lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Warhammer (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/)
-   -   [WARHAMMER] Imperium na peryferiach (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/12603-warhammer-imperium-na-peryferiach.html)

Campo Viejo 29-04-2013 22:48

[WARHAMMER] Imperium na peryferiach
 











Wiosna zastała Biberhof jakby odmienionym. I nie chodziło tylko o to, że krzewy i drzewa zieleniły sie puszczając kolorowe pąki i kwiaty. Tak było każdego roku po zimie. Tym razem było weselej, bo do domu na zimę zjechało się wielu synów i córek tej ziemi, co powracali z dali. Radość rodziców a nawet sąsiadów była niepomierna. Gorące uczucia matczyne, siostrzane i dziewczęcych serc topniały sople żalu, których lodem doświadczyli oziębli jakby bogowie, wioskę wystawiając na ciężką próbę. W ciągu niespełna dwóch lat Biberhof przeżyło straszliwą zbrodnię – mord na kapłanie Fryderyku Gottliebie, samobójstwo zielarki Marii Adler, wieszanie kultysty i mordercy Tomasa Bauera oraz kłusownika i oszczercy Furca z Oberwill. Winkelowie siedzieli w dybach a potem Kacper trafił do lochów na zamku Barona a rodzina piwowara została wypędzona ze wsi na zawsze. Wieś nawiedzona zbrodnią i wizytą Łowcy Czarownic nie była juz taką samą jak niegdyś. Wielu młodych ze wiejskiej milicji, którym w przeznaczeniu przypadło zajęcie się sprawą zbrodni, opuściło Biberhof ruszając na szlak. A jakby tego było mało, to jesienią tego pechowego roku, po dziesięciu przeszło latach , było kolejny rajd wojennej bandy goblinów. Zwycięstwo nad zielonoskórymi było pierwszym krokiem ku lepszemu, lecz następny rok był jakby osowiały i dziwny. Wioska adaptowała sie do wydarzeń, które jakoś tam ją odmieniły. Ludzie przechodzili nad tym do porządku dziennego czując, że zmiany te nie nie były korzystne.

Świątnia Sigmara stała pusta mimo plotek, że wkrótce zostanie obsadzona posługą nowego Sigmaryty. Piwo, zwyczajem Strinlndczyków pite na ciepło, choć dalej sprzedawane z „Beczki Piwa” nie było już tak wyborne jak je niegdyś ważył piwowar Bauer... Były też istotne zmiany latem, rok po śmierci Gottlieba. Po Dniu Słońca baron otworzył północny trakt do Wurtbadu znowu zezwalając wieśniakom na korzystanie z niego oraz wypalanie węgla drzewnego na leśnych włościach. Przez Biberhof znowu zaczęli się przewijać podróżni, przejezdni, kupcy i domokrążcy. A dziewięć miesięcy potem brzuch Kariny rosnący z każdym miesiącem coraz bardziej, w końcu obdarzył ją i jej nowego i niespodziewanego wszystkim męża – Woytka Bauera – zdrowym synkiem. Loki mu dano na imię, czyniąc niektórych dziadami, babkami a jeszcze innych wujami i ciotkami. Komuś się chyba połamało serce, gdy kto wzdychał do świeżo upieczonej mamy. Młodziutkiej zielarki. A Woytek? Młody Bauer przestał się z wrażenia jąkać. I nie było to po tym jak został ojcem, lecz po tym jak późną wiosną roku po wizycie Łowcy Czarownic, Jagna przyjęła publiczne oświadczyny blondynka Conrada. Młodzian co do wsi zawitał rok wcześniej z łowcą Imre, osiedlił się w Biberhof na zawsze. Z pomocą wójta otworzył dzieciom wiejską szkółkę w Izbie Zgromadzenia. Jak pokazała przyszłość, rychło połowę miejsc w szkolnych ławach zajęli dorośli. Młody Bauer z rodziną zamieszkał w opuszczonej chacie zielarki, jako że Bauerówna z panieńskiego domu Winkelów, blisko ze Starą Maryną nieboszczką była. Nauki u Marii Adler pobierała niegdyś, a po śmierci znachorki to ona wszak opiekowała się jej obejściem pielęgnując zielarskie grządki ogrodu.










Następnego roku, kolejny Dzień Słońca był naprawdę udany. Do wsi wróciło ze szlaków Imperium wielu danych jej synów i córek. Przybyli na wiosnę z opowieściami, bliznami, nowymi szatami, umiejętnościami, zawodami a i czasem pobrzękującą kiesą. Nie było ich znowu wcale aż tak długo, lecz czyż dla młodych ludzi, rok czy dwa, nie jest całą niemal wiecznością? Czy rok inny jak każdy poprzedni z kolei, nawet i starym, co im czas leci jak bicza strzelił, odmierzają sianokosy, wykopki, strzyżenie owiec, w rytmie tych samych świąt, w krajobrazie tych samych twarzy, nie jest niezwykłym i jakby namacalnie bardziej żywym, ważnym i zatrzymującym młyńskie koło rutyny sioła? Ten rok był wyjątkowy, bo to się czuło w kościach, niezależnie od przyczyny i punktu widzenia. Cos wisiało w powietrzu. Niektórym czas niepokoju, że jest w końcu dobrze, za dobrze, innym zapach przygody. Festiwal przerósł oczekiwania wszystkich. Już dawno ludziska nie śmieli się tak serdecznie z głębi brzuchów. Tańce i śpiewy trwały całą noc jeszcze przed świtem przechodząc do spokojnych kołysanek. Było sporo gości przejezdnych, jako, że karawana zatrzymała się w nowo wybudowanym pawilonie, który stanął na zgliszczach chaty Tomasa Bauera. Nawet służba z zamku barona wyjątkowo bawiła się z wieśniakami. Chichoty i jęki rozkoszy od północy niosły się pod gwieździstym niebem podglądane wyzierającym zza chmur morsliebem.

O poranku, wczesnym przedpołudniem, do wioski wróciła nawet Angela Apfel eskortowana przez ludzi barona odzianych w żółto zielona szaty. Zmężniała i urosła, a może tylko jeszcze wyżej nosiła swoją śliczną główkę? W nieskazitelnie czystych i eleganckich sztach kapłańskich prezentowała się wybornie a gdy stąpała po ziemi, jej krok był pewny a gesty pełne znaczenia, jakby wszystko co robiła i mówiła było natchnione i tak mądre... Jej rysy stały sie jakby bardziej szlachetne i jakby wyryte z marmuru, gdy patrzyła na ludzi pośród których wychowała się nie dając im cienia szansy przebicia sie przez jej nieodgadniony wyraz twarzy. Gdy uśmiechała się każdy chłop śmiał się razem z nią nieświadomy wykwitłego mu na gębie wesołego grymasu. Jakże często szturchany łokciem przez żonę... Kiedy mówiła ludzie słuchali jedni kiwając głowami, ini otwierając usta a jeszcze inni w milczeniu unosząc brew. Jakże często wieśniacy nie rozumieli połowy tych pięknych słów, których teraz używała. Nawet jej rodzice zdawali się przed nią jakby odruchowo kłaniać nieco chyba zakłopotani dostojnością i tajemniczym dystansem świeżo upieczonej kapłanki Sigmara. Po trzech dniach jej pobytu w Biberhof świątynia była otwarta, wysprzątana i zaczęły się pierwsze prace remontowe. W planów kapłanki Apfel było uszczelnić przeciekający dach, powiększyć zarośnięty, zdziczały ogrod a nawet wznieść kamienny mur dookoła świątyni. Sięgać miał blisko siedmiu stóp. A wszystko ze świątynnej kiesy, która wzbogaciła się dzięki szczodrej ofierze barona oraz nowemu podatkowi, który został nałożone na tę okoliczność na Biberhof. Kto nie mógł płacić w gotówce musiał odpracować przy świątynnej pracach swoją ciężką pracą. Spojrzenia zaś jakie posyłała swoich dawnym znajomym ze straży były zaiste osobliwe. Czasem wwiercały się w nich przeszywając na wskroś a innym razem zwyczajnie ledwie ich omiatały jakby byli martwą naturą. Uśmiechała się grzecznościowo i od rozmów z każdym ze starych znajomych migała się brakiem czasu i pracą znajdując chwilę na to tylko, gdy chodziło bezpośrednio o sprawy kultu Sigmara. Mimo to w ciągu trzech dni wygłosiła trzy płomienne kazania w świątyni. O Sigmarze prawym, o czystości ciała i ducha oraz służbie Imperium w imieniu Młotodzierżcy.










Porankiem czwartego dnia, dokładnie dwa lata i jeden dzień po sądzie nad kultystą Tomasie Bauerze, wójt zebrał wokół siebie, na nieformalnym zebraniu wszystkich starych członków milicji. Tych, którzy niegdyś przewodzili pamiętnemu śledztwu. W rękach trzymał kremowy pergamin zalakowany szlachecką pieczęcią Leberechta Frobela z dobrze wszystkim znanym herbem barona. Wsód nich byli wszyscy strażnicy stanu wolnego.

- Moi drodzy. – zaczął wójt. – Powiem krótko jak jest. Baron, w pamięci mając waszą służbę sprzed dwóch lat, kiedyście dopełnili swych obowiązków i pod wrażeniem sumienności naszej straży przy obronie wioski przed goblińską hordą wciąż będąc, zlecił mi przekazanie wam kolejnych podziękowań i pozdrowień. - chrząknął. - Oraz przyjęcia nagrody. Oto przypadł wam wszystkim, którzy rodziny we wsi jeszcze nie założyli i obowiązków względem żony i dzieci nie mają, zaszczyt eskortowania córki jego, panny Adalindy w podróży z Wurtbadu do Kemperbadu. Zanieście ten papier do kapitana Joalfa ze statku „Czarny Łabędź” co w dokach stolicy naszego Strirlandu stoi. I nie przynieście wiosce wstydu. – westchnął.

Córka barona, Adalinda Frobel, była młódką u progu dorosłego życia, na cześć urody której powstało kilka pieśni ułożonych przez wędrownych bardów, choć nikt jej ze wsi wprawdzie nigdy z bliska nie widział. Nawet po pijaku miejscowi plotkarze, gdy zdobyli się na odwagę, szeptali w kułak chrząkając, że bardzi opłaceni byli za każdym razem przez ludzi barona...

- Jutro ruszacie. W Wurtbadzie czekać was będzie wasza podopieczna, której w oczy się nie rzucajcie, tak samo jak innym gościom, bo robicie tam... jak to baron powiedział... - zmarszczył połamany nos. - hmm... ach tak... incogitas.

Po chwili milczenia Alfred Tannenbaum podjął znowu swą mowę do zgromadzonych, znajomych twarzy, tym razem ściszonym głosem.

- To czego nie wieta... ode mnie... to drobiazg, że bilet to jest w jedną stronę... Dajcie nieco czasu sobie i... – zaciął się. - ...wiosce, nim wrócita. Z tego com się dowiedział, skromną zapłatę otrzymają rodziny wasze za czyn ten chwalebny. A w intencjach błogosławieństwa dla was moi drodzy, modły będą odprawione w naszej świątyni Sigmara.

Kapitan straży, któremu przybyło sporo siwych włosów i głębokich bruzd na czole, spojrzał zakłopotany i nieco zmartwiony po swoich byłych podopiecznych. Zmężnieli nieco, wydorośleli niektórzy, inni nic prawie się nie zmienili.

- Uważajta na się. - uśmiechnął się smutno i szczerze. - Na szlakach Imperium niektórzy z was byli i z niejednego pieca chleb jedli. Trudno o sławę, i bogactwo, łatwiej o syfilis i guza, a bogowie choć sprawiedliwi to tylko Morr zna dzień wasz i waszą godzinę... Niech Sigmar was prowadzi i od złego zachowa tak długo jak to w Imperium możliwe.







Kerm 04-05-2013 17:47

Dom.
Czy po dwóch latach nieobecności Jost czuł się w Biberhof jak w domu?
Wszystko teraz wydało mu się takie... małe... stare... Całkiem inne, niż pamiętał.
Nie da się ukryć, że ostatnio bardziej domem był mu las. Niebo nad głową, siodło zamiast poduszki, trzask płomieni obozowego ogniska i szum drzew zastąpiły stryszek i odgłosy wioskowego nocnego życia. Czy zdołałby się przyzwyczaić do spokojnego, wiejskiego życia? Pewnie miał w sobie coś z wuja Hildrica, co z wioski wyjechał w świat daleki.


***

- Jościk, ale ty wyrosłeś! Siadaj! - Lena Tannenbaum gestem poparła zaproszenie. - I częstuj się. - Wskazała na stojące na stole słodycze, kiełbasę i dzbany z piwem.
- Jost, co tam w wielkim świecie słychać? - zagadnął go Urlyk. - Opowiadaj. Bo u nas zmian bez liku.

A zmian w wiosce było wiele.
Karina Woytka ułowiła, Bauera, i razem w dawnej chacie Maryny osiedli. Jagna za Conrada się wydała, a on w wiosce zamieszkał i dzieci uczyć zaczął. Pokolenie młodsze na wartę chadzało i pilnowało porządku. I nowe zabudowania wyrosły na miejscu, gdzie kiedyś chata piwowara, przeklętego kultysty, stała. W chacie Thalberga, której mieszkaniec uciekł, nie chcąc się z łowcą czarownic spotkać, nikt nie zamieszkał. Znaki przeciw złym mocom wisiały stale, choć pogodą nadwyrężone. Zielsko wokół wyrosło, jakby las chciał wziąć to miejsce w swe posiadanie, ale sama chata niewiele się zmieniła. Tylko mchu trochę na dachu przybyło.
Świątynia pustkami stale stała, bo kapłan, co to do wioski miał przyjechać, nie przybył jeszcze, choć lata dwa prawie minęły.
No i piwo gorsze było, odkąd Tomasa powieszono. Kultysta, ale piwo warzyć umiał. Nigdzie takiego dobrego Jost nie pił, choć przez te dwa lata kawałek świata zjeździł.

