaglądał pod wszystkie płachty wpychając tam kij i dźgając nim znajdujące się w środku stworzenia. Z ostatniej do, której podszedł na znak dany mu przez mężczyznę ze szpicbródką, ściągnął płachtę odsłaniając siedzącego w niej goblina.


Stworzenie wyglądało tak obmierźle jak to tylko w przypadku goblinów było możliwe jednak to co je wyróżniało, to.. trzy nogi zgięte w kolanach, które podkurczało pod siebie. Tłum jęknął ze zgrozy i podniecenia.
- A to tylko przedsmak wrażeń! - dodał mężczyzna zadowolony z reakcji tłuszczy.

***

Większość zabaw wiejskich miała miejsce nieco dalej od murów miasta. Na dużej przestrzeni porozstawiano stoiska z prowadzącymi konkurencje na “największą rzepę”, “najpięknięjszą jałówkę”, czy “najtłustszego kabana”. Były tu też kolejne namioty piwne, oraz winne, a także miejsca przedstawień komediantów pracujących samotnie, lub w trupach. Na samym zaś końcu wyznaczono teren pod turniej rycerski. Wzdłuż ogrodzenia ze sznurka, za którym ustawiono drewnianą konstrukcję dla wygody znamienitszych gości, spacerowały patrole strażników pilnujące by nikt z plebsu nie wszedł na teren szranek. Zobaczyć więc walk nie było możliwości i pozostało oddalić się wysłuchując niewyszukanych obelg młodych zapijaczonych paniczyków, którzy w grupach po kilku przechadzali się blisko patroli straży.
- Widzę... - usłyszawszy za sobą słaby kobiecy głos, odwrócił się. Stała za nim leciwa już kobiecina o rzadkich siwych włosach z bielmem na jednym oku. Drugie wpatrywało się w niego takim wzrokiem jednak, jakby nie patrzyła na niego, a na to co za nim - Widzę różę we krwi. Cała we krwi! A krew ta z odchodami miasta wymieszana. Brudna i zbrukana!
Wyciągnęła rękę w jego stronę, ale po chwili wystraszona cofnęła ją.
- Siedmiu przeciw pięciu, a wśród nich ty... Odejdź! Odejdź stąd!
Starowinka zaczęła przeganiać go ręką i czynić gesty jakby urok odpędzała.
- Nie przejmuj się nią młody - rzucił jakiś kramarz ze straganu, obok którego Konrad został zaczepiony - A ty pójdziesz stara! No już, bo straż zawołam!
Starowinka zaczęła się wycofywać, ale uroków odczyniać nie przestała.
- To wariatka. Tutejsza - rzekł kramarz - Czasem wróży babom za szylinga, ale że samo zło, mrok, syf i mogiłę zwykle wróży to za dobrze nie przędzie. Nie ma co nią sobie głowy zawracać. Ale może zainteresuje cię coś z moich towarów?
Konrad groszem nie śmierdział to podziękował i poszedł dalej.
Nieco dalej znalazł kram dość mocno waniający ziołami i jakimiś mieszankami chemicznymi. Tak jak normalnie by się nim zainteresował, tak przystanął na chwilę, bo wyglądało na to, że zaraz może stać się tu coś niedobrego.
Chmara niewiele młodszych od niego chmyzów kręciła się przy kramie rzucając wyzwiska w stronę właścicielki kramu - okrągłej, czarnowłosej niziołki o zadartym nosie i licznych piegach na twarzy. Z początku starała się nie zwracać uwagi na zaczepki, ale ponieważ młodzi odstraszali jej klientów, próbowała również ich przekrzyczeć, ale bez większego skutku. Zdesperowana zaczęła się rozglądać za jakimś patrolem, którego tutaj akurat nigdzie nie było widać. To czego nie widziała jednak, a Konrad ze swojej pozycji w mig zobaczył, to jednego z chłopaków, który chyłkiem przemykał w stronę tyłów kramu zielarskiego z wypełnionym czymś po wrąbek wiadrem.

