Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-06-2013, 12:45   #1
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
WFRP: Twierdza u Fundamentów Ziemi: Rozdział pierwszy: Był sobie bór, las i drzewo...

Twierdza u fundamentów świata.

Karak Varn. Wielka twierdza nadmorska krasnoludów. Pewnego zimowego dnia….



W karczmie „Pod złotym toporem” zebrało się różnorodne towarzystwo. Sala, bogate wnętrze jednej z największych karczm w mieście było szczelnie wypełnione ludźmi, krasnoludami i przedstawicielami wszech ras. Wszyscy siedzieli i wpatrywali się w postawnego krasnoluda stojącego na scenie przeznaczonej dla minstreli. U jego boku stał siwy mężczyzna w zbroi. Wszyscy wpatrywali się w nich w ciszy. Bogato strojne krasnoludy, elfy i ludzie. Zbrojni. Urzędnicy. W pełnej zwykle gwaru karczmie słychać było zaledwie szelest owadów i ciszy syk wypalających się świec. W pewnym momencie człowiek przemówił:

- Moi drodzy. Zebraliśmy się tu by rozpocząć ostatni etap fazy pierwszej. Tu zaczyna się nasza droga. Od tego momentu zaczynamy przywracać świat do jego ładu. Ludzie. Krasnoludy. Elfy. Niziołki i inni. Nie będę mówił długo gdyż każdy z nas zna nasz cel. Przyjaciele! Zbierzcie swych ludzi. Wzniećcie ich odwagę. Zbierzcie zastępy. przemawiał dając ponieść się widocznej w oczach euforii:

- Na Karak Ośmiu Szczytów! Na Karak Drazh. Na Karak Zorn! Wracamy do domu! wykrzyknął na koniec. Za nim powtórzył krasnolud stojący u jego boku. Za nim obecni w karczmie. Słysząc zaś rumor tylu głosów, wykrzykiwać bezwładnie zaczęły setki zebranych przed budynkiem. Wojowników. Rzemieślników. Magów. Setka za setką. –Aaaagh! Naprzód! Na Karak Drazh! Czas przywrócić Stary Świat.

Rok wcześniej. Nuln. 2522 rok Imperium. 4122 rok po zakończeniu Wojny o Brodę.

Wojna dopiero co ustała. Imperium otrzymało straszliwe rany. Podróże nie były bezpieczne. Nawet mniejsze miasta, o wsiach nie mówiąc były wciąż atakowane. Wiedzieli o tym obaj. Wiedzieli też, że muszą zrealizować swój plan. Gerhard Bauer, weteran spod Middeheim i jego przyjaciel, Rodrig Krainghorst, do niedawna ciężki piechur imperatora, a tak w ogóle krasnolud. Wiedzieli, że to nie koniec. Ale wiedzieli też, że chcą coś zmienić. Dlatego zebrawszy posiadane fundusze znaleźli się w tym mieście, czekając na przyszłych współpracowników.

*******
Kilka dni wcześniej rozwiesili na mieście obwieszczenia o dość prostej, acz nie całkiem oczekiwanej treści.

Czy chcesz zarobić fortunę? Czy wiesz co to honor i/lub lojalność?
Jesteś cierpliwy? Jeśli tak przybądź do karczmy „Pod Turem Hrabiego”
Przysięgamy Ci na samych bogów, że odmienisz swój los już na zawsze
A twe imię zostanie zapisane w księgach,
co przysięgamy na wszech naszych przodków.
Gerhard Bauer, regimentarz wojsk krasnoludzkich i
Rodrig Eservaun Krainghorst – przyszły król .

Teraz czekali modląc się do swych bogów. Zaczął padać deszcz.



Skazana na banicję. Czasem samotna czasem w grupie. Błąkała się wszędzie od miasta do miasta. Często ktoś obrywał przez nią, nie rzadziej od niej. Często ktoś też i ginął. Z czasem za nią podążała zła opinia. Że wyklęta że pechowa. Nie raz sama obrywała poturbowana trafiała do zielarek i uzdrowicielek. Klątwa to nie była, bo i jakże. Raczej zła opinia i najemnicy z Praag. Wydany list gończy i nagroda za jej głowę nie dawały miejsca by spocząć na dłużej czy uzbierać sil do dalszej drogi. Z czasem upór się zmniejszył, wszakże Król Zoltan już dość długo spoczywał w krypcie. Lecz co niektórzy bardziej uparci dociekali po nagrodę.W uf dzień podążała do Milbretoni by tam spocząć i ze kilka dni zabawić. Wszakże to przez góry las by naj uparłszy człek z Praag się zawrócił. Jechała z Talabheim najkrótszą trasą by nie tracić go zbytnio. Nuln przecinała ją a ominąć szkoda. W końcu i tam można chwilę spocząć. Wybrała bramę południową gdyż zachodnia zostawiła by nie potrzebne ślady bytu w mieście. Czort wie jak daleko są oprawcy morderczego spisku. Południowa brama szeroka na trzy wozy niegdyś pełniąca funkcję głównej. Była zrujnowana. Dwa filary główne nosiły znamiona walk, które stoczone były tuż pod nią. Starała się przejechać jak najmniej wpadając w oko straży. Chodź to nie możliwością w końcu rychła pora. Świt za pasem a raczej na zadzie co by dopiero pokazał swe lico. Więc by wjechać trzeba się okazać zbrojnym którzy stali ku bram miasta co by jakiego szarlatana nie pościć czy nie dać się podejść bandzie bandytów. Dziarskim i szykownym kłusem podjechała pod bramę. Pytającym strażnikom o cel rzekła iż najemki szuka co by do gęby co było włożyć. Wtedy uf strażnik odparł szybkim wyuczonym tonem iż w karczmie „ Pod Złotym Toporem” jest taki który szuka co by mu pomogli. Jadąc i tak w to miejsce by spocząć ze dwa dni, przemyśliwszy sposobność dorobku stwierdziła iż zajrzy co to ma na celu ta najemka.Przed karczmą oprócz zataczającego się krasnala spotkała Elfa lecz ten nie chcąc wdawać się w sporne rozmowy nawiał udając że nie słyszy pytania jako że poszukiwany jest krasnolud kory był odpowiedzialny za ogłoszenie. Znalazła go właśnie tam gdzie strażnik orzekł. Siedział w karczmie obstawiony już chętnymi
Dogadali się szybko.
 

Ostatnio edytowane przez vanadu : 10-07-2013 o 22:47.
vanadu jest offline  
Stary 01-07-2013, 21:55   #2
 
xeper's Avatar
 
Reputacja: