lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Warhammer (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/)
-   -   [Wewnętrzny Wróg] Śmierć na rzece Reik (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/11413-wewnetrzny-wrog-smierc-na-rzece-reik.html)

Tom Atos 27-11-2012 09:57

W tym momencie Oldenbach miał w rzyci nerwowość współpasażerów. Było mu już wszystko jedno. Osunął się w dół kosza i usiadł na podłodze ukrywając twarz w dłoni. Przezornie tej normalnej. Purpurową schował w poły ubrania. Ręka mu się trzęsła, po prawdzie cały się trząsł. To co, a właściwie kogo widział mocno nim wstrząsnęło. Łzy powoli jedna po drugiej zaczęły mu skapywać spomiędzy palców. Zaniósł się szlochem.
- Po ... pomocy. - jęknął cicho - O Morze. Panie Snu i Śmierci wstaw się za mną u swej córki. Niech mnie obroni przed nim.
Podniósł załzawione oczy na starca i marynarza.
- Przed Nim. - załkał.
- Widziałem Go. Widziałem.
Erich spojrzał bezmyślnie przed siebie. Podkurczył nogi i objął je rękoma kiwając się w przód i w tył. Z tego stanu wyrwało go dopiero uderzenie kosza o ziemię.
Podniósł się ciężko i wygramolił na zewnątrz. Otarł rękawem twarz i ruszył w stronę nadbiegających strażników. Dużym wysiłkiem woli udało mu się opanować. W samą porę.
- Panowie. - powiedział całkiem głośno i wyraźnie. - Widzicie to zamieszanie na górze? Nie wiem co zrobił ów marynarz, który ze mną zjechał w dół, ale dobrze Wam radze zatrzymajcie go do wyjaśnienia, aż z góry przyjdą Ci ludzie z pochodniami. Ja idę na moją barkę. W razie czego gotów jestem udzielić Wam informacji. - skłonił się lekko i jakby nigdy nic ruszył w stronę nabrzeża. Trzymał się całkiem nieźle.
- Chwila, chwila koleżko. - ciężka dłoń strażnika opadła na bark Ericha. - Nie tak prędko. Ten żeglarz dopiero co wjeżdżał na górę. Nie zdążyłby tyle narozrabiać, ale Ty ... Ty tak.
- Nie podejmuj pochopnych decyzji, których potem będziesz gorzko żałował. Koleżko. -
odparł Erich starając się by jego głos brzmiał tak chłodno jak to tylko możliwe. – I puść moje ramię. Stawiasz mi jakieś zarzuty?
- Jeszcze nie, ale zatrzymuję do wyjaśnienia. –
odparł strażnik z krzywym uśmiechem. Zdjął jednak dłoń.
- Nie. – Erich zaczerpnął powietrza w płuca – Nie zatrzymujesz.
Powiedział i momentalnie zrobił zwód w lewo, a następnie rzucił się w prawo biegnąc pędem w stronę nabrzeża.
- Łapać sukinkota! – wydarł się strażnik biegnąc za nim.
Pozostali ruszyli na Ericha. Jednak ten był szybki. Pędził niczym zając umykający wilkowi. Zgrabnym unikiem wyminął jednego ścigającego, a szczęśliwym trafem drugi, który już łapał go za rękaw poślizgnął się i wywalił w błoto.
- Hans z boku, z lewa go zajść. – usłyszał polecenie jakie sobie dawali.
Trzech odcięło go od Świtu, dwóch następnych biegło z tyłu. Oldenbach miał dwa wyjścia, albo rzucić się do rzeki, albo … wbiec na cesarski galeon. Pływać nie umiał. Nie namyślając się długo wbiegł po trapie na pokład. Na tym jednak nie poprzestał. Na oczach osłupiałej załogi podbiegł do want i zaczął się wspinać w górę.
- Hej! – zawołał jeden z marynarzy – Co on robi?
Erich wspinał się, aż dotarł do najwyższej rei grotmasztu. Dopiero tam się zatrzymał i wdrapał na puste na szczęście bocianie gniazdo.
- Jestem obywatelem Altdorfu i cesarskim poddanym! Żądam ochrony przed prześladowaniami ze strony Kemperbadu! – krzyknął do ludzi w dole.
- Poddam się tylko hrabiemu von Boormannowi!
- No nie. –
Jęknął któryś z marynarzy – Następny. Najpierw to babsko pod pokładem, a teraz ten. Uwzięli się na nas czy co?
- Lepiej idź po bosmana. –
odparł drugi zadzierając w górę głowę.

Marrrt 05-12-2012 01:38

Wtargnięcie Ericha na cesarski galeon okazało się być wystarczającym wydarzeniem, by portowe życie wyszło z ukryć. Wielu żeglarzy poschodziło ze swoich jednostek by wraz z żebractwem i kurwami stanąć na kei i przyglądać się nietypowemu widowisku. Nie codziennie wszak się widzi jak ktoś jak wiewiórka włazi na najwyższy maszt w porcie po to by wykrzyczeć światu swoją deklarację poddaństwa.
- No i co się gapicie kurwa jeden z drugim??? - W głosie bosmana gdy rugał swoich podkomendnych słychać było wyraźną nutę płaczliwego załamania - Ściągnąć mi tego ptaka na dół!
Cesarscy marynarze i żołnierze spojrzeli po sobie niemrawo nie kwapiąc się za bardzo do wykonania rozkazu.
- A ta dziewka w prochowni?
- Dziewka... Dziewka, srewka! Aj kurważ no... Daj mi to - tymi słowy chwycił za miecz najbliższego strażnika portowego zbyt zdziwionego całą sytuacją najwyraźniej by zareagować - Wy dwaj znajdźcie jakieś łomy, albo co innego, czym drzwi wywarzymy. A reszta na takielunek! W te kurwa pędy, bo kuśkami będziecie wiosłować z powrotem do Altdorfu!
Ten argument musiał widać podziałać na dzielną cesarską załogę, bo gdy bosman wszedł z powrotem na trap, jego ludzie ruszyli za nim.
- A wy byście pomogli łajzy – zakrzyknął jeszcze do zbrojnych na nabrzeżu - To wasze miasto! Wasz porządek! Opłatę portową toście zgarnęli, ale dupy ruszyć to już nie ma komu!
- My się polityką nie zajmujemy – odparł mu obojętnie sierżant po czym splunął w wodę i mruknął pod nosem – Choć taki on lojalny poddany jak z cesarza arabska hurysa. Zrobił co znacznego?
Ponieważ bosman już krzątał się po pokładzie pytanie to było już skierowane to frajtra strażników miejskich, który zdążył dotrzeć tu z góry i zziajany nielicho mógł tylko jak reszta oglądać spektakl.
- Czego nie zrozumieliście w okrzyku „alarm”, co? Mieliście go złapać.
Sierżant portowy w odpowiedzi splunął ponownie do wody. Nic nie odrzekł.
- Nic specjalnego. Wystraszył ze dwie mieszczki i służkę co do świątyni wracała, a potem wybił kilka zębów doktorowi Schnipmesserowi co go chciał zatrzymać.
- Wystraszył?
- Biegł przez miasto śliniąc się, śmiejąc i zawodząc jak półgłowek.
- No. Sterczenie tam na tym maszcie oznaką mądrości nie jest, ale na półgłówka to mi on nie wygląda. Piątaka daje, że go nie ściągną stamtąd inaczej niż kuszami.
- A weź se wsadź tego piątaka. Ledwo płuca czuję.

***

Plan Dietricha nie przebiegł dokładnie tak jak to sobie ochroniarz zaplanował. Wtargnięcie Ericha na cesarski galeon, sprawiło, że zdesperowany bosman przestał słuchać jakichkolwiek argumentów o zagrożeniu eksplozją. Co gorsza, z tego co dało się usłyszeć, chyba nie zamierzał dłużej czekać i los drzwi do prochowni gdzie skryła się Sylwia był przesądzony. A ponieważ do tego wszystkie ilość gapiów drastycznie wzrosła, nie sposób było więc bez wzbudzania podejrzeń i być może stanowczego sprzeciwu, odcinać cum wielkiego okrętu. Choć w tej sprawie Dietrich musiał już zawierzyć Szczurowi, który wyraźnie dał mu o tym do zrozumienia bezradnym wzruszeniem ramion. Spieler jednak nie miał zamiaru rezygnować i już po chwili niczym rycerz na gniadym rumaku sunął na beczce przez lodowatą toń w stronę burty galeonu. Mrok wód Reiku skrył go dokumentnie i choć kilku cesarskich marynarzy stało przy burtach, a na kei zebrał się niemały tłum, nikt go nie zauważył.

***

Gomrundowi daleko było do sentymentalnych długouchych typów. Był twardo stąpającym po ziemi krasnoludem. Jak pił to dużo. Jak się śmiał to głośno. Jak bekał od serca. A jak trza było ratować towarzyszy podróży... no cóż. Nie pośpieszył teraz Sylwii na pomoc. Choć nie miał wątpliwości, że zrobiłby to gdyby nie ten gid i wesz Erich, który wpienił setnie i być może nauczył czegoś nowego. Może tych ludzi właśnie dlatego tak dużo, że choć wpadają w najgorsze możliwe kabały, zwykle jakoś udaje im się z nich wydostać psim swędem. I lepiej, żeby naonczas nikt im nie pomagał. Wozaka na ten przykład gotów był wyrzucić jeszcze chwilę temu za burtę. I gówno go obchodziło, czy szczyl umiał, czy nie umiał pływać. Ale teraz na widok zamieszania jakie zrobiło się wszędzie dookoła... I jeszcze ci wspinający się po takielunku marynarze... No na chuj to komu? Trudno. Odkuje to sobie…

Kiedy kierował się w stronę marynarzy i żołnierzy debatujących przy galeonie przez ułamek sekundy miał ochotę olać to wszystko. Przepierdzielić przez tydzień tyle karli na dziwki i wódę ile się da… a potem ruszyć dalej trwoniąc wszystkie powierzone mu przez gildię pieniądze. Miał ochotę i powinien. Wszyscy ci długonodzy co i rusz ładowali się w jakieś kłopoty a guzy tylko on za nich zbierał. Powinien się od nich oddzielić. Może to zrobi… ale przecież honor nie pozwala mu zostawić druha w potrzebie. Nawet jeżeli tym druhem jest pozbawiony rozsądku gołowąs ze zmutowaną łapą, którego jedyną radością w życiu jest ładowanie się w największe możliwe gówno w okolicy.

