Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-07-2014, 14:49   #351
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Koga Wittgensteinów stanowiłaby idealny łup dla każdego rzecznego pirata. I dla każdego, kto zdołałby przejąć ów statek, z całym dobrodziejstwem inwentarza. I była w zdecydowanie lepszym stanie, niż druga łajba.
Aż się serce Konrada rozradowało na widok owej kogi, która miała jedną, zasadniczą wadę - nawet po zmianie nazwy niezbyt by wyglądała na "Świt", na którego to Konrad miał papiery.
Decyzja o tym, czy potraktować “Disco Volante” jako łup wojenny, czy może lepiej zająć się znacznie mniej okazałą barką, chociaż ta ostatnia nijak do określenia "porządna" nie pasowała. Ale była barką i gdyby nająć ludzi i ją starannie wyczyścić... kilka razy... nazwać... to i nowy "Świt" mógłby pożeglować po wodach Reiku.
To jednak była, jak by to określili bardowie, pieśń przyszłości.

Chociaż strażnicy zapewniali, że ani na kodze, ani na barce nikt sie nie schował, Konrad postanowił to dokładnie sparwdzić. Co szczury lędowe mogły wiedzieć o statkach i miejscach, w których ktoś mógł się schować.
I z tego też powodu Konrad przebijał się przez panujący na barce smród i otwierał lufciki i drzwi, żeby powiew wiatru usunął nieco zapachu niemytych ciał. I nie tylko.
Wiele można było zarzucić Wittgensteinowskim wojakom, ale nie zamiłowania do czystości.
Konrad wyszedł wreszcie na pokład i z przyjemnością odetchnął świeżym powietrzem.

Znalezienie wśród banitów kogoś, kto w miarę wprawnie władał młotkiem i heblem nie było zbyt trudne. Co prawda szklanych tafli nie dało się nigdzie znaleźć, ale od biedy wystarczyłaby drewniana okiennica, by pasażerowie nie cierpieli od wiatru, deszczu czy chłodu. A że (mimo zwycięstwa) nie wiadomo było, czy czasem nie nadejdzie potrzeba szybkiej ewakuacji, za niewielkim poparciem Siegfrieda znalazło się paru chętnych, co podjęło się tej niezbyt ciężkiej w gruncie rzeczy roboty.
A że w razie czego w salonie można by ustawić małą bombardę i ostrzelać ścigających. Jedno celne BUM! i byłoby po problemie.


Rany Julity zostały opatrzone. Co prawda nieprędko dziewczyna będzie mogła chwycić za linę, lub choćby za miotłę, ale Kuna zapewniał, że sprawność dłoni wróci. Prędzej czy później wróci.
- Trzeba cierpliwie i długo trenować - powiedział Kuna. - I zioła stosować - dodał, zasypując Konrada wieloma słowami instrukcji "Jak dbać o..." i wręczając ekskapitanowi "Świtu" paczuszkę ziół.
Ale pozostał jeszcze jeden problem.
- A co jest dobrego na żyganie? - spytał Konrad.
- A kto żyga? - odpowiedział pytaniem na pytanie Kuna.
- Nie chodzi o to, by przestał, ale by zaczął - odparł Konrad. - A więc? - Spojrzał na zielarza.
Kuna podrapał się po głowie.
- No to palce w gardło. - Jego spojrzenie mówiło wyraźnie: "Sam tego nie wiesz?".
- A coś innego?
- No, coś by się od biedy znalazło - powiedział.
Po paru minutach w wielkim dzbanie znalazło się parę litrów wody, szczodrze doprawionej solą i mydlnicą lekarską. A Julita była za słaba, by się bronić przed piciem tego paskudztwa.
- Lejek wezmę i wleję na siłę - zagroził Konrad.

Po paru chwilach odprowadzona w ustronne miejsce Julita wstrząsana wymiotami pozbywała się zawartości żoładka.
 
Kerm jest offline  
Stary 28-07-2014, 07:23   #352
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Eckhart siedział na zydlu z wyprostowaną dumnie szyją i sokolim wzrokiem rozglądał się po podwórzu zawalonego zamczyska, czy oby lazarety jeszcze stoją. Minę poważną zrobił, usta wydął w skupieniu zastanawiając sie, gdzie za potrzebą sie udać, jeżeli wychodki dla służby zawaliły się doszczętnie. Gołą rzycią nie uchodziło wypinać się publicznie do prostych ludzi, gdzie i dziewek było sporo jak i zostawiać po sobie smrodu i zniżać tym do poziomu nieokrzesanych chłopów. Dobrze, że na szmaty zabrał ze sobą kilka chusteczek z fatałaszków zamkowych przebierańców. Właśnie z poważną miną przesuwał czubkiem buta stojącego w kolejce do ran opatrzenia wieśniaka, który zasłaniał mu widok na ustronny wyłom w murze skąpany w cieniu, na urwiska wychodzący, kiedy zjawił się krasnolud wyrastając jak spod ziemi.
Eckhart skinął głową uprzejmie.

- Jestem Gomrund „Płomienny Łeb” Ghartsson z domu Rot-Gorr członek klanu Kimril z portu Sjoktraken. Winien ci jestem podziękowania za pomoc jaką okazałeś Sylwii. Bez ciebie pewnikiem by nie uszła z tego żywa… - wyciągnął wielką jak bochen chleba prawicę.

Von Ficker wstał opierając się na stojącym obok wittgensteńskim wieśniaku, bo zastała noga, gdy ciężar na nią położył odezwała się zacinającym bólem. Poklepał chłopa na ramieniu, jak sie dziękuje dobremu koniowi.

- Drobiazg. – uścisnął serdecznie rękę Gomrunda. – Każdy na mym miejscu człowiek prawy... i krasnolud - dodał skinąwszy lekko zmarszczonym czołem - pannie Sylwii ruszyłby z odsieczą. Ja jestem Eckhart von Ficker ze Schwartzenmarktu. Miło mi zapoznać. – uśmiechnął się delikatnie gładząc wąsy i brodę. - A to nie wiedziałem żeś jest cudzoziemcem w Imperium synu Gharta. W jednej z piesni zasłyszałem niegdyś pewnego barda, co to wrócił podobno z wyprawy do białej Norski, o tajemniczym Lesie Noży. Jakoby był ten matecznik miejscem bogactw wielkich z dawien tam ukrytych w zaginionym, starożytnym mieście elfów. Prawda li w tym może być skryta, mit to raczej czy tylko gawędy liryczne minstreli i bajarzy? – zainteresował się żywo przestając z nogi na nogę. Żywo zainteresował i żywo wiercił w miejscu.



***




- Słuchajcie bracia. Siądźcie sobie na momento. - zaciągnął po klasycznemu i sięgnął po piersiówkę. - Zaraz wszystko obgadamy, tylko nie stójcie tak nade mną, bo noga mi szwankuje i rzyć odpocząć musi po tego zamczyska eskapadach. - podał Brunowi wojskową skórę z czerwonym winem.

Tarczownicy klapnęli ciężko na zadach wokół von Fickera.
Szlachcic przysunął ku sobie pochwą rapiera wskazany przez kompanów plecak Sylwii. Z ociąganiem zajrzał dyskretnie do środka. Znalazł to czego szukał.
Bruno z poważną miną pociągnął z piersiówki i puścił ją w obieg między Nulneńczyków.

- Za poległych. – powiedział uroczyście.
- Za poległych. – powtórzyli zgodnie razem ze szlachcicem.

Eckhart przygryzł gęsie pióro wyjęte wraz z przyborami do pisania, po czym umoczywszy w kałamarzu, zaczął kreślić pieczołowicie stawiane litery, lekko zagryzając wystawiony w kąciku ust czubek języka.


Szanowna Pani Emmanuelo von Liebewitz!

Nadzieję nadzieję szczerą żywię, iż mój list zastaje hrabinę w dobrym zdrowiu i pomyślności. List ów krótki pisze sługa uniżony Jaśnie Pani, Eckhart von Ficker, który w służbie Dobrodziejki walczy w resztkach dzielnego oddziału nulneńskich tarczowników, który za zadanie miał zabezpieczyć trakt główny Nuln-Kemperbad z rozkazów wielmożnej pani. Wybaczy mi hrabina, treściwość tego raportu, lecz żołnierskie obowiązki wzywają i nijak w stanie jestem wszystko Jaśnie Pani wytłumaczyć jakbym chciał szczerze najdokładniej. Oddział nasz bój srogi acz zwycięski stoczył z oddziałami mutactwa panoszącego sie w domenie rodu Wittgensteinów, lecz wkrótce przyszło nam bić z całą kurewską hordą Chaosu, pełną zwierzoludzi i inszych pomiotów złych bogów. Oddział nasz zdziesiątkowany, bez kadry oficerskiej osierocony przebił się do zamku Wittgenstein, który okazał się być źródłem korupcji Chaosem na całą okolicę. Ród Wittgesteinów zakazanym bogom służył, czarną magia sie parając i roztaczając spaczeń mutactwa po swych włościach. Wstyd i hańba na tę zacną niegdyś rodzinę...

Dekrety Cesarskiej Mości Karla Franca okazały sie być mimo szlachetnych pobudek Najmiłościwiej nam Panującego niemożliwym do spełnienia życzenie, aby owych obywateli Imperium, którzy niegdyś ludźmi byli pod opiekę brać prawa i ziemia Wittgensteinów z robactwa mutacji została wypleniona w znacznej części przez oczyszczającące płomienie. Groźba herezji jaką niosą ze sobą pomioty spaczenia widoczne mym oczom były i pod opiekę hrabiny sie uciekam wraz z wszystkimi mieszkańcami Wolnego Miasta Nuln, aby reiklandzki dekret rozważnie był rozpatrzony, gdyż wielkie i straszne rzeczy działy sie udziałem czarnej magii i powiązanego z nią mutactwa. Każdy kto muctactwo pielęgnuje ten pozwala staczac się tym duszom skażonym coraz bardziej w ramiona Chaosu siebie i bliskich narażając na to samo.

Jeśli list pani ten czyta, znaczy to niechybnie, że dostarczyli go Jaśnie Pani ostatni żywi tarczownicy, którzy walecznością swą zasłużyli na miano prawdziwych bohaterów. Horda Chaosu została ostatecznie złamana, czarnoksięska moc rodu Wittgensteinów również i sam Młotodzierżca karę wymierza temu rodowi na mych oczach trzęsąc ziemią i burząc mury. Oby kamień na kamieniu nie został po tej przeklętej twierdzy.

Rany otrzymane w walce z Chaosem musiały wziąć górę nade mną, skoro te słowa kreślone w pospiechu znalazły drogę ku pani nie z ust mych lecz przez naszych żołnierzy. Ostatnim życzeniem uniżonego sługi Waszego jest aby mój żołd wypłaconym został równo między ocalałych bohaterów z mego oddziału tarczowników.

Z poważaniem sługa uniżony!

Eckhart von Ficker





- Kochani, do hrabiny Emmanueli von Libewitz udać się musicie i list ten na ręce Elektory złożyć. Dowiedzieć się nasza pani musi jak to było z pierwszej ręki, nim gawędy i plotki górę wezmą nad prawdą. Mój żołd między siebie podzielicie, bo instrukcje tu zawarłem zgodę na to wyrażając. W interesie waszym jest, abym został pogrzebany w ruinach twierdzy, więc naciskany przez wścibskich, najlepiej będzie jakobyście mnie widzieli raz ostatni walczącego z żywymi szkieletami wittgensteńskiej straży.

- Co chłopy myślita? – Panewka żywo spojrzał po pozostałych.
Schmetering pokiwał głową wytarłszy wino z ust rękawem munduru.
- Tak zrobimy. – potwierdził Bruno wytarłszy usta rękawem.
- Bohaterstwo wasze w raporcie uwzględniłem, więc zaszczytów spodziewać sie możecie w formie odznaczeń no i premii pieniężnej a nawet może i stopni podoficerskich. Awansu i kariery w armii? – von Ficker uśmiechnął się unosząc brew.