- No, teraz ty coś opowiedz, Jost - poprosił Dogmar, najmłodszy z Tannenbaumów.

No to Jost opowiedział.
Jak bandytów podchodzili.
Jak pod Wężowym Jarem bitkę stoczyli.
Jakie to uczucie, gdy bełt tuż obok głowy się wbije. I o szczęściu, jakie miał, że cało i zdrowo z napadu wyszedł.
O podróżach długich i nudnych, jakże od opowieści bardów różnych.
O nauce władania mieczem, w której Friedrich go szkolił. Przy której szkolenie w wiosce lekkim się wydało.
O tym, jak łatwo w wielkim mieście stracić pieniądze i zdrowie, jeśli nie życie.

- A Angelę żeś widział? - spytał Ulryk. Jego spojrzenie było pełne zachwytu.
- Kapłankę Angelę - poprawiła go Lena Tannenbaum.
- Ano widziałem - potwierdził Jost. Z nieco mniejszym entuzjazmem niż Ulryk.

***

Jakżeby mógł nie zauważyć.
Wjazd sobie zrobiła kapłanka, jakby panią wielką była. Pod eskortą. No i z góry patrzyła na wszystkich. Zdecydowanie nad wioskę wyrosła. W każdym razie tak się zachowywała. Niby uśmiech miała dla wszystkich, niby słowami mądrymi siała na prawo i lewo, ale Jostowi do gustu nie przypadła. I pewnie ze wzajemnością, bowiem kapłanka albo go wzrokiem omijała, albo patrzyła na niego jak przez powietrze.
I nie tylko na niego. Innych strażników, co przed dwoma laty śledztwo prowadzili, podobną atencją darzyła. O czym zgadali się wszyscy, gdy wspólnie, w gronie byłych strażników siedli, stare czasy wspominając i o swych przygodach prawiąc.

***

Co, prócz miłości do Sigmara Angela przywiozła, okazało się, gdy rankiem czwartego dnia wójt wszystkich do siebie wezwał i w drogę ruszyć kazał. Któż inny, jak nie kapłanka z pełną frazesów gębą, mógłby namówić barona, by wysłał ich w drogę bez powrotu? Albo nienawidziła ich z całego serca, albo patrzeć na nich nie mogła. Albo też i jedno, i drugie razem.

- Pojedziemy do Wurtbadu. - Jost wyciągnął rękę po papier. - I nie będziemy się rzucać jaśnie panience w oczy - obiecał.

A błogosławieństwo niech se kapłanka w zadek wsadzi, pomyślał. Jeśli się nie mylił do uczuć Angeli, to równie dobrze mogłaby ich przekleństwami obrzucić.

- Dziękujemy za ostrzeżenia - dodał. - I niech Rhya ma was w opiece, wójcie. I całą wioskę.

***

Pozostawało jeszcze raz rzucić okiem na znajome kąty, pożegnać się z najbliższymi, spakować się, zabrać prowiant na kilka dni i ruszyć w drogę.

***

Rankiem następnego dnia Jost stał przy bramie, czekając na swoich kompanów.

AJT 05-05-2013 13:07

Gotte nie był uczestnikiem wojenek, jak Jost. Nie ganiał też po szlakach, jak większość z pozostałych kompanów. On dalej niż Wurtbad się nie zapuścił. Ale zmienił się też, oj zmienił. Zauważył, że ludzie w większych skupiskach, niżli Biberhof, również wielce zainteresowani są, nie do końca sprawdzonymi, ale za to niezwykle ciekawymi, informacjami.

Gotte więc, początkowo z towarami tatki, często chadzał do miasta. Korzystając z okazji przesiadywał później w karczmach, opowiadał na placach, wszędzie gdzie go tylko słuchano. A o dziwo go słuchano… No więc i Gotte w swym żywiole był. A ile się naopowiadał o ostatnich wydarzeniach w Biberhof, a ile z tych informacji zmienił, upiększył, poprawił, tego mu zliczyć się nie można. Opowiadać potrafił długo, wyniośle, gestykulując wielce. Nie tak, jak kiedyś w siole, teraz odważniej, pewniej, zbierając wokół siebie ludzi. Ludzi, którzy sami go do tego podjudzali. Bo gdy taki Gotte spostrzegł, że go słuchają, to i gadał więcej, to i gadał coraz bardziej mijając się z prawdą. A jednak wielu mu wierzyło, wierzyło i rozpowiadało dalej co słyszano.

Gotte nauczył się tak operować językiem tak, że wiele, bardzo wiele rzeczy potrafił dzięki niemu załatwić. A i dziewką też potrafił odpowiednio nagadać, by ich serca, czy bardziej ponętne piersi, kierowały się ku niemu. Może dziewki nie były najmądrzejsze, no ale po cóż one mają być mądre?

No i tak, gdy jego kompani ze straży wielskiej wracali z dalekich podróży, zaskoczeni mogli być widokiem, jaki prezentował sobą Gotte. Fikuśne, acz wyglądające na zacnej jakości, ubranie. Nim Miller rzucał się najbardziej w oczy, co nie było trudne przy jego jaskrawym, różowawym zabarwieniu. Na głowie kapelusz, bujny kapelusz z wbitymi weń ptasimi piórami. No, wyglądał dla wieśniaków śmiesznie, ale nie zważał na to. Wszak to oni się na modzie nie znali, nie on! Co też dosadnie i często im przekazywał.

Gottemu tematów do gawędy nigdy nie brakowało. Słysząc jednak opowiastki tych, co byli dalej niż Wurtbad, opowiastki równie ciekawe co i te jego, sam też zapragnął takiego życia. Samotnie nie wyruszyłby w taką drogę nigdy, ale teraz… teraz gdy nadarza się okazja… to był znak, że myślał słusznie i sioło swe, jak i nawet Wurbad opuścić postanowił.
- Jako już Jościk rzekł nasz, pójdziem oczywiście - wtrącił i Gotte. - I będziem my incogilas, jak zawsze przecie.

Gotte wrócił do chaty swej. Spakował co potrzebne na drogę, napchał sakwę kilkoma złotymi monetami, by kolejnego poranka być gotowym do drogi.

Lechu 06-05-2013 02:07

Niemal dwa lata. Tyle za domem spędził Bert Winkel. Niegdyś domokrążca, a dzisiaj... To czym się zajmował z jego wcześniejszym zawodem niewiele miało wspólnego. Przez czas spędzony w podróży zdołał zapomnieć nie tylko o tym. Wraz z upływem tygodni jego wspomnienia blakły z czego po części był zadowolony. Bo czy warto było pamiętać zbezczeszczone zwłoki dobrego człowieka? Czy warto było wspominać samobójstwo zielarki, u której terminowała jego siostra? Czy warto zaprzątać sobie głowę skazanym Tomasem Bauerem? Zapewne nie. Winkel się zmienił przez co obecnie inaczej postrzegał świat. Nie miał już umysłu ciasnego jak Biberhof i jego okolice. Znał Imperium o wiele lepiej niż większość mieszkańców jego ojczystej wioski kiedykolwiek pozna. Za wszystkim co prawda stali łowca Imre i Eryk Bauer, z którym to Bert zżył się bardziej niż za czasów stróżowania w Biberhof. Może jeszcze nie zaskarbił sobie zaufania Eryka, ale od czasów pamiętnego włamania - za co też został Winkel ukarany - nigdy nie oszukał towarzysza...


Eryk - podobnie jak i Bert - wyruszył z łowcą aby poznać świat i przyuczyć się do nowego zawodu. Obaj byli młodzi i rządni przygód, ale na tym podobieństwa się kończyły. Bert chciał przeżywać przygody, spisywać je, opowiadać po tawernach, zajazdach, karczmach... Miał do zaoferowania łowcy swoje zdolności, za pomocą których wyciągał od klientów grupy więcej złota, ustalał wszelkie szczegóły, do których łowca nie miał głowy - lub jako człowiek nie zajmujący się nigdy interesami polegał na często zwodniczym przeczuciu. Eryk natomiast chciał zostać łowcą. Bert podejrzewał, że wydarzenia w Biberhof wstrząsnęły chłopakiem tak bardzo, że postanowił łapać przestępców - aby sytuacji takich jak z świętej pamięci kapłanem było coraz mniej. Zacny cel. Odważny. Dla wielu mogło to się wydawać głupie marnowanie życia, zdrowia i czasu, ale Winkel widział w tym coś więcej. Eryk nie był kolejnym zimnym łowcą głów polującym na kolejnych bezimiennych rzezimieszków dla mieszka złota. Miał swoje ideały i własny kodeks postępowania - a wielu łowców idzie do celu pomimo wszelkich przeszkód...

To, że Imre, Eryk i Bert przeżyli niejedną przygodę było faktem. Życie przez te 2 lata doświadczyło ich dość mocno, dlatego Bert wiedział, że ani on, ani jego przyjaciel łowca nie są już tymi samymi młodzikami myślącymi, że wszystko poza Biberhof jest takie piękne, ułożone i sprawiedliwie. Widzieli masowe groby po bitwach z tworami chaosu, poszukiwali ludzi zaginionych, tropili oszustów, złodziei, zabójców. To, że nie są to już te same chłopaki było widać w każdym ich geście, w ich kroku, ich spojrzeniu. Kiedyś było bardziej beztroskie, mniej świadome. Teraz... Mieszkańcy Biberhof będą zdumieni. Wracając do domu Bert podejrzewał, że nie tylko oni...

***

Pierwsze co rzuciło się Bertowi w oczy to nowi, młodzi strażnicy patrolujący Biberhof. Dobrze im z oczu patrzało jak niegdyś członkom pewnej grupki, która rozwikłała zagadkę uknutą przez kultystę... Widząc wioskę od środka, nie zza drewnianej bramy, Berta wspomnienia ożyły. I nie tylko one. Winkel na nowo poczuł przywiązanie, którym darzył to miejsce. Winkel uśmiechnął się delikatnie widząc skupiające się na nim oczy mieszkańców wsi. Co prawda zawsze przykuwał uwagę do niedawna nosząc kolorowy, elegancki ubiór, ale na dziś dzień został z niego jedynie fikuśny kapelusz z barwnym ptasim piórem. Reszta została zastąpiona wytrzymałym, ale też niebrzydkim ubraniem podróżnym. Winkel nie chciał skupiać na sobie zbyt dużej uwagi ostatnio będąc zmuszony dość szybko ulotnić się z... Ciekawe gdzie dowiedzieli się o tym Eryk i Imre. Pewnie w okolicy Kemperbad...

Bert z nieskrywanym zainteresowaniem spojrzał na nowy pawilon wybudowany na miejscu, gdzie niegdyś stała chata Tomasa Bauera. I co by o nim nie mówić Winkel nigdy i nigdzie nie pił lepszego piwa od tego, które robił martwy piwowar. W tym był mistrzem... Po wejściu do wioski chłopak z śmiałością i serdecznym uśmiechem witał się z dawnymi znajomymi i sąsiadami. Nie był to jeden z tych sztucznych uśmiechów, którym jego kumple po fachu nawet przydzielali numerki, a szczery uśmiech szczęśliwego podróżnika po latach wracającego do ojczyzny. Wkraczając do domu Winkel radośnie zakrzyknął, że wrócił. Zupełnie tak jakby wyszedł dzisiaj rano, nie było go parę godzin, a później wrócił na obiad. Babcia Ola powitała go łzami radości, ojciec też rozpromieniony rzucił, że strasznie się zmienił. Bert czochrając po głowie brata Pitera wyciągnął z plecaka sakwę słodyczy i mu ją wręczył.

- Ale żeś wyrósł, Piter. Zaledwie rok z hakiem mnie nie było, a ty już niedługo mnie przerośniesz. - Bert przesadził, ale złapał się, że bez zająknięcia wrócił do prostego języka, którego od tak dawna już nie używał.

A później się zaczęło... Ojciec, babka, brat i każdy kto tylko się napatoczył w chacie chciał wiedzieć co u niego słychać. Bert opowiadał długo i ciekawie. Widać było, że każdy z słuchaczy przysłuchuje się temu z zaciekawieniem. W jego opowieści były sytuacje zabawne, nawet wątek miłosny, ale też nie brakowało grozy i krwi. Winkel nie chciał, aby Piter zauroczony piękną opowieścią sam chciał wyruszyć na trakt. Życie w podróży nie było łatwe ani bezpieczne co też Bert wielokrotnie swoimi wypowiedziami podkreślał. Rodzina była szczęśliwa, że ma go w domu. Później po rozmowie z ojcem na boku Bert zapytał co u niego i widząc nieciekawą minę wręczył mu sakiewkę ze złotem. Kiedyś o takiej sumie by nawet nie marzył, ale teraz... Bywało, że za jedną opowieść dostawał więcej. Bert podkreślił, że Korony może i nie poprawią za bardzo sytuacji, ale tylko tyle może zrobić. Obawiał się, że niedługo będzie musiał wyruszyć, ale nie było czasu na rozmowy o tym. Przecież dopiero co przyjechał!

Po opuszczeniu chaty i podziękowaniu za babciny poczęstunek Winkel udał się do chaty niegdyś należącej do Marii Adler. Zielarka bardzo dobrze rozumiała się z Katriną - siostrą Berta - i dlatego też ona i jej ukochany - Woytek Bauer - zamieszkali tam po jej śmierci. Zaraz po przekroczeniu progu Bert napotkał zdumioną minę Woytka. Winkel nie podejrzewał, że coś może się w Biberhof tak długo uchować. Był już w wiosce od godziny, a były osoby, które nadal o tym nie wiedziały! Cóż... Bez Gotte wioskowy interes plotkarsko-informacyjny musiał mocno ucierpieć!

Po przywitaniu się z siostrą i węgorzem - jak nazywał Woytka kiedyś Bert - chłopak wziął na ręce swojego siostrzeńca, który miał na imię Loki. Winkel z uporem osła twierdził, że chłopak ma jego twarz na co siostra wybuchnęła radosnym śmiechem.