- Panowie chyba ja jestem winien waszych kłopotów - Zaczął niemrawo – Jestem Gomrund Ghartsson udający się do Nuln z zadaniem zleconym mi przez Gildię Inżynierów. I jak ostatni cymbał najpierw zgodziłem się odstawić tego szurniętego smarda do hospicjum Shally’i a potem powierzyłem go tym obibokom na kilka kwadransów…
- Eeeee? Co? - Zareagował absolutnie zaskoczony sierżant portowy na widok krasnoludzkiego wojownika próbującego dojść do jakiejś puenty w dość niekrasnoludzki sposób. I pewnie by się dowiedział gdyby nie to, że na galeonie znów zrobiło się głośno.
- Nie ma jej! A przeszukać okręt dokładnie! – Po chwili na pokładzie galeonu pojawił się bosman kierujący się prosto w kierunku trapu. Choć z niesmakiem patrzył na zmagania żeglarzy z ucapionym masztu Erichem, wyglądał już na dużo spokojniejszego – Gdzieś dała nogę ta wydra. Pewno rzeczywiście złodziejka, ale w tej wodzie długo nie wytrzyma. No może chociaż teraz jej poszukacie, co?
Sierżant dał znać swoim ludziom, by się ruszyli na obchód, ale sam został.
- Ten krasnolud, ma chyba do Was sprawę panie bosman.
- Erich? Skaranie boskie to ty?! Jak zaraz nie zleziesz to przysięgam tak ci złoję skórę, że te miłosierne kapłanki od Gołębicy nie będę w stanie ci jej doleczyć! - Wydarł się brodacz jakby nie zważając na zgromadzony tłum. Lecz po chwili kontynuował już swoją pokrętną historię.
- Gorsze to niż goblińskie wszy. Przyjaciółka moja Thamara Kutz, matka tego pacholęcia w Altdorfie nabawiła się zapalenia płuc i nijak nie mogła go odstawić osobiście. Przysiągłem, że pomogę… ale bogowie mi świadkiem że jakbym wiedział w co się pakuję to bym pitnął na pustkowia chaosu rozłupywać łby zmutowanym pomiotom. Okazało się, że smyk powierzony ciotce… zamiast dorastać w domu rodzinnym sprzedany został do zamtuza i już od młodych lat używali sobie na nim kurwiarze ze stolicy… Szybko go popsuli… a kiedy choroba właściwie zżarła mu kuśkę i dupsko to wywalili go na zbity ryj w rynsztok. Tam znalazła go Thamara ale w głowie już miał klepki poprzestawiane.
- No co ty mi tu… - przerwał bosman
- Ano mówię wam, że te niecnota to chwilowo moje skaranie i pokuta za wszystkie grzechy. Mój podopieczny. I, że mogę go z tamtąd zabrać nim narobi prawdziwych szkód. Przeszedł do sedna. I w odpowiedzi usłyszał ciszę… ale tylko na chwilę. Potem był wrzask. Jeden z marynarzy kopnięty przez Ericha zsunął się po takielunku szczęśliwie na sklarowane żagle.
- Już narobił. Wlazł na cesarskiego galeona i grozi, że zejdzie z niego dopiero dla samego jaśnie pana hrabiego! Jak ja mam go tera po nocy wzywać?! Wszyscy mamy już przesrane. PRZESRANE rozumiesz brodaczu? Wrzeszczał czerwony jak burak. – Co ty mi tu…
- No przecież mówię po ludzku. Mogę wam pomóc. Wszystko do stu zamarynowanych snotlingów jest do odkręcenia. Źle by było jakby się chutliwy zrobił i komu naprawdę krzywdę wyrządził. A tak… ze dwa zęby, wystrachane baby. No to wszystko można odkręcić. Wejdę po niego i go przekonam, żeby zlazł. A potem obije mordę i zamknę na klucz… i wypłyniemy z samego rana. Namówię kapitana Świtu. A wy… a wy jakoś spiszecie, że zwiał czy coś. Bo i po co wam polityczna sprawa?

Gomrund też już był cały czerwony z tego ciągłego gadania… właściwie błyskawicznego mielenia ozorem. Dawno się tyle nie nagadał jednym ciągiem co teraz. Chętniej ściągnąłby topór i pogadał z nimi inaczej ale wiedziałby jak to się skończy. Źle dla wszystkich.

- No w zasadzie… - zaczął sierżant miejskich – Tak długo jak posraniec nie postawi nogi na górze, tak mi to za jedno.
- Mi też – odrzekł portowy – Bylem go na nabrzeżu nie widział.
- A bierzcie tego swojego chłoptasia – machnął ręką na koniec bosman.

- ERICH. Nie rób głupot! Krzyknął znowu tak żeby mógł go usłyszeć.

***

Nazajutrz rano Konrad szacował straty i zyski w osobach i ruchomościach. I czy tego chciał, czy nie we wszystkim wychodziło mu na plus. Świt był bogatszy o nowe poszycie dna założone skoro świt przez Rudego Hansa i kilku czeladników szkutniczych. Nie wiedzieć skąd, na pokładzie pojawiły się również zamki do kajut, w których spali Erich i Sylwia, a w ładowni spoczywała pokaźna skrzynia z etykietą „Magazyn Wissenschaftlera, Skrzynia depozytowa nr 5”. Nieznani w Kemperbad nadawcy przedstawili się jako bracia Krumpf i zapłacili z góry za transport. Na pytanie o zawartość odparli tylko, że to łoje zwierzęce do analiz alchemicznych i że stąd może być przykry zapach, który Julita nie bez kozery nazywała potwornym smrodem. List przewozowy spoczywał bezpiecznie za kapitańską pazuchą. Poza skrzynią w ładowni kapitan znalazł również śpiącego nadal trubadura Hansa Zimmera, który najwyraźniej nie znalazł samodzielnie wyjścia z barki i legł w pierwszym otwartym przez siebie pomieszczeniu.
Na koniec zaś godnym odnotowana w dzienniku kapitańskim był fakt, że zarówno Sylwia jak i Dietrich od rana przejawiali wszystkie możliwe objawy poważnego przeziębienia na kichaniu poczynając.


***


Pierwszy menhir zignorowała. Sama nie była pewna dlaczego. Czy przez brak pomyślunku, czy przez zaślepienie rządzą zemsty na Heidelmanie. Przy drugim już rozkazała postój. Oddalony był o dobrych kilkanaście metrów od traktu. Ale dobrze widoczny. Schurke ponarzekali przez chwilę na babskie humory i tylko Tonn jak zawsze w milczeniu wykonał rozkaz.
- Co jest? – spytał gdy zeszła z konia i podeszła do wielkiego kamienia.
- Wiesz co to jest? – odpowiedziała pytaniem, ale Tonn tylko pokręcił głową – To megalit. Kamień wzniesiony ludzką ręką.
Przejechała ręka po licznych żłobieniach jakie go nicowały.
- Poświęcony dawnym bogom. Znak dla wszystkiego co im wrogie, żeby zawróciło i odeszło. Ciekawe.
Dawna wiara była domeną druidów i Mara nigdy jakoś bardzo mocno się nią nie interesowała. Zapomniany panteon nie oferował ludzkości niczego poza zezwierzęceniem. Dażbóg, Czarnogłów, Marzanna… wszystko to samo. Tak jak chaos pozwalał człowiekowi na wszystko, tak dawni bogowie tylko na to co najgorsze. Niewolnictwo instynktu. Lud Baumenvolk jak widać do dziś hołdował tym oszustom. A w każdym razie ktoś w okolicy doglądał tych megalitów, bo magia jaka w nich płynęła była silna i świeża. Co prawda posiadając swój zapas spaczenia mogła bez problemu zniszczyć kilka takich megalitów, ale najprawdopodobniej tych struktur były dziesiątki i odnalezienie ich wszystkich nie wchodziło w rachubę.
- Tylko ciekawe? Zatrzymaliśmy się bo Cię zaciekawił jakiś stary kamień? – Tonn już nie raz udowodnił, że głupi nie jest.
- Zatrzymaliśmy się, bo w obrębie tych megalitów jestem pozbawiona mocy. Nie mogę czarować. Heidelman też nie. I jeśli jest tak jak myślę, to głupiec na to nie wpadł. Unterbaumczycy nienawidzą magii. Ich wieś jest niedaleko. – przez chwilę wahała się, ale ostatecznie spojrzała na niego uważnie - Będziesz tam moją jedyną tarczą i bronią Mika.
- A musimy tam jechać? Konie po bezdrożach dadzą radę.
- Konie tak. Wóz nie. Heidelman tam pojechał i obawiam się, że mogli go zatrzymać. Wtedy wóz też tam znajdziemy. A bez wozu…
Nie dokończyła. Coś ją ścisnęło boleśnie w dołku i przez chwilę walczyła z odruchem wymiotnym. Tonn chciał ją podtrzymać, ale odepchnęła najemnika.
- To nic – powiedziała w końcu. - Jedźmy dalej.

***

- Magus i góral są zamknięcie w celi gdzieś w piwnicy domu kapłana – relacjonował Gottlieb po powrocie z wioski – Ten wasz trzeci siedzi w karczmie i chleje obmacując dziewki w karczmie. Wóz stoi na podwórku sołtysa. Jest cokolwiek rozbebeszony.
Mara zaklęła cicho. Było popołudnie. I w końcu po tylu dniach chmur i deszczu, ładnie nad wysoczyzną zaświeciło słońce.

Kerm 07-12-2012 19:35

Gadka Gomrunda wprawiła Konrada w prawdziwy zachwyt.
Nie bardzo widział mu się udział w pogrzebie Ericha, a ktoś w końcu musiałby biedaka odprowadzić na miejsce ostatniego spoczynku, nawet gdyby cała ceremonia miała polegać na przywiązaniu do nóg kawałka łańcucha i rzuceniu truposza do wody.

Gdy tylko Erich zaczął powoli schodzić z bocianiego gniazda Konrad podszedł do sierżanta, który ze stoickim spokojem godnym prawdziwego weterana obserwował całe zajście.
- Sprawę mam, sierżancie - powiedział.
- No? - padła zwięzła, iście wojskowa odpowiedź. Sierżant ledwo rzucił okiem na Konrada, potem nie odrywał wzroku od cesarskiego okrętu.
- Chodzi o tego pomyleńca, co mi się po pokładzie kręci, a teraz do cesarskich polazł... - zaczął Konrad.