***

Walter ucieszył się na widok Sylwii. Odwzajemniła uśmiech. Poszło w końcu o wiele lepiej niżby mogła przypuszczać. Gdy wmieszana w grupę kilku nadających na przeróżne tematy mieszczek uchodziła w stronę Wschodniej Brama, słyszała jeszcze wściekły głos radnego.
- Barany! Kto na bogów na sparciałych linach namiot składa?
- To te dzieci panie Richter...
- Dzieci??? To ja mam waszemu kapitanowi powiedzieć, że dzieci na waszej służbie mi namiot rozdupczyły??! Liny mi nowe załatwić! Namiot stawiać! No już! Tak się kurwa wstydu najeść..

Poza słomkową czupryną nikt nie chyba nie zorientował w jej chytrym planie. A nawet ten chłopak przecież nie mógł wiedzieć po co tam przyszła. To było po prostu świetnie rozegrana akcja. Miała nawet wrażenie, że można już teraz spokojnie wrócić na Festyn i już z ciekawości się po nim rozejrzeć bez ryzyka rozpoznania przez straż. Zostawiła więc w domu Waltera laskę sędziowską tak ją ukrywając by nawet snycerz jej nie znalazł i podziękowawszy na razie za odgrzanie obiadu, wyszła i skierowała się na powrót na miejskie błonie.
Namiot sędziowski gdy go mijała, stał już ponownie i chyba tym razem w środku miała miejsce jakaś rozprawa. Tylko ślady z błota na jednej z jego ścian świadczyły o jej majstersztyku. To co ją jednak w jakiś sposób trochę ubodło to widok tego żałosnego krasnoluda, którego za jej kaucją uwolnili wcześniej strażnicy.


Teraz ponownie stał zakuty w tych samych nawet dybach. Mimo, że ten resztek życia wzbudzał w niej wstręt, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że oto podły dowód na istnienie przeznaczenia. Nim odeszła, zobaczyła jeszcze jak jakiś inny krasnolud, mały, ryżobrody i z młotem założonym na plecy podchodzi do zakutego pijaczka, po czym zagląda do swojej kiesy. Przeznaczenie to najwyraźniej również całkiem dochodowa instytucja.
Na namiot, przed którym wysoki elegancko ubrany mężczyzna ze szpicbródką wygłaszał zapowiedzi mającego się odbyć za godzinę spektaklu, trafiła zupełnie przypadkiem. Dotarły do niej bowiem urywki o rzeczach jakich nikt jeszcze nie widział i jakoś tak mimowolnie skojarzyło się to jej z Baumannem. Wokoło namiotu zebrała się już pokaźna ilość gości, a mężczyzna, który przedstawił się jako Doktor Malthusius odpowiadał na liczne padające ze wszystkich stron pytania. Nim jednak dopchała się nieco do przodu by zobaczyć co kryją rozstawione dookoła namiotu klatki, ktoś nagle wrzasnął ze strachu i tłum ludzi w jakim się znalazła uległ nagłej panice. Nawet nie wiedziała co się stało gdy ktoś ją pchnął ramieniem i upadła pupą na ziemię. Ludzie rozbiegli się błyskawicznie i gdy wstała już widziała co zaszło.
- Trzymaj go Grunni - krzyknął Doktor Malthusius do szamoczącego się z czymś co wyglądało jak trójnogi goblin krasnoluda - Już biegnę!
Nim jednak dobiegł, goblin pchnął brodacza na inną klatkę, po czym czmychnął. Klatka zaś jakby złośliwie przewróciła się na następną i z obu wybiegły kolejne dziwne stworzenia. Jednym z nich była całkiem duża, różowa świnia z jednym osadzonym na środku czoła, wielkim okiem, a drugim pokryty gęstym czarnym włosiem stwór humanoidalny. Oba stworzenia rzuciły się do błyskawicznej ucieczki prosto w tłum siejąc tym samym straszliwy popłoch.
- Nieee!!! Moja dziwadła!!! Niech ktoś je zatrzyma!!!
Przewrócony przez goblina krasnolud z okrutnym wyrazem twarzy wstał, załapał za bat i popędził za uciekinierami.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 05-01-2012, 01:32   #8
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Powodzenie planu sprawiło, że czuła się szczęśliwa. Była w nim szybkość, niebezpieczeństwo, pomysł i radosny żart, rzeczy, których brakowało jej tak bardzo w czasie nudnego terminowania w Altdorfie. I w tej chwili wydawało jej się, że Bogenhafen będzie miastem, w którym zostanie na dłużej. Polubiła zapaleńca Waltera, a enigmatyczność dopiero poznanego Baumanna wydawała jej się pociągająca.