- Dobrze, że nie wdał się w ojca... - powiedział klepiąc Woytka. - Z takim wyglądem złamie niejedno kobiece serce. - dodał z uśmiechem.

Oczywiście ani siostra ani jej partner nie zamierzali wypuścić Berta wcześniej jak przed wyczerpującą opowieścią o jego przygodach. Jako, że towarzystwo było młode Winkel mógł zmodyfikować opowieść dodając jej nieco pikanterii. Po prostu przy babci nie mógł sobie pozwolić na tyle ile chciałby usłyszeć młody Bauer. Od niego też się dowiedział, że Conrad - stary towarzysz Imre - zatrzymał się w Biberhof i ożenił się z Jagną. Co więcej ponoć uczy wioskowych w Krainie Zgromadzenia. Bardzo to miłe i uczynne z jego strony...

***


Dzień Słońca! Bert odczuwał jego klimat o wiele bardziej niż reszta dawnej straży gdyż pojawił się w wiosce jako pierwszy. Widać, że każdy z nich się zmienił. Jedni mniej, inni więcej, ale zdecydowanie najbardziej zaskoczył Berta młody Gotte Miller. Ubrany kolorowo i fikuśnie jak do niedawna prowadzał się Bert chłopak od razu przykuwał uwagę. Wysławiał też się zupełnie inaczej niż kiedyś. Nie rzucał słowami, których znaczenia nie znał, a płynnie, z wprawą władał językiem chwilami żywo gestykulując. Bert czuł, że znajdą drogę porozumienia...

Popołudniem podczas zabawy w "Beczce Piwa" Winkel postanowił opowiedzieć jedną z przygód łowcy i jego kompanów. Ta rzeczywiście miała miejsce o czym wiedzieli jedynie on i Eryk. Bauer bogatszy o jedną bliznę na twarzy już wcześniej został wypytany przez Berta co się stało. Okazało się, że Winkela sporo ominęło, ale... to już opowieść na inne popołudnie - a Bert podejrzewał, że nawet lepszym byłby wieczór. Cała akcja działa się w górach zamieszkiwanych przez wiekowe krasnoludy. W otoczce śpiewów wiatru rozbijanego o kamienne szczyty łowca miał pojmać jednego zbiega z okolicznego lochu. Cała opowieść była raczej utrzymywana w wesołym tonie, a jej bohaterowie zakończyli ją szczęśliwie, z kompletem kończyn i bez odniesionych w boju ran.


Winkel po prostu uznał, że taka weselsza i promieniująca dobrem i szczytującą sprawiedliwością wersja będzie odpowiedniejsza do okoliczności. Dzień Słońca musiał być wesołym i takim się zapowiadał. O tak. Winkel dobrze pamiętał jak pluł sobie w brodę opuszczając zeszłoroczną zabawę, ale przy Eryku nie brakło mu wspomnień o wiosce, jej mieszkańcach i w ogóle przeszłości. Eryk miał bardzo ciekawe, nawet pozytywne spojrzenie na ich przeszłość...

Opowieść Berta została pochwalona paroma kolejkami, ale największym uznaniem byłby gest aprobaty ze strony Gotte. On chyba znał się na opowieściach nie mniej od Winkela. Kto wie może nawet Bert kiedyś pożyczy tubę ze swoimi opowieściami Millerowi? Jak to Bert nie mógł obejść się bez kobiecego towarzystwa toteż oczarowany urodą aptekarki Ewy podróżującej z karawaną postanowił zaproponować jej wspólną zabawę. Od pewnego czasu Winkel nie miał problemów z nawiązywaniem nowych kontaktów - szczególnie z kobietami - toteż zapowiadała się dobra zabawa. Bardzo miłym dla Berta była sama rozmowa z uczoną. Ciekawym było wymienić się poglądami z kimś inteligentnym - szczególnie, gdy ten ktoś miał piękne długie, kasztanowe loki, głębokie zielone oczy i talię osy.

Wychodząc wraz z Ewą na wieś Bert zobaczył po raz pierwszy od bardzo dawna Angelę Apfel. Kapłanka wyglądała bardzo dobrze, a Bert nawet miał wrażenie jakby urosła. Winkel nie patrzył się za długo ani na nią ani na jej obstawę w postaci ludzi barona. Ot, spojrzał na nią i tyle. Angela wyglądała na dumną i wbrew temu co mogą sądzić inni mówiła z sensem, a ludzie widać, że chcieli jej słuchać. Co prawda pewnie nie brakło też takich co szczerzyli się na jej widok jakby właśnie otrzymali nowe gospodarstwo, ale... Bert do nich nie należał. Już nie. W podróży obcował z kobietami ładniejszymi, bogatszymi i mądrzejszymi od niej. Chyba tylko ze względu na swoje wiejskie pochodzenie i pewną niezręczność Bert jeszcze nie był z jakąś młodą szlachcianką... A może to jego pociąg do podróży i przygód go od tego odwodził? Tak czy inaczej Winkel nie zwracał za dużej uwagi na Angelę. Była jego przeszłością, a po ich ostatnich wspólnych wydarzeniach raczej ani ona ani on nie chcieli - choćby z grzeczności - kontynuować ich znajomości...

***

Bert był pod wrażeniem jak szybko Angela i jej podopieczni uwinęli się ze sprzątaniem w świątyni. Ponoć Apfelówna miała plan uszczelnić dach, powiększyć ogród i wznieść kamienny mur wokół świątyni. Co jak co, ale ambicji nikt jej nie mógł zaprzeczyć. Kazania, które prawiła były też całkiem dobre. Oczywiście Bert - pewnie w podobie do Gotte - mógł dopatrzyć się tam braku dramaturgii, ubarwienia, odpowiedniej gestykulacji czy operowania głosem, ale... to była jego choroba zawodowa. Jak na kapłankę Angela władała słowem pięknie, a o Sigmarze wypowiadała się bardzo kwieciście. Winkel nawet po kazaniu i modlitwie, gdy wyłapał wymowne spojrzenie Angeli i jej sztuczny uśmiech nie mógł się nadziwić jej determinacji. Uśmiechnął się do niej, ale sztuczność jego mimiki była tak nieznaczna, że niemal iluzoryczna. Dla większości ludzi byłby to serdeczny uśmiech, ale fachowiec mógłby go przejrzeć. Fachowiec o niebo lepiej postrzegający ludzkie emocje niż Angela, rzecz jasna...

***

Spotkanie dawnych strażników było czymś na co Bert przygotowywał się duchowo od dawna. Był podekscytowany, bo mimo iż widywał tych ludzi to od dawna nie wszystkich naraz. Miał mieszane uczucia. Naraz cieszył się, że ich widzi, ale i bał się, że ktoś spojrzy na niego przez pryzmat tego co było kiedyś. Bał się, że ktoś wróci do tematu jego włamania do biura ojca Gottlieba. Nie dawał jednak tego po sobie poznać. Nikt jednak tego tematu nawet nie poruszył. Może reszta widziała, że się zmienił. Może wyczuwali, że Bert żałuje i poszedł do przodu. Ku nowemu. Lepszemu...

Winkel i teraz nie śmiał nie skorzystać ze swoich umiejętności i zdecydował się opowiedzieć kolejną z przygód łowcy i jego towarzyszy. Tym razem akcja działa się w dużym mieście jak Nuln, Talabheim czy sam Altdorf. Klient łowcy chciał być anonimowy, ale zadanie, które zlecił było bardzo delikatne. Jego wnuk został porwany, a on jako bogaty kupiec chciał go odzyskać całego i zdrowego. Starzec wiedział, że dziecko może ucierpieć podczas obławy straży na porywaczy toteż wynajął specjalistę. Jak wielkim sukcesem okazała się opowieść mogą określić tylko słuchacze, ale Bert robił co potrafił najlepiej. Budował napięcie do końca niemal nie zdradzając nastroju. Gestykulował, ale nie zbyt żywo aby więcej szczegółów pozostawić wyobraźni słuchaczy. Operował głosem raz mówiąc głośno i szybko, a raz niemal szeptem - Winkel był zadowolony, gdy ściszał głos, a w "Beczce" zapadała niemal grobowa cisza. Może nie miał tak barwnego i ekskluzywnego ubrania jak Gotte, ale nadal swoje potrafił.


Koniec opowieści rozładował napięcie, a sam chłopiec - zgodnie z prawdą - został uwolniony z rąk porywaczy cały i zdrowy. Opis jego uśmiechu, mimo iż Bert bardzo się starał, nie był tak piękny jak w rzeczywistości. Również żadne słowa nie potrafiły opisać wdzięczności zatroskanego dziadka i jego wyrazu twarzy, gdy łowca z chłopcem na ramieniu przekroczył próg jego domostwa. Żadne słowa...

***

Spotkanie z wójtem było dla Berta miłym zaskoczeniem. Szczególnie słowa kapitana straży o tym jak bardzo jest z nich dumny i jak bardzo chciałby aby obecna straż była tak samo dobra jak oni byli przed dwoma laty. I słowem nie wspomniał o tym czego dopuścił się wtedy Winkel. Nawet pokiwał uznaniem patrząc po dawnych strażnikach. Co prawda nie każdy z nich był obecny, ale byli i nowi - jednak też nie wszyscy. Zanim wójt przeszedł do sprawy, która ich tu wezwała, bo taka być musiała, Bert już zastanawiał się co za pergamin trzyma ich gospodarz. Zawiniątko zalakowane było szlachecką pieczęcią Leberechta Frobela z znanym Winkelowi herbem barona. To musiało być coś ważnego, ale Bert nie podejrzewał, że aż tak...

Jak się okazało grupa miała eskortować córkę Barona - piękną Adalinde Frobel - w podróży z Wurtbadu do Kemperbadu. Pięknie. Taka światowa dama, a Bert miał ją poznać jako jeden z tuzina wioskowych ochroniarzy. Papier, który wójt kazał przekazać kapitanowi Joalfowi ze statku „Czarny Łabędź” wziął Jost na co Bert bez dyskusji przystał. Chłopak się zmienił, ale nigdy nie dał powodu, aby reszta nie miała mu zaufać w tej kwestii. Nawet wręcz przeciwnie. Wójt bez wahania przekazał Schlachterowi papirus i dodał magicznie słowa, których nikt z nich szybko nie zapomni. Bert chciał zadanie wykonać dobrze. I nie przeszkadzało mu to, że jego kolorowy kapelusz będzie musiał zostawić ojcu na pamiątkę. Gorzej miał Gotte. "Incognito" oznaczało dla niego nie tylko tyle, że musi się przebrać, ale też całkowicie zmienić swój sposób mówienia i zachowania. Bert też będzie musiał się pilnować. Da radę. Jak zawsze…

Baczy 10-05-2013 01:02

Wielu młodych marzyło, żeby opuścić wioskę, posmakować rozkoszy świata, usamodzielnić się i przeżyć przygody, o jakich dotychczas mogli tylko marzyć. Eryk taki nie był. Nie zakładał, że kiedyś zamieszka w mieście, że będzie podróżnikiem albo rzemieślnikiem na dworze księcia. Nie była to nawet kwestia braku naiwności, tylko zwykły strach. Obcy świat i nieznane obowiązki nie były alternatywą dla jego obecnego, stabilnego i przewidywalnego życia. Tak uważał aż do momentu mordu na kapłanie Gottliebie. Samo śledztwo przełamało monotonię i, jakkolwiek bezdusznie by to nie zabrzmiało, pozwoliło mu ożyć. Dzięki temu wydarzeniu zrozumiał, dlaczego młodzi pragną przygód, dlaczego nie zadowala ich stabilizacja. Dopiero teraz mógł zdefiniować poprawnie słowo „nuda”. Pojął też jeszcze jedną, o stokroć ważniejszą, rzecz- każdy ma swoje miejsce na świecie, swoją rolę do odegrania, swoje przeznaczenie do wypełnienia. I, jak to powiedział mu Conrad, niby to mimochodem, to za głosem serca powinniśmy iść. A serce Eryka mówiło zdecydowanie „Chcę być potrzebny. Chcę pomagać innym.”. Zwarzywszy na okrutną zbrodnię, której dokonano, oraz po rozmowie z Imre, młody Bauer zdecydował, że poprosi łowcę nagród o naukę fachu. Ludzie potrzebowali, by ktoś trzymał nad nimi pieczę. By ktoś pomagał im przeciwstawić się istotom uznającym prymat brutalnej siły. I on chciał zostać właśnie kimś takim.
Wkraczając do wioski zmartwychwstał. Ostatni miesiąc był dla niego bardzo ciężki, ale powrót do Biberhoff, widok dzieci bawiących się w ganianego, starszych dyskutujących żywo przed karczmą, kobiet noszących wodę z jeziora i wieszających pranie... To wszystko razem, jak i z osobna, sprawiło, że uśmiechnął się naprawdę szczerze, pierwszy raz od długiego czasu. Ta sielankowa beztroska go urzekła na tyle, że ledwo co przestąpił prób bramy, a już zastanawiał się, czy nie zostać tu na stałe.
Jednak pierwszy kontakt wzrokowy z każdym z mieszkańców nie należał do najprzyjemniejszych. Wszyscy, jak jeden mąż, patrzyli na niego z politowaniem. On sam zdołał pogodzić się z blizną, jednak takie spojrzenia nadal bolały. Ale nie dlatego, że ożywały wspomnienia, tylko że czół się przez nie jak dziecko. Był mężczyzną, który świadomie wybrał niebezpieczną drogę. Nikt nie powinien się dziwić ani go żałować z powodu odniesionych ran- były one wszak bezpośrednimi konsekwencjami jego wyboru. Ludzie patrząc na niego powinni myśleć „Widać nie próżnował” albo „Odważny chłop” a nie „Biedactwo, cóże mu zrobił ten okrutny świat” czy „Jaka szkoda chłopaka”. A czół, wręcz wiedział, że tak właśnie myślą inni, sąsiedzi, przyjaciele, rodzina... Niestety w tej kwestii niewiele się zmieniło- nadal nie uważano go za dojrzałego, odpowiedzialnego mężczyznę. Nikt też nie pytał się go, jak zdobył szramę, tak jakby przeczuwali, że to nie była wesoła historia i chcieli oszczędzić mu bólu. Z tym że on chciał o tym komuś opowiedzieć, wyrzucić to z siebie. Chciał, żeby ktoś go o to spytał.