Z niektórymi osobami da się dogadać. Monety przeszły z ręki do ręki, przedmioty zmieniły właściciela. Teraz można było spokojni czekać na powrót "syna marnotrawnego".


- Witam znów na pokładzie. - Konrad był nad wyraz uprzejmy, witając Ericha prowadzonego przez Gomrunda. - Zapraszamy serdecznie. - Wskazał zejście pod pokład. - Świetne wdzianko - dodał.

Ledwo jednak Erich zdążył postawić nogę na zejściówce Konrad demonstracyjnie podał kajdany Gomrundowi.

- Przykuj go do koi, żeby nie zdołał wystawić nosa spod pokładu - polecił.

Osobiście to Konrad miał nadzieję, że Erich na tyle dostał w zadek od losu, iż chociaż przez chwilę nie zrobi żadnego głupstwa. Musiał jednak powiedzieć, całkiem szczerze, że nigdy nie było wiadomo, co Erykowi może strzelić do głowy.

***

Ilość osób na pokładzie Świtu była tak niewielka, że brak kogokolwiek od razu w oczy się rzucał.

- Szczur! - Konrad słowem i gestem przywołał do siebie najmłodszego członka załogi. Ten wnet podszedł i spojrzał na swego kapitana z niewinną miną i wzrokiem mówiącym "Coś zbroiłem?"
- Gdzie jest Dietrich? - spytał Konrad.
Szczur rozłożył ręce na znak, że nie wie.
- Na cesarskich patrzyłem - wyjaśnił.
- Taaa, jasne. - Konrad był co najmniej sceptyczny. - Mów, i to już, gdzie się podział.
- No... tego... - wydukał Szczur. - No, popłynął.
- Co zrobił? - spytał zaskoczony Konrad. - Dokąd niby popłynął?
- Ano, tam. Do cesarskich - mruknął Szczur.
- Jak? Wpław? - zdumiał się Konrad. "Świt" łódź co prawda miał, ale ta była na pokładzie. I z pewnością nikt jej nie ruszał.
- E tam, wpław. Beczkę wziął, pustą.
Konrad spojrzał na niego zaskoczony.
- Beczkę... - Pokręcił głową.

***

Rudy Hans zjawił się na nadbrzeżu nad wyraz punktualnie. Nawet, jak na gust Konrada, nieco zbyt wcześnie, ale kapitan “Świtu” uznał, że narzekać nie powinien. Jakby nie było uważał, że powinni jak najszybciej opuścić to miasto, które uraczyło ich niezłą porcją ciekawych wydarzeń.
Hans fachowcem był co się zowie, a że na dodatek przyprowadził ze sobą paru pomagierów, więc praca szła całkiem nieźle. Nawet stojący mu nad głową Konrad i, okazjonalnie, Julita, w niczym mu nie przeszkadzali.
Robotę wykonał solidnie, co nawet Julia przyznała, choć z samego początku i na mistrza, i na konieczność płacenia zaliczki krzywo spoglądała. A tu i drewno świetne, i robocizna bez zarzutu. Uszczelnili też dobrze, tak że Szczur, któremu Konrad powierzył pieczę nad zęzą, nic w zasadzie nie miał do roboty.
Konrad bez mrugnięcia okiem zapłacił resztę należności i pożegnał się z Hansem i jego pomocnikami. Teraz wystarczyło poczekać na pilota, rzucić cumy i ruszać.

***

Nocne wyprawy, jak widać, nie wpływały najlepiej na zdrowie. I Sylwia, I Dietrich, którzy ‘gdzieś’ się włóczyli, wykazywali od samego rana objawy zaawansowanego przeziębienia.
- Proszę. - Konrad, wysłał Szczura na szybkie zakupy, wręczył Dietrichowi butlę z sokiem malinowym i gąsiorek ze spirytusem. - Do picia i do nacierania - wyjaśnił, na wypadek gdyby przeziębienie rzuciło się Dietrichowi na mózg. - Dla ciebie i dla Sylwii.

Jakaś dobra dusza, inteligentna i przewidująca zapewne, zabezpieczyła Sykwię i Ericha przed złym okiem wielkiego świata i zamontowała solidne zamki w drzwiach ich kajut, co Konrad przyjął z pewną ulgą.
A może chronił wielki świat przed nimi?
Naiwniak.

***

W kapitanacie, gdzie Konrad zawitał po zakończeniu remontu, informację o skończeniu postoju “Świtu” przyjęto bez jakiegokolwiek komentarza i obiecano jak najszybciej przysłać pilota.
Nawet nie trzeba było zbyt długo czekać. Pilot, tym razem wysoki mężczyzna w średnim wieku,
kazał na siebie czekać raptem pół godziny.
Konrad i Julita, przy pomocy marynarzy z cesarskiego okrętu, pozbyli się więzów łączących “Świt” z sąsiednią jednostką.
- Cumy rzuć! - polecił kapitan “Świtu”.
Szczur zrzucił z pachołka grubą linę i rzucił ją Julicie, potem sam wskoczył na pokład. Statek powoli zaczął się oddalać od nadbrzeża.

baltazar 07-12-2012 23:43

Gomrund nie odezwał się słowem kiedy prowadził Ericha najpierw na barkę a następnie do kajuty. Nic nie mówił ale jego silne ramie cały czas trzymało człowieka… a był to raczej jeden z tych uścisków, który długonodzy mogliby nazywać stalowy. Wprawdzie wziął kajdany od Konrada ale nie zamierzał ich używać i jak zeszli pod pokład rzucił je w kąt. Kiedy już szturchnął wozaka do jego tymczasowego miejsca odosobnienia, rzucił mu dość cierpko - Siedź tutaj do czasu aż nie wypłyniemy… tak będzie dla wszystkich najlepiej. I zamknął za sobą drzwi. Jednak po niespełna kwadransie wrócił. W kajucie zostawił wiadro, bukłak z wodą, jakieś żarcie i dwie flaszki wina… po czym zabrał się za skobel tak aby trzeba było się trochę natrudzić nim się go otworzy od środka.

***

Ranek przywitał go wcześnie… za wcześnie jak na wszystkie normy przyzwoitości, ale dzisiejszej nocy przewracał się raczej z boku na bok niż spał. Nie potrafił zasnąć. Może powinien zapić łeb niestety z drugiej strony ktoś tego bajzlu musiał przypilnować. Czy tego chciał czy nie padło na niego. Konrad miał sporo roboty dnia poprzedniego i czekał go jeszcze nadzór nad naprawami… już nie wspominając o tym, że przystań to była jedyna okazja żeby dzieciak odespał czas kiedy go eksploatują na rzece. Dietrich… nie wyglądał najlepiej już po kąpieli i podejrzewał, że jeżeli się dobrze nie rozgrzeje (albo ktoś go nie zagrzeje) to będzie z nim źle… Sylwia… Erich… Cóż, barki im by nie powierzył. Dlatego mało tego że krasnolud przewracał się przez pół nocy w hamaku to przez drugie pół łaził po barce albo po prostu siedział na pokładzie. Mgła powoli oddalała się od miasta i wsiąkała w rzekę a ludzie zaczęli wyłazić ze swoich nocnych kryjówek niczym jakieś robaki… nabrzeże budziło się. Robił się gwar i szum. Tylko krasnolud siedział jakiś taki chmurny i niemy.

Po kolei prostowały swoje szkitki i przecierały oczka ludziki ze Świtu. Julita obwieściła światu co sądzi o miejscowym gorzelniku i to w taki sposób, że nawet Gomrund był pod wrażeniem. Szczur ponarzekał jak to mu było dobrze w stolicy ale potem zabrał się za robienie śniadania dla załogi… i docenił zalety regularnych posiłków. Konrad połaził i posmęcił chyba bardziej dla pozoru, że nad wszystkim panuje niż z rzeczywistej potrzeby. I to mieściło się w brodatej głowie… do momentu aż na pokład nie wychynął rudy łebek, a zanim raczej wątłe ciałko w dość pstrokatym odzieniu. Człowiek… szarpidrut czy też wierszokleta… chodząca prośba o lanie… nieśpiesznie począł rozsznurowywać hajdawery szukając instrumentu za pomocą którego mógłby pozbyć się nadmiaru wypitych płynów wprost do rzeki. Płonący Łeb przyglądał się temu ze spokojem maczając raz za razem chleb w tłuszczu wytopionym z boczku co i rusz przegryzając pajdę rybną kiełbasą. Nie reagował na pogwizdywanie i wyraźną ulgę malującą się na twarzy rudego. Do czasu aż nie skończył… jeść śniadania. Oblizał palce solidnie pokryte tłuszczem. Potem wytarł brodę i wąsy wierzchem dłoni. A następnie dłoń w koszulę… i wstał.

Bard zmagał się ze sznurkami… jak na gusta krasnoluda nazbyt obcisłych portek, w których próżno by szukać miejsca na kuśa. Kiedy wyraźnie jeszcze przytępiony wzrok człowieka wychwycił na pokładzie brodatą sylwetkę to skutecznie widok ten zmazał mu uśmieszek z twarzy. Jakby zaczął się zmagać z myślami… jakby zaczął kojarzyć… jakby wiedział, że powinien się bać.

Gomrund nie miał pojęcia jak nie zauważył tego suczego chwosta… pewnie gagatek zaległ gdzieś gdzie normalnemu człowiekowi nie przyszło by do głowy nawet szukać. Nie zastanawiał się jednak nad tym. W końcu jak to mówią ludzie – darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Ściągnął kaftan. Podwinął powoli rękawy koszuli ukazując umięśnione sploty zarośniętych ramion. Popatrzył na instrument oparty o ścianę nadbudówki potem na chłopaka.

- Nie ma co wiązać portek. Powiedział dość spokojnie. Można było nawet odnieść wrażenie, że sadystycznie spokojnie. – Przypomnij mi kierunek… obiecałem ci, że jak się spotkamy jeszcze raz to wsadzę ci lutnię w dupę a wyciągnę uchem czy wsadzę w ucho a wyciągnę dupą. I jak gdyby nigdy nic skierował się po instrument.