- A w rzuci mam medale i ordery. – westchnął Schmetering co zaaprobował uroczyście Bruno.
- Bodajbyś waszmościeńku w usta żywe gówno brał jak nam takie przyjemności życzyć... - burknął Panewka, który szczególnie umiłował się w brataniu ze szlachetką pijąc do jego urodzenia w żartach i nie tylko.
- E! – von Ficker wzniósł paluszek wskazujący do góry uciszając mrukliwego tarczownika. - Pić za takie medale można dłużej niż za ich nie posiadanie. – wzruszył ramionami, mimo wszystko chcąc pokazać im korzyści z tego płynące.

Pokiwali głowami nie bardzo przekonani choć może nieco mniej niechętnie jak wcześniej.

- Tej oto niewieście. – głową skinął nabożnie ku Sylwii. - której duch walczy o zostanie w ciele – westchnął dramatycznie. - służyć muszę, bo wierzę, że taka jest wola Młotodzierżcy, który mój los z jej splótł, czego pewnym jestem na wiarę w sercu biorąc to uroczyście, jako woli Młotodzierżcy objawienie.
- Ty oczadział Ekart??? – wypalił z miejsca Schmetering krztusząc się winem.
Pozostali zrobili wymowne miny szturchając sie łokciami i zezując lubieżnie na nieprzytomną Sylwię.
- Jak jest mówię. – zaprotestował łagodnie von Ficker. – Ja nie do panny tej dobrodziejstw natury dobrać sie pragnę lecz pomóc szlachetnie.
- Tak.. Tak.. – zapewniali rozweseleni żołdacy.
- Pod opieką mą jest i jej rzeczy świętsze są od mych własnych dla mnie. Nie są to łupy zamkowe, więc odłóżcie coście wzięli. – zażądał z przekonaniem głosem nie znoszącym sprzeciwu, acz po ojcowsku, a raczej bratersku. – A te jajo. – uniósł brwi marszcząc czoło w znak zapytania. - to Sigmar raczy wiedzieć czym jest? I po co? Więc nie roztropnie jest brać w swoje gołe ręce nie rozmówiwszy się z właścicielka po jej obudzeniu czy zarazy jakiejś przez dotyk nie roznosi...

Chwilę to trwało zanim niechętnie oddali wszystkie przedmioty a w zasadzie to dopiero po tym, gdy musiał grzecznie zauważyć, że za obrabowanie Sylwii nie zdoła powstrzymać pościgu jej towarzyszy, jeżeli z nim, ranny druhem, tarczownicy sobie radę dadzą kładąc go trupem.

- Wisieć nam będziesz Ekart! – burknął Bruno.
- Zawsze i wszędzie na przyjaźń i pomoc mą w Imperium liczyć możecie! – szlachcic zapewnił uroczyście klepiąc kompana na pocieszenie. – W Nuln nagroda czeka was niechybnie sowitsza. – pogładził się po brodzie. – niż nie ogolone jajka dziewczyny.




***





Jakiś czas potem opatrzony przez uchodzącego za polowego medykusa mężczyznę, Eckhart znalazł sie sam na sam z khazadem nieświadomie władczo i tak bardzo sobie naturalnie odsyłając wszystkich zgromadzonych wokoło na stronę.

- Co to za meldunki są u panny Sylwii na agitacyjnych ulotkach pisane i te wielkie, kosmate jajka? - zapytał od niechcenia. - Dobrze, że tarczownicy druhy moje ni w czytaniu, ni pisaniu biegli są wcale i łatwo mi również poszło te dziwaczne jaja im z głów wyperswadować... - westchnął. - W co ta dziewczyna się wpakowała z wami? - zawinął onucę na świeży opatrunek.

Krasnolud lekko się zdziwił tym pytaniem bo i nie spodziewał się sznupania po plecaku Sylwii… i że znowu świat zewnętrzny się o nich upomni. Właściwie to w ferworze zdobywania zamczyska i tępienia chaosu zapomniał, że jeszcze i innych kultystów mieli na plecach. – Eh… widzisz Eckhardzie nie pierwszy raz spotkaliśmy chaos na swojej drodze i nie pierwszy raz zrobiliśmy takie trzęsienie ziemi jak tutaj. Niestety jak się widzi to nie ostatnie. Swego czasu byliśmy w Grisswaldzie gdzie były bardzo napięte stosunki długonogich z krasnoludami… no i ktoś miał interes w rozpalaniu tej niechęci do czerwoności żelaza… lub krwi. Po uprzejmej rozmowie jaką przeprowadzili moi towarzysze z nim okazało się, że ów kurwi syn miał i co innego za uszami. Łaził ten szpicel za nami od dłuższego czasu a właściwie za jednym z nas… Za Erichem, na którym walka z chaosem w Bögenhafen odcisnęło zbyt duże piętno…

- No i potem jak to się ładnie mówi… Sylwia podjęła grę wywiadowczą, bo zawsze jest lepiej wiedzieć kto na ciebie dybie albo skąd może bełt przylecieć. Ale tam jeszcze było takie małe pudełko… i ono jest dość istotne w tej układance.

- A jaja? Hmmm wiem o jednym… Czy to ciekawość czy to typowo babskie fanaberie ale chyba dziewka postawiła sobie za punkt honoru żeby się coś z niego wykluło. Wzruszył barkami przy tym bo przecież nikt bab nie zrozumie… tak jak i losu bo, że ta skorupa się jeszcze nie rozbiła zakrawało na prawdziwy cud.

Eckhart słuchał khazada nie wchodząc w słowo.
Kiedy tamten skończył Swartzenmarktczyk podał mu papiery.

- Nie wiem czy czytać po reiklandzku umiesz, ale wiesz na pewno, że to kultystów robota... Skąd tego tałatajstwa się rozpleniło po starym, dobrym Imperium? – mruknął raczej retorycznie. – Przyłącze się do was, bo widzę, że życie awanturnicze prowadzicie bardziej niebezpieczne od mego ostatnio – westchnął. - żeby tak od Bogenhafen aż tutaj z Chaosem się potykać... A co najmniej dopóty panna Sylwia do zdrowia nie wróci, to i choć na takich co se w rzyci rady dać nie mogą nie wyglądacie, to i pomoc wam się przyda. Jeśli czegoś w życiu nienawidzę to chaośników, spaczenia, mutactwa i zakazanych bogów. Przeto panny Sylwii nie zostawię póki sama nie orzeknie, że życzeniem jej nie jest abym był jej championem. – powiedział aż nadto poważnie, żeby nie trąciło honorową pompą.

- Jej czempionem?! Hmmmm, Będzie wesoło. Nie mogę się doczekać … Krasnolud powiedział to z nieukrywaną radością bo na samą myśl jakby Sylwia zareagowała na taką deklarację to aż mu się gęba roześmiała. – Rad jestem słyszeć, że przyłączyć się do nas chcesz ale to nie taka prosta sprawa że jeno sama deklaracja wystarcza. Żeby to się stało to wpierwej trzeba wiele razy unieść kubek wypełniony jakimś zacnym trunkiem i osuszyć go w intencji wspólnej pomyślności i naszego zdrowia… bo jak widzisz czasem nam jego brak mocno doskwiera. Uśmiechnął się raz jeszcze i poklepał szlachcica po ramieniu.

Potem zaś wrócił do podanych mu papierów.
– Ta potrafię… ojcowie moi zadbali nie tylko o to żebym mieczem czy młotem potrafił robić. Więc i po waszemu czytać umiem. Na chwilę tutaj zamilkł czytając to co na kartach było naskrobane. – Sylwia wspominała mi o tej korespondencji przed rozstaniem naszym… ale niestety nurt wydarzeń nie dał nam czasu na dłuższe omówienie tego co dalej. Ba nawet na zobaczenie tego. Trzeba będzie obgadać wspólnie jak to ugryźć. To, że cię nie znają i z nami nie kojarzą to bardzo dobrze… Jest jakiś punkt zaczepienia żeby ich odnaleźć w Nuln czy Kemperbad. Tylko, że Purpurowa Dłoń… znaczy Erich nie żyje.

Krasnolud myślał chwilę w ciszy. Wiele planów było do zrealizowania… kilka kierunków do obrania. On sam nie wiedział, który powinien wybrać… Altdorf, Gudrun… czy może znowu kultystów… A tym bardziej nie wiedział co będzie reszta chciała uczynić.

– Być może ten Kemperbad nie jest takim złym kierunkiem jak lekko się podkurujemy. O ile uda się znaleźć jakąś łajbę to nawet łatwo tam się dostać. Na kodze barona bym jednak nie chciał tam płynąć bo nas powywieszają jak piratów. W Kemp znam jednego kapłana… no i zostawiliśmy tam majtka.

- Ale trzeba by złożyć jakiś meldunek… wszystko to odbywa się za pomocą jakiegoś magicznego pudełka. Tylko, że nim to uczynimy rad bym poznać zdanie większości…

- A i owszem, nic tak nie łączy jak wspólnie przelana krew spłukana potem zacnym trunkiem. – wstał trudem i chcąc nie chcąc patrząc góry na krasnoluda poklepał go po barczystych plecach i westchnął przytuliwszy do szlacheckiej piesi, choć wyszło raczej do biodra. Zakaszlał, bo strzepana kapota khazada wznieciła sporą kupę kurzu i pyłu. – Ja zawsze wiedziałem, że Sigmar wiedział co robił przyjaźń w Imperium cementując z twym ludem. Nie pierwsza to bitwa nasza wygrana w wojnie z Chaosem. – powiedział dumnie jakby miał już za sobą Młotodzierżca sam raczy wiedzieć jak bogate doświadczenie wojenne. – Puzderko owe w plecaku było? – zapytał podając torbę Sylwii. – Ma tu sporo damskich atrybutów, lecz mi nie uchodzi szukać w niej tego czego nie wiem jak wygląda, bo znaleźć mogę coś, czegom nie winien. Ty jako jej przyjaciel zrób to, bo zapewne to by było prędzej w zgodzie z jej życzeniem, gdyby głos w tym teraz miała. Proponowałbym poczekać z magicznego przedmiotu używaniem do czasu nim panna Sylwia do świata żywych wróci. No chyba, że zdradziła wam sekret używania onego puzderka. Czyż działać to może tak banalnie, że zapisana karteczka znika w środku po zamknięciu wieczka i pojawia na powrót już z odpowiedzią? – wypowiedział na głos najbardziej oczywistą myśl, która przyszła mu do głowy. - A meldunek skłonny byłbym złożyć lakoniczny. – obejrzał się na gruzy. - Zamek von Wittgenstien zburzony grzebiąc młodą baronessę Magrittę von Wittgenstein wraz z całym jej rodem i służbą. Wszak nie będzie to tajemnicą za dni kilka nikomu, więc po prawdzie niczego sekretnego nie zdradzi wrogom. Kimkolwiek kurwich macierzy synowie i wyleganice być raczą...
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 28-07-2014 o 07:37. Powód: literówki
Campo Viejo jest offline  
Stary 30-07-2014, 11:13   #353
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Gottard von Wittgenstein dobrą chwilę łapał wykopany krasnoludzkim butem dech. Skulony i sprawiony jak prosię ostatni potomek jednego z najstarszych rodów cesarstwa. Uśmieszek spełzł z jego gęby gdy banici zamknęli go tu wraz z jego dwoma przybocznymi. Strach wylazł na wierzch i choć baron nie prosił i nie błagał o litość i znać było, że nie ma nadziei na otrzymanie takowych, to maska manier opadła z jego spoconego, targanego grymasami złości i przerażenia oblicza. Gdy zatem krasnolud wychodził już z chlewiku zostawiając za sobą ten obdarty z odzienia, utytłany w brudzie strzęp ludzkiej arystokracji, dobiegł go śmiech. Łamiący się z płaczem i obłąkaniem, ale mimo to śmiech.
- I co krasnoludku? - rzucił do pleców Gomrunda pociągając nosem - Uratowałeś księżniczkę i zabiłeś potwory??? I myślisz, że teraz wrócisz na koniec tęczy złoto do garnka zbierać??? To ci coś teraz powiem brodata baryło… Wam wszystkim powiem!!! - wrzasnął tak, że nie sposób było go nie słyszeć na dziedzińcu - Pora się obudzić chamy! Prostaki! Nie minie kilka dni jak pojawi się tu cesarskie wojsko! I wiecie co zrobi z chłopstwem co szlachtę porżnęło???!!! Wiecie jak wam podziękuje???! Powrozami i na gałąź! Wszyscy zawiśniecie za tę rabację! Wszyscy! Przybłędy! Chamy! Nulneńskie żołdactwo, które powinno wiedzieć gdzie jego miejsce! Jak mi chociaż jeden włos z głowy spadnie to przysięgam, że…
Tu Gomrund już nie wytrzymał. Odwrócił się i kopniakiem strzelił w pysk szlachciurę tak, że ten się ino nogami nakrył i… już nie podniósł. Przynajmniej chwilowo. I tyle dobrego, bo darł się skurwiel na tyle głośno, że wittgendorfskie ludziska zaczęły łypać po sobie niepewnie. Czy słusznie, czy nie jasnym nie było. Ale za pewne należało uznać, że o zawaleniu się klifu statki migiem wieść zaniosą do Nuln. A stamtąd szpiedzy rychło dadzą znać cesarzowi co tu zaszło. A zaszło nie byle co, bo oto w gruzach legł jeden ze starych szlacheckich rodów. Wrzód na dupie kemperbadzkiej rady miejskiej i nulneńskiej elektory. Wrzód jednak hołubiony z jakichś przyczyn przez samego Karla Frantza. I pytanie czy ktokolwiek z możnych weźmie pod swoją opiekę Wittgendorfczyków ocalając ich przed cesarskim gniewem i retrybucją, nie dawało wielkich nadziei na dobrą odpowiedź…
- Mus nam będzie dziś wieczorem co nieco postanowić - rzekł Siegfried do Gomrunda, oraz Eckharta, który zdążył był z lazaretu wyjść i Konrada, co to właśnie ekipę werbował do wykonania naprawy na kodze Gottarda.