Perukę zdjęła jeszcze przed domem, a chwilę później zasiadła przed okrągłym metalowym zwierciadłem, żeby dokończyć dzieła powrotu do normalności, malując oczy, usta i poprawiając nastroszoną fryzurę.

Los poskąpił jej łagodnych, harmonijnie delikatnych rysów twarzy, podobnie zresztą jak i łagodnego charakteru. Uważała się za dziewczyną średnio ładną i żyła z tą świadomością od podlotka. Wcale nie było to łatwe, ani przyjemne, ale kształtowało charakter. Tak przynajmniej się pocieszała. Z wiekiem zresztą było coraz lepiej, bo człowiek uczy się żyć z własnymi przypadłościami, czego w jej przypadku bezsprzecznym dowodem były odkryte włosy, jeszcze dwa lata temu naprawdę piękne, błyszczące, brązowe i długie. Dziś siwowłosa kobieta darzyła szczerą niechęcią właścicielki pięknych loków a perukę z prawdziwych jedwabistych kruczoczarnych włosów, które jakaś biedulka musiała na tę okazję obciąć, nabywała z mściwą satysfakcją. Wydała na nią sporo pieniędzy i była to najbardziej wartościowa rzecz, jaką posiadała. Ale nosiła tylko do pracy. Za to figurę miała Sylwia przyjemną, kształty zaokrąglone, szczupłą talię i płaski brzuch, w ogólnym obrazie nie przeszkadzały nawet dość krótkie nogi, służące jej zresztą całkiem nieźle. Była szybka i do zawodów mogła stanąć z prawie każdym, byle nie na długich dystansach, bo, jak twierdziła, pocenie się dobre jest tylko w tańcu i w sypialni. Tańczyć uwielbiała, do każdej melodii, może z małą przewagą tych skocznych, z rodzinnego Middenlandu. Rzadko nosiła suknie, robiła to kiedyś dla Rudolfa, teraz brakowało jej powodu i od wielu miesięcy nie nabyła żadnego kobiecego fatałaszka. Miała niezaprzeczalną słabość do pięknych, drogich trzewików, ale takie zużywają się szybko, a cwani kramarze trzymają je w zamkniętych skrzynkach, z których cholernie trudno coś zakosić. Obywała się więc bez tego luksusu właściwie od czasów middenheimskich, obiecując sobie, że to chwilowe wyrzeczenie. W najgorszym wypadku wyda na buty ciężko zarobione korony.

Nim doszła na festyn, zajrzała jeszcze do Skrzyżowanych Pik. Nie była pewna jak ma skontaktować się z Baumannem, więc zostawiła wiadomość u barmana, że wpadnie tu z przesyłką po zachodzie słońca.