Jako, że krasnolud nie znał się na ludzkiej psychice, psychologii czy czymś takim to nie wiedział dlaczego taki na pozór wyszczekany chłoptaś żyjący z mielenia ozorem zapomniał języka w gębie… która zresztą nabrała koloru Reiku… a oczy zrobiły się dziwnie wielkie. Chłopak rozglądał się szukając pomocy. Gomrund schylił się po mandolinę. Kiedy ją uniósł i brzdęknął w strunę… ta niespodziewanie pękła. Wydając nieprzyjemny odgłos. – Co ty kurwa tutaj jeszcze robisz, ja się grzecznie zapytuję! Warknął.

Bard podjął jakąś próbę kwilenia… wspominał coś o opłaceniu podróży, umowie z kapitanem, konieczności dostania się do Nuln, rzecznej gościnności… i innych nic nie znaczących bzdetów. Kiedy już brodacz kopniakiem poprzedzonym kuksańcami i obelgami pomógł mu opuścić barkę. Kiedy już Szczur na polecenie krasnoluda wyrzucił jego ekwipunek. Kiedy już Gomrund rzucił mu trzosik z dziesięcioma karlami. Kiedy już zebrał się jakiś tłumek gapiów rudzielec nagle stał się wyszczekany. – Ty, ty śmierdzący kurduplu… ty i ci twoi przodkowie co to im nic tylko wszy w tych brodach się lęgły ty… ty nigdy sztuki docenić i zrozumieć nie mogliście…

- A istotnie niepojętą to dla mnie jest sztuką jak to dorosły chłop może się ze strachu w portki sfajdać…
Odpowiedział krasnolud wsparty o burtę barki. I chcąc nie chcąc nakierował kilka ciekawskich par oczu na miejsce gdzie baby u mężów mają w zwyczaju szukać męskości… a tam była tylko plama…

***

Nim wypłynęli zlazł jeszcze ze Świtu na chwil parę powierzając „opiekę” nad Erichem reszcie… i poszedł kupić kilka specyfików które miał nadzieję że pomogą uleczyć chorobę jaka zalęgła się na barce.

***

Resztę czasu jaki upłynął do wypłynięcia Świtu spędził ze swoim podręcznikiem… i flaszeczką. Najwięcej czasu poświęcił rozdziałowi z literą A. A jak amputacja…

Betterman 11-12-2012 01:59

– Dzięki, kapitanie. – Kiwnął z uznaniem głową, potem dorzucił, że jeszcze przez kilka godzin na pewno sobie bez niego poradzą i czmychnął czym prędzej pod pokład.
Tak naprawdę marzyła mu się gorąca kąpiel, ale że sama myśl o wystawianiu się w koszyku na przenikliwość porannego wiatru przejmowała go dreszczem, zrezygnował z wyprawy do miasta i został przy tym, co było osiągalne na Świcie. Wprawdzie upchniętych przez Szczura w jakimś zakamarze butów i kurtki jeszcze nie odzyskał, ale skoro przeżył bosy powrót o brzesku na barkę, to tym bardziej pod kocem czy dwoma mógł się bez nich obyć.
Do kajuty Sylwii zapukał krawędzią denka Konradowego podarku i spokojnie odczekał nakazaną galanterią chwilę, to pociągając nosem to znów z gąsiorka i oglądając butelkę soku, jakby pierwsza raz takie cudo trzymał w dłoni. Wreszcie pokręcił w komedianckim zadziwieniu głową i mruknął do siebie:
– Do nacierania? Czego to ludzie nie wymyślą...
Po czym w jeszcze większym zapukał znowu, bo że na przeszkodzie stanie mu zamknięty zamek, nie spodziewał ani trochę. Nie po tym, z czym zmierzył się ostatniej nocy...

Nawet jeśli nie stało mu akurat wrodzonego dowcipu, żeby uraczyć wyrwaną dopiero co topieli Sylwię zgrabną ripostą, mógł takową – w sam raz na jej miarę – spokojnie sobie ułożyć, zanim leniwe wody Reiku uniosły oboje poza zasięg podległych cesarskiemu majestatowi uszu. Tyle że wściekłe dzwonienie zębów niechybnie popsułoby wrażenie. Pewnie dlatego kwestię schodów odłożył na później i, zaciskając mocniej szczęki, zajął się od razu pilniejszymi sprawami.
Rozświetlony awanturą galeon z wciąż uwiązanym doń Świtem został na szczęście daleko z tyłu. Tego jeszcze brakowało, żeby jak gdyby nigdy nic wyleźli z wody tuż obok i pomachali strażnikom przed nosami przemoczonym workiem... Ale do brzegu Spieler wolałby mieć zdecydowanie bliżej. Z czarnej powierzchni rzeki ledwie widział ciemne kształty uśpionych części przystani. Jakby zbyt odległe.
W ratowniczym zapale przecenił chyba żeglowne walory beczki. Uporczywym próbom sterowania poddawała się nad wyraz opornie, za to kaprysom rzecznego nurtu – osobliwie chętnie. I zdradziecko nabierała wody. Mimo to w końcu udało się wspólnym wysiłkiem doprowadzić ją na płyciznę. Dużo dalej niż sądził, ale w ogólnym rozrachunku szczęśliwie.
Nawet grzmotnięcie kolanem w jakąś podwodną zapowiedź – niespodziewane, acz bolesne potwierdzenie, że jednak ma jeszcze nogi – przyjął z czymś w rodzaju pokornej, trochę męczenniczej ulgi. Tym bardziej, że chwilę później, wyplątawszy się pośpiesznie z liny, musiał pokuśtykać na nich za Sylwią w górę wybrzeża.

Drewniana zasuwa zatrzeszczała niechętnie, kiedy naparł barkiem na drzwi najbliższej szopy. Pod ręką miał wprawdzie wytrawną złodziejkę, ale przez myśl mu nie przeszło, żeby w takim momencie odwoływać się do jej uzdolnień. Było na to o wiele za zimno. Zaklął, odchylił się na pół kroku, poprawił z desperacją rozbitka i krasnoludzim bez mała impetem.
Jeszcze zanim rozejrzał się dobrze po mrocznym wnętrzu, ściągnął lepiącą się do ciała koszulę, wyżął z rozmachem i zarzucił na najbliższy zdatny obiekt. A było tego pełno. Zewsząd coś zwieszało się malowniczo. Z powbijanych w ściany kołków, belkowania dachu i żerdzi porozstawianych pod przypadkowymi na oko kątami. Zwoje lin, połatane żagle, sieci splątane niemożebnie albo porządnie dla odmiany rozwieszone.
Pośrodku leżała na burcie stara łajba z opuszczonym w skos masztem, przykryta częściowo płótnem niby ogromną kołdrą. Jakby pogrążona w zimowym śnie.
W intensywnie rybnej, ale w gruncie rzeczy niezbyt przykrej woni tego miejsca dało się łatwo wyczuć smołę, pokost, drewno i płótno. Ale nie wilgoć. Najwyraźniej dawno nikt nie wypływał stąd na połów. Wszystko zdążyło solidnie przeschnąć; zapachy złagodniały i przemieszały się. Tylko kurz nabrał mocy.
Spieler kichnął potężnie i odruchowo trącił pięścią niczym bokserską gruszkę duży, kołyszący się obok głowy pływak. A potem przytrzymał. W kącie wypatrzył wreszcie lichy żelazny piecyk. Taki, co to ledwie wystarczy, żeby w zimowe wieczory nie grabiały przy robocie ręce, żeby od biedy natopić jakiegoś lepiszcza albo zaparzyć kawy. Niewykluczone, że w tym samym blaszanym kubku.
Wzgardził na razie nieszczęsnym naczyniem, zakrzątał się za to przy palenisku. Portowi strażnicy, gdyby im z niewiadomych przyczyn w ogóle zależało, mogli bez trudu znaleźć sobie na tę akurat noc ciekawsze zajęcie niż sprawdzanie, czy goście w rybackiej szopie na uboczu nie są aby nieproszeni. Zresztą takie maleństwo niewiele dawało dymu i jeszcze mniej światła.
Zanim uzyskał tę odrobinę, Sylwia zdążyła już wysypać z worka łup i rozłożyć w kręgu słabego blasku. Co najmniej tak samo jak Spieler przemoczona, ale najwyraźniej jeszcze bardziej ciekawa, co z takim poświęceniem wyniosła z cesarskiej jednostki.

– Zostaw to teraz i ściągaj ubranie... – mruknął niecierpliwie, lecz pod jej roziskrzonym, może gniewnym, a może rozbawionym tylko spojrzeniem stropił się natychmiast i dodał pośpiesznie:
– Znaczy... W mokrym za cholerę się nie rozgrzejesz. Zwłaszcza przy takim... – Machnął pogardliwie ręką na potrzaskujący krzepiąco piecyk, potem westchnął i w przypływie odwagi wyjął jej z dłoni wysadzane szlachetnymi kamieniami złote jajo, które znalazła w szkatułce.
– Szczęście do podejrzanego nabiału, co? – wymamrotał trochę raźniej, ważąc klejnot w dłoni, po czym odłożył go lekceważąco na deski, a sam dźwignął się z podłogi, żeby sprawdzić, co można osiągnąć w dziedzinie ochrony przed chłodem tudzież ewentualnej wygody ze stertą przesuszonych sieci i starym żaglowym płótnem. Przez chwilę niby mierzył się bez entuzjazmu z problemem, zerkając ostrożnie na Sylwię, zaraz jednak poddał się i wpatrzył w nią zupełnie otwarcie.
– Chodźże tu, dziewczyno. Te listy poczytamy sobie później.

Tom Atos 11-12-2012 09:11

Dlaczego go nie słuchali? Dlaczego nikt go nie słuchał? Przecież wrzeszczał całkiem głośno komu się podda. Zamiast przybycia hrabiego, na wanty rzuciła się, acz niechętnie, cała banda żeglarzy. Erich miał dobrą pozycję do obrony. Więcej jak jeden na raz nie mógł go zaatakować. Pierwszy dostał z kopa i reszta się nieco uspokoiła i wtedy w najmniej odpowiednim momencie … dostał ataku. Ataku płaczu. Zaczął ryczeć tak obficie i niepowstrzymanie, że momentalnie przestał cokolwiek widzieć. Nadał wręcz nowe znaczenie powiedzeniu „płakać jak bóbr”. Od tej pory nie zdziwiłby się, gdyby tą frazę zastąpiono zwrotem „ryczeć jak Erich”.
Rozpaczliwie ocierał łzy próbując coś dostrzec w dole. Gomrund gadał z bosmanem coś mu tłumacząc, ale Erich za cholerę nie mógł usłyszeć co. Dopiero po pewnym dotarło do niego wezwanie krasnoluda by zlazł. Pewnie jakoś zbajerował starszego marynarza.