Nim jednak do wieczora doszło, rzecz jeszcze jedna miała miejsce. Dwóch zagnanych do ciesielskich prac szkutniczych banitów, wróciło pośpiesznie z doku, wzywając pomocy i krzycząc o pożarze. Siegfried natychmiast zorganizował grupę do gaszenia, która wraz z Gomrundem, Konradem i Eckhartem popędziła na dół. Okazało się, że oba statki zostały podpalone, a mechanizm do obsługi śluzy zniszczony. Szybka akcja umożliwiła uratowanie obu jednostek, których jednak ożaglowanie mocno od ognia ucierpiało. Znacznie dotkliwszą stratą była śmierć pełniących w tym czasie straż w dokach dwóch banitów. Ich ciała znaleziono po ugaszeniu pożaru w zbiorniku śluzy.

***

- Co z nim?
Ogorzała twarz Kuna, banickiego cyrulika pozostawała bez wyrazu gdy spoglądali na pogrążonego w niespokojnym śnie Dietricha. Krople potu lśniły na trawionym rosnącą gorączką czole ochroniarza.
- Zle - odparł po chwili - Ręka da radę, ale ta noga... - pokręcił głową - Po mojemu nie ma co się łudzić i trzeba za piłę się brać.
Gomrund nie odpowiedział. W Norsce kaleką mógł być tylko krasnolud, który miał na tyle wielki łeb na karku, że warto było go tachać ze sobą choćby na własnych plecach. Reszta zamarzała na zimowych klifach. Jak było w Imperium? Mógł się zorientować. Wystarczyło, że zobaczył kilku pozbawionych nogi czy ręki zamkowych nędzarzy.
Po chwili skinął banicie głową.
- Ciąć będziem rano - stwierdził Kuno i wyszedł z lazaretu.

Leżące nieopodal dziewczyny wyglądały dla odmiany już zupełnie dobrze. Jakby spały i odpoczywały. Rany Julity były niegroźne. Trochę oparzeń i dwa ukłucia, które fachowo zadane nie uszkodziły żadnych narządów wewnętrznych. Co więcej chyba polepszyło się jej od kiedy Konrad wmusił w nią wodę z ziołami. A efekt tego był tak natychmiastowy, że Kuno aż zaczął podejrzewać, czy to zioła tak zadziałały, czy też sprawa to była samej wody. Późnym popołudniem odzyskała przytomność na tyle by napić się czegoś mniej trującego i przełknąć łyk jakiegoś cienkiego gulaszu co go w kotle banici przyrządzili.
Sylwia natomiast spała, jak to Eckhart stwierdził niewinnie jako ta królewna Dornroschen z bajki. Nawet prowizoryczny okład jaki założył jej Kuno o dziwo jakby zaczynał działać, bo ślad na jej ramieniu jaki na pamiątkę zostawiła jej Magritta nie był już taki intensywny.
Generlanie też w całym lazarecie rany miały się ku dobremu i tylko Dietrich prezentował swoją osobą najgorszy stan zdrowia. Oprzytomniał nawet ostatni z nulneńskich tarczowników. Ten, któremu Sylwia podała miksturę leczniczą. Odzyskawszy zmysły dopytywał się Eckharta co zaszło na zamku i dlaczego z całej kompanii zostało ich tu teraz tylko dwóch (gdyż Bruno, Panewka i Schmeterling nazbierawszy dobra z wieży szkieletów, zabrali się jedną z przepływających Reikiem łodzi kupieckich do Nuln).

Gdy zapadł zmierzch, Siegfried zwołał priestera Vergiliusa, kowala Czarnego, Gomrunda, Konrada, Eckharta i Hildę do kapitańskiej kwatery w wieży szkieletów i przedstawił zgromadzonym swoje wątpliwości.
- A kilka ich mam. Ot choćby ten ocalały Wittgenstein. Przyznam się Wam, że… korci mnie by gida wyrzucić już teraz jak tu siedzimy z zawalonego mostu w gruzy. Co by później nie korciło czego głupiego zrobić. Bo powiem Wam, że namącił mi on w głowie tym gadaniem o cesarskim wojsku. Z Altdorfu to pewnikiem dobrych kilka dni. Ale w końcu tu będą. I cóż im naonczas rzekniem? Bo przecież nie ukryję tyle ludzi w lesie gdzie nadal niedobitki hordy siedzą.
Pokręcił głową.
- Nie wiem jeszcze jak teraz czynić. I widzi mi się ciężka noc mnie z tym czeka. Jeśli jaką radą gotowiście posłużyć to wielcej niż chętnie wysłucham. Ale chciałbym, żebyście w przódy wiedzieli, że nie będę miał za złe jeśli odpłyniecie stąd statkiem. Bierzcie zresztą który chcecie. I tak tyle coście dla nas zrobili to od nikogo nie mogliśmy czekać. Niestety wynagrodzić za przelaną krew nie mam czym. I poza dozgonną przyjaźnią, tylko błogosławieństwo Rhyi teraz oferuję. Bogów jednak każden swoich ma to i nie narzucam się.

Nikt nie kwapił się pierwszy do zabrania głosu. W końcu uczynił to priester Vergilius.
- Sumienie nakazuje mi oddać skurwiela łowcom czarownic, którzy sądu sprawiedliwego na nim dokonają… Aleć i ja wiem jak chętnie nulneńscy purpuraci pomocy udzielali Wittgendorfowi i jak przed cesarzem habitami trzęśli. Dlatego, Sigmarze wybacz mi, powiem na most z gnojem. A co do dalszego losu…- rumiany kapłan pokręcił głowo i zaśmiał się bezradnie - Nie wiem. Znów w las? Teraz jak to plugastwo spłynie Reikiem drzewa powinny ozdrowieć, a zwierzyna powrócić… Ja wszelako Siegfriedzie, wiedz o tym chłopcze, nigdzie się od Twoich ludzi nie wybieram.

- Już gdy tylko garstka naszych po lasach się kryła, to ciężko o zapasy było - zauważyła Hilda - A teraz mamy na głowie jeszcze tych biedaków… Po tośmy ich wyciągnęli z rąk tych wittgensteinskich zaprzańców, żeby ich dobić głodem? Żeby odbudować Wittgendorf, potrzebny jest nam żywy Wittgenstein. A ten, którego mamy był najmniej ze wszystkich pozostałych zamieszany w rządy swojej siostry…

Czarny, wielki banicki kowal, splunął i warknął tylko na te słowa.
- Prędzej ja z tego mostu skoczę niż zostawię na tym zamku choćby jednego żywego Wittgensteina.

- Ja - odwarknęła mu Hilda - Ja, ja, ja! Tu nie tylko ty jesteś Czarny! Nie tylko ty kogoś straciłeś! Dotrze to kiedyś to do tego twojego głupiego łba???
Kowal wstał. Hilda również. Wyglądała przy nim jak kruszyna, ale strachu po niej nijakiego nie było znać. Jednak to ona odpuściła i odstąpiła o krok.
- Nie wiem po coś mnie tu zwołał Siegfried. Znasz moje zdanie. Milszy ci jednak głos Czarnego i pana “cieszcie się, że nie doczekacie innej śmierci”.
Co rzekłszy wskazała Eckharta, po czym wyszła.
- Baby... - mruknął po chwili Czarny.

***

Dietrich obudził się w środku nocy. Chyba z wyczerpania. Bo po prostu nie miał siły spać. Tak bardzo nie miał siły, że aż nóg nie czuł… W mgnieniu oka w głowie jego postało straszliwe podejrzenie, które rozwiał szybki szarpnięciem za okrywający go koc. Była. Opatrzona, krwawiąca. Ale była. Choć jej rzeczywiście nie czuł.
Rozejrzał się dookoła w nadziei na spostrzeżenie jakiegoś specyfiku, który służyłby równie odkażaniu co zaspokajaniu pragnienia, ale niczego niestety nie znalazł. Ani niczego ani nikogo kto mógłby mu służyć w tej kwestii pomocą. Nad czym ubolewał strasznie, bo suchość w ustach była wręcz nie do zniesienia…
I wtedy usłyszał kapanie wody… Miarowe. Powolne. Kapanie. Podniósł się na posłaniu i odwrócił.
Była tu. Siedziała na krześle przy stoliku, przy którym wcześniej wittgensteinowscy żołdacy rżnęli w karty. W przemoczonej od wody sukni. Z czarnym kotem równie jak ona przemoczonym, umoszczonym na jej kolanach.
- Cześć Dietrich - powiedziała Mara.

***

Ranek. Ranek przyniósł na zamkowy dziedziniec zimne powietrze pachnące liśćmi, wilgotnym mchem i igliwiem. Z ziemi nie spełzała zwyczajowa dla okolicy żółtawa mgła poranna, a na jednym z drzew rosnących przed murami zamku grać zaczęła jakaś wilga czy inny ptak, który niezrażony okolicą postanowił uczynić tu przerwę w swej wędrówce na północ.
Ranek przyniósł też jeszcze jedną rzecz…

- Jacyś ludzie się zbliżają do zamku! - jeden z młodszych banitów budził nerwowym szarpaniem za ramię Gomrunda, Eckharta i Konrada.
Po chwili na dziedziniec wpadł również drugi, który straż pełnił przy śluzie.
- Duży statek! Bardzo duży! Zakotwiczył nieopodal!
Do doków nie było sensu iść, więc wraz z Siegfriedem, Czarnym, Vergiliusem i Hildą ruszyli ostrożnie pod zamkowe wrota.
Drogą zbliżała się niewielka kolumna ludzi. Kilkunastu zbrojnych marynarzy w imperialnych barwach, oraz dziesięciu żołnierzy, w których Eckhart rozpoznał bihandkampferów. Na ogół nieherbowych wojów pełniących zaszczytną rolę osobistej gwardii najważniejszych osobistości dworu cesarskiego i dworów elektorskich. Opancerzeni w krasnoludzkie napierśniki i uzbrojeni w wielkie dwuręczne miecze cieszyli się sławą najsroższej i najgroźniejszej formacji, do której trafić mógł prosty człek z gminu.
Mniej więcej w środku tego powoli sunącego pochodu przesuwała się przyczyna tempa przemieszczania się. Otyły mężczyzna, którego Konrad i Gomrund skądś pamiętali. Z Kemperbad? Odziany równie bogato, co komicznie w ciasno opinające dupsko pantalony i pstrokatą kamizelę niemal co krok ścierał pot z czoła, na którym malował się najsmutniejszy z marsów. Obok stąpał niewiele szczuplejszy od arystokraty, ale znacznie lżej i swobodniej się poruszający, z gracją niemal, mężczyzna ubrany na tileańską modłę. Jego też obaj kojarzyli. Tylko, że w jego przypadku nawet nie umieli stwierdzić skąd.
A jakby znajomych twarzy było mało, to pomiędzy marynarzami oczy Konrada, a po chwili i Gomrunda dojrzały Szczura w łaszkach okrętowego majtka.