Wzięła ze sobą tylko parę pensów, przezornie, żeby nie poddać się lenistwu i nie iść na łatwiznę, tylko znaleźć sposób na korzystanie z cudzych pieniędzy. Z ulgą przyjęła nowe szanse na uwolnienie zapchlonego krasnoluda, bo po prawdzie miała nadzieję, że go już w dybach nie zobaczy. Wskutek tej ulgi nie oparła się pierwszemu kuflowi jasnego piwa, w miejscu gdzie mogła z satysfakcją obserwować ślady po swojej porannej działalności. Piwo było wyśmienite. Zawsze najlepiej smakowało wiosną i w słońcu. Potem znienacka zrobiło jej się smutno i to tylko od śmiechu jakiejś obdarowywanej kwiatami dziewczyny. Nie chciała poddać się babskiemu sentymentalizmowi, więc zmieniła miejsce. Jak wielu innych przyciągnął ją plac, którego granice poza straganami z jedzeniem i piwem, wyznaczały ring z jednej, a obwoźna menażeria z drugiej strony.
Dziewczyna dłuższą chwilę oglądała walkę na niewielkiej arenie, z trudem dopchawszy się do pierwszego rzędu. Zawodnicy stawali naprzeciwko siebie w parach. Pierwsi, sądząc po okrzykach tłumu miejscowi, wyglądali dość typowo, takich właśnie typków Rudolf zazwyczaj musiał wyrzucać z lokalu. Drugi zespół stanowiła dużo ciekawsza para, wysoki krasnolud i niski, nie najmłodszy już mężczyzna, obydwaj potężnie zbudowani i to chyba oni przyciągnęli tak dużo gapiów. Niestety jak na potrzeby Sylwii publika była zbyt pospolita, za dużo rozchichotanych dziewcząt i kwadratowoszczękich obwiesiów, za mało tych zamożnych i bogato ubranych. Więc choć wiosna i u niej budziła chęć chichotu, a spocone męskie ciała nie tylko wiosną budziły przyjemne skojarzenia, została przy podium tylko pierwszą walkę. Wyraziła kilkakrotnie oklaskami szacunek dla siły krasnoluda i blondyna, a na koniec nawet zagwizdała z podziwem, gdy blondyn wywalił przeciwnika za liny. Potem z niejakim trudem przedostała się na zewnątrz. I ruszyła na drugą stronę placu, wziąć się do pracy.

Właśnie rozglądała się za kimś odpowiednim wśród widzów menażerii, kiedy z klatek uwolniło się troje podopiecznych rzekomego doktora.
Sylwia zapatrzyła się na biegnącego trzynogiego goblina. To było naprawdę coś. Biedny skurczybyk pędził wykorzystując do tego trzy nogi i dwie ręce. Robił to naprawdę bardzo szybko i bardzo pokracznie, zupełnie bez rytmu, za to z taką determinacją, że jakoś kibicowała mu z większym przekonaniem niż obu pogromcom straszliwych stworzeń. Wskutek czego, właściwie mimowolnie, podstawiła nogę brzydkiemu krasnoludowi, który zebrał się właśnie do gonitwy za goblinem. Mieszanie się w cudze sprawy, jak to zresztą dzieje się zazwyczaj, zabolało. Sylwia dostała okutym butem albo może taką twardą łydką, i nie wiedzieć, kiedy wylądowała na tyłku. To ją przywołało do porządku. W tym spanikowanym tłumie, gdzie wszyscy wpadali na siebie po prostu musiała spróbować. Choć nie była to jej specjalizacja powinna bez trudu obciąć jakiś mieszek. I tu pomyliła się srodze. Pierwsza okazja, tłusta, brudna i niepewnej płci, wywinęła się jej zgrabnie, a na bliskość zareagowała agresją, bezinteresownie i z zapałem przyłożywszy dziewczynie z łokcia. Potem Sylwia nie mogła wypatrzyć kolejnego fanta. Już gotowa była zrezygnować, bo niepowodzenia traktowała jak wskazówki więc łatwo zawracały ją na nowe ścieżki, kiedy zobaczyła grubą kiesę, prawdziwą gratkę, u boku dobrotliwego mieszczanina. Pozwoliła żeby tłum ją znowu porwał. Dobrotliwy kupiec podtrzymał upadająca dziewczynę a ona zarumieniona podziękowała za pomoc. Zaraz potem zaniechała śledzenia dalszego losu biednych potworów.