Cóż Oldenbach nie mógł wiecznie siedzieć na bocianim gnieździe. Po omacku zaczął schodzić na dół cały czas płacząc żałośnie. Intensywność łez była tak wielka, że wystraszył się, że się odwodni, a to wprawiło go w takie przygnębienie, że rozryczał się jeszcze bardziej. Gdy już znalazł się na pokładzie na oślep ruszył w stronę krasnoluda i dał się potulnie poprowadzić na ich łajbę i do kajuty. Nigdzie się nie wybierał póki co. Żałosny płacz przemienił się tymczasem w cichy szloch.

Jednak po drodze, gdy spojrzał załzawionymi oczyma na witającego go Konrada … znów się rozpłakał na całego.

To było za dużo, jak na jego biedne skołatane nerwy. Legł w kajucie na łożu i prawie momentalnie zasnął. Wyczerpanie wzięło górę nad strachem i żalem.

Obudziło go ciche chlupanie fal o burtę. Nie miał pojęcia jak długo spał. Oczy go piekły i czuł się, jakby coś w niego wlazło i zdechło. Łapczywie dobrał się do pozostawionego przez litościwego Gomrunda bukłaka, potem do żarcia i zakończył posiłek odrobiną wina. Pokrzepiony ruszył do wyjścia. Na drodze jednak stanął mu skobel. Jakiś wadliwy, czy co. Nijak nie dało się go otworzyć, dopiero cios rękojeścią miecza pomógł.

Wyszedł na pokład.
- Cześć. – rzucił mrużąc oczy przed świecącymi promieniami słońca. – Coś śmierdzi pod pokładem.
Pokazał palcem za siebie jakby nigdy nic i złapał się ręką za czoło.
- O Shallyio jak minie głowa boli. Żadnych więcej dziwek. Przysięgam. Gomrund? – zagadnął krasnoluda.
- Coś Ty nagadał bosmanowi, że nas puścili? Nie pamiętam co narobiłem na górze. – przez plecy Ericha przebiegł dreszcz, aż się wzdrygnął – Ale chyba nic poważnego co?
Spytał z nadzieją w głosie.

Viviaen 11-12-2012 09:37

Czy to kolejna próba? Nad całą wyprawą ciążyła jakaś klątwa. Najpierw fatalna potyczka, której o mało nie przypłaciła życiem, później zdrada Haidelmana i teraz jeszcze to. Cholerne prastare kamienie, które pozbawiały ją mocy. Ale wiedziała, że nie ma wyjścia. Potrzebowała pieniędzy na najemników i wozu. Informacją o zamknięciu maga z góralem w piwnicy nie przejęła się zbytnio. Cóż, poniosą zasłużoną karę... szkoda tylko, że nie z jej rąk. Odrobinę nadziei dawał fakt, że nie rozkradziono zawartości wozu a i skrzynia wyglądała na całą. Klucz do niej Mara nadal miała w mieszku przy pasie, choć w tym momencie niewiele jej to dawało. Jeśli ktoś uprze się na zajrzenie do środka za wszelką cenę, rozwali jej kufer... Choć musiała przyznać, że nielicho się przy tym namęczy. Postraszony nulneński rzemieślnik odwalił kawał dobrej roboty...

Póki co niewiele mogła zdziałać. Zaburczało jej w brzuchu. Ostatnio czuła się wiecznie głodna - jeśli tylko nie było jej niedobrze - i wydawało jej się że z tego wszystkiego przestaje się mieścić w spódnice i gorset. Wspaniale. Jeszcze tylko tego jej brakowało, żeby ciało odmówiło posłuszeństwa. W karczmie poprosi o kubek wrzątku i zaparzy sobie herbatkę ziołową na niestrawność. Zdecydowanie nie była stworzona do podróży. Coraz częściej łapała się na przysypianiu w siodle zwłaszcza, że Diet zaprzestał wędrówek samopas i mościł się jej na podołku, mrucząc przez sen...

***

Mara wpatrzyła się w wioskę, myśląc intensywnie. Czuła rozpaczliwą pustkę po odpływie mocy, ale to uczucie już znała, więc postanowiła je zignorować. Nie miała pieniędzy, zresztą i tak nie sądziła, by dało się wykupić wóz. Nie miała też dostatecznie dużo ludzi żeby odbić go siłą... nie wyglądało to dobrze.
Przywołała do siebie Mikę. Najemnik przez dłuższą chwilę słuchał, po czym dodał kilka słów od siebie, skinął głową i podszedł do czekających niecierpliwie najemników. Dyskutowali przez chwilę dość burzliwie, choć cicho, ale w końcu Gottlieb skinieniem głowy zgodził się z Tonnem, uciszając tym samym braci i we trzech ruszyli do wioski.

Nie miała wątpliwości, że bracia Schurke zrobią, czego od nich oczekiwała, ale na swój sposób... na to jednak nie miała wpływu. Z trudem zsunęła się z konia, przeklinając swoją niemoc. Na domiar złego noga odezwała się zapomnianym już bólem. Jak tylko wyjedzie poza zasięg menhirów, poświęci trochę czasu, znajdzie przyczynę i się wyleczy. Powinna była to zrobić już dawno temu, ale jakoś nie było kiedy...
Nie protestowała, kiedy ochroniarz podszedł i ją podtrzymał. Na tę chwilę słabości mogła sobie pozwolić... ale na więcej już nie. Westchnęła i stanowczym ruchem odsunęła obejmujące ją ramię. Kiedy stanęła na niedoleczonej nodze, skrzywiła się, ale ból okazał się do zniesienia. Nawet nie próbowała zaczerpnąć mocy, by go uśmierzył. Jedno, że mocy i tak by nie znalazła, bo te przeklęte kamienie tłumiły całą magię. Ważniejsze było, że takie próby zawsze zostawiały ślad... a ona nie chciała zwracać na siebie uwagi.

W milczeniu dosiedli koni i ramię w ramię ruszyli w stronę zabudowań.

***

Słońce zniżało się nad horyzontem, gdy wjeżdżali do wioski. Nie wzbudzili żadnego większego zainteresowania. Ot, para zakurzonych podróżnych. Ilu jeźdźców, tyle koni, żadnego wozu, luzaka, muła chociażby... słowem, nic ciekawego. Na majętnych nie wyglądali - przy siodłach za mało dobytku było, na grajków też nie. Tyle, że poturbowani z lekka. Kilku smarkaczy przystanęło przy drodze tylko po to, by powytykać ich brudnymi palcami i po chwili pobiec dalej.

Znacznie uważniej przyjrzał im się przechodzący powoli wieśniak. Na pozór nie wyróżniał się niczym wśród innych mieszkańców Unterbaumu, ale Mara od razu poznała, kim jest. Druid. Kapłan Starej Wiary. Czarodziejka tylko przelotnie spojrzała mu w oczy, ale musiała skupić całą wolę, żeby nie odwrócić głowy i nie pogalopować przed siebie - miała wrażenie, że od razu przejrzał ją na wylot, że wie, kim jest i że za chwilę da rozkaz pochwycenia i zamknięcia z resztą w piwnicy... ale nic takiego się nie stało. Mężczyzna obojętnie przeszedł obok i po chwili zniknął im z oczu.

***

Karczma “Pod Dębem i Menhirem” nie była szczególnie zatłoczona. Tylko jeden stolik tętnił życiem. Ten, przy którym bracia Schurke upijali się na wesoło ze Staubem. Kości turkotały po stole, piwo rozlewało się po blacie, złoto zmieniało właścicieli. Reszta nie przejmowała się zbytnio hałasami - miejscowi wiedzieli, że najemnicy byli, są i będą głośni, ale za to mają pieniądze i - póki mają - warto ich zostawić w spokoju. Bo nawet spici w trupa mogli narobić sporo szkód, gdyby próbowano ich wyprosić.

Zwrócono za to uwagę na parę, która pojawiła się tuż przed wieczerzą. Mężczyzna obejmował szlochającą kobietę, cały czas mówiąc coś do niej cicho. Ta kręciła głową, przez co blond loki wysypywały się spod kaptura. Ci uważniejsi zauważyli, że utyka na jedną nogę. Tą, którą widać było spod rozciętej i załatanej na szybko spódnicy i która w końcu ugięła się pod kobietą, kiedy stanęła na zapomnianym glinianym uchu od kufla. Jej towarzysz podtrzymał ją i posadził na najbliższej ławie, gdzie schowała twarz w dłoniach a sam skierował się do kontuaru. W pół drogi spotkał się z zatroskanym karczmarzem.

- Coś się stało? Potrzebna pomoc? Pani chyba medyka potrzebuje, blada okrutnie...
- Medyka nie potrzeba, opatrzona już, choć słaba... - Tonn pokręcił głową - zjeść by co potrzebowała a i kubek wrzątku by się przydał. Ino pieniędzy dużo nie mamy, obrabowano nas...
- Obrabowano...? - zatchnął się karczmarz, uciszony dodatkowo syknięciem najemnika i już ciszej dodał - ale jak to? Kiedy? Gdzie?
- A będzie już ze 6 dni... - zadumał się Tonn - Do Kemperbadu dojeżdżaliśmy. Wypadli nie wiadomo skąd, mutanty pierdolone i czarownik jakowyś. Poszczerbili, okradli... na wozie dobytek cały, nic zostawić nie chcieli. Cieszcie się że przy życiu ostajecie - śmiali się jeszcze. A żona na wozie przesyłkę wiozła. Taką skrzynię mocną, od ojca podarunek dla siostry co za mąż wychodzi. Teraz od zmysłów mi odchodzi, że siostra bez wiana zostanie, że ojciec się od niej odwróci, nie dała się w mieście zatrzymać, konie znaleźliśmy na trakcie to i pojechała szukać wozu...