- Jeśli taka wasza wola to teraz jest ostatni moment byście uciekli sekretnym przejściem - stwierdził Siegfried.

- Jego dostojność, cesarski plenipotent, hrabia Otto von Boorman!!! - zapiał herold zbliżającej się grupy - Otworzyć wrota!
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 06-08-2014, 20:58   #354
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
mistrz, Campo, Kerm... i niżej podpisany.
---------------------------------------


Płomienny jak nie on przysłuchiwał się tęgo, co inni mają do powiedzenia. W spokoju… widać było, że krew mu w żyłach już bardzo mocno ostygła po furii i żądzy mordu jaka w nim płynęła w trakcie walk i zwiedzania wewnętrznego zamku. Ciało zresztą też dopominało się o odpoczynek. Dlatego siedząc sobie na jakimś pieńku i pykając fajeczkę w spokoju przysłuchiwał się jak to kolejno zabierają głos Siegfried, Vergilius, a następnie już znacznie żywiej Hilda i Czarny. A jak i to ucichło, tedy się odezwał.

- Siedzę tak sobie i uszom nie wierzę co wy tutaj wygadujecie. Bo albo z mojej krasnoludzkiej perspektywy co innego widać, albo u was tak po ludzku z wysoka ta sytuacja zupełnie inaczej wygląda. - Tutaj na dwie chwile umilkł i napełnił usta dymem, który nic a nic z dobrym tytoniem nie miał wspólnego ale na bezrybiu i machorka to tytoń. – Bom ja to widział tak. Przyszła horda i wsiowi i leśni schronienia w zamku szukać schronienia byli zmuszeni. Tam to łaskawie baron wpuścił i dzielnie jego ludzie ramię w ramię z nami opór stawiali… niestety polegli. Baron bronił wewnętrznego zamku bo chyba jakieś złe moce tam z samych bram chaosu przyleźć musiały bo niebo sczerniało. Pioruny waliły w co popadnie a ryki był tak straszne, że ludzie srali po portkach. Niestety nikt tej walki nie przeżył bo z tego wszystkiego góra się zawaliła grzebiąc wszystkich. Dzielnych obrońców i demony…

- Twoi ludzie pary nie puszczą. My też nie. Wioskowi trochę widzieli, ale trzeba będzie ich urobić żeby się nie wygadali… a baron ze swoimi ze skał… po wcześniejszych rozmowach! - wyjaśnił rzeczowo co miał na myśli. – Teraz skurwysyn kwili przebaczenia, a jak między swoich wejdzie, to każdemu z nas śmierć pisana, bo chaośnik nie odpuści zamku, zranionej dumy, a i upokorzenia jakiego zaznał. Czyli musimy trochę trupami ozdobić teren, aby nasza i jedyna słuszna wersja była prawdopodobna.

- Co do podzięki i nagród, to jak na moją pamięć to ja cię prosiłem a spacer na zamek bo tutaj trzymali towarzyszkę naszą. Nie inaczej - odparł na Siegfriedowa czułostki. – Ja tam bym ruszył barką do najbliższego miasta gdzie medyka znajdziemy jakiegoś porządnego coby Dietrichowi pomógł. Albo magusa czy kapłana… bo nogi rżnąć nie będziemy. Koga jest zbyt rozpoznawalna i w mieście stryczek oznaczać dla nas będzie. Ale to ustalić jeszcze z kompanami musimy. - Potem zaś wrócił do pykania fajeczki rad zdanie innych poznać.

- Ja również uważam, że nijak nie możemy pozwolić, by choć jeden z tej parszywej gromadki z życiem uszedł - powiedział Konrad. - Albo oni zginą w chwale, albo naszymi głowami, znaczy głowami wszystkich tu obecnych, zostaną ozdobione mury zamkowe.
- Chaos i mutanci byli? Byli. Siły dziwne a przeklęte zamek zniszczyły? - mówił dalej. - Zniszczyły. Nikt z nas zamku z powierzchni znieść by nie umiał, to każdy pojmie. A jak ostatni Wittgenstein na wolność się wydostanie, to jeno o buncie będzie mowa i o wyżynaniu dobrej szlachty, a o tym, że owa szlachta Chaosowi się oddała, nikt słowem nie wspomni.
- A poza tym - kończył krótką mowę - jako Gomrund rzekł, kompanowi naszemu pomoc niezbędna i to szybka.

Siegfried przez chwilę dumał nad słowami obu mężczyzn. Wstał od kapitańskiego stołu, który sobie upodobał wcześniej i zaczął chodzić od jednej ściany do drugiej. Po chwili zatrzymał się przy Vergiliusie kiwnął głową kapłanowi.
- Niech tak będzie jak mówi. Wyście krasnoludzie tu najbardziej światowi. Powiem ludziom co gadać jakby kto pytał. Choć za tych tutejszych ręczyć niestety nie mogę. A co do Wittgensteina… Jego los jest zatem przypieczętowany. Ale o co chcecie go pytać?

Milczący dotąd Eckhart siedział i słuchał. Korzystając z chwili pauzy, jaką stworzyło pytanie herszta banitów, szlachcic zatknął korek w bukłaku, z którego łyczkami sączył winko i w końcu odezwał się dźwięcznym głosem.
- Kłamstwo krótsze ma nogi od halflinga. Kłopoty takie, nie zając. W końcu dogonią. A gdzie prawość, gdzie sprawiedliwość, gdzie nauka imperialnego patrona? Co zrobiłby Sigmar na miejscu naszym postawiony? - Poprawił włosy zakładając falujące pukle za ucho. - Łowcy dojdą prawdy jak nie dzisiaj to jutro. Albo o głowę skróćmy Witgensteina, jak na to zasłużył, otwarcie i w prawdzie, albo los jego w cesarskich złożyć trzeba. Nulneńska elektora wiedzieć będzie co tu zaszło, bo z raportem tarczownicy wracają właśnie do niej. - Pokręcił głową. - Daleko na kłamstwie nie zajedzie nikt. Zawierzcie Sigmarowi wszystkich bogów na świadków biorąc i róbcie jak wam sumienie mówi i honor, a nie strach przed ludzką ułomnością. Imperium Młotodzierżca zbudował na prawdzie i walce ze złem o wolność. Ja słowem swym poręczę przed cesarskim oficjałem, że prawda to jest, że chaośnikiem był Wittgenstein. O głowę go skrócić trzeba zaraz, otwarcie sąd nad nim wydając. Lud będzie za wyzwolicieli wzięty a nie buntowników. - mówi jakby sam wierzył w te słowa. - A jako, że nikt stanu niższego wyroku nad nim wydać nie może, ja miecz spuszczę na jego kark i gdy przyjdzie potrzeba na siebie wezmę tę odpowiedzialność. Was za mych ludzi podam, którzy z mego rozkazu działali - powiedział i otworzył korek, bo zaschło mu w gardle od słuchania tego, co sam przed chwilą powiedział, jakby sam Sigmar przez jego usta przemawiał.

To, żem kurza twarz palnął, pomyślał łykając łyczka umoczywszy usta nieznacznie. I westchnął.
- Jeżeli zgadzacie się, to, że winnym Her Gottard zostanie występkom przeciwko Imperialnemu i boskiemu prawu, co na jedno wychodzi, to wiadomo. Każdemu szlachcicowi jednak przysługuje starożytne prawo sądu przez walkę, jeżeli zgadzać się nie będzie z wyrokiem i głowy od miecz położyć nie zechce. Wittgensteinowi szampierz wtedy przysługiwać więc może, choć gdzie on pośród obecnych na zamku znajdzie dzisiaj championa? Ja z nim stanę do pojedynku, jako sędzia i oskarżyciel, jednakowoż, skoro rana ma odniesiona skutecznie może wpłynąć na osąd boskiej próby krwi, to poproszę by w mym imieniu walczył khazad Gomrund “Czerwony Łeb”. - Popatrzył na krasnoluda czując, że do gustu Norsmanowi to przypaść może, gdyż zdawał się nienawidzieć Wittgensteina szczególnie zaciekle.

Banicki herszt zatrzymał się przed Eckhartem gdy ten zaczął przemowę. I choć z początku widać, było że wiara w cesarstwo średnio mu się uśmiecha, z kolejnymi słowami szlachcica na jego obliczu pojawiało się coraz więcej przekonania. Gdy Eckhart skończył mówić, Siegfried obejrzał się na Vergiliusa. Ten w odpowiedzi nadął swoje przepastne poliki i kiwał przez chwilę głową na boki ważąc tę nową propozycję.
- Znaczy chcecie swoim szlacheckim nazwiskiem - spytał dla upewnienia jakoby - podeprzeć sąd, który mu zgotujemy?
Znów obejrzał się na Siegfrieda.
- To może nie być takie złe wyjście…
- Chędożone jasełka, ot co - mruknął Czarny.
- A i owszem - przytaknął Vergilius - Ale pan szlachcic ma rację co do onych łowców czarownic. Ci prawdę umieją wydobyć nawet gdy - zająknął się na chwilę jakby zakłopotany - takowej nie ma. A taki szlachecki sąd przypieczętowałby oficjalne przyznanie się do konszachtów z chaosem Wittgensteina. I tak zapadłych wyroków nawet jego cesarska mość odwołać nie może.
- A jak wam się to panie Gomrundzie widzi ta szampierka cała? - spytał Siegfried Norsmena - Wittgenstein pewnie jednego ze swoich wystawi...

- On da albo głowę teraz albo nie da jej wcale i po nasze przyjdzie. Nie chodzę od wczoraj po tym królestwie, co dumnie zwiecie Imperium, żebym nie wiedział, co nim rządzi. To nie honor, to nie prawo, ani nie urodzenie… to złoto… Wittgenstein ma złoto a ty nie… więc twoje słowo Eckhardzie, z całym szacunkiem, nie znaczyć będzie wiele. Przez lata ten chaośnik dokonywał tu swoich bezeceństw i wszyscy o tym wiedzieli. Jak jeden… łącznie z tą twoją elektorą. - Krasnolud znał życie chyba tak samo dobrze jak tutaj zebrani, łącznie z Vergilliusem kapłanem nieomalże na banicji za niesubordynację za gadanie o herezji w tej domenie… ale jemu tak jak szlachcicowi urodzenie nie nakazywało solidarności z chaośnikiem. – Twoja kieska jest wielce chudopacholska i twoje zeznania tak samo będą potraktowane. Gdzie dowód jego herezji? Na zamku? Zawalony. Spaczeń? Zabrany przez skaveny. Mutactwo szerzące się na podgrodziu? Kazałeś wymordować i spalić. Nas ukarzą jak rezuny, co to bunty wzniecają a jego okrzykną obrońcą starego ładu.
- A o prawie skończcie mi pieprzyć. Nie będzie łowców czarownic. Nie będzie sądów. Nie będzie miecza. Tyś nie miał żadnego prawa mordować cudzych poddanych, a toś uczynił, bo to wedle twojej oceny byli chaośnicy… tako jako i ten. Lecz ten po stokroć gorszy bo sprzedał siebie i cały swój lud, co winien ochraniać. I za nic mam, jakie nazwisko nosiły lędźwie, które go spłodziły. Skurwił się z zakazanymi bogami i to jest jego wina wobec wszystkich. A to żem mu przyobiecał śmierć jak zobaczyłem towarzyszy z poderżniętymi gardłami czy spętanych i żywcem do Reiku rzucanych to nie daje mu szans na dotrwanie do jutrzni. Widać było, że krasnolud zapieklił się srodze bo takie chrzanienie o honorze, prawach i szlachectwie na swoje potrzeby doprowadzało go do czerwoności. – Po co mam niepotrzebnie narażać zdrowie? Śmierć im pisana… po co ich pętałem i rozbrajałem? Tylko po to żeby ich teraz wypuszczać i robić jakieś jasełka? Takie właśnie z was pany i szlachta… honor kurwa wasza mać… tylko że ani jeden ani drugi nie ma dość odwagi aby stanąć do walki i zdać się na boską tą wolę… więc jeden i drugi już szuka wyręczenia. Moje rany na osąd boskiej próby nie będą wpływać? Nazywaj Eckhart rzeczy po imieniu ja do mnie mówisz, zamiast pierdolić jak do chłopstwa ciemnego… ruchać mnie nikt w zad gładkim językiem nie będzie.
- Który z was mi zagwarantuje, że zamordowanie arystokraty po pseudo procesie... - sapał już brodacz nie na żarty - gdzie świadkami, sędziami i katami byli banici i rezuni napadający na jego dom i mordujący mu wojsko i służbę… - wskazał kolejno paluchem na Eckharta, Siegfrieda i Vergiliusa - że będzie, psia mać, miało dla cesarskich urzędników większe znaczenie niż to, że podczas takiego “buntu chłopstwa” on zginie?
- Skoro szlache… - zaczął priester Vergilius, ale w słowo wszedł mu Czarny.
- Dobrze gada! Na most z Wittgensteinem!