I trafiło najgorzej jak mogło- na matkę. Tłumaczyć się swojej rodzicielce z obranej ścieżki musiał jeszcze przed wyruszeniem z Imre. Odkąd tylko wspomniał o takiej możliwości, matka nie dawała mu spokoju, starając się odwieźć go od tego. Teraz również, z tym, że blizna była obecnie jej głównym argumentem. Jej jednej nie mógł mieć za złe, że się o niego martwi, w końcu matka to matka. Opowiedział jej bardzo skróconą wersję historii, chcąc możliwie najszybciej skończyć temat, to jednak nie było takie proste. Dobrnęli również do rozmowy o jego przyszłości. Oczywiście Luiza założyła, że skoro wrócił, to wrócił na stałe, więc gdy przyznał się, że nie takie były jego plany, dyskusja rozgorzała na nowo. Na szczęście Erykowi udało się ją zakończyć wychodząc pod pretekstem zobaczenia siostrzeńca. Na wspomnienie Woytka i Lokiego matka nieco złagodniała i, widząc, że nie zapomniał o rodzinie, odpuściła mu. Tymczasowo, jak się spodziewał.
W drodze do chaty należącej kiedyś do starej zielarki, łowca natknął się na Berta. Był ciekaw, czy chłopak po swoim tajemniczym zniknięciu wrócił w rodzinne strony czy może wyruszył dalej w świat. Biorąc po uwagę niejasne okoliczności jego dezercji, obie możliwości były równie prawdopodobne. Teraz jednak stał on przed nim, w mniej krzykliwym stroju, jednak nadal w śmiesznym na gust Eryka kapeluszu.
Wyściskali się serdecznie, niczym starzy przyjaciele po latach rozłąki, co przynajmniej po części było prawdą.
Bert od dawna nie widział Eryka. Pomimo tego iż reszty nie widział jeszcze dłużej to do niedawna niemal codziennie rozmawiali z Bauerem, a teraz... Winkel czuł, że coś się stało. Coś niedobrego. Świadczyła o tym nie tylko paskudna blizna na twarzy łowcy, ale coś jeszcze. Jakieś przeczucie, którego Bert nie potrafił do końca określić.

- Podejrzewam, że już wiesz dlaczego was wtedy opuściłem. Chciałem odczekać aż sprawa przycichnie i wrócić, ale zagalopowałem się aż do Biberhof. W końcu w domu, Eryk. Ile razy przy ognisku zastanawialiśmy się jak to będzie po powrocie? I jesteśmy. Wiem, że coś się stało. - Bert patrzał w oczy łowcy. - Skąd masz tę bliznę? Coś nie tak z Imre?
- Imre uważał, że pójdzie nam łatwo.- Zapatrzył się w pustkę nad ramieniem przyjaciela, cofając się do niedawnych wydarzeń.- Jakiś przebieraniec oblegał szlak w okolicy Dreetz. Miał być jeden, ale znaleźliśmy czterech. Imre uratował mi życie, ale sam mocno oberwał. Młotem, w głowę. Potem zgarnęli nas strażnicy dróg. Gdyby nie oni... Obudziłem się w świątyni Shallyi, z blizną, ale poza tym, zdrów. W sensie, świadomy, i w ogóle. Ale Imre... Byłem tam przez jakieś dwadzieścia dni, a on ani razu się nie obudził. Nawet nie mamrotał nic przez sen, jak to ja w gorączce miałem. Z resztą, samej gorączki też nie miał. Niby jego serce pracowało, ale... Powiedzieli, że może tak tkwić we śnie przez długie lata, aż do śmierci...- Zamilkł. Spiął się w sobie, żeby opowiedzieć wszystko szybko i bez przerw, teraz musiał chwilę ochłonąć, poukładać sobie rozrzucone wspomnienia na powrót w jedną całość. Miewał koszmary dotyczące tamtego dnia, tak częste i realne, że chwilami nie był pewien, czy nie są to zwykłe wspomnienia. Teraz, kiedy przyszło mu streścić historię, musiał wpierw odcedzić fantazję od faktycznych wydarzeń. Po chwili kontynuował.
- Imre został pod opieką kapłanek, w świątyni, w Dreetz. A tych czterech nie żyje. Dwóch, trzech właściwie, my załatwiliśmy, ostatnim zajęli się strażnicy.
- No, a co do Ciebie, to słyszałem wersję pewnego szlachetki - uśmiechnął się podejrzliwie - ale chętnie usłyszę Twoją.
- Opowiem następnym razem...
- zamyślił się Bert kładąc rękę na ramieniu łowcy. - Przykro mi stary. Dobrze wiesz, że przez te 2 lata bardzo się do Imre przywiązałem. - Winkel na chwilę zamilknął przez oczami mając chwile spędzone wspólnie z jego mentorem podróży. - Mimo iż zawsze zgrywał twardziela widać było po nim, że też po tym czasie nie jesteśmy już mu tak obojętni. Szczególnie ty. Życie by za Ciebie oddał i niemal o czymś takim możemy mówić... - Winkel znowu przerwał lekko blednąc. - Jak długo będą się nim opiekować? Kapłanki z Dreetz chcą jakiejś zapłaty czy może leku? Czegokolwiek? - w głosie chłopaka dało się wyczuć nutkę nadziei.
- Obiecały, że zajmą się nim tak długo, jak będzie trzeba. Czyli aż się obudzi, albo... umrze. Nie chciały nic w zamian. To ich rola, którą, uwierz mi, traktują bardzo poważnie. Gdybym nie był pewien, że dobrze się nim zajmą, nie zostawiłbym go tam. A co do lekarstwa, powiedziały, że mogą się jedynie modlić, by Morr wypuścił go z krainy snu i oddał go nam. Nic więcej. - Nawet nie starał się już hamować smutku. To była najgorsza część- nic nie można było zrobić, żeby choćby wspomóc Imre. Eryk mógł tam zostać, czuwać przy nim, jednak tak naprawdę nic by to nie dało. Poza tym, Bauer doskonale zdawał sobie sprawę, że sam łowca skarciłby go za taką bezczynność. Był człowiekiem czynu, wolałby, żeby chłopak rozwijał się dalej niż siedział przy nim i marnował czas, tego Eryk był pewien.
- Zamierzam odwiedzać go co jakiś czas, powinieneś pójść kiedyś ze mną. -Mówiąc to odwzajemnił braterski gest i potrząsnął pokrzepiająco ramieniem Winkela. Pokrzepiająco zarówno dla przyjaciela, jak i dla siebie. Po tym wypadku brakowało mu kogoś obok, kogoś znajomego. A teraz... teraz był w rodzinnej wiosce, otoczony samymi znajomymi twarzami. Czuł, że wraca do siebie, wewnętrznie. Blizna na twarzy była równoznaczna z blizną na sercu, która, dzięki obecności bliskich, zaczynała się goić. Nigdy nie zniknie, tego był pewien, ale może przynajmniej przestanie krwawić.
- Może powinniśmy też powiadomić Conrada? W końcu znali się dość dobrze...
Bert powoli i pewnie przytaknął, gdy Eryk mówił o oddanej pracy kapłanek. Winkel wiedział, że mimo iż często nie oczekiwały zapłaty wkładały w swoje zajęcie więcej serca niż zdzierający z ludzi wykształceni medycy. Na wieść o tym, że nie mogą zrobić nic chłopak poczuł nieopanowaną bezsilność. Pozostaje im jedynie się modlić, a być może za namową ich i Błogosławionego Sigmara łowca zostanie wypuszczony przez Pana Snów i Śmierci. Oby...
- Wierzę, że gdyby opieka nie była dobra nie zostawiłbyś go tam. Deprymuje mnie to oczekiwanie i bezsilność. Nie możemy mu nic, a nic pomóc. - Bert na chwilę zamilkł. - Jak będziesz wyruszał go odwiedzić to chętnie pójdę z Tobą. Słyszałem kiedyś, że ludzie w takim stanie nadal słyszą to co się do nich mówi. Może razem uda nam się go namówić, że nadal warto żyć. Że nie może się teraz poddać. Conrada koniecznie musimy powiadomić. Jestem tu już jakiś czas i widziałem się z nim przelotnie. Uczy ludzi z wioski i... widać, że się stara. No i rozkuł lodową powłokę pokrywającą serce Jagny. Niech się dowie co u starego przyjaciela. Chociaż przyznam, że wolę przynosić dobre wieści... - Winkel zamyślił się.
- Ja będę mówił, jeśli tak wolisz. Ale chodźmy tam razem. Będzie mi łatwiej, mam nadzieję.

Bert przytaknął i zaprowadził Bauera do domostwa Jagny i Conrada. Przekazywanie złych wieści to najbardziej niewdzięczne zajęcie, a przynajmniej nic gorszego nie przychodziło młodemu łowcy do głowy. Conrad bardzo się zmartwił, a jako człek pobożny i dobrotliwy z natury, obiecał gorliwe modły za starego druha.
Jagna nie zmieniła się zbytnio, jeśli w ogóle. Eryk zawzięcie starał się dojrzeć, czy aby jej brzuch nie urósł, jednak, domyśliwszy się jego motywów, zgromiła go wzrokiem. Widać chciała poczekać nieco dłużej niż jego młodszy brat...
Karina i Woytek byli kolejnymi, których razem z Bertem odwiedził, w końcu obaj byli wujkami Lokiego. Szkrab wykazał się nie lada odwagą, dając się bez płaczu wziąć na ręce zarośniętemu, oszpeconemu Erykowi. Był niezwykle ruchliwy i ciekawy świata, co wróżyło, że któregoś dnia może pójść w śladu wuja. Eryk wolał jednak nie mówić tego na głos. Musiał jednak przyznać, że jego siostrzeniec jest najbardziej uroczym dzieckiem pod słońcem. Nigdy nie sądził, że taki maluch może tak poprawić mu humor. Powrót do rodzinnej wioski, nawet jeśli spowodowany nieszczęściem, sam w sobie był błogosławieństwem.
Wyjazd z Biberhoff zmienił też innych jego znajomych, między innymi Angelę. Nie dosyć, że została kapłanką Sigmara, to jeszcze ego jej wzrosło czterokrotnie, chociaż niektórzy nie uwierzyliby, że to możliwe. Zdziwił jednak Eryka jej powrót, jakby się wydawało, na stałe. Planowała rozbudować świątynię, sprawić, żeby była ona znaczącym, jeśli nie głównym, punktem we wsi. Co z marzeniami o wielkim mieście? Nie spodobało jej się, czy może otwarcie szlaku przez Biberhoff dało jej nadzieję na rozwój rodzinnej wsi, co też próbowała, na swój sposób, usprawnić? W przeciągu dwóch lat Eryk mocno zbliżył się do Sigmara, toteż niezależnie od pobudek uznał plany Angeli za godne podziwu i wsparcia. Irytował go tylko kolejny podatek nałożony na mieszkańców w celu sfinalizowania części usprawnień, jednak, bądź co bądź, miało to być dobro ogółu. Samą kapłanką i jej chłodem w stosunku do niego się nie przejmował. Jakiś czas temu nauczył się ignorować zdanie tych, na których mu nie zależało. A z Angelą jakoś nigdy nie złapał dobrego kontaktu. Nie to co Bert... Ciekawe, jak on to przyjął...


Nie minęło dziewięć dni jak Wójt zwołał wszystkie osoby, które przed dwoma laty prowadziły śledztwo w sprawie ukrywającego się we wsi kultysty. Tym razem nikt nie zrywał ich z łóżek wczesnym rankiem, nie poganiał. Niby wszystko przebiegało bez nerwów, jednak coś mówiło Erykowi, że dobór zaproszonych nie był przypadkowy, i że mino pozornego spokoju, nie będzie to przyjazna pogawędka.
I nie pomylił się, chociaż wieści nie były aż takie złe jak się obawiał. Nie bardzo wierzył w te wszystkie komplementy, w całą ideę „zaszczytu” eskortowania rozwydrzonej panienki, jednak zrozumiał prosty przekaz- ma to być zrobione. Baron nie był osobą, z którą mogliby dyskutować, lub, co gorsza, postawić się. Jeśli wydał takie polecenie, dla własnego i swoich rodzin dobra musieli słuchać. Z resztą sam wójt nie przedstawiał tego jako propozycji. Wspomniał za to o pieniężnej zapomodze dla rodzin osób, które wyruszą w eskorcie, co było dodatkowym czynnikiem, dzięki któremu jakakolwiek niesubordynacja traciła sens. Gdy wzrok starego Tannenbauma zatrzymał się na postaci Eryka, ten skinął głową, chociaż gest ten był zbędny. Teraz Bauer tylko zastanawiał się, jak ważna może być córka barona i jak wiele kłopotów może na nich ściągnąć. Niewiele o niej wiedział, jednak domyślał się, że jest rozpieszczoną dumną panienką, która swoją nieskrywaną pogardą i wrodzonym uporem może doprowadzić człowieka do temperatury wrzenia. Jeśli miał rację, a coś mu mówiło, że miał, będą mieli ręce pełne roboty...