Mieszek spoczął w kieszeni kurtki. Sylwia uspokoiwszy trochę oddech, skorzystała z dodatkowej okazji, by za darmo i w spokoju obejrzeć całą menażerię. Zostało siedem klatek, w tym dwie odsłonięto w wskutek zamieszania. W pierwszej muczało dwugłowe cielę, niezbędny widać element każdego takiego cyrku, druga była ciekawsza, zrośnięte tyłkami dziwne stworzenia w cętki, trochę przypominające bardzo brzydkiego psa, dwie głowy, dwa korpusy, ale nogi tylko cztery. Potem podeszła do płachty, którą całą coś poruszało od wewnątrz, uniosła ją lekko i odskoczyła z krzykiem. To musiała być gwiazda tego cyrku. Gdy ochłonęła, a udało jej się to szybko, bo jej poczynania miały już kilkoro świadków, a Sylwia ze swej natury starała się trzymać fason, znalazła długi mocny kij i jednym szybkim ruchem ściągnęła ruchliwą płachtę. Oczom wszystkich ukazał się olbrzymi pająk, o włochatym odwłoku wielkości ludzkiego korpusu, pokrytym jaskrawymi wzorami. Olbrzymie odnóża próbowały dosięgnąć gapiów, z paszczy ciekła żółta ślina a ruchliwe oczy wyrażały nienawiść. Trudno było nie zastanawiać się, czym doktorek karmi to paskudztwo.
Nad klatką przeleciał zaciekawiony chyba niemniej niż ludzie kruk o skrzywionym dziobie. O dziwo Sylwia zbladła dopiero na widok ptaka. Na dziś miała dość. Musiała się napić. I wtedy po omacku otwierając sakiewkę w kieszeni zorientowała się, że padła ofiarą oklepanego fortelu. Sakiewka zawierała drewniane guziki.
Dobra passa się skończyła.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 05-01-2012, 12:06   #9
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
To było to czego potrzebował. Pajda chleba ze smalcem, kufelek piwa, ciepłe wiosenne słoneczko i nic do roboty. Czyż życie nie bywało piękne? Chleb szybko się skończył, a Erich nie lubił pić bez czegoś do zakąszenia. Chcąc nie chcąc musiał wstać nie tylko, by ulżyć pęcherzowi, ale by przy okazji zaopatrzyć się na pobliskich kramach, a to w kiszone ogórki, a to precle posypane makiem, czy też ciepłe kiełbaski z musztardą. Czyli wszystko to, co oferują tego typu festyny. W nogach mu się już trochę plątało, ale to go nie powstrzymało przed zamówieniem kolejnego kufelka. Z oddali obserwował kumpli walczących na ringu z uśmiechem wyższości na zadowolonej facjacie. Jedni jedzą, piją i wypoczywają, a inni dostają w tym czasie po mordzie, ot życie.
W przerwie między walkami przyszła pora na kolejną odlewkę i Erich wykorzystał moment wymuszonej aktywności, by podejść do gościa obstawiającego walki. Wyplątał kilka koron z sakiewki i postawił na towarzyszy tchnięty odruchem sympatii, wywołanym zapewne ogólnym stanem podchmielenia.
Wykorzystując tłok przy ringu uszczypnął w zadek jedną z rozochoconych dziewek i wrócił na swoje miejsce. Za sobą usłyszał, jak dziewczę daje w pysk jakiemuś niewinnemu mężczyźnie, który zapewne napatoczył się bo stał najbliżej. Ot i dobry powód, by unikać tłoku. Ha!
Kiełbaski były całkiem niezłe i chyba nawet z mięsem. Erich rzucił okiem na drącego się w niebogłosy doktora menażera. Niespecjalnie był ciekaw plugastw, jakie ten pokazywał. W swoim życiu na szlaku całkiem niedawno widział obrzydlistwa i nowych nie był wcale ciekaw. Za to zaciekawiła go pewna dziewczyna z niecodzienną fryzurą. Wyglądała na młodą jednak jej włosy były całkiem siwe i nastroszone niczym u zabójcy trolli. Nie była może powalającej piękności, ale buzie miała całkiem ładną i na pierwszy rzut oka sympatyczną.