- Ja już swoje zdanie wcześniej powiedziałem - wtrącił się Konrad. On tyle gadanego co Gomrund nie miał, ale zdanie o szlachcie i poszanowaniu prawa miał dokładnie takie same, jak krasnolud. Na im wyższym stołku kto siedzi, tym bardziej jest bezkarny, choćby nie wiadomo co robił. - Sądy boże, pojedynki i inne tego typu bzdury dobre są na pokaz. Jak kto ma złota pełne kieszenie, to sobie wynajmie wojaka, któren mu łeb ocali, a gołodupiec gardło da. Tenże gołodupiec nigdy nie wygra z kimś, kto ma tytuły i złoto. Tak i z nas nikt nigdy przed żadnym sądem by nie wygrał, bo jak to by być mogło, żeby pana wielkiego przed sądy ciągał pana wielkiego jakiś nic nie znaczący plebs, albo i jeszcze gorzej, banici, których jak psów wystrzelać należy.
- Zdaniem moim lepiej niech zginie bez śladu, w przepaści, jak i jego zamek przepadł - dodał.

- Na to był czas, kiedy świadków nie było. - szlachcic wzruszył ramionami mówiąc swobodnie, wręcz pogodnie, jakby cierpliwość miał nieskończoną. - Ten kurwi syn przeżył a krew ma niestety błękitną. Tajemnicą to już nie zostanie mimo waszych szczerych nadziei i wiary w solidarność i braterstwo jakie związało waszych podkomendnych. A wtedy będzie dokładnie tak w oczach postronnych, jak mówicie, że będzie. Róbcie jak uważacie. Uważajcie jak robicie. - powiedział do Sigfrieda udając, że kompletnie puścił mimo uszu obelgi krasnoluda nie zaszczycając Gomrunda więcej nawet przelotnym spojrzeniem. - Nie każdy wysoko urodzony, bogaty czy biedny to taki skurwiel jak Wittgenstein. Wiary w was nie ma, ani w Imperium, ani w ludzi oddanych starym i młodym bogom, bez których Chaos już tysiące lat temu pogrążyłby świat w ciemnościach na pastwę złych bogów. Krzywdy swoich doznanych niesłusznie, przenosić na wszystko i wszystkich pod jedną biorac miarę, roztropnym nie jest. Szansa to jest wasza a ryzyko moje, bo stanę do walki kiedy będzie trzeba. W Sigmarze pokładam nadzieję, tak samo jak w Łowcach Czarownic. A jeśli zginę, to sobie napiszcie wtedy historię jak nadzieję macie, że zostanie przyjęta, robiąc z Gottardem jak wam serca dyktują. - von Ficker wstał i ruszył w stroną wyjścia nie czując więcej potrzeby by strzępić język. Miał zamiar zobaczyć jak się czuje Sylwia.

Wrócił jednak nader prędko. I to w towarzystwie nikogo innego jak Hildy.
- Jestem za sądem - powiedziała krótko do Siegfrieda, przerywając rozpętujący się powoli spór między Vergiliusem, a Czarnym.
Po chwili milczenia, kowal splunął i wyszedł. Rhyicki herszt zaś skinął głową Eckhartowi.
- Ale stać to się musi czym prędzej, a wyście panie szlachcic… - Ręką wskazał kulejącą posturę Schwartzmarktczyka - No w nienajlepszymście zdrowiu. A ten panicz ino trochę sponiewierany. Wolałbym, żebyście jednak Gomrunda zawołali na tego swojego szampierza…

- Dwa razy proponować nie wypada, bo to natręctwem trąca. Wszak on już wyraził swe zdanie w tej kwestii dosadnie. Nogę może mógłbym mieć w lepszym stanie, lecz taka widać sigmarowa wola, abym dokonał tej próby osobiście. Ludziom swym każcie modlitwy i akty strzeliste do Młotodzierżcy, żeby wejrzeć zechciał na ten przeklęty zamek.

Krasnolud patrzył na to i nie wierzył w to co widzi i słyszy. Ale po podobnych osobliwym zwalczaniu przez stróżów prawa chaosu w Bogenhafen już się tak nie dziwował. Ot wszystko co ludzkie jest mu obce. - Eckhart chyba ci się we łbie całkiem pomieszało przez ten spektakularny upadek starej arystokracji za sprawą chłopstwa. To co mieć będzie miejsce na tym dziedzińcu niczym więcej będzie jak zwykłą rąbaniną. Nie żadnym sądem a tym bardziej sądem bożym. Nie traktuj każdej sraczki jak woli Sigmara boś aż takim herosem imperialnym nie jesteś żebyś jego myśli zaprzątał… wyżej srasz niż dupę masz i nic poza tym. A to swoje królestwo czy teologiczne dogmaty są ci tylko bliskie jak mogą posłużyć twoim interesom.
I pewnie by to tak zostawił gdyby nie pewność, że szlachetka swym jęzorem i przerośniętą ambicją zmierza wprost do darowania życia temu chaośnikowi. Widział jakie cuda wyprawiał przy rycerzu chaosu więc wolał nie ryzykować sprowadzenia zemsty na swych towarzyszy… i nie miał zamiaru już odwlekać zemsty. Słowo się rzekło nad grobem Ulfiego i co przyobiecał jego druhowi Rombusowi. Nie przedłożył chęci utarcia nosa jakiemuś człeczynie nad krasnoludzkie słowo. - Zabiję tego skurwysyna osobiście boś ty gotów jeszcze zrobić z niego ofiarę niesłusznie oskarżoną... Na miecze, w kolczej i z tarczami…
- A teraz wybaczcie idę dopilnować by w tym pojedynku stanął Gottard Wittgenstein a nie jeden z jego dwóch przydupasów… chociaż i tak pewności nie ma. W końcu to Imperialny szlachcic a jak wiadomo ci chwytają się nawet brzytwy by uniknąć honorowej walki… więc spodziewałbym się nawet tego, że spod gruzowisk wygrzebie się jeszcze jakiś kolejny sukinsyn pokroju Ulfa Niszczyciela.

Po czym wyszedł kierując się do chlewika… Gottarda nie zamierzał maltretować za nadto. Miał jednak zamiar sprawić, że żaden z tych cicho pierdzących eunuchów nie będzie w stanie dziś walczyć.

Eckhart zmierzył surowym wzrokiem plecy odchodzącego ku drzwiom krasnoluda.
- Ty, khazadzie śniegowy, sukin ty synu i mały chuju zagięty. Patrz chamie jak do ludzi ci życzliwych mówisz, albo jęzor swój w dupę sobie wsadź, bo śmierdzi stolcem głupoty. – mówił pewnym i dumnym tonem trzymanego w ryzach gniewu dłużej już nie tłumiąc w sobie tego co usłyszeć winien Gomrund. - Czempionem ty będziesz chyba swego kutasa, bo na pewno nie moim, skoro na honor mój nastajesz jak pies co jebać chce drugiego w dupę i szczać po ślepiach gwiżdżąc, że deszcz pada. Mieć ja z tobą będę miał do pogadania krwi za honoru ujmę żądając na ubitej ziemi kobyli ty zadzie, kiedy z tym kurwi macierzy synem Wittgensteinem się rozprawię, tak mi dopomóż Sigmarze. Przeto szykuj się grubasie, świński ty ryju koziej brody farbowany nieludziu, psie rzeźnika, kurwa twoja mać plugawcze srający na nasze Imperium, nasze obyczaje i nasze prawo. Bo przyjaźń twoja oferowana znaczy tyle co jebanie siennika przez sen, co żeś dzisiaj kurwa pokazał idealnie i za co teraz możesz, choć na pieszczoty nie zasłużyłeś, w dupę pocałować mnie!

Rzecz jasna to nie surowy wzrok wstrzymał krasnoluda już opuszczającego sejmik banicki… a język nuleńskich rynsztoków, w których von Ficker pewnie spędził większą część swojego życia. Ze złodziejami i murwami z której zapewne i sam wylazł na świat. Początkowe zdziwienie go dopadło i oczom nie wierzył bo zdawało się jakoby odnalezione jaja w plecaku Sylwii człeczyna wsadził sobie w hajdawery i za swoje miał… Miła odmiana rozmawiać z mężczyzną nie zaś z szaraczkiem… jednak ta myśl bardzo szybko odeszła pod wpływem kolejnych obelg. Bo widać ten chudopachołek nie tylko do khazadzkich pleców umiał je rzucać… a w twarz. Krasnolud odrzucił tarczę kiedy to Eckhart perorował o pieskach uprawiających sodomicką miłość ewidentnie dobrze znaną szlachetce. Zbliżał się do niego krok za krokiem. Chwilę później do leżącej na ziemi tarczy dołączył plecak i hełm… Kiedy przyszła pora na opowiadanie o sfatygowanej brodzie Gomrunda nie było już odwrotu i khazad usadowił na kłykciach zaciśniętego kułaka „Poprawiacza Zgryzu”. Kastet pieszczotliwie tak nazwanym miał zdolności godne najlepszych narzędzi stomatologicznych. Kolejny krok tak by Eckhart mógł wyraźnie widzieć białka nabiegające krwią… a kiedy to próbował odwlec moment próby do niewiadomo kiedy czyli najpewniej do odległego nigdy. Krasnolud pokiwał tylko głową przecząco jasno sugerując, że nie ma po co czekać. Kiedy tamten zaś nastąpił na ród Rot-Gorr ze śnieżnego portu Sjoktraken godząc w jego rodzicieli po prostu przypieczętował swój los. Bo po prostu nie godzi się takich obelg puszczać płazem tym bardziej od jakiegoś udawanego szlachetki co to rzekomo z von Fickerów się wywodzi, wielkiego rodu a u tarczowników nawet sierżanta nie miał… wielce zagadkowe czy taki to ród co to żołd pierwszego lepszego wojaka jest dla niego szczytem marzeń? A może to taka szlachta co to swoją historią rodową sięgają ostatniej wojny i nadawania szlachectwa zaś genealogicznie próbuję dowodzić jakoby od samego Sigmara pochodzili.

Ostatnie nader rozbudowane zdanie Eckhart miał okazję wypowiedzieć nieomalże w twarz krasnoludowi, bo ten stał już tak, że dzielił ich jeden skok… a garda podnosiła się do bitki.

- Głośno szczeka kundel co to gryźć nie potrafi - Krasnolud nie zamierzał czekać.
- Gryź gówno chamie jak ci tak spieszno, to proszę. - Eckhart dobył rapieru. - wszystkich obecnych na świadków biorę, że z tym kurwi synem walczył będę z własnej woli, żeby potem nikt chuja na drzewie za to nie powiesił.

- Stójcie głupcy! - krzyk rhyity był na tyle głośny, że i zamknięty w chlewiku Wittgenstein go zapewne usłyszał, ale nie zrobił wrażenie na żadnym z kombatantów. Harde norsmeńskie ślepia śmiało opierały się dumnemu gniewu jaki pałał w oczach Schwartzmarktczyka. I dopiero gdy banicki herszt podbiegł do obu mężczyzn w jego stronę skierowało się ostrze rapiera.
- Nie - warknął tylko już niemal przez zęby Eckhart na pokojowe zapędy rhyity i gdy Vergilius odciągnął tamtego, ponownie zwrócił się przodem do krasnoluda.