Mara jęknęła cicho, na co ochroniarz natychmiast do niej podskoczył a karczmarz rzucił się po wrzątek, po drodze sprawdzając miękkość mięsa w polewce. Minę miał zafrasowaną, ale postanowił nie pytać na razie więcej. Przyjezdni siedzieli obok siebie i zachowywali się... normalnie - jak na takie okoliczności. Wyglądali jakby spędzili sporo czasu na szlaku. Kobieta była ranna w nogę, u mężczyzny dojrzał opatrunek na żebrach.
Anton był karczmarzem od lat, dlatego też zdążył się już nauczyć, że pewne sprawy trzeba zostawić na później. Najpierw da im jeść, kobieta wygląda naprawdę kiepsko, do tego podświadomie trzyma się za brzuch i krzywi się lekko. Pewnych odruchów nie da się podrobić, doskonale o tym wiedział. Wiedział też, że o pewnych rzeczach warto informować pewnych ludzi. Dlatego też zanim nalał polewki do glinianych misek, z karczmy wystrzelił bosonogi chłystek, w garści ściskając miedziaka.

Hellian 12-12-2012 11:10

Przemoknięta dziewczyna dygotała z zimna, choć nie bardzo zdawała sobie z tego sprawę. Dłuższą chwilę patrzyła jak Dietrich energicznie krząta się po rybackiej szopie. Przyjemnie tu było. Sucho. Tam w wodzie najadła się strachu. Niewiele brakowało, żeby oboje utonęli.

Oby było warto. Podeszła do ognia, który zaczął się tlić w piecyku, rozsupłała sznury i wysypała zawartość worka na ziemię. Potem układała rzeczy, pokazując je Spielerowi. Dwa listy, stempel z kości słoniowej, hrabiowska pieczęć, inkrustowane wieczne pióro, mała klepsydra brązu, z rzeźbionymi smokami po bokach. Najwięcej miejsca zajmowała szkatuła. Jej skomplikowany zamek Sylwia otworzyła sprawnie, nawet go nie psując. Wytrych był zwyczajnie mądrzejszy od niej i sam dyktował kolejne ruchy. W środku tłusty baron upchnął dwa pokaźne mieszki, pełne złotych monet i majstersztyk sztuki jubilerskiej, klejnot kształtu i wielkości jaja kurzego. Przez chwile warzyła cudo w dłoni.

Dietrich już dawno ściągnął koszulę. W oczekiwaniu, z jakim patrzył na jej krzątaninę nie było zainteresowania łupami. Nie było go nawet, gdy wziął klejnot z jej ręki.
Jakoś zezłościła się, gdy powiedział u ubraniach. Jakby to było takie proste. Zła była nadal, gdy usiadł miękko na stercie z sieci i płótna.
– Chodźże tu, dziewczyno. Te listy poczytamy sobie później.
- A jak w nich jest coś ważnego?

Zadawanie bezsensownych pytań było strasznie łatwe. Choć może, to akurat wcale takie nie było, ostatnio, gdy wspólnie działali, Dietrich znalazł list żony. Nie zareagował na zaczepkę.
Zdjęła bluzkę i rozłożyła ją na fantach, tak by mogła szybko wyschnąć. Spodnie zawiesiła na jakimś wystającym ze ściany haku.
Podeszła do ochroniarza i przyklęknęła na płótnie, tuż obok niego. Jej dłoń powędrowała do policzka Dietricha. Pogłaskała go delikatnie. Czuła ciepłą skórę i nieogolony zarost. Nagle wszystko wydało się proste.
-Dziękuję, że mnie uratowałeś –powiedziała. - Teraz ci się odwdzięczę.

***

Zawartość ukradzionych listów poznała dopiero późnym rankiem, na Świcie. Spała zmęczona wydarzeniami, gdy Dietrich zawitał do niej z napojami. Wypiła prawie cały sok.
Pierwszy list podpisał niejaki Sigmar Honigberg Redesheim - Najwyższy Referendarz Jego Cesarskiej Mość Karla Franza. Dokument zawierał instrukcje i zalecenia dla hrabiego Boormana w zakresie jego misji w Kemperbadzie. Wynikało z nich, że Boorman ma się rozeznać w bieżącej sytuacji, rozpoznać słabości Rady Miejskiej, a w szczególności te wynikające z problemu jaki wolnemu miastu Kemperbad sprawia sąsiedztwo z baronią Wittgensteinów. Hrabia miał też porozmawiać z przewodniczącym Rady zapewniając go o przyjaźni cesarza i jego zatroskaniu losem kemperbadczyków, a w sprawach wywiadowczych poczekać na kontakt ze strony człowieka zwanego Luigim Belladoną, persony o szerokiej wiedzy i niezbyt przyjaznych stosunkach z władzami miasta.
Drugi list stanowił prywatną korespondencję hrabiego Boormana z panną Henryką Heuschule z dworu nulneńskiego. Były w nim nader wyszukane jak na ubranego we wsie grubasa epitety, zapewnienia uczucia i prośba o przyjęcie skromnego podarunku, który owa dama miała zapewne dostać wraz z listem.

Podarunkiem było jak przypuszczała Sylwia jajo. Albo ukryty w nim cenny wisiorek, czterolistna kończyna z portretem niezbyt ładnej, choć zdecydowanie młodszej od hrabiego damy.

***

[MEDIA][/MEDIA]

Zafrasowana mina Gomrunda zaczęła Sylwię prześladować. Z taką powitał ich rano, na taka natknęła się przy śniadaniu, które w przypływie dobrego humoru postanowiła zrobić całej załodze Świtu. Z taką przywitał ją też, gdy podeszła do czytającego jakąś ciężką bukwę krasnoluda, dwie godziny później. Zabrakło tylko burknięcia „czego”. Postanowiła jednak się nie poddawać.
Bez zaproszenia usiadła tuż obok Płomiennego. Pohuśtała się na stołku czekając chwilę, że może odezwie się pierwszy, ale krasnolud nadal zawzięcie literował pod nosem. Jakieś słowo na a którego nie znała. Więc w końcu, wróciwszy z siedziskiem do pionu, to ona zapytała.
- Co bardziej cię martwi? To, że jestem złodziejem, czy to, że –zarumieniła się tylko odrobinę – spałam z Dietrichem?
Brodacz podniósł wzrok znad książki i przestał się już wpatrywać w rządki liter i ryciny, przedstawiające oddzieloną od reszty ciała rękę. Przyglądał się temu i czytał to już chyba setny raz. Sam nie wiedział po co. Kiedy zatrzymał wzrok na dziewczynie widać było zmęczenie malujące się na jego twarzy i przekrwione oczy. – Tak, to fragment o amputacji. Bardzo ciekawy… zastanawiam się czy nie powinienem przejść do zajęć praktycznych. Zatrzasnął opasłe tomisko i odłożył je na bok. - Te ziółka, które wam zostawiłem podobno trzeba zaparzyć a pomogą uporać się z przeziębieniem nim przerodzi się w zapalenie płuc.
Po chwili dodał. – Przepraszam. A jesteś? A spałaś? A mam powody do zmartwień?
-Tak. – Nie sprecyzowała, na które pytanie jest to odpowiedź, za to kontynuowała bez zrobienia pauzy - Naprawdę masz zamiar namawiać Ericha na ucięcie ręki? Przecież go znasz. Wiesz, że nie jest mutantem. Trzeba… –westchnęła. – Trzeba w Nuln się pomodlić w świątyni Shalyi. Są takie modlitwy o oczyszczenie. Może coś pomogą na tą rękę. Myślałam też o tych trupach wyławianych z rzeki. Niby to nie nasza sprawa, ale… Może zatrzymalibyśmy się koło kolejnego semaforu? Trzeci w kolejności po drodze jak będziemy płynąć ma stać koło rzeki. Wywiedziałam się w Kemperbad. Tylko na chwilę, weszlibyśmy tam do karczmy i posłuchali miejscowych plotek?
Bo wiesz – nagle zaczęła mówić jeszcze szybciej– umarłam w Bogenhafen. Zaprowadziłam do świątyni Shalyi kilkoro z tych mutantów co ich uwięziliśmy, a potem miałam kłopoty i w czasie zamieszek jeden rycerz wbił mi miecz w brzuch. A potem byłam przy bramie Morra i spotkałam Ranalda i kazał mi wracać, powiedział, że imperium stanie w płomieniach i że muszę tam wtedy być. Nie powiedział gdzie. I teraz myślę, ze to wszystko ma z tym związek, te trupy, żona Dietricha, może nawet ten baron Wittgenstein albo Henryka Heuschelle z Nuln.
Podniosła wzrok żeby spojrzeć prosto w oczy krasnoluda.
-Uwierz mi, proszę.
Długą chwilę milczał. Być może go zatkało. Być może nie uwierzył. A być może nie wiedział co na to wszystko ma odpowiedzieć. Kiedy już w końcu wpatrywanie się w oczy tej kozy stało się nie do zniesienia przemówił. Dość smutno - Nie pomagasz mi dziewczyno… nic a nic. I nim mnie utwierdzisz w beznadziejności tej sytuacji wysłuchaj mnie. Będąc w Altdorfie podjąłem się pewnego zadania. Mam przekonać pewnego bardzo upartego i narwanego przywódcę klanu aby opuścił okolicę, która jest znużona jego obecnością. Ponadto powierzono mi bardzo wartościową rekompensatę tak aby mógł pomyśleć o kupnie lub dzierżawie jakiejś kopalni… czy po prostu przezimowaniu i rozpoczęciu wszystkiego od nowa. Jeżeli ta misja zakończy się niepowodzeniem to spadnie to na moje barki… życie, każdy pracuje na swój honor i dobre imię. Natomiast jeżeli zdarzy się tak, że mało tego, że nie podołam to jeszcze zniknę z powierzoną mi fortuną zostanę uznany za złodzieja… A cały mój dom… mój klan będzie musiał żyć z taką plamą na dobrym imieniu.
Próbę przerwania powstrzymał dłonią. – Wiesz co by się stało gdyby złapano mnie z Erichem - niemutantem… z mutacją. Wiesz jakby się skończyło gdyby mnie skojarzono z twoim wczorajszym wybrykiem… politycznym czy złodziejskim. Stal stróżów imperialnych praw wypruła by mi flaki a ja trafiłbym do rzeki. A środki mi powierzone do sakiewek nieuczciwych ludzi. O mnie słuch by zaginął… ale plama na honorze domu Rot-Gorr byłby na wieki. Uwierz mi, moim zmartwieniem nie jest to czy jesteś złodziejem… albo czy spałaś z Dietrichem. Nie chcę żeby lekkomyślność twoja czy kogokolwiek innego przyniosła ujmę mojej rodzinie. Dlatego ty mi musisz odpowiedzieć, czy mogę z tobą kontynuować podróż? Czy w następnym porcie, w następnym zajeździe znowu będę stawał przed wyborem pomóc przyjacielowi czy nie ryzykować honorem klanu Kimril.
-Przepraszam Gomrund. – Sylwia też posmutniała - Nie chciałam narazić twojego honoru. Będę mówić ci, co zamierzam, żebyś mógł się wycofać, żeby nie być … powiązanym. Może tak być?
- Nie ma za co przepraszać. Nie wiedziałaś.- Powiedział łagodnie. – Pamiętaj tylko o tym, że jak wdepniesz w coś z czystej głupoty to i tak spróbuję ci pomóc… i o tym z czym to może się dla mnie wiązać. A jak skończę z tym zadaniem to bądź spokojna sam nas wpakuję w takie gówno że nawet za uszy nie będzie się dało wciągnąć… zgoda?