Już się zbierał, by do niej zagadać, gdy wtem dziwolągi Malthusiusa wyrwały się na wolność siejąc wokół panikę. Erich patrzył z niesmakiem na popłoch mieszczuchów. Od życia w mieście stali się miękcy jak wosk. Oldenbach zauważył, że ścigający stwory krasnolud wywalił się, jak długi. Żal mu się zrobiło brodacza. Chwycił stołek jaki walał się w pobliżu i cisnął nim w ubieżającego w pobliżu trójnoga. Erich był dość silny, toteż stołek poleciał całkiem szybko, cel zaś nie był daleko. Na wszelki wypadek jednak Oldenbach rozejrzał się za drugim pociskiem.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 06-01-2012, 13:02   #10
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Festyn jak to festyn oferował wiele atrakcji dla wszystkich. Zarówno tych z pustą kieską jak i pustymi kiszkami… oczywiście im więcej było monet w mieszku tym więcej miało się tutaj przyjemności. Krasnolud może bez nadmiernego zachwytu ale jednak z dużym uznaniem przechadzał się po tutejszych bazarach przypatrując się szynkom, kramom i słuchając mowy z różnych części imperium, a czasem nawet i z poza jego granic. Gomrund wpadł nawet na paru brodatych ziomali jednak nie wdawał się z nimi w jakieś dłuższe dysputy chcąc się najpierw przypatrzeć temu wszystkiemu… rzecz jasna wywiedział się, gdzie jego pobratymców będzie mógł ustrzelić przy „prawie niechrzczonym” piwku i wcale nieźle „jak na długonogich” wydestylowanej gorzałce. A jako, że napotkane zuchy były pozostałością jakiegoś oddziału najemniczego tedy kawałek Imperium już mieli zjechany i niejedno do gardła wlewali. Dobrze, że festyn się dopiero co rozpoczynał bo powinna się nadarzyć jeszcze jaka okazja do wypicia w doborowym towarzystwie!

Póki co jednak kontynuował wędrówkę z długonogimi kompanami. W końcu się udało wypatrzeć jakiś godny szynk gdzie o dziwo lali prawie krasnoludzkie piwo. Wszyscy szynkarze w tym kraju znali jakieś sekretne browary, tajemne receptury albo wyrabiali swój trunek ze składników dostarczanych przez zaprzyjaźnionych krasnoludów. Płomienny nie mógł się jednak nadziwić jak to możliwe, że żadne z tych wspaniałych wyrobów nawet w części nie dorównywało tym trunkom na których on się wychował i od którego urosła mu broda i włosy na klacie! No ale prawdę trzeba było oddać akurat temu piwku - pić się go dało. Kiedy tak przeglądali się z podwyższenia na otaczających ich tłumek wypatrzyli jakiś ring i paru osiłków gotowych do lania. – Dietrich a może byśmy się tak spróbowali z jakimi miejscowymi. Coś przyrobić by się dało, a przy okazji rozruszalibyśmy stare kości. Uśmiechnął się szeroko bo już mu się ckniło do jakiej bitki. A to była wyborna okazja! Mało, że można obić parę pysków to jeszcze monet za to ci dadzą zamiast wyciągać ręce po rekompensaty za rozbite kufle czy stoły jak to w karczmach mają w zwyczaju. Jak widać pomysł się spodobał nie tylko jemu. Jeszcze tylko trzeba było zadbać o godniejszy zarobek. – Erich, słuchaj mnie uważnie i nie pomyl niczego. Masz tu trzy złocisze i obstawiaj każdą moją walkę. Każdą bez wyjątku, rzecz jasna na moją korzyść. Aha, obstawiaj zawsze trzy złocisze a nie całość! Zrozumiałeś? Kiedy ten kiwnął krasnal uznał sprawę za załatwioną.

Kiedy podeszli pod ring i zaproponowano im formułę walki dwóch na dwóch… a na deser dwóch na wielkoluda, sprawa wydała się aż nazbyt prosta. Klaus Schattiger z całym szacunkiem do jego zmysłu nabijania sobie kieski, teraz sam się zrobił. Równie dobrze mógłby od razu oddać im mieszek ze złotem, no ale co to by była w tedy za zabawa. Krasnolud w wybornym humorze wkroczył na ring…
 
baltazar jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:17.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172