Gomrund widząc, że szlachcic nie zamierza rozwiązać konfliktu krasnoludzkim praniem się po pyskach, również sięgnął po ostre. I gdy tamten wyraźnie czekał na jego pierwszy ruch, zaatakował. Szerokim zamachem. Słono mijając się z Eckhartem, który nawet unikać tego ciosu nie musiał. Riposta była błyskawiczna. Rapier dwa razy przeciął powietrze przed khazadzkim nosem zmuszając Norsmena tym razem do cofnięcia się odrobinę. Co szlachcic wykorzystał, nie ustępując jak poprzednio pierwszeństwa i ponownie atakując, by zmusić przeciwnika do dalszej defensywy. Sztych tym razem celnie wyprowadzony, przedarł się przez zasłonę i ugodził Gomrunda w pierś znacząc na niej nieszkodliwą dla żywota, acz bolesną dla honoru Rott Gorr czerwoną rysę pierwszej krwi.

Choć początkowo miał on w zamiarze wyłącznie obić pysk kutafońskiemu szlachetce, nie wahał się odpowiedzieć szybkiem cięciem na odlew, które miało sięgnąć babskich brązowych loczków. I tym razem jednak Grungi poskąpił mu szczęścia. Szczęścia, które najwyraźniej dostało się Eckhartowi. Odsłonięty po ataku Gomrund mógł już tylko patrzeć jak klinga rapiera celnie wbija się w jego słabiznę. Krasnolud skrzywił się z bólu i lekko zgiął na ranionym boku. Szlachcic spróbował jeszcze poprawić ten cios koszem uderzając w twarz krasnoluda, ale na tyle jednak by przejść w handarbeit, dystansu skrócić nie zdołał.

- Dość!!! Dość tego! Obaj! - zawyrokowała Hilda dopadając do Eckharta, by powstrzymać szlachcica przed dalszą walką.
- Rot Gorrrrrrrr!!! - ryknął Gomrund tracąc resztki zimnej krwi i zaatakował Schwartzmarktczyka, którego odepchnięcie utrudniającej walkę młynarzówny, kosztowało inicjatywę w tej wymianie.
Dwa ciosy spadły na Eckharta jeden po drugim. Raz chybiając nikczemnie, drugi celnie mknąc ku słabującemu kolanu szlachcica. Nim jednak ostrze dosięgło nogi szaraczka, skuteczna parada z brzękiem odbiła Barrakula jeszcze bardziej podjudzając norsmeński gniew. Szlachcic na parowaniu kończyć nie zamierzał. Pchnął mocno po khazadskiej klindze i natarł na zmuszonego do dalszego cofania się Norsmena. Nim się obejrzeli byli w wyjściu wieży szkieletów. Gomrund bogatszy o klejną niegroźną szramę, a Eckhart nadal w natarciu, którego jednak ostatni cios chyba podpatrzony gdzieś w jakiejś powieści romantycznej tak srodze minął się z krasnoludem, że tamten bez trudu przeszedł do kontry…

Tymczasem dookoła zebrała się już dość pokaźna grupa banitów i Wittgendorfczyków. Z pochodniami w dłoniach utworzyli kordon wokół dwóch walczących. Zaden jednak nie ruszył by przerwać bratobójczy pojedynek. Znać było jednak po twarzach, że to nie zobojętnienie wstrzymuje ich od przerwania walki. Niepokój malowal się na twarzach wszystkich. Oto bowiem ci bez których zwycięstwo nad Wittgensteinami nie byłoby możliwe, ci którzy pierwsi i bez cienia strachu podnieśli rękę na okrutne rządy, ci którzy co młodszym banitom i mieszkańcom wsi malowali się w oczach bohaterami, którzy jednak istnieją na tym zasranym świecie. Właśnie ci! Rzucili się sobie do gardeł. Kto niby miał być dość dobry by rozdzielić dwóch pogromców Wittgensteinów?
- Nie poradzicie - powiedział cicho Vergilius do stojących obok Konrada, Siegfrieda i Hildy - Módlcie się.

Zdaniem Konrada Vergilius się mylił. Wystarczyłaby celnie rzucona sieć... Ale eks-kapitan Świtu zdawał sobie sprawę z tego, że krasnolud nie byłby zadowolony z takiej interwencji. Dlatego też nic nie zrobił. Miał tylko nadzieję, że to Gomrund wygra.

Nienawiść popłynęła żyłami Norsmena. Krew przelewał tu na tej obcej ziemi. Nie za swoich. Nawet nie za siebie. Przelewał za ten chędożony ludzki burdel cesarstwem się zowący. Dar krwi, na który nie zasłużyli. Teraz go odbierze z powrotem…

Barrakul runął na Schwartzmarktczyka. W świetle gwiazd. Na ubitej ziemi, na której święty miecz winien Wittgensteina godzić, zderzył się ze starą kapitańską Igłą, którą zasłonił się szlachcic. A BarrakulI znów runął z kolejnym okrzykiem khazada. Na sparowanie tego ciosu Eckhart nie miał już czasu. Końcówka miecza dosięgnęła szlacheckiej piersi, zjeżdżając boleśnie po żebrach. Większej krzywdy nie czyniąc mu jednak.
Gomrund na widok krwi zazgrzytał zębami z satysfakcją, a w jego oczach pojawił się zły błysk. To za mało, żebyś zapłacił szlachetko za swoje zniewagi… Eckhart dojrzał to w zwężonych khazadskich oczach. Oczach chama, który za nic miał tych, po których ziemi stąpał. Gdyby był człowiekiem gniłby w ciemnicy. Chował się ze swoim skurwysyńskim pyskowaniem za potężną tuszą i brodą nieludzia. I dobrze. Mógł się tam chować. Ale nie przed Eckhartem. Spojrzenia zderzyły się ze sobą w nienawistnym starciu, a w ślad za nimi ruszyła klinga Igły. Ponownie pomknęła ku bebechowi Ghartssona, ale tym razem krasnolud już się nie dał nabrać. Parada zbiła tor pchnięcia na bok, a Barrakul błyskawicznie ciął w ramię Schwartzmarktczyka przed którym jednak zderzył się ponownie z zasłaniającą je Igłą. Eckhart znów zaatakował. I znów klingi zderzyły się ze sobą zostawiając obu kombatantów z coraz uboższą kondycją i z coraz większą wolą powalenia przeciwnika.

Kolejne zwarcia nadal nie dawały jednak żadnemu z nich przewagi. Rapierowi co i rusz udawało się sięgnąć krasnoluda, ale zostawiał na nim tylko niegroźne skaleczenia. W końcu sapiąc już ciężko, odepchnęli się od siebie mierząc się złym wzrokiem. Przez chwilę zataczali koła na wittgensteinskim dziedzińcu okrążając się wzajemnie, aż w końcu Eckhart zamarkowawszy atak, spróbował ciąć przez khazadski łeb. Niecelnie jednak. I to na tyle niecelnie, że Gomrund bez problemu wyprowadził kontrę. Parada chybiła celu, a Barrakul rozciął bok żołnierskiej koszuli von Fickera zdobiąc na nim krwawy ślad. Szlachcic jęknął boleśnie, ale ustał. Nim jednak mógł odskoczyć, Norsmen uderzył ponownie. W to samo miejsce. Tym razem cios był tak silny, że Schwartzmarktczyk kaszlnął krwią z obitych płuc.

Ale i teraz ustał. Nie mogąc zebrać tchu parował tylko kolejne ataki krasnoluda, który sprawiał wrażenie jakby zapomniał się w tej walce. W norsmeńskim szale ciął i rąbął raz za razem byle w końcu powalić sukinsyna… O raz za dużo. Gdy Eckhart w końcu odzyskał dech, wykorzystał pierwszą przerwę w rąbaniu Gomrunda. Rapier wystrzlił prosto w dzierżącą miecz prawicę khazada. Zasłona na nic się zdała. Ostrze sięgnęło potężnych bicepsów wbijając się w nie boleśnie. Riposta Gomrunda nie mogła być celna.

Kolejne minuty ponownie nie mogły przynieść roztrzygnięcia. Eckhart tylko co i rusz plwał krwią, a Gomrund pokryty coraz liczniejszymi śladami po cięciach częściej już miecz trzymał opuszczony pozwalając by skapywała z niego krew z ranionego ramienia.

Wydawać się mogło, że gdy w pewnym momencie Barrakul dosięgnął skroni von Fickera i szlachcic zatoczył się słabo po dziedzińcu, będzie po wszystkim. Zaraz jednak rzucił głuche “wara” do jednego z nadbiegających banitów i ponownie stanął na przeciw krasnoluda, którego upartość tego człowieka tak mierziła już, że khazad tylko głową kręcił nie rozumiejąc. “Ledwo na nogach stoisz. Odpuść”. von Ficker nie odpuścił. Gomrund ruszył więc z atakami. Tłukł po zasłonach słaniającego się szlachcica ile wlezie. Sam nie wiedział już, czy żeby zabić, czy po prostu powalić. Bo von Ficker po prostu uparcie nie chciał dać się powalić. W końcu gdy się otrząsnął znów sam zaczął kąsać Gomrunda. Słabo jednak i niecelnie. Na tyle wręcz, że krasnolud choć równie ciężko jak tamten dyszący, nie przykuł dostatecznej uwagi do jednego ze sztychów. Klinga mijając niedbale założoną zasłonę, trafiła khazada w nogę. Ześlizgując się po stawie kolanowym wywołała u khazada taki ból, że ten aż ryknął głośno.

Raz jeszcze zwarli się sobą klingami. I raz jeszcze musieli odstąpić. I gdy w głowach niektórych zaczęła postawać myśl, że walka ta będzie trwać póki obaj nie padną ze zmęczenia, Gomrund ryknął po raz ostatni i natarł na Eckharta. Tym razem to Barrakul ominął Igłę, godząc von Fickera w prawe ramię. Rozległ się nieprzyjemny zgrzyt gdy święty miecz zgruchotał kość przedramienia. Szlachcic jęknął wypuszczając z dłoni Igłę i opadł na kolana. Krew tryskała z rozciętej tętnicy na zamkową posadzkę. Szlachcic podniósł wzrok wpierw na niebiosa. A potem na tłum zebranych wokoło banitów o przerażonych minach. Nagle jednak uśmiechnął się słabo. Wśród zebranych zobaczył jej twarz. Całą i zdrową. Więc przeżyła…
Odpłynął w ciemności.

Gomrund, dysząc jak khazadski goniec po biegu z wiadomością, od której życie klanu zależało, stał przez chwilę nad ciałem powalonego szlachcica. Barrakul spływał krwią jego i tamtego. Mieszały się ze sobą na ostrzu świętego miecza. Serce waliło krasnoludowi jak młot o kowadło w czasie wojny. Uspokajał się powoli. Obserwowany przez niemy tłum banitów. W końcu do ciała szlachcica podbiegła Hilda i Kuno. Nie patrzyli na krasnoluda. Zaciągnęli rannego do lazaretu Kuna. Gwiazdy pierwszy raz od dawien dawna jasno oświecały oczyszczony z wittgensteinskich rządów dziedziniec zamku.

Konrad natychmiast znalazł się przy krasnoludzie. Nie wiedział jednak, czy podtrzymać na wszelki wypadek Gomrunda, czy też może wystarczy mu towarzyszyć w drodze do lazaretu.

- Ot i Młotodzierżca zafundował wybrańcowi lekcję pokory… Sapnął gniewnie krasnolud i zachwiał się bo okrutnie był już zmachany. Nie sądził, że w tym szlachetce drzemało aż tyle woli walki i życia. A może to po prostu szczęście tak działało… bo co najmniej kilka ciosów mogłoby go wsadzić parę stóp pod ziemię. Nie miał ni siły ni woli ukatrupić szlachetkę. Jak wyżyje to niech niesie na swym grzbiecie tą porażkę. Bo wszyscy tutaj widzieli kto swój honor obronił. Mocno wsparł się na ramieniu młodziana ale znać było, że ciężarem zbyt wielkim ciężarem obarczył Konrada. Po chwili poczuł, że ktoś podtrzymuje go z drugiej strony. Czarny… podał mu pomocną dłoń. Krasnolud go ucapił najpierw jedną ręką, potem zaś drugą zginając jego kark. Po czym wydyszał mu coś do ucha tak że jeno stojący najbliżej nich Konrad mógł to usłyszeć. – Czarny, jak Wittgenstein przeżyje tą noc to nigdy nie odpowie za swe zbrodnie… jak to paniska się wyłga. Upozorujcie ucieczkę i go utuczcie. Choćbyście mieli go w doku utopić! Kary wymaga bo wszyscy znamy jego zbrodnie i bez sądu żadnego.