Sylwia zamaszyście pokiwała głową. Potem ciszej pociągnęła nosem. A potem wstała i zapytała czy zrobić coś do jedzenia.

Marrrt 14-12-2012 13:35

Musiał przyznać, że przygoda jaką przeżywał na pokładzie Świtu była chyba jak dotąd najciekawszym wydarzeniem jego życia. Nie to, żeby Szczur narzekał w Altdorfie na nudę, ale tu było... trochę jakby inaczej. Tam na ulicy w zasadzie marzł częściej niż obrywał, a obrywał częściej niż miał okazję się najeść. I jedyne czym sobie najczęściej głowę zawracał to tylko co zrobić, żeby nie marznąć, nie obrywać i się najeść. A tu? Proszę. Jak już wyczyścił pokład i sklarował wszystkie liny tak jak mu Julita pokazała, mógł sobie robić co chciał. Jak choćby oglądać obrazki w książce Gomrunda i podręczniku Dietricha. Szczególnie tę pierwszą gdyż ilustrator w niej za model wszelkich operacji wybierał ciało niewieście. Ale i to nie było wszystko.

W ciągu tych dwóch tygodni udało mu się zobaczyć krasnoludzkich inżynierow konstruujących semafor, najprawdziwszego ghula o pożółkłych zębiskach i wygłodniałym wzroku i jak Dietrich tego ghula rozpłatał jednym cięciem takim, że no nikt w to mu nie uwierzy. Potem miasto na skarpie. Kemperbad i jego pływającą przystań, wiszący most nad Stirem i jak Sylwia z odrobiną JEGO pomocy obrobiła hrabiowską kajutę.

Wreszcie gdy opuścili miasto, piracki statek, który minął ich tak po prostu gdzieś pośród leśnej głuszy. Konrad wydawał pośpieszne instrukcje do niego i Julity a, Gomrund i Dietrich uzbrojeni po zęby stali nad burtą. A tamci nic. Po prostu przepłynęli obok. Kilku zarośniętych typów gadało o czymś na pokładzie, a ichni sternik nawet pomachał do Konrada szczerząc się przyjaźnie. Nawet śmieszne to było jak sobie o tym teraz przypomnieć. Prawda jak się okazało była taka, że piraci kogoś zdążyli już złupić i albo odnieśli obrażenia zniechęcające do dalszego napadania, albo w pełni nasycili jak na dzień swoje potrzeby. Wystarczyło bowiem wprawne oko by dostrzec, że statek piratów nosił znamiona walki. Dziury po kulach w poszyciu i płótnie żagla, ślady po cięciach mieczy i świeże rany niektórych załogantów... A kilka mil dalej tonący okręt kupiecki. Nie ocalał z niego ani towar, ani załoga.

Dzień później zaś natknęli się na wodnych cyganów płynących śmiesznym statkiem, który Julita rozpoznała jako dżonkę. Zdecydowanie szybszy Świt łatwo dogonił ten pływający tabor, a że wieczór się zbliżał, obie jednostki na noc przybiły do tej samej zatoczki. Podczas suto zakrapianego cygańską wiśniówką ogniska, stara kobieta wywróżyła Szczurowi za cenę 5 miedziaków, że pisane mu zostać rycerzem. Nawet za tego piątaka mogłaby wymyślić coś mniej odgrzewanego. Za to inna znacznie młodsza, obdarowała go całusem za komplement, nad którym długo się głowił i posiłkował erichowym doświadczeniem. Ledwo zdołał go z siebie wydusić, ale bogowie warto było. Rozbawiona dziewczyna pozwoliła mu dokładnie sprawdzić rzetelność ilustracji w gomrundowej książce. No przynajmniej od pasa w górę.
Rankiem cyganie ostrzegli ich jeszcze przed zarazą panującą w jednej z pobliskich wsi co Wittgendorf się zwała. Konrad tak wyliczył postoje by Świt nie musiał tam zawijać.

No i na końcu były jeszcze same mury zamku Wittgenstein, podobnego trochę do fortecy Reikguard, choć znacznie bardziej posępne i co tu dużo mówić, iście mrożące krew w żyłach. Długo będzie pamiętał widok obsługujących śluzę żołnierzy, którzy wszyscy jak jeden mąż mieli twarze skryte za stalowymi przyłbicami. Julita wtedy stała obok niego. Pomachała im w geście pozdrowienia żeglarskiego. Oboje z dziewczyną szybko się cofnęli wgłąb pokładu gdy w odpowiedzi jeden z żołnierzy chwycił kuszę. Nie zrobił jednak niczego więcej. Durne szyszaki.

Od tamtego momentu aż do teraz gdy zbliżali się do wodnych rogatek Nuln nic już się istotnego nie wydarzyło. Co prawda Sylwia bardzo chciała zobaczyć jeden z pobliskich semaforów, a Gomrundowi śpieszno było pozbyć się cennego ładunku złota w mijanym Grissenwaldzie, pierwszeństwo misji przyznano ostatecznie Dietrichowi, który już od samego Bogenhafen czekał na wyjaśnienie pewnych palących go spraw. A w Nuln miał nadzieje znaleźć je chociaż w części. Tak więc sunęli teraz powoli za łodzią pilota portowego do wyznaczonego miejsca w porcie. W międzyczasie mogąc obserwować osiedla nadrzecznych szop i domów biedoty ustawionych na palach. W Altdorfie czegoś takiego nie było. Może szkoda...
Pilot skierował ich do doków północnych blisko których stały rzeczone magazyny Wissenschaftlera. Po zadokowaniu urzędnik poprosił o pozwolenie wejścia na pokład i poinformował, że z przyczyn wyższych mytnik przybędzie dopiero za kilka chwil. Tak więc załoga i pasażerowie jeśli chcą mogą iść do miasta, ale kapitan proszony jest o pozostanie do tego czasu na pokładzie jednostki.
Szczur został. Nuln było wielkie. Równie wielkie co Altdorf. Za bardzo mu go przypominało. Nie śpieszył się do zwiedzania. No i miał ku temu własne przyczyny.

***

- Na dupy wszystkich herosów Vereny! Co Wy u licha przewozicie???
Rzeczywiście. Smród po otwarciu ładowni był tak obrzydliwy, że Julita, która od wychowania w trzeźwości jakie ordynował Konrad nabawiła się słabego żołądka, wybiegła na górę.
Może gdyby ładownie wietrzyć regularnie byłoby lepiej. Niestety ponieważ rzekome łoje pachniały dość okropnie, drzwi do niej były podczas całej żeglugi zamknięte. A że było to jedyne wejście, nie było powodu, by za każdym razem robić we wnętrzu obchód. I nawet gdy w końcu trzeba było, Julita i Szczur dochodzili do wniosku, że starczy powiedzieć kapitanowi, że wszystko w porządku, bez zaglądania do środka.
Konrad przyłożywszy dłoń do ust i nosa darował sobie powtórzenie, że przewożą jedynie siedemdziesiąt pięć worków wełny.
Obaj z mytnikiem weszli do ładowni uzbrojeni w lampy, które rozświetliły ciemne pomieszczenie.
Worki stały nieruchomo tam gdzie wcześniej. Tak samo skrzynia. Tylko, że ze skrzyni wyraźnie coś pociekło. Przez nierówno zbite deski od jakiegoś czasu musiała z wnętrza wysączać się jakaś jej zawartość. I szybkie rozpoznanie pozwoliło stwierdzić, że to ona tak cuchnęła. Co gorsza upaprane były w niej dwa worki wełny.
- Co jest w... emm... tej skrzyni, kapitanie Sparren?
Mytnik co prawda na pokładzie był sam, ale do trapu został odeskortowany przez dwóch strażników, którzy zostali na nabrzeżu.
- Otwórzcie ją - powiedział zrezygnowany jakby już znał odpowiedź na zagadkę smrodu - I w między czasie przemyślcie co zrobić bym Was nie oskarżył o przemyt zwłok. Bo wiecie, że takie przypadki muszę zgłaszać do morrytów?

***

Z początku trochę od niechcenia gmerała łyżką w misce z potrawką z zająca, ale ku swojemu zdziwieniu zorientowała się, że właściwie to jest cholernie głodna. Z przyjemnością więc i lekką nutką żalu kilka minut później wycierała opróżnione naczynie pajdą chleba. Tonn siedział obok i bacznie obserwował braci Schurke i Stauba. Ten ostatni chyba miał już dość, bo z mętnym wzrokiem bronił się przed kolejnymi toastami, które jednak i tak ostatecznie wznosił z nimi. Za każdym razem przy tym kładł głowę na blacie na znak, że już wystarczająco pohulał. Tonn wymienił jedno szybkie spojrzenie z Gottliebem. Skinęli do siebie porozumiewawczo.

Chwilę później do karczmy wszedł postawny czarnowłosy mężczyzna mający na oko przynajmniej piećdziesiąt wiosen na karku w towarzystwie spotkanego wcześniej przez Marę druida.