Alaron Elessedil 10-05-2013 02:32



Hammerfist Arno nie w humorze mocno spozierał wrogo na kufel pełen od piwa. Miał przeświadczenie głębokie niezwykle, że każdy ogrodnik alkoholu więcej roślinom swym dawał niż było w antałku świństwa tego.
Razu ostatniego łyk jeden pociągną wody zabarwionej rzutu podobnego na Dniu Słońca niemal dokładnie dwie wiosny temu.
Mało się od paskudztwa nie otruł, a mordę mu tako wykręciło, że niemal całe mu jego życie młode przed patrzałkami przeleciało. Jak takie szczyny ludzie pić mogli zagadką było dla niego od lat wielu.
Smaku takiego nie mieć to wszelkie pojęcie przechodziło. Stary Bauer przynajmniej we dnie powszednie znośne alkohole robił. Nie najwyższej jakości, prawda to, ale pić się dało.

To jednak pojęcie wszelkie przechodziło! Trunek złocisty, perlisty, wspaniały bezcześcić tak?! Każdy khazad porządny, szanujący się prędzej własnym toporem zarąbałby się niż przyznał do takiego czegoś stworzenia. Baryłki wszelakie w czeluść najgłębszą strąciłby, coby usta niczyje kołkiem nie stanęły, a język od gęby nie oddzielił, trzewi nie wypaliło, a żołądka na lewą stronę nie przenicowało.
I przede wszystkim, by paluchami nie wytykano go.

Ni dziwota, że stopa ojca jego, progu tego nie przystąpiła od chwili starego Bauera powieszenia. Choć Arno przyznać musiał, że Joni nieczęstym gościem był. Zatrucia żołądka obawiał się mawiając często, że taką wodą to on owce poi. Zwierzęta do wody przyjmowania nawykłe były tak jak khazadzi do płynów ognistych. Wbrew naturze stawać nie należało, bo później, a nawet prędzej ona ością w gardzieli stanie i do zadławienia ostatecznego doprowadzić może.

Razu kolejnego jako pierwszy przy stole zasiadł na resztę z wójtem włącznie czekając. Przed czasem umówionym w progi "Beczki Piwa" zajrzał po kolei na każdego przybyłego spozierając z szerokim uśmiechem wyszczerzonych zębów i zza stołu wstawał, by w powitania geście za przedramiona uścisnąć.

Pozmieniali się. W stopniu większym bądź mniejszym.
Najmniej do poznania Schlachter Jost wespół z Bauerem Erykiem byli, a w stopniu mniejszym nieco Winkel Bert i Millerowie Gotte z Rudim. Teraz każdemu z nich bardziej chłop niż chłopiec wyglądał.

Ze wszystkich Hammerfist najmniej zmienił się. Mniej niż wieś cała nawet z ludźmi w niej żyjącymi. Tylko broda dłuższa nieco była.
Poza nią wszystko identyczne było: ta sama facjata i dobrze znana, szpetna blizna, o której to Arno nigdy mówić nie chciał. Nawet łachy podobne, najzwyczajniejsze jak każdy Biberhof mieszkaniec. Jakieś portki wytarte, buty zużyte i luźna koszula lniana solidnie pobrudzona w miejscach fartuchem nieprzykrytych podczas pracy.

-W jedną stronę bilet powiadacie - mruknął pierwszy raz.

Przez chwilę zastanawiał się czy opłaca się wyzwanie podejmować. Po prawdzie to niedawno całkiem powrócił i przyjemnie całkiem byłoby w kuźni wypocząć. Młoteczkiem w żelazo jakie postukać.
W zamyśleniu wziął do ręki kufel i już miał podnosić go do ust, gdy do opamiętania mu przyszło. Skrzywił się paskudnie.

-Komu w drogę, temu napar na odciski. Zdrówko - wzniósł napitek w toaście, otworzył okno i z rozmachem wylał na trawę całą zawartość kufla.


Furca z Oberwill należało odwiedzić. Szuja był. Menda był. I ogólnie taka dżdżownica paskudna wijąca się, wąż przebrzydły z językiem syczącym, ale wsi pomóc się starał najlepiej jako umiał.
O intencjach domokrążcy khazad wolał nie myśleć, bo i o zmarłych wspominać źle nie powinno się. Szczególnie, gdy pomoc ich do śmierci doprowadziła. Ale ścierwo był tak czy tak.

-Bry, Furcu. Jak... eeee... zdrówko? - burknął ze spojrzeniem wbitym w ziemię przy własnych stopach.
Drzewo, na którym wisiał obwieś stało tuż przed krasnoludem.

-Głupio się jeszcze pytam się, nie? Nauczyłem czegoś się jednak, powiem i cosik mam - pogrzebał w kieszeni i wyciągnął rzeźbione drewno. Wyglądało całkiem jak plecionka czasu swego przez Huberta Thalberga zrobiona. Plecionka Taala.

-Bo i pamiętliwi khazadzi są, to pamiętałem, żeś Taalowi cześć oddawał. No... Cosik wystrugałem. Masz Furcu. Ażeby Taal okiem łaskawym spozierał na ciebie i co trzeba z Morrem obgadał - powiedział i zakopał pod drzewem własne dzieło.

-Bądź zdrów... Znaczy się... Cholera wie... Dobrego wszystkiego - machnął ręką i odszedł.


Dużo się we wsi zmieniło. Na nieszczęście mieszkańców Angela przybyła do wsi jako kapłanka, a żeby jej skrzaty naszczały do mleka w cyckach.
Arno teraz nie lubił tej baby jeszcze bardziej i nawet Bauera starego rozumieć zaczął, bo i młot sam do łap się pchał. A Tomas słabiuśki na głowie był najwyraźniej i na pokuszenie poszedł.
Tylko osobie niewłaściwej. A żeby ją pryszcze obsypały. Ciekaw khazad był niezmiernie czy Adler Maria przyuczyć do sprawunków takich Karinę zdążyła.

Podobnież nawet matce i ojcu własnemu kłaniać się kazała, taka jej mać. Mieszkańców okradała pod podatków pozorem. Złoto na świątynię. Ogrody powiększać jej się zachciało, a żeby jej tak wszystkie rośliny uschły. Mury od Biberhof odgradzające wznosić chciała, a niech jej przypadkiem cegła na łeb spadnie bufonce, sukwie wściekłej.

I od ojca jego, Joniego Grungniego wyznającego też złoto może brać chciała?
Niedoczekanie. Nim słońce za linię horyzontu się schowa, on wymyśli coś, co przysiągł sobie na honor własny.
Tylko co?

Tymczasem sam kluczył wśród przyjezdnych będących efektem otwarcia drogi do Wurtbadu.
Tyle przynajmniej dobrego z zamieszania tego całego przyszło, za Dzień Słońca ich tak popularny się stał, że nawet ludzie z zamku barona przybywali. Tako przynajmniej ludziska gadali, bo Hammerfist zawczasu ze wsi ulatniał się, by w uczestnictwo przypadkiem wciągnięty nie był.
Piwsko jeszcze gorsze niż co dzień być musiało.

W czasie nieobecności jego Woytek ożenił się z Kariną i nawet syna mieli - Lokiego. Nowe pokolenie rosło.
Jagna, towarzyszka ich ze śledztwa przeprowadzania za Conrada wyszła, a ten szkółkę otworzył. Szczytnym to niezwykle pomysłem było, bo i sam chętnie by do nauki przystąpił, gdyby wójt zadania im nie dał.

Zmieniało się we wsi, oj zmieniało.
Twarze nieznajome dziwić już nikogo nie powinny...

Nagle zatrzymał się i w czachę dłonią otwartą plasnął. Oczywistym tak ten krok był, że aż do głowy ledwie mu to przyszło.
Odwrócił się na pięcie i ruszył szybko przebierając krótkimi nogami.


Po stosunkowo krótkich poszukiwaniach znalazł Beczki Piwa właściciela obecnego.

-Uważnie słuchajcie mnie i obrażać za słowa przyszłe, co je wypowiem zaraz, się nie raczcie. Ojca mego owce płynami mocniejszymi szczają niźli piwo wasze. Ohydne całkiem i pić nie da się bez przed zatruciem obawą. Ale powiem wam, żem w Wurtbadzie był. Znośne całkiem trunki ich, tylko... ludzkie takie... - skrzywił się.

-Nigdzie dobrego tak piwa nie uświadczy się jak u braci mych - khazadów, a jednego z nich całkiem pod nosem macie. Ojca mego, co na alkoholu produkcji zna się. A rada ma taka: Do ojca mego jutro udać się możecie i o napitków wytwarzanie poprosić. O recepturę nie proście, bo sczeźnie prędzej niźli innemu komu jak krasnoludowi zdradzi ją. Po prawdzie, to nawet nie znam jej ja. I oberży nazwę na jakąś khazadzką taką zmieńcie, coby z piwem prawdziwym kojarzyć się zaczęła. Pomyślcie jak do tawerny waszej napić się z okolic przyjeżdżają jedynie, bo i w Wurtbadzie nic dobrego tak nie ma! Pomyślcie. Póki przez Biberhof ludzie obcy przejeżdżają. Pomyślcie! - krzyknął z wyszczerzoną gębą, oddalając się.

Teraz tylko z Jonim pogadać należało.


Rankiem dnia następnego ojcaszka na nogach już zastał. Na stole dwie manierki czekały na młodego krasnoluda - obie własnoręcznie wyklepane, z czego jedna była mniejsza, a druga większa.
Joni dobrze syna swego wyprawił. Zawartość pojemników metalowych nawet krasnoludzką facjatę wykręcić solidnie potrafiła.

Pożegnanie było krótkie i rzeczowe. Arno ma się trzymać na wyprawie, bo jak nie, to ojciec przyjdzie i tak mu w dupę przypieprzy, że przez trzy kolejne Dni Słońca z rozdziawioną japą chodzić będzie i "Ajaj!" wołać.

W drodze młody Hammerfist myślał o rozmowie wczorajszej. Takie jak pożegnanie była. Krótka i treściwa. Joni zastanowić się obiecał, ale więcej na temat ten rozmawiać nie chciał.
Czy się zgodzi? Tego Arno odgadnąć nie potrafił. Jakby jednak ojciec zdecydował się na produkcję alkoholu dla karczmy, to syn jego dokładnie powiedział czego żądać trzeba. Po pierwsze dochodów ze sprzedaży, po drugie zmiany nazwy, po trzecie płacenia podatków na świątynię za niego.

Na miejscu zastał już Josta. Później dopiero doszli pozostali, a każdy gotowy do wymarszu.
Również Arno był gotów. Stare łachy, jakie nosił każdy mieszkaniec Biberhof zostały zastąpione przez solidne buty i spodnie. Na torsie wisiała koszula kolcza i skórzana kurta, zaś na rękach znajdowały się ćwiekowane rękawice.
Przy pasie wisiał jego wierny młot.

-To co? Idziem po córeczkę baran... eeee... barona! - zatarł duże dłonie z niezdrowym uśmiechem na brodatej twarzy.

Campo Viejo 12-05-2013 05:41








Wóz kolebał się na znajomych, swojskich wybojach. Konie, dwa siwki Joniego, machały leniwie ogonami opędzając sie od bzyczących much. Grube pszczoły podfruwały z kwiatka na kwiatek, kręcąc się jak niezdecydowane gdzie przysiąść. Drzewa pochylały się na leśna drogą a przez niebieską wstęgę, którą na niebie wyznaczały zielone korony drzew, zaglądało słońce. Znowu byli razem. Tak bliscy, choć jeszcze nie dawno tak dalecy, że tylko znani ze wspomnień. Prawdziwa przyjaźń jednak nie zna granic czasu czy odległości. Jeżeli jest prawdziwa. Wtedy czy to miesiąc, czy rok czy dwa, pocięte drogi znowu schodzą się z powrotem jakby rozeszły się ledwie z dnia wczorajszego. A więcej tylko jest wtedy czasem tajemniczości jaka obleka druha, którego już tak łatwo, na czas jakiś, ogarnąć się rozumem swoim nie da, jak niegdyś. Ale gęba ta sama, choć nieco inna i śmiech ten sam i te same żarty i spojrzenia, gdy kto odgrywać innej persony nie musi niż jest. Czasem nowa maniera sie zrodziła na bazie doświadczeń. Czasem wzrok się zawiesi zagadką błyszcząc w toni żywych, młodych oczu. Ale czyż tylko wśród swoich nie można być całkiem sobą? Żeby się martwić o to co pomyślą inni, jak ocenią nieznajomi? Czasem kusi nawet błyszczeć w obcych towarzystwie, gdzie być można kimś innym uciekając od siebie. Krótkie to wtedy są chwile pogody i spokoju ducha, kiedy w końcu spojrzeć trzeba sobie twarzą w twarz, by zobaczyć tam kogo innego. I czyż czasem nie jest łatwiej przejrzeć się w oczach tych, co znają i rozumieją choćby na swój sposób, od dziecka?

Niektórzy, kolejny raz, zostawiali za plecami drewnianą palisadę Biberhof. Wyrastała z usypanego z kamieni nasypu obronnego spomiędzy które wgryzała się trawa. Sterczały z niego teraz naostrzone pale, wbite po ostatnim rajdzie goblinów. Na murze machali krewni i znajomi. Będą czekali w swych sercach i na drzwi częstym spozieraniu się łapać na co dzień czy od święta. Czy przez nie nie wejdzie syn, brat, wnuk czy wujek. I dobrze mieć miejsce, które czeka nie oczekując niczego w zamian. Dom. Z którego się wychodzi i do którego zmierzać można. Pewnie kiedyś wrócą, choć nie wiadomo kiedy. Przeszłość jednak choć ważną jest, równać się z przyszłością nie może. To co było znanym jest, nieznanym lub znanym na swój sposób, lecz wszak najbardziej liczą się tylko te chwile, jeszcze nie zbadanych dni.

Joni strzelał z bicza, lecz nie w kobyle zady. Tuż nad nimi, a siwki dreptały żwawiej, kołysząc się łeb w łeb na boki. Kobyłki podkręcały tempa być może z wdzięczności za batoga natrętnych much smaganie, z którymi walczyły bój nierówny ich długie, białe, końskie ogony. A oni, niegdejsi strażnicy wiejscy, na skrzypiącej na wybojach lecz wygodnej pace, ruszali w Stary Świat. Razem. I kto by pomyślał, że tak się stanie, temu beczkę piwa. Tymczasem mały antałek krążył wśród żartów i rozmów poważnych oraz milczenia.