I właściwie na tyle mu starczyło sił… poczuł jeszcze jak nogi uginały się pod jego ciężarem… a później już nie pamiętał nic.
 
baltazar jest offline  
Stary 08-08-2014, 13:23   #355
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
To, co powiedział Gomrund, niemal idealnie pasowało do myśli, które kłębiły się w głowie Konrada. Wittgenstein cały i żywy był śmiertelnie niebezpieczny dla wszystkich, którzy w taki czy inny sposób przyczynili się do upadku rodu. A szlachta zawsze się ze sobą potrafiła dogadać. Zniknięcie Gottarda rozwiązałoby znaczną część problemów. A gdyby jego ludzie wraz z nim zniknęli nocą bez śladu... Bez wątpienia zostali uwolnieni i uciekli sekretnym przejściem.
- Co ty na to, Czarny, żeby się pozbyć Wittgensteina? Nocą? Po nim i po jego ludziach zostaną tylko przecięte sznury. I kłopot zniknie wraz z nimi - dodał Konrad. - Odrobina sprawiedliwości, można by rzec.
Kowal spojrzał na Sparrena ponuro.
- Siegfried się nie zgodzi - powiedział. Przez chwilę milczał. - Trzeba by po cichu. Ale jak? Jak coś wymyślisz to ja pomogę. Ale na innych nie ma co liczyć...
- Wiem, że nikt się nie zgodzi - odparł Konrad. - Trzeba by, moim zdaniem, w środku nocy, zakraść się do jeńców tak, by nikt nas nie widział, i ogłuszyć strażnika. Wszyscy spać będą, to i nikt nie zauważy.
- Zatka się pyski Gottardowi i tamtej dwójce - mówił dalej - a potem zaprowadzi do mostu, da w łeb i zrzuci. A wiadomo, że ktoś jeszcze Wittgensteinom sprzyjać musi, bo ktoś strażników w przystani ubił i statki podpalił. No i przejście się otworzy, tajne, że niby tamtędy uciekli.

***

Kuno tylko westchnął widząc, a w jakim stanie jest Gomrund.
- Tam go połóżcie. - Pokazał na stojącą pod ścianą pustą pryczę, po czym wrócił do opatrywania Eckharta. - Zajmij się nim Hildo - dodał, nie tracąc czasu na ściąganie jego koszuli, tylko rozcinając ją.
W przeciwieństwie do Kuna dziewczyna nie ograniczyła się do dwóch zdań. Zajęła się co prawda ranami krasnoluda, ale co miała do powiedzenia, to powiedziała. Oberwało się Eckhartowi, Gomrundowi, Siegfridowi, Czarnemu. Ale najwięcej usłyszał Konrad.
Wnet okazało się, że to wszystko to jego wina - i pojedynek, i rany Eckharta, i obrażenia Gomrunda. Co prawda Hilda o Białych Dłoniach nie powiedziała dokładnie, co niby Konrad miałby zrobić (z paru rzuconych mimochodem słów wynikało, że własną piersią miał powstrzymać ścierające się ostrza), ale i tak Konrad był winny.
Czarny czmychnął, ledwo Hilda rozpoczęła przemowę, Ale Konrad dzielnie wytrwał na posterunku. Jakby nie było, musiał sprawdzić, jak się będzie czuł Gomrund po skończonych zabiegach.
No a poza tym nie da się ukryć, ze tu znajdowała się cała w zasadzie załoga Świtu. Pechowej zdaje się łajby. No, chyba że to Julita przynosiła wszystkim niesamowitego pecha, po prócz Konrada wszyscy znaleźli się w lazarecie w charakterze pacjentów. A jeśli plan Konrada się nie powiedzie...
Wolał nawet nie myśleć o takiej możliwości.

***

Rany Konrada, który również nie wyszedł ze starcia bez szwanku, zostały do końca opatrzone.
Gomrund spał, opatrzony. Dietrich leżał nieruchomo jak trup i ledwo dychał. Julita przewracała się niespokojnie z boku na bok. Sylwia leżała podobnie jak Dietrich, ale jej oddech był nieco głębszy.
Można było przystąpić do realizacji planu “Most”.

***

Obóz spał.
Dwóch wartowników, stojących przy bramie, rozmawiało o czymś szeptem.
Z lazaretu dobiegał jakiś głos.
Poza tym panowała cisza.

Strażnik, który miał pilnować jeńców, niezbyt się przykładał do swojej pracy. Prawdę mówiąc wcale się do obowiązków nie przykładał. Siedział oparty o drzwi prowizorycznego więzienia, z głową przechyloną na bok.
W pierwszej chwili Konrad pomyślał, ze ktoś był szybszy - utrupił strażnika i uwolnił więźniów. Wnet jednak okazało się, że strażnik po prostu śpi - na tyle twardo, że nawet nie zauważył podchodzących. I nie obudził się nawet wtedy, gdy Czarny zarzucił mu worek na głowę. A potem już było za późno - zakneblowany i związany jak baleron strażnik znalazł się pod boczną ścianą, zaś dwaj spiskowcy wślizgnęli się do środka.

Zgodnie z logiką na pierwszy ogień poszedł sam jaśnie wielmożny Gottard Wittgenstein. Nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś się niepotrzebnie obudzi, i pozbycie się najważniejszej persony zdało się tak Konradowi, jak i Czarnemu, najważniejszą sprawą.
Nikt nie zamierzał się z jaśnie urodzonym certolić.
Gottard dostał w łeb, zanim zdążył powiedzieć choćby słowo, a jego towarzysze niedoli zostali zakneblowani, by nie mogli podnieść alarmu.

Dwie osoby, niosące trzecią... to mogło się wydać podejrzane przygodnemu obserwatorowi. Co prawda pogoda sprzyjała spiskowcom, ale strzeżonego... Dlatego też Czarny i Konrad chwycili Gottarda pod pachy, tak jak poprzednio prowadzili Gomrunda. Wittgenstein był co prawda wyższy, ale za to lżejszy od dobrze zbudowanego krasnoluda, więc aż tak skomplikowane to prowadzenie nie było.
Po chwili znaleźli się przy moście.
W pierwszej chwili Konrad chciał po prostu zrzucić Gottarda, ale po sekundzie doszedł do wniosku, że nie będzie to najlepszy pomysł.
Mądrzy ludzie powiadają, że nic w przyrodzie nie ginie. Tak też i trup Wittgensteina mógł gdzieś tam w końcu wypłynąć. A gdyby go związanego czasem znaleźli, to kłopoty narobić by się mogły. A tak... trup z roztrzaskaną głową jest zdecydowanie mniej rozmowny, niż truposz związany.

Kark Gottarda trzasnął jak zapałka w mocarnych rękach kowala. Wittgenstein zwiotczał i osunął się na ziemię jak marionetka, której przecięto sznurki.
- W zasadzie od dawna chciałem to zrobić - powiedział Czarny
Konrad przeciął sznury, do tej pory krępujące szlachcica, rzucił knebel w przepaść, po czym przy pomocy Czarnego posłał truposza w ślad za kneblem.
- No to część kłopotu z głowy. - Czarny otrzepał ręce. - Chodźmy po pozostałych.
Konrad ruszył za nim, zabierając ze sobą resztki sznura.

Gdy ludzie Wittgensteina powędrowali w ślad za swoim panem i władcą, a leżące w składziku porozcinane sznury były ostatnim śladem po jeńcach, pozostało do zrobienia tylko jedno.
Potężny kawał pnia, którym Gomrund zablokował tajne wyjście, został po cichu odsunięty, by stanowić ewidentny dowód na to, że jacyś nieznani nikomu sojusznicy Gottarda uwolnili ostatniego z Wittgensteinów, który uciekł odkrytą przez Gomrunda i Konrada drogą.
- Dobra robota. - Konrad i Czarny uścisnęli sobie dłonie.

Co dalej robił Czarny, tego Konrad już nie wiedział. On sam rozłożył się w kącie i po paru chwilach zasnął.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 08-08-2014 o 14:50.
Kerm jest offline  
Stary 19-08-2014, 12:27   #356
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Wizyta cesarskiego plenipotenta na zamku Wittgenstein dobiegła końca nim słońce wspięło się na nad wyraz jasny jak dla okolicy, nieboskłon południa. Nikogo w międzyczasie nie wywleczono, nie obito, ani nie poddano przesłuchaniu. O zabijaniu ku zdumieniu wielu, nie wspominając. Można by rzec, że całość odwiedzin cesarskich żołnierzy sprowadziła się do rozmowy jaką w odosobnieniu przeprowadził Siegfried z hrabią i jego tileańskim towarzyszem. Gdy gruchnęła wieść o ucieczce Gottarda Wittgensteina, banicki herszt sam wysunął się do odpowiedzi na wszystkie pytania jakie miałby zapewne hrabia w związku z sytuacją na zamku. A także do odpowiedzialności za ostatnie, mające tu miejsce, wydarzenia. Rozmowa trwała dobre dwie godziny z okładem. A jej spokoju pilnowali cesarscy bihandkempferzy nie wpuszczając do środka ani priestera Vergiliusa, ani kapitana marynarzy, który chciał z jakąś sprawą wejść do wieży szkieletów gdzie Siegfried postanowił przyjąć gości. Nawet Szczur, który w tłumie wypatrzył Konrada, nie zdołał wściubić tam nosa. Uczestnikom zdobycia zamku Wittgenstein pozostawało więc czekać w towarzystwie nowo przybyłych na wynik tych rozmów. A, że większość wiedziała ile od niego zależało, czas ten dłużył się niemiłosiernie.
Marynarze w nader ludzki sposób zgadywali się z banitami wymieniając wieściami. Od wittgendorfskich nędzarzy trzymali się jednak z daleka z wyraźnym wstrętem spoglądając na te ludzkie cienie. Groźna gwardia hrabiego natomiast miała najwyraźniej jednych, drugich i trzecich serdecznie w dupie co jakiś czas tylko kopniakiem odtrącając co aktywniejszego z zamkowych biedaków.
W końcu jednak drzwi do wieży otworzyły się i wszyscy trzej panowie wyszli z niej w zdawać by się mogło spokojnych nastrojach. Tileanczyk wskazał żołnierzom dwóch Wittgendorfskich wieśniaków do pojmania, wśród któych znalazł się wittgendorfski karczmarz i zaordynował przygotowanie do zabrania na pokład cesarskiego galeonu dwóch rannych z lazaretu. Krasnoluda Gomrunda Ghartsona i nulneńskiego tarczownika Eckharta von Fickera. Gdy to uczyniono jego dostojność hrabia wraz z żołnierzami, opuścił mury zamkowe zostawiając banitów samym sobie.
- Coś im powiedział? - spytał priester Siegfrieda gdy opuszczono kratownicę za ostatnim marynarzem.
Ten w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami.
- A com miał powiedzieć. To jak było.
- A co oni na to?

Ponowne wzruszenie ramionami odpowiedziało sigmarycie.
- Nic.

***

Konrad, Dietrich, Julita, a także ostatni z nulneńczyków na zamku, uniknęli zabrania na cesarski galeon, który wiódł pojmanych do Altdorfu. Siegfried zeznał, że jedynymi obcymi byli szlachcic i krasnolud. Resztę przemilczał. Słusznie, czy nie, odkąd dowiedział się, że Gottard uciekł zdawał się zrezygnowany i przegrany. Jakby przestało mu zależeć. Zarządził też powrót do banickiego obozu w ciągu dwóch dni. Tyle więc czasu miał Konrad by wraz ze Szczurem, który oczywiście zdezerterował z cesarskiej załogi, oczyścić i doprowadzić do stanu komfortowej dla nosa używalności, barkę rzeczną wittgensteinskiej straży. Czasu więc żaden z nich nie tracił, bo roboty było z tym co nie miara. Nawet mimo pomocy nulneńskiego tarczownika, który doszedłszy do siebie i dowiedziawszy się, że w pobliżu jest tylko jeden kapitan, który rychło zamierza opuścić zamek, szybko dogadał się z Konradem. Julita dochodziła do siebie, ale jej pomoc była wykluczona przynajmniej w najbliższym czasie. Sylwia ku konsternacji wszystkich, a szczególnie Kuna, zniknęła bez śladu z jego lazaretu. Tak jak i jej plecak. Dietrich za to… Dietrichowi polepszyło się już nad ranem.