Czarodziejka poczuła jak policzki zaczynają ją lekko piec.
- Nazywam się Vorster - rzekł ten starszy podchodząc do ich stołu - Jestem naczelnikiem wioski Unterbaum i chyba... złapaliśmy czarownika, który Was napadł.
- Naprawdę? - duże zeszklone łzami oczy jeszcze jej nigdy nie zawiodły.
- Tak, tak. Nawet z dobytkiem. Choć mutantów nijakich nie było. Tylko ten czarownik i jego sługus. Kamratów nam zbój poturbował, ale jak to mówią i troll dupa gdy ludzi kupa, prawda Corrobreth?
To rzekłszy zaśmiał się serdecznie i poklepał swojego towarzysza po ramieniu.
- Tak - przyznał druid - Ale nie dałeś mi się przedstawić Vorster. Zaiste zwę się Corrobreth i jestem opiekunem duchowym Unterbaum. Mam nadzieję, że gościna u nas przyniesie Wam spokój i ukojenie. Vorster ma rację. Zatrzymaliśmy Waszego czarownika. Posłałem już ptaka z wieścią do Kemperbadu i myślę, że za dzień, lub dwa, zjawi się straż by się nim zająć. Tym lepiej się złożyło, że okazja jest naprawić trochę zła, które zdążył wyrządzić i zwrócić Ci pani zagrabione mienie.
Mara pozwoliła sobie na westchnienie i uśmiech wdzięczności.
- Ale - kontynuował druid - Wybaczcie pani, jego historia stawia pani słowa w dziwnym świetle. Otóż twierdził on, że jedzie na wykopaliska do Zakazanego Krateru. Że jest badaczem z Altdorfu. I wóz, który iście ze sobą prowadził w rzeczy samej wyglądał jakby się kto nim na wykopaliska wybierał. Do tego choć obce mi ceremonie zaślubin w innych wiarach, nie wyglądał on też wcale jakby kto nim wiano przewoził. Raczysz pani pójść ze mną do onego czaromiota? Jest nieszkodliwy na tej ziemi więc nie musi się go pani już lękać.

baltazar 17-12-2012 22:14

Nuln powitało ich portowym zgiełkiem jednak Płonący Łeb nie zamierzał tracić wiele czasu tutaj. Szybko powiedział, że nie zajmuje się tym ich rzecznym kupiectwem i spienięży łupy jakie zdobyli podczas walki… A potem korzystając ze znajomości miasta przez Sylwię ustalił jakieś miejsce zbiórki gdzie będzie można pogadać przy kufelku co dalej. Powtórzył Dietrichowi, że podtrzymuje wolę pomocy… Powiedział też o swoich obawach, że Erich cały czas może być mylony z tym Kastorem… i że może być obserwowany dlatego można by po południu spróbować urządzić mały teatrzyk.

Odnalezienie świątyni Morra nie było wyzwaniem nawet dla kogoś nietutejszego. Krasnolud już dawno wyzbył się strachu przed pytaniem miejscowych jak ma trafić tam gdzie zamierzał. Jednak braciszkowie w czerni chyba za cel postawili sobie sprawdzenie norsmenskiej cierpliwości. Pierwszy młodzieniaszek w stroju akolity ze zdziwieniem przyjął do wiadomości, iż brodacz nie chce nikogo chować a przychodzi tutaj w sprawie trupa co to nie chciał leżeć w grobie… gdzieś tam hen hen daleko w jakimś ustrojstwie zwanym semaforem. Nie chciał też zrozumieć, że Płonący Łeb ma coś co może być nasiąknięte magią nekromancką… i przypadek raczej sprawił że po akolicie brodacz mógł tą samą historię opowiedzieć kapłanowi. Diadem zrobił jednak swoje… Krasnolud mógł opowiedzieć to komuś wyżej.

Powoli krew go zalewała. Zasuszony dziadek wyglądem dalece nie odbiegającym od chodzącego trupa i przedstawiający się jako brat Kurt wziął go na kolejne spytki. Nim zdecydował się obejrzeć diadem rycerza panter najpierw chciał wysłuchać opowieści spod semafora. Gomrund wyłożył już mu to w żołnierskiej… skróconej wersji. – No weź cie mnie już nie doprowadzajcie do cholery! Mówiłem już ze trzy razy. Pod semaforem numer siedem odkryliśmy legowisko w dupę chędożonego ghula… i między innymi musieliśmy się zmierzyć z Rycerzem Panter co to nie chciał kimać w grobie jak dobry wyznawca Morra. Tylko za cel postawił sobie rozłupanie mi czachy! Znalazłem to przy nim. Wskazał dziwną obręcz leżącą przed nim na stoliku. – A jako, że nie jestem pizdowatym czaromiotem nie wiem czy to aby nie przez to ten skurwiel wstał z grobu. Nie wiem i przylazłem zapytać was… więc nim zacznę żałować, że pomagam sługą Morra nie od dziś, że ubijam martwaki sprawdź cie to i nie traktujcie mnie jak podejrzanego o nekromancję.

Być może siła jego argumentów podziałała a być może to diadem jednak zwrócił uwagę Kurta o pergaminowej skórze. Bądź co bądź trochę czasu upłynęło i Gomrund już bał się, że o nim zapomniano. Niestety. Okazało się, że to dziadostwo istotnie ma coś wspólnego z magią neoromantyczną i to nie byle coś tylko COŚ. Dlatego jeszcze raz chciano od niego dowiedzieć się co i jak ze szczegółami. Tym razem braciszek Kurt zadawał mu pytania, większości których nie rozumiał. Właściwie to mu nie zadawał ale raczej do niego strzelał niczym śledczy do podejrzanego. – Was naprawdę popierdoliło. Nie wytrzymał krasnolud. - Siedzę tutaj już parę godzin. Nikt mi nawet nie zaproponował czego do jedzenia… ba nawet do picia… kubka wody kurwa wasza mać szkoda na mnie. Gadacie ze mną albo jak z debilem albo jak z podejrzanym o czarnomagostwo. I za co to mnie spotyka? Pytam ja się w imię czego? Bo prawie mnie zaciukał jakiś szkielet, ghul i banda ożywieńców? Bo zawiadomiłem was o tym? Bo przyniosłem wam jakąś neoromantyczną zabawkę… Tak mi dziękujecie? Wiesz co ojczulku jak wy mnie traktujecie tak to całujcie się w zad.

Staruszek przyjął ten wybuch ze spokojem. – Wiesz, że jedno moje słowo i resztę opowieści dokończyłbyś pod czujnym okiem kata?

Przez ciało krasnoluda przebiegło wspomnienie lochów Bogenhafen. Żółć przestała się w nim burzyć. – Wiem. I wiem, że to ty byś prosił Kruka o wybaczenie… wiesz, że wielu długonogich w piździe miałby co tam się stało. Mało żem położył tego suchotnika spać to jeszcze przywlokłem ci tutaj to żelastwo. Jak w kolejny mieście mam dostać bełtem za moją robotę to strzelaj śmiało. W plecy! Podniósł ciężką rzyć i ruszył do wyjścia. – Jeżeli coś ode mnie będziecie chcieli to będę albo barce Świt albo w gospodzie pod Latającą Rybką. Nie czekał na „dziękuję”… ani na błogosławieństwo. Nie czekał na „dziękuję”… ani na błogosławieństwo.

***

Wizyta w świątyni do reszty zepsuła mu humor. Pozwolił się prowadzić Sylwii do ludzi, którzy mogli mu pomóc zarobić coś na tym rycerzyku. Coś więcej niż tylko połamane żebra i kolejne blizny. Jak się okazało to z jego kirysem nie będzie kłopotu i będzie go mógł odebrać jutro rano… w zamian za korbacz. To jednak zbroi takiego rycerzyka nikt nie chciał kupić. Nikt na wolnym rynku. Dlatego też znajomi Siwej, która już nie była siwa… za to była złodziejem okazali się wielce pomocni. Pomocni, ale nie hojni. Stos ksiąg, map i magicznych zwoi wycenili na ledwo trzy dziesiątki karli… zbroję na kilka razy więcej. Cóż. Gomrund Płonący Łeb był tak wkurwiony na braciszków, że się nie targował. Przyjął monety i zamierzał je podzielić. Część powinien otrzymać Konrad, część Dietrich no i Julita i Szczur też swoje zasługi mieli. Znaczy się odpali tym dwóm ostatnim po pięć złociusieńkich koron premii… a kompanom po siedemdziesiąt pięć.

Co by nie mówić o tej dziewuszce to wielce mu pomogła w tej mieścinie. Dlatego kiedy już było po transakcjach złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie za ramię. Pocałował w policzek i powiedział. – Dziękuję córuchna. Teraz muszę pogadać z brodatą bracią… możesz iść ze mną ale nie wiem czy się nie wynudzisz. Postaraj się nie wpakować w kłopoty. No chyba, że mnie do czegoś potrzebujesz?

***

Tutejsze przedstawicielstwo Krasnoludzkiej Gildii Inżynierów było liche jak Żelazny Most czy Wielki Most w Nuln… ledwo paru brodaczy. No ale jak to mówią lepszych paru krasnoludów niż dwie setki ludzi. Próby dowiedzenia się czegoś więcej o Gorimie Wielkim Młocie właściwie sprowadziły się do potwierdzenia informacji z semafora. Zmartwiło to brodacza z Norski. Można było wiele powiedzieć o krasnoludach… ale jeżeli krasnolud opowiadając o drugim krasnoludzie mówi, to uparty kawał chłopa… a potem potwierdzają to inni krasnoludowi. To nie wróżyło nic dobrego dla Gomrunda.

Porywczy krasnolud jechał negocjować z upartym… eh… może być dym.

Dobrzy bracia z Nuln poradzili mu aby zaopatrzył się w bukłak z przepalanką z gruszczyniuku. Cóż nie ukrywał swoich zamiarów względem Wielkiego Młota… i o dziwo tutejsza brać zdawała się mu kibicować. Gomrund kupił trzy bukłaki tego specyfiku… drogi był prawie jak marienburski goldwasser ale brodacz wiedział, że na wódzie nie należy oszczędzać.

***

Nie zapomniał też o sprawie Ericha… dlatego udał się do jakiegoś aptekarza czy też alchemika. Trudno było się w nich rozpoznać. Powypytywał o to czego im trzeba było – znaczy bandaże, fioletowy specyfik zwany pijooctanina czy jakoś takoś… no i wreszcie krasnolud poważnie rozważyć chciał specyfiki leczące. Głównie z tych przypadłości jakie wywoływał nadmiar żelaza w organizmie.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:36.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172