Droga na Wurtbad ni długą, ni krótką była. Ruszając bladym świtem, minąwszy zameczek barona, na późną noc zawitali pod wysokie mury winnej stolicy Imperium. Winnej, bo wino w Strilandzie przejść przez wurtbadzkie cło musiało na całe Imperium. A że trunek ten był sygnaturą prowincji, zaraz obok grzanego piwa, to i winnic i kupców w mieście nie brakowało. Wszelakie gatunki z najodleglejszych zakątków Strilandu tu się obracały, co przyciągało też i przedsiębiorców z całego Imerium a nawet i cudzoziemskich krajów. Nad porządkiem i bezpieczeństwem, tak zdrowia rywali jak i interesów, tudzież receptur w knutych intrygach, czuwała wszechobecna, choć niewidoczna, tajna policja. Powołana przez samego „Jastrzębia Wurtbadu” Jego Elektorską Mość Grand Hrabię Grafa Albericha Haupt-Anderssena. Zwiedzać jednak miasta nijak nie było chłopcom z Biberhof. Badym świtem prosto do portu wedle rozkazów wszak udać się mieli pożegnawszy z ojcem Hammerfista. Do tego czasu jednak karczmy Wurtbadu stały przed nimi otworem.










Rejs był nudny jak flaki z olejem. Gdyby dało sie go zamknąć w dwóch słowach to byłyby nimi żałosna żenada. Albo melancholia jakby to pewnie opisał Bert lub Gotte. Kapitan przedstawić nawet się nie raczył, gdy przed jego oblicze Jost z papierem w dłoni, doprowadzony został przez żylastego bosmana o głosie niskim i zdartym jakby zrodził się z tysiąca i jednej przepitych nocy, okopconych dymem z niewypalającej się fajki i przekładanym ochrypłym rykiem szant z takimże basowym chrapaniem. Na pokładzie marynarze szykowali się wyjścia z portu uwijając jak pracowite mróweczki.

- Tu se stań w środeczku. – mruknął bosman basem.

Wskazał na grubą linę okrętową, co zwinięta była niczym wąż w środku pustą będąc.

- To sie nikt o cię o potknie.

Potem wyszedł ze starym jegomościem, którego ochryple przedstawił podwładny.

- Pan kapitan.

Jegomość obejrzał pieczęć, dopiero potem przeleciał wzrokiem przez treść listu z żółtej koperty.

Kiwnięcie głową coś tam znaczyło, bo gdy drugi po bogu na łajbie zniknął w kasztelku, bosman zaprowadził Josta i czekających do tej pory na trapie towarzyszy pod pokład.

- Po pokładzie nie pętajcie się, nim w rejs ruszymy. – rzucił na odchodne zostawiając ich samym sobie.

Wilgotno było w tej części stateczku, słuchy skrzeczały, woda pluskała obijając się o deski burty a na słupach wisiały rozwieszone hamaki. Z pustej beczki można było zrobić stół a ze skrzynek stołki. Oddzieleni od innych pasażerów i załogi rozwieszonym starym, płótnem żaglowym, mieli nieco prywatności od wzroku innych. Ale już niczego innego. Zawieszona na linie lampa dawała światła w sam raz. I tyle z nowości niecodziennego im otoczenia. Przyzwyczaili się Biberhofianie raczej szybko do krajobrazu, dzień po dniu takiej samej rutyny. Mieli marynarski wikt, nawet wino. Żeglarze pili i śpiewali, gdy czas na to mieli a najciszej było, gdy na przystankach do doków miasteczek i wiosek nabrzeżnych schodzili. Tylko im i nielicznym na warcie marynarzom ostało się wtedy na łajbie czasu spędzanie. Persona, o której bezpieczeństwo dbać mieli, okazała się jednak wcale w potrzebie ich opieki. Młódka o zakrytej zieloną tkaniną twarzy, miała ze sobą grubą służącą oraz dwóch groźnie wyglądających ochroniarzy. Ciężko było powiedzieć, kto bardziej dostępu do niej bronił bliskiego, służka czy wąsaci panowie... Grunt, że oni również desek stateczku nie opuszczali, a panienka to już prawie wcale swej kajuty, która naprzeciw kapitańskiej była. Baronówna nosiła się zgrabnie i powabnie i choć nie zwracała na nich uwagi, to i tak widzieli, że byli przez nią obserwowani. Jeżeli jednak miała ochotę ich poznać, to tego nie okazała. Wnioskując po władczym zachowaniu służącej, nieco starszej kobity w czerni, to i może wyboru nie miała. Ruchy jej gibkie były, głos wesoły i często się śmiała, choć i krótko, bo ileż można samemu się radować w poważnym towarzystwie wiecznie milczącej kruszynki?

Marynarzom Gotte umiał rozwiązać języki i przynajmniej jakieś plotki przyniósł kompanom. Mówił mu przy piwie jeden ze starych wyg:

- Syszałeś o Hermsdorfie? Łowcy Czarownic kult tam wykryli, o tak, tak było. Wszystkich spalili i bardzo dobrze! Bogowie uwielbiają zapach płonących heretyków o poranku!

Inny młody majtek mówił z przejęciem:

- Ciężkie czasy, ciężkie. Kuzyniak – siódma woda po kisielu przez ożenek wprawdzie, miał sobie młyn dobrze prosperujący na Stirze za Kemperbadem, ale już go nie ma. Ani młyna, ani kuzyna... Mówią, że zwierzoludzie w sile wielkiej. Dasz wiarę? Tak blisko Altdorfu? Szkoda. Kuzyniak był w porządku, jak na Reiklandczyka, rzecz jasna…

Bert również nie próżnował. Potrafił zagaić, że i sam bosman coś tam o wieściach rzecznych pomruczał.

- Uważajcie na szkodników przy Kemperbadzie! Jakiś problemy były w Rodzinie Beladonna niedawno, nie pytaj jaki, bo nie wiem, ale załatwiali swoje porachunki mięśniami gromady brudnych Strilandczyków. - niskim głosem gadał powoli nie zwracając najmniejszej uwagi na pochodzenie gawędziarza. – Teraz są podejrzane typy rozpuszczone na rzece! Smutne to, że możni już się krzywdą ludu nie przejmują...

Nudny był to spływ i chłopcy z Biberhof, żeby nudę zabić, sami musieli sobie radzić podczas dłużących się dni, wieczorów i nocy na rzece. Okazało się, że nie była to łajba pasażerska lecz do przewożenia towarów. Skrzynie i beczki zajmowały większość miejsca w ładowni, pod pokładem. Poznali jednego kupca z jego dwoma synami, wdowę ze spasionym synkiem o buzi cherubinka oraz większą część załogi, no i chyba wszystkie szczury, co łase były na okruszki. Jeden, mały i odważny, pojętny i chętny okazał się do nauki i robienia sztuczek.

Dopiero gdzieś między Wurtbadem a Oberwill stała się rzecz straszna. Rudiemu nie podobał się ten mały grubasek od pierwszego wejrzenia. Niby nic a jednak coś go tam dręczyło, ale miał ważniejsze zmartwienia obecnie na głowie. Jako jedyny z załogantów jechał na gapę jak dezerter. Chłopaki ukryli go cichcem przemycając pod pokład, kiedy okazało się, że ludzie barona są na statku z nimi. I baronówna. Ponoć. Brakowało tylko, żeby kto doniósł, że dezerter w towarzystwie Biberhofian dał nogę. Mieliby wtedy oni jeszcze bardziej ułatwione życie... Więc on, mały w dużej beczce, przez dziurę po sęku obserwował dokładnie co sie dzieje pod pokładem, z nudów, tylko nocami rozprostowując nogi lub jak kto na zeksa stał przed załoga i pasażerami. I wiedział jedno na pewno. Że ten bachorek dobrze wiedział, że sie Miller w beczce skitrał... Posłał mu rankiem takie spojrzenie z uśmieszkiem, że wątpliwości nie było. Kiedy późnym rankiem reszta się ocknęła po przedwieczornej zakrapianej suto winem nocy, Schlachter i Winkel okazali się lżejsi o sakiewki... A po wdowie i jedynaku śladu żadnego choćby znikającego koła fali po kamieniu w wodę... Naklęli się siarczyście wszyscy i zgodnie orzekli, że skurwysynek musiał być niziołkiem. I przebierańcem! Tylko ciekawe czy komu innemu z załogi i pasażerów co zginęło, bo wstyd przyznać się było do takiego incydentu jakby tylko oni ofiarami być mieli. Na dodatek co będzie jak przeszukanie kapitan zarządzi i znajdą pasażera na gapę. Stary ochroniarz z widzenia znał Millera i zaczną się niepożądane komplikacje... Póki co, nikt nie narzekał a Bert z Gotte szybko wyniuchali, że nikomu nic nie zginęło, prócz kupca, który grał z kości z marynarzami i biedak nie wiedział, czy po pijaku przegrał wszystko do cna czy resztę zgubił...













Białe mury Kemperbadu wyrastały z urwiska, na którym Wolne Miasto zostało wzniesione. Na dodatek z lądem łączył je most zwodzony a szeroki Stir płynął leniwie dołem tak głębokim, że towary i ludzie z doków, transportowano na tle kamiennych, bielonych murów do góry w koszach i zawieszonych na linach platformach. Opłatę za to brała Gildia Krasnoludzka. Darmo można było schodami wspinać się na strome, w skale wykute spirale, lecz droga to zaiste upierdliwa, wąska i niebezpieczna nawet. No chyba, że sie krasnoludem było lub przez Glidię nadany mieć przywilej... Sachodkami szybko iść trza było, bo o zator było łatwo. A najwięcej cierpieli kupce i parobki z towarami na plecach, chcący zaoszczędzić srebrne szylingi na tym. Za dokami, śluza na połączeniu z Reikiem dla wyrównania poziomów witała każdy state, barkę czy łódź, bo Kemperbad stał na wschodnim brzegu tej rzeki w rozwidleniu obu wodnych granic okolicznych prowincji.

- Ot i cel waszej podróży. – mruknął basem bosman, gdy wszyscy stali zadzierając głowy, gdzie widać było strome, kolorowe dachy przytulonych do wysokiego muru budynków. – Bywajcie.

Z ekipy barona tylko starszy z ochroniarzy, ten o wyglądzie duelisty z dwoma pistoletami, skinął im głową podkręcając wąsa na znak, że robota ich została zauważona i skończona. I tyle. Oni płynęli dalej, bo nikt z obstawy szlachcianki jak i bynajmniej ona sama, z pokładu nie schodzili, ni do tego się szykowali.

Zatrzymali się w "Śpiącym Smoku". Dzielnica do najgorszych nie należała, bo gorsze to były tylko szemrane zaułki przyklejonej do murów portowej. Drugi dzień gościli Biberhofianie w wolnym mieście, gdy Eryk z Bertem na placu znaleźli przybite do słupa obwieszczenie. Nowiutkie.


Zanim jeszcze wrócili z miasta do znajomków, to usłyszeli od stojącego obok wąsacza, który czegoś też na słupie wypatrywał.

- Z tego co słyszałem, to strata czasu. Kiedym służył w Księstwach Przygranicznych przedostatniego roku, wpadłem na znajomka, który był w tym całym Franzenstein... Ta robota nawet nie pokryła jego wydatków... – machnął ręką. – Gadają o bandytach w lesie a on śladu ich nie widział. Jakaś tam ruina przy wsi jest ponoć, co to ma być pełna skarbów i straszliwych potworów, a on znalazł tam nietoperze i pająki. Ale nawet niezbyt wielkie, heh. Gadał za to, że kiełbasa była przednia jak komu nie przeszkadza przy tym mieszać się w tłumie zadzierających pudrowane noski szlachetków i nadętych kupców. – skrzywił się i splunął trafiając flegmą, chyba niecący, na łydkę przechodzącego ryżego jegomościa.









W karczmie kolejny wieczór upływał tako samo. Pełno było ludzi, patronów Śpiącego Smoka jak i wpadających co wieczór stałych bywalców, którym karczma była pewnie drugim domem. Marynarze śpiewali, dziwki sie wdzięczyły, pod stołem krzyżowały się palce i nogi, gdy w kobkach bełtały się kości, grzechocząc hazardzistom ku czci Ranalda.

Jost zauważył pierwszy małego jegomościa w eleganckim lecz skromnym ubraniu i fikuśnym kapeluszu z piórkiem. Na krasnoluda nie wyglądał, bo nie miał brody, lecz tylko zakręcone do góry wąsiki. Niziołkiem być nie mógł, bo tę swołocz poznałby by przecież... A przynajmniej tak im się wydawało do niedawna. Nie. Zdecydowanie nie halfling. Szczupły był a małe grubasy łatwiej było przeskoczyć jak obejść przecież. Karzeł? Budowa ciała proporcjonalna była... Nie wiedział skąd mu przyszło do głowy, czy to z opowieści babki, czy to ze szlaku, ale olśniło go, że to gnom. Gnoma nikt z nich nie widział na oczy. Chyba. Na pewno nie on. Mało ich w Imperium było, ale w końcu to był już prawie Reikland. Ogra też nie widział, przecież musi być ten pierwszy raz.

Mały kawaler w szaroniebieskich szatach i białej koszuli z haftowanym kołnierzykiem zatrzymał się przy stole chłopców z Biberhof i zwracając na siebie ich uwagę przemówił z bretońskim akcentem.

- Mes amis, jestem jak zapewne dobrze wiecie, największym na świecie detektywem. Słyszeliście o Alfonso, oui? – pochylił skromnie głowę.

Zerkał spod rzęs na reakcję przyglądających mu się Biberhofian. Nie widząc cienia rozpoznania w ich oczach i twarzach, ciągnął dalej z jakby urażoną miną i nieco zawiedzionym głosem.