***

- Wróciłaś… - Zbyt był słaby, żeby silić się na bardziej kwiecistą przemowę. Bał się, że po takim wysiłku nie zachowałby świadomości i z powrotem pogrążył się w męczących, niezrozumiałych, niekończących się majakach... A nawet jeśli wizyta Mary też była tylko zwidem, za nic nie chciał znowu przeżywać jej straty. Sprawy zaczęły układać się naprawdę źle wtedy, kiedy jej zabrakło. Nieważne, co zrobiła, i co jeszcze chciała. Była jego ukochaną żoną. I to ona zawsze dobywała z niego wszystko, co dobre. Bez niej byłby bez porównania nędzniejszym człowiekiem. W jednym słowie spróbował tedy zawrzeć i zdumienie, i radość, ulgę i obawę zarazem, z dawna narosłą skruchę i jeszcze inne uczucia, których prosty chłopak z Altdorfu pewnie nawet nie potrafiłby nazwać.
Zapomniał o zmiażdżonej ręce, pragnieniu, nawet o poharatanej nodze.
- Wróciłaś… - wychrypiał ponownie, wpatrzony w Marę, jakby była najcudowniejszym skarbem świata.
- Nigdy nie odeszłam, Diet. - uśmiechnęła się tym swoim uśmiechem, który potrafił nawet wśród burzowych chmur wywołać słońce. Mokre ubranie lepiło się do jej ciała, uwypuklając kształty, które tak dobrze znał, mokre włosy oblepiały spokojną twarz - Kiepsko wyglądasz. - orzekła, znajomym gestem taksując jego postać i zrobiła ruch, jakby chciała chłodną dłonią dotknąć jego czoła... zmitygowała się jednak i jedynie pogładziła z roztargnieniem mokre futerko czarnego kocura. Posmutniała wyraźnie i uciekła spojrzeniem gdzieś w dal - Przepraszam, że Cię zawiodłam.
- Dajże spokój. Pokaż mi jednego, co nigdy się nie omylił… - Spróbował dźwignąć się na posłaniu i - na bogów - może nie od razu, ale łatwiej mu to poszło, niżby się spodziewał po tym wszystkim, co go ostatnio spotkało. Z trochę wygodniejszej, półleżącej pozycji przyjrzał się Marze uważniej.
Doskonale pamiętał, jak pogrążała się w zimnych odmętach Reiku. Że została na dnie… A teraz znów była obok. Nie umiał sobie tego wytłumaczyć, ale na razie przynajmniej wcale tłumaczyć nie chciał.
- Ślubowałem ci - powiedział wolno, choć raczej czule niż uroczyście.- A być przy żonie to pierwsza mężowska rzecz… - Pokręcił głową, z wysiłkiem przełknął wzmagającą się dziwnie w gardle suchość. - Nie przepraszaj mnie, Mara.
Jej spojrzenie nie wróciło do niego, ale zauważył, że się uśmiechnęła na te słowa. Otarła krople rzecznej wody spływające jej z włosów po policzkach.
- Głupol - powiedziała. A może to nie były krople? Odłożyła kota na stół, po którym zwierze nie zważając na stan skołtunionego futra, przeszło się jak po swoim obejściu, a następnie zbliżyła do Dietricha i kucnąwszy obok łóżka ujęła za rękę - Spośród tych wszystkich mężczyzn tylko Ty tak potrafiłeś. Nawet wyrwałeś mnie z Jego szponów, wiesz?
Mówiąc to patrzyła w jakiś niematerialny punkt za oknem lazaretu. Potem pocałowała go w dłoń. Usta miała zimne jak lód.
- Dałeś mi szansę.
Wstała i w końcu spojrzała mu w oczy, w których odbijały się fale Reiku. Uśmiechnęła się.
- Ale nie mówmy już o tym. Przyszłam do Ciebie, bo chciałam… bo muszę Ci coś przypomnieć Diet. Żeby naprawić… Pokaż tę nogę.
Czarny, wiedźmi kot przycupnął na stoliku obok łóżka ochroniarza i bacznie przypatrywał się jego ranom. Nie zwracał natomiast uwagi na mokre futro, na którym osadziły się rzeczne glony.
- Pamiętasz noc gdy pierwszy raz wziąłeś mnie ze sobą na spotkanie swoich przyjaciół u Dirka Fritzena? Pochwalić się narzeczoną - ledwo co pamiętał. Z tych spotkań pamiętał najlepiej poranki dnia następnego. Mara jakby wiedząc co myśli, uśmiechnęła się zdejmując założony przez Kuna opatrunek - Wszyscy Ci gratulowali. Każdy chciał ze mną tańczyć. Miło to wspominam. Nawet to, że szybko przestałeś słyszeć co do Ciebie mówię. Dobrze Ci tam było. Widać to było po Twojej twarzy. Pamiętasz jednak kto jako jedyny się nie zdziwił Twoimi zaręczynami?
Syknął gdy przykryła lodowatymi dłońmi ranę na jego biodrze.
- Piliście na umór. Ale spojrzałeś na mnie wtedy. Takim wdzięcznym spojrzeniem kochającego mężczyzny. I naprawdę myślałam wtedy, że to ja jestem czymś najlepszym co mogło Ci się przydarzyć. Ależ byłam próżna i głupia - westchnęła i wzruszyła ramionami - Nawet nie pomyślałam, że przecież zobaczyłeś jak przekazuję niezaproszonemu Wihajstrowi pakunek w czerwonej chustce…
Spojrzała mu w oczy. Czuł jak oblewa go toń Reiku.
- Muszę już iść Diet… Przepraszam Cię. Naprawdę.
Wstała i położyła zimny palec na jego ustach gdy chciał się odezwać.
- Nie. Nic więcej… Noga Ci wydobrzeje…
Odwróciła się i odeszła w kierunku wyjścia. Kot skoczył za swą panią.
Chciał się odezwać. Milionem słów na raz. Nie wypowiedział żadnego.
Odwróciła się dopiero w wyjściu.
- Pozdrów ode mnie Dirka gdy będziesz w Altdorfie.

***

Konrad, wraz z nową załogą, odbił od przystani zamku Wittgenstein, tak jak zamierzał, drugiego dnia po obaleniu rządów Wittgensteinów. Kierunek obrał na jak-najdalej-stąd.


KONIEC



Młoda para inżynierów zdążających do Carroburga nigdy nie dotarła do celu. Zabici przez doktora Zahnschlussa spoczęli na dnie kanału Wiessbruckiego.

Axel Sparren powrócił do Altdorfu by zdać swojemu mocodawcy relację z niepowodzenia w zawłaszczeniu majątku niziołki Elviry Kleinestun. Od tej pory w rodzinnym Furtild go nie widziano.

O uwolnionej przez Sylwię zgrai mutantów, która pozostała w lesie, nikt więcej nie usłyszał.

Śmierć małej Lizy została pomszczona z nawiązką. I mimo iż jeden z jej oprawców nadal cieszy się życiem, wieść o tym jak Gomrund potraktował jego kompana, krąży między żeglarzami na trasie Bogenhafen - Altdorf.

W świątyni Shalyi w Bogenhafen od miesiąca zaczął pracę rosły mężczyzna pomagający siostrom w pracach fizycznych, których nie brakowało przy prowadzeniu szpitala. Nikt poza kilkoma shalyitkami nie wie, że wcześniej zwano go Ścierwcem. O święcenia poprosiła też pewna kobieta, której wcześniej nie widziano w mieście. A szajka Skorka powiększyła się o trójkę młodocianych uliczników.

Bogenhafen zostało pierwszym miastem Reiklandu, w którym anulowano jurysdykcję łowców czarownic.

Inżynier Aynjulls wraz ze swoją brygadą dokończył pracę nad semaforem i zgłosił cesarskim i sigmarycki oficyjelom obecność ruin w fundamentach.

Mathylda Hess, ponownie objęła stanowisko kapitana straży grissenwaldzkiej. Po śmierci Karela Strassdorfera, zdołała w mieście zaprowadzić porządek i przywrócić ład. Grób Gorima Wielkiego Młota został oczyszczony i otoczony zielenią, a nieopodal rada grissenwaldu ufundowała pomnik upamiętniający rozgromienie watahy goblinów przez mieszkańców miasta i krasnoludy z kopalni.

Wieża Mary Herzen została zabita na głucho na niedługo po bitwie pod Czarnymi Szczytami. Od tego czasu nikt do niej nie zaglądał.

Dzięki Gomrundowi, Konradowi i morrytom z Nuln, uwięziona przez własnego brata, dusza Dominika Wittgensteina, Rycerza Panter znalazła w końcu spokój.

Edwin Habel mimo najszczerszych chęci odbił się od procedur prawnych i braku dowodów na jakąkolwiek nielegalną działalność Nam Divinum Bonitatem. Pół roku czekał na powrót Sylwii. Ostatecznie wrócił do swojego obserwatorium znanego w okolicy Nuln jako Semafor Habla.

W kronikach Zakonu Panter zapisano iż obaj bracia Schwerterowie, Iustus i Ernest polegli w walce z Ulfhednarem Niszczycielem podczas tak zwanej rabacji witggensteinskiej. Dzięki bohaterskiej śmierci, na zawsze ukrócili zapędy rycerza chaosu gromadzącego armię mutantów w Reikwaldzie.

Cesarski oddział karny nie zostawił żywej duszy we wsi Wittgendorf i w ruinach zamku Wittgenstein. Nieliczni wieśniacy, którzy zdołali umknąć, dołączyli do banitów tworząc grupę, która szybko rozpoczęła działalność rozbójniczą wkrótce słynną na cały nulneński trakt handlowy. Najgorszą sławą szybko zaczął cieszyć się ten, którego wołali Czarnym.

Zarówno cesarscy żołnierze jak i towarzyszący im wąsacz o ponurej minie i purpurowej kamizelce, nie znaleźli na leśnym pobojowisku ani ciała Iustusa Schwertera, ani Ericha Oldenbacha.

Choć las w okolicach baronii Wittgenstein został oczyszczony z chaotyckiego wpływu tyranów, nadal wystrzega się podróżnych przed okolicami spaczonej, przez wiedźmę Marę Herzen, świątyni Taala.

W nulneńskich koszarach zaprotokołowano śmierć Iustusa Schwertera oraz wszystkich żołnierzy pod jego komendą.

Choć ciekawskie oczy Nuln zaobserwowały przyjęcie na audiencję do elektory Emmanueli trzech żołnierzy w barwach nulneńskich tarczowników, nikt nie widział, by opuszczali oni pałac.

Gudrun Wielki Młot wyzwoliła dwie kopalnie złota z rąk zielonoskórych w Czarnych Górach. Rozwiane po Imperium krasnoludy z klanu, tłumnie zaczęły wracać pod jej panowanie, a liczebność i bogactwo klanu przekroczyło jego najlepsze lata z przeszłości. Gudrun przez 5 lat czekała na powrót Gomrunda, lub wieść o nim.

Miecz Barrakul zaginął w ruinach zamku Wittgenstein.

Eckharta von Fickera poddano przesłuchaniu w obecności sigmaryckich śledczych, oraz łowcy czarownic, a następnie skazano na spędzenie reszty życia w cesarskich lochach. Po miesiącu w więziennej księdze zapisano śmierć Eckharta von Fickera z powodu choroby suchotniczej. Trumnę z ciałem pochowano w zbiorowej mogile.

W banickim obozie tylko raz zawitał duch z przeszłości. Dostojnie ubrany szlachcic o równie pięknych włosach, co sztybletach i trochę za bardzo odstających uszach. Dopytywał się o los Sylwii Sauerland i jej kompanów.

Gomrunda Ghartssona nie poddano przesłuchaniu, którego krasnolud się spodziewał. Po krótkiej wizycie w altdorfskim lochu wywieziono go wozem za miasto. Do jednej z tak zwanych głodowież. Wrzucony, na jej pełne martwych poprzedników dno, krasnolud miał tam spędzić resztę życia na głodowych racjach. Nie zwrócił większej uwagi na wyskrobany w ścianie wieży napis pozostawiony przez swojego poprzednika: “Eryk Tonnenberg, Szurak”.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:45.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172