- Zostałem zatrudniony, aby zadbać o bezpieczeństwo młodego syna monsieur Ludwika Purcela. Enfant zwany Sigmundem jest porwany i dla okupu trzymany. Porywacze żądają pięć tysięcy złotych koron za ‘łopca powrót do domu szczęśliwy a straszą śmiercią jego! Ojciec nie ma takich środków! Jak oni nie otrzymają tej sumy do północy, trzy dni licząc od dzisiaj, to obiecali dostarczyć enfant, o’lala, jak wy to mówicie, w małych kawałeczkach. Lecz Alfonso uratuje go wcześniej! Ja, Alfonso ‘Erculi de Lafoy, błyskotliwie wytropiłem złoczyńców do ich dziupli, gdzie pewien jestem, przetrzymują bandits młodego Purcela. Pomocy potrzebuję kilku dyskretnych - zrobił pauzę i spojrzał po wszystkich nieco powątpiewającym wzrokiem nim pociągnął dalej. – dżentelmenów jak wy mes amis, do obserwacji pozycji wroga a potem, kiedy czas właściwy przyjdzie, by uratować Sigmunda. Pomożecie?

Alfonso Herkules de Lafoy przekrzywił głowę nie odrywając wzroku od ich stolika w oczekiwaniu na odpowiedź.







Kerm 16-05-2013 21:08

Pojawienie się Rudiego zdało się Jostowi rzeczą nieco dziwną, ale na głos nie zamierzał swoich wątpliwości wypowiadać w obecności woźnicy, który - nawet przypadkiem - mógłby coś powtórzyć po powrocie do Biberhof.
Dziwnym się zdało Jostowi nad wyraz, ze baron kolejnego człeka wysłał, by córkę jego chronił. Strażnicy byli, zamkowi, ich piątka, co też do czegoś tam zdatni byli. Po co następny, na dodatek w przebraniu?
No i na najbliższym postoju prawda na jaw wyszła, gdy Rudi chwil kilka znalazł, a i na szczerość mu się zebrało.

***

Halfling podrapał się po włosach. Widać było, że coś go gryzie. Rozejrzał się czy nikt nie podsłuchuje.
- Słuchaj Jost... Bo z tym wysłaniem przez barona to nie do końca tak...
Jost skinął głową.
- Takem i ciut myślał. Dziwnym mi się to dołączenie zdało, a i do śpiochów nie należałeś. Ale nie powiem nic nikomu. Chcesz w Wurtbadzie szczęścia szukać, czy z nami dalej w świat ruszyć?
Rudi uśmiechnął się z wdzięcznością ale dalej coś go gryzło.
- Dziękuję. Jak będziecie mnie chcieli. Przecie jestem dezerter, banita.
- Zrobiłeś coś wbrew prawu? Okradłeś skarbiec barona? Córeczkę mu uwiodłeś? - zainteresował się Jost.
- Nie córeczkę... Służkę, którą... szczególnie lubił. A teraz dziecka się spodziewa. I nie wiadomo czy moje czy barona...
Miller spuścił wzrok i znowu podrapał się po głowie.
- Oj, toś się wpakował. Gdyby do ciebie podobne było, to by cię baron powiesił, ani chybi. Też bym na to nie czekał - stwierdził Jost. - No i daleko bym wyjechał. Bardzo daleko.
- Myślisz, że ścigać mnie będzie? Albo... Moją rodzinę? Przecie nawet nic ze sobą nie wziąłem.
- Kiedy się może dowiedzieć o powodzie twej... twego opuszczenia służby? - spytał Jost. Za kłusownictwo baron wieszać kazał, a jak inaczej nazwać można obracanie dziewki, co ją sobie baron upatrzył. Ale co z oczu, to i z myśli. No i po co Rudiego straszyć.
- Karina mówiła, że za jakieś osiem księżyców dziecko przyjdzie na świat. A czy Elsa powie... Nie wiem. Nikt inny nie wie...
- Z dwiema żeś sypiał? - zdziwił się Jost. - Czy z jedną? Która dziecko nosi w końcu?
- Z Elsą sypiałem. Ale była u Kariny, ona po śmierci Starej Maryny...
- Do naszej Kariny z dziewką barona żeś przyszedł? - przerwał mu zaskoczony Jost. Rudi wyraźnie o kłopoty się dopraszał.
- Sama poszła. Z zamku często chodzą do zielarek po różne... Zioła. Ale Elsa nie chciała ich. Bo to syn barona. Albo i nie...
Osiem księżyców... Coś się to dziwne Jostowi wydało, że nim miesiąc minął dziewka do zielarki pobiegła, to jednak nie jego była sprawa. A po miesiącach paru nikt nie skojarzy brzuchatej dziewuchy ze strażnikiem, co służbę porzucił.
- Im mniej osób wie, tym lepiej - powiedział Jost, nawiązując do wcześniejszej wypowiedzi Rudiego. - Chociaż...
Słyszał, bo obecny przy tym nie był, że niejedna białka, gdy rodzi, chłopa przeklina, co to jej brzuch zrobił. I wtedy na jaw wychodzi, kto zacz był.
- A co niby baron by miał do rodziny twej mieć - powiedział z lekceważeniem. - Tego bym się nie bał. Za tydzień o tobie zapomni, skoroś nic mu nie zabrał.
- Oby. Jeszcze raz dziękuję. Wracajmy do reszty. Przekażesz im jak nadarzy się okazja? Byłoby dziwne jakby każdego po za woźnicą zabierał na bok.
- Przekażę przy najbliższej okazji - obiecał Jost.

Co jednemu wolno, to drugiemu już nie...
Baron, któren żony nie miał, mógł sobie brać do łoża którą chciał dziewkę. Człek prosty takoż, byle nie taką, co to z innym się pokłada. Nikt nie lubi dzielić się swoją kobietą z nikim, a ktoś taki, jak baron, to już z pewnością. Dwa chłopy pobiją się najwyżej, ale z takim baronem to różnie być może. Przepędzić można i gacha, i lafiryndę, ale też powiesić może, albo i obciąć to czy tamto...
Ukryć się nie dało, że obecność Rudiego problem mogła stanowić dla wszystkich. Ale tylko wtedy, gdyby prawda na jaw wyszła, że dezerter z nimi pojechał.
Ale wyjść nie musi.
No i Rudi nie miał na czole napisane, że uciekł ze służby. Nikt o tym wiedzieć nie musiał. A że gdy do Wurtbadu zajadą ślad po Rudim zniknie, to i kłopotu nie będzie.

***

Rudiego dało się przemycić i to było jedyne, co było, dla Josta przynajmniej, dobrego w całej barką podróżą. Po zniknięciu zawartości sakiewki Jost klął długo i barwnie, acz po cichu, bowiem nie można było rozgłaszać wszem i wobec, co się stało. Przeszukanie barki, po cichu, nic nie dało, a głośnego larum podnosić się nie dało. Wiadomo kto za burtę by wyleciał.
No i w prosty sposób Jostowi dwie sztuki złota się tylko ostały, które w kaftanie miał zaszyte, jak to go Friedrich prócz władania mieczem nauczył.
- Zawsze na czarną godzinę mieć parę groszy warto - powtarzał. No i przydało się.
Dobrze chociaż, że Kary w Biberhof został. Gdyby go czasem Jost w Wurtbadzie sprzedał, to straty byłyby nie do opisania. A złodziej, kurdupel cholerny, nieźle by się obłowił. Bo któż inny mógł złoto zabrać jak nie ten, co z pokładu zniknął.

***

W nie najlepszym więc humorze Jost zszedł z pokładu, gdy wreszcie “Czarny Łabędź” do portu w Kemperbadzie dotarł. No i tu też się okazało, że prawdą było to, co Jost o tej wyprawie myślał. Zesłanie to było. Z wioski ich baron wygnał i tyle. I to przez Angelę, ani chybi. Zołza wstrętna.

***

Wspinaczka po schodach...
Gdyby Jost miał więcej złota, to pewnie by i spróbował, jak to jest windą taką wjechać na sam szczyt. Ale gdy w sakiewce dno prześwituje, każdego miedziaka liczyć trzeba.
No i za robotą się rozejrzeć... Co postanowił na dzień następny odłożyć.

Lechu 18-05-2013 22:14


Las i przygoda... To było przed nimi. Dom, Biberhof i bliscy machający energicznie na pożegnanie... To już za nimi. Bert ilekroć opuszczał wioskę zawsze czuł smutek. Z tym miejscem kojarzyło mu się dzieciństwo, bezpieczeństwo i taka świeżość. Coś czegoś próżno by szukać gdziekolwiek indziej. Winkel podczas swoich podróży - mimo towarzystwa dwóch silnych wojowników - nigdy nie czuł tak - nawet pozornego - bezpieczeństwa jak za tą drewnianą palisadą. Nigdzie...

Ich przewoźnikiem był nie kto inny jak ojciec Arno - Joni Hammerfist. Krasnolud będący pasterzem. Ktoś cieszący się ich szacunkiem i uznaniem. Bert swojego czasu słyszał, że piwo wyrabiane przez tego brodacza było jeszcze lepsze niż spoczywającego w pokoju Tomasa Bauera. Jego wóz i dwie klacze prężnie parły naprzód leśną drogą do Wurtbad. W zasadzie dokładniej najpierw ich droga wiodła ku Julbach, aby po jakimś czasie zmienić kierunek do celu dzisiejszej wędrówki.

Winkel chciał już powoli wchodzić w swoją rolę. Planował, że nie będzie jak zwykle - rozmowny i charyzmatyczny - a bardziej skryty i nieśmiały. Co jak co, ale udawać kogoś innego to on umiał wybornie. Nie korzystał z tego najczęściej, ale dobrze by było trochę poćwiczyć zanim na dobre wejdzie w nową rolę. Chciał aby ich misja poszła gładko, a ich rodziny otrzymały obiecane pieniądze i uznanie ze strony barona. Chociaż z tym drugim by też Winkel nie przesadzał. Baronowie mieli w zwyczaju darzyć uznaniem jedynie darmozjadów, na których zarabiali największe pieniądze i kurtyzany o niecodziennych umiejętnościach...

Pojawienie się Rudiego nie zaskoczyło Winkela aż tak bardzo jak powód jego dołączenia. Baron kazał mu wspólnie z nimi ochraniać jego rodzoną córkę? Gwardziście, których zapewne miał na pęczki? Oczywiście Rudi mógł posiadać wyższe niż inni umiejętności, ale tu bardziej chodziło o zaufanie. No i dlaczego miałby tak otwarcie go prosić o pomoc - czy też mu ją nakazać - a innych powiadamiać na tajnym zgromadzeniu? Winkel lubił Rudiego, ale ostatnio wieśniak coś kręcił. Co? Bert tego jeszcze nie wiedział, ale to czy się dowie było jedynie kwestią czasu...

***


Zabawa trwała w najlepsze. Bert podejrzewał, że tak się stanie, bo jak żeby inaczej w takim towarzystwie! Wurtbad może nie było centrum rekreacji, ale tawerny tu były dość dobre. Jedzenie pierwsza klasa, alkohol co najmniej średni. Winkel normalnie wypiłby trzy, cztery kufle, ale o świcie miał być już w pełni sił więc na jednym poprzestał. Bert by się nikomu nie przyznał, ale mocnej głowy do trunków to on nigdy nie miał. Inaczej się sprawa miała z jego żołądkiem. Mieścił całkiem sporo jak na mężczyznę zwyczajnej budowy...


Nie szło się bawić normalnie więc Bert rozpoczął od wizyty u karczmarza. Wręczył mu pod ladą parę sztuk złota i kazał dawać wszystkim jego towarzyszom cokolwiek chcą. Co więcej zapłacił za najlepsze pokoje - twierdząc, że wszystko załatwił. Nie kłamał, bo przecież tak było. Mężczyzna zabrał się za pałaszowanie soczystych mięsiw w towarzystwie barwnych sosów przy okazji grając w kości. Bert poczuł adrenalinę stawiając znaczne sumki dzięki czemu gra sprawiała jeszcze większą przyjemność. Nie liczyło się dla niego czy wygrywał czy przegrywał. Zabawa była przednia do momentu aż przypomniał sobie, że przed świtem wstaje. Poprosił jedną ze służących w lokalu kobiet o obudzenie i poszedł spać. Następny dzień był dla nich bardzo ważny...

***


Nuda była dla Berta czymś czego nie doświadczał zbyt często. Zawsze starał się jakoś sobie umilać czas jednak na kolebiącym się na falach pokładzie było to ciężkie. Nie ułatwiała mu też tego nowina jaką otrzymał od Josta. Schlachter powiedział mu, że Rudi nie dołączył do drużyny tylko dlatego aby chronić córkę barona. Zrobił to też z dodatkowego powodu, który znał na długo przed ich wyjazdem... Winkel przypomniał sobie ich niedawną rozmowę w wiosce i pewien nieodgadniony smutek w spojrzeniu Millera. A więc to przez służkę barona... Bert rozumiał i popierał postanowienie Rudiego, ale minie jakiś czas zanim oswoi się z faktem, że ktoś kogo uważał za przyjaciela ukrył przed nim tak ważny aspekt. Gnojek bezmyślny... Przecież Bert mógłby mu pomóc! Na pewno by się starał. Skoro nie chciał jego pomocy wcześniej to niech się teraz kisi w tej beczce, do której go wpakowali!

Miejsce, w którym mieli się zatrzymać nijak się miało do pokoju, w którym Bert spał w Wurtbad, ale przez swe podróże Winkel przywykł i do takiej niewygody. Jedna lampa dawała dość światła aby Winkel mógł sobie poczytać swoje ukończone opowiadania, a stół utworzony z beczki nadawał się w sam raz aby co nieco przekąsić. Młódka, którą mieli eskortować wyglądała dobrze, ale jednoznacznie o jej piękności słów Winkel nie mógł potwierdzić. Baronówna zakryła swe lico zielonym płótnem. Przy niej stale czuwało dwóch zwalistych ochroniarzy - Bertowi przypominający miejskich reketerów - i gruba służąca, której ręce były tak samo pokaźne jak Arno - w obwodzie rzecz jasna, bo wzrostem tęga baba przypominała małego trolla. Znaczy chyba, bo Bert nigdy żadnego nie widział. Słyszał natomiast to i owo...

Najwięcej czasu obiekt uwagi strażników z Biberhof spędzał w własnej kajucie więc bez problemu mogli jej pilnować dniem i nocą. Winkel przykładając się do zadania ustalił pewien grafik według, którego zawsze minimum dwóch z nich było na straży. Rzecz jasna nie stali przed jej drzwiami jak przeciętne tłumoki, a byli - jak to określił wójt - "incognito"... Podczas jakichkolwiek spotkań na statku Bert nie odzywał się do córki włodarza gdyż wiedział, że stale pilnuje jej ta gruba służka. Zupełnie jakby ktoś miał jej dziewictwo - o ile je jeszcze miała - wzrokiem odebrać. Mimo to Winkel czuł na sobie i towarzyszach wzrok ludzi barona i samej jego pierworodnej...

Podczas rejsu gawędziarz nie próżnował i w swoim rzemiośle gaworząc często i gęsto z marynarzami. Wiedział, że Gotte dowiedział się o paru ciekawych nowinach więc sam zagaił samego bosmana. Jak się okazało informacja była warta zachodu. Ponoć ród Beladonna jakiś czas wcześniej załatwiał swoje porachunki za pomocą jakiś najemników ze Stirlandu. Berta nie zdziwi więc jeżeli przy rzece lub nawet na niej napotkają kogoś chcącego dorobić się na czyjejś krzywdzie. Musiał być czujny o ile chciał dowieść córkę barona na miejsce...

Poznani przez ten rejs ludzie mogli kiedyś jeszcze się na niego natknąć. Kupiec i jego synowie mogliby powiększyć wiedzę Berta o robieniu interesów, ale wdowa i jej zapuszczony dzieciak na nic się raczej nie przydadzą - poza napychaniem brzucha puszystego chłopca kolejnymi porcjami jadła. Jak bardzo się mylił Winkel nie wiedział póki nie został skrócony o jakieś 40 Złotych Koron, które miał w sakwie. Wieczór wcześniej wypił nieco i wspólnie z Jostem potracili kosztowności. Mimo rozeznania, ani Bert ani Gotte, nie dowiedzieli się nic o dalszych kradzieżach. Gdy Jost klął co nie miara Bert pocieszał go z uśmiechem. Gawędziarz wiedział, że pieniądze raz są, a raz ich nie ma, a oni zbliżają się do wykonania zadania. Duma ojca i uznanie w wiosce - nawet po tym jak ich z niej wyproszono na jakiś czas - wynagrodzą mu z nawiązką stracone dobra. No i Winkel zawsze nosił trochę złota w plecaku. Tak na czarną godzinę...

***

Bert nie wiedział nawet dokładnie kiedy minęli Oberwil, Klam i mniejsze miejscowości. Tak działała na niego ta podróż. W końcu całą swoją uwagę skupiał na wykonaniu zadania. Nie miał zamiaru tracić czujności, gdy cichną śpiewy i żeglarze schodzą na ląd. Nie chciał zawieść... Kiedy pojawiło się Kemperbad chłopak niemal zakrzyknął z radości ujawniając, że przez cała podróż jedynie udawał mocniej wycofanego i spokojnego. Po opanowaniu się Winkel patrzał na bielone mury, które wykorzystane zgodnie z myślą krasnoludzkiej techniki zapewniał mieszkańcom na skarpie bezpieczeństwo. Z dołu to wszystko wyglądało tak monumentalnie i dumnie. Tak wspaniale...

Pożegnanie z córką barona i jej ochroną było szybkie i bez zbędnych rozwiązłości. Jedynie starszy z jej strażników z dwoma pistoletami wzbudził sympatię Berta wyraźnie będąc zadowolonym z ich dobrze wykonanej roboty. Ekipa zeszła na ląd, a reszta popłynęła dalej. Bert polubił bosmana z uśmiechem wspominając jak bawili się ze szczurem potrafiącym sztuczki. Znaczy on się bawił, a oni jedynie sypali okruszki. Dobry zwierzak.

Pierwszy dzień pobytu w Kemperbad gawędziarz postanowił spędzić na zdobywaniu złota. Po doprowadzeniu siebie, swojego żołądka i ubrania do ładu zdecydował się pochodzić po tawernach i opowiadać co ciekawsze anegdoty. Tak minął mu dzień i mimo iż nie było tu przybytków tak wiele jak w wielkich miastach to udało mu się trochę zarobić. Ot, na dalszą podróż, gdyby nie znaleźli roboty lada dzień. No i przy okazji poznał lepiej okolicę. Od plotkarzy wiedział, że lepiej trzymać się z dala od ciemnych alejek w dzielnicy portowej...

Drugiego dnia, gdy Bert z Erykiem szli ze "Śpiącego Smoka" - jak zwała się tawerna, gdzie się wszyscy zatrzymali - do miasta zauważyli na słupie nowe ogłoszenie, które Winkel od razu przeczytał. Stojący obok zarośnięty mąż od razu nie poskąpił im rad odnośnie pracy, o której było w ogłoszeniu. Bert jednak nie sądził aby król kiełbasy to wszystko sobie wymyślił...

***

Bert, który wraz z Erykiem znalazł na słupie dość niecodzienne ogłoszenie zaczął się zastanawiać co to może być za robota. Delikatna? Gdzie potrzeba uczonych i wojowników? Widząc, że inni mu się przyglądają zaczął zanim Eryk wyjaśnił o co chodzi.

- Słuchajcie, wraz z Erykiem znaleźliśmy na słupie ogłoszenie. Pisało, że niejaki Hans przyjmie do delikatnej roboty grupę odważnych śmiałków. Mogą być zarówno dzielni wojownicy, jak i mniej odważni uczeni. - powiedział na ostatnie uśmiechając się Winkel. - Nie wiem co o tej robocie myśleć. Jakiś gość przy słupie od razu nam ją odradził mówiąc, że nie warta uwagi, ale... W razie co mamy możliwość. Pracodawcę znajdziemy w razie czego w karczmie “Głupia Gęś” w Franzenstein. Co wy na to?

- Albo ma rację - powiedział Jost. - albo innych zniechęca, żeby samemu robotę zagarnąć i warunki dyktować, gdy konkurentów się pozbędzie. Gdzie to ma być, ta robota? I co mówił tamten gość, co ją odradzał?

- Gdzie to ma być nie było napisane. Jedynie wiemy, gdzie szukać pracodawcy. Ten mężczyzna mówił, że jego znajomy tam pracował i ponoć nic wartego uwagi. Mówił, że sprawa się ma z bandytami na szlaku i jakąś ruiną wsi co jest pełna skarbów i potworów. - Bert chwilę poczekał aż rozmówcy przetrawią informację. - Tyle, że nie było tam ani bandytów, ani potworów o skarbach nie wspominając. Możliwe, że chce pozbyć się konkurencji, a może jedynie nas ostrzega.

- Pogadać zawsze warto. - stwierdził Jost. - Jak dobrze płacą, to i lenić się można za garść złota. A w bajki o skarbach od dawna nie wierzę.

- Po mojemu to języka więcej jeszcze zaciągnąć trzeba, coby osąd właściwy wyrobić sobie. - rzekł khazad po chwili namysłu.

- Ino jechać tam by wypadało, więc pytanie, czy warto sobie tym łepetynę zawracać? Może uda się coś na miejscu do roboty znaleźć... - wtrącił Eryk.

- Zatem ja i Gotte poszukamy informacji wśród kupców i tubylców o naszym pracodawcy i samym Franzenstein. Może dowiemy się czegoś ciekawego. Czy warto, postanowimy jak już się nieco dowiemy, dobra? - zapytał Winkel patrząc po twarzach zebranych.

- Racja. - Jost skinął głową. - Gadane macie, to pewnie i dowiecie się więcej, niż my.

***

Jak się okazało Franzenstein nie ma nawet na imperialnej mapie. Za mała wioska. Są jednak ludzie, którzy ją znają. Zgodnie z informacjami od nich są to 2 tygodnie marszu. Na zachód od Kemperbadu, wśród wzgórz Reiklandu, gdzie jest łysa polana pośród lasów. Informacje są dość zawiłe, ale mają wśród swoich dobrych podróżników więc powinni trafić. Wraz z Gotte gawędziarz zobowiązał się dowiedzieć więcej. Jak zawsze słowa dotrzymali...

***


Kolejny wieczór w portowej oberży, a Bert nadal się nie nudził. Nie wiedział czy to przez niedawno odbytą podróż statkiem czy też zupełnie co innego, ale te śpiewy, picie, jedzenie, cała atmosfera bardzo go cieszyły. Od lat nie widział przyjaciół, a na pewno nigdy w takim otoczeniu - poza wioską, w tawernie, gdzie chętnych kobiet i dobrego trunku nie brakowało... Bert zauważył bretończyka dopiero, gdy niski, szczupły jegomość gnom sam pojawił się przy ich stole. No cóż... Może był za duży tłok, a może Bert już wypił na tyle dużo, że jego zmysły lekko się stępiły.

Gdy ubrany elegancko aczkolwiek skromnie gnom z kolorowym kapeluszem się przedstawił Bert zastanawiał się jak bardzo znany był detektyw. Możliwe, że był kimś w okolicy, ale poza Kemperbad... Tak czy inaczej Winkel nigdy o nim nie słyszał. Na szczęście teraz sam będzie mógł poznać legendę. Gdy detektyw Alfonso przedstawiał im sprawę Bert nie mógł się nadziwić jak dobrze trafili. Mogli zarobić i pomóc małemu dziecku w jednym! Dziwnym natomiast wydało się Bertowi rekrutowanie współpracowników przez detektywa. Czyżby maluch od pewnego czasu ich obserwował i znał na ich temat więcej informacji niż chcieliby aby znał? Alfonso nie wyglądał na złośliwca, a nawet budził pewną sympatię. Bretonia to dość egzotyczne miejsce - tym bardziej dla ludzi z okolic Biberhof. "Dobrze będzie z nim współpracować" pomyślał Winkel podejmując decyzję niemal z miejsca…

AJT 19-05-2013 00:55

- No to tak żeśmy się dowiedzieli - rzekł Gotte, jak tylko wszyscy ponownie się zebrali. [i]- Taki se jeden rzeźnik Adolf rzekł mi, że ta wioska tamta, ta cała Franzenstein, jest znana w tym rejonie niemało. Ponoć przednią kiełbachę tam wyrabiają. A szczególnie ten jeden Pumpernikiel cały najlepsiejszą robi. No i ta sława kiełbachy się rozchodziła tu i rozchodziła tam, ponoć nawet po sam Altdorf i ponoć nawet Nuln! No, a najciekawsze to to, że za jaki miesiąc będzie tam Festiwal Kiełbachy, o! Będzie można zjeść, degustować i zabaw będzie co nie miara. W sumie to tyle żem się dowiedział - spojrzał po pozostałych.
- Jak to jest daleko, wiecie może? - spytał Jost. - Dobra kiełbasa to dobra rzecz, ale chyba nie po to ludzi potrzebują, by ją próbowali. Ale to by z tym Hansem pogadać, by wyjaśnił, w czym rzecz i za ile.
- No ze dwa tygodnie piechtą - odparł Gotte. - Gdziesik na zachód - dodał po chwili.
Jost westchnął.
- No to trzeba tego Hansa spytać. Może nawet ruszyć się stąd nie warto - powiedział. - Albo też innej pracy poszukać, jeśli mało da za robotę. Wlec się dni kilka za nędzne grosze, to kiepski interes - dodał.
- A mnie się widzi, że łon to może nawet takie łogłoszenie jako reklamę se dać. Pewniakiem nie pierwszymi my se są, którzy to widzą i ło tym dywagikikują - mądre słowo sprawiło niemały problem Gottemu, ale kontynuował dalej. - No i Jościk, żeby go o to zapytać, to my właśnie musieliby leźć tam hen daleko.
- Mogłeś wcześniej powiedzieć - mruknął Jost. - Ale ktoś to ogłoszenie powiesił. Może z nim trzeba by porozmawiać? W tej “Głupiej Gęsi” oczywiście.
- Joście, ale Gęś przecia też w tym Franzcośtam jest - mlasnął, po czym odpowiedział Miller.
- Eh... zamyśliłem się i mi umknęło - skrzywił się Jost. - Głupotą by było tam iść.
Nie wyjaśnił, że o sakiewce pustej po raz kolejny wtedy pomyślał, co mu na barce opróżniono.
- Wiecie co... - powiedział Bert wcześniej się przysłuchujący. - Ja również dowiedziałem się, że 20 Nachgeheim, czyli za jakiś miesiąc, będzie Doroczny Festiwal Kiełbasiany w Franzenstein. Może przy okazji degustacji tamtejszych przepisów i zabawy zapytamy Hansa o tę robotę, co? - zapytał Winkel.
- Warto by mieć jakiś powód do tej podróży - odparł Jost. - Gdyby tam kto jechał, można by się z nim zabrać - dodał. - Jako ochrona na przykład. Może jakiś kupiec by się znalazł.
- Dla mnie sam Festiwal jest dostatecznym powodem, ale jak tak stawiasz sprawę to rozejrzę się bliżej tego terminu. Może jakiś kupiec będzie potrzebował ochrony.

Na razie nic jednak nie postanowili, jeno udali się do karczmy. Jeśli mają wyruszyć na Święto kiełbachy, to mają jeszcze na to czas i możliwość by znaleźć coś, co zmotywuje bardziej co poniektórych, by udać się na imprezowanie. Alkohol, kobiety, żarcie i swawole w ogromnych ilościach nie były dla wszystkich wystarczającym, by udać się w kolejną dwutygodniową drogę.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:05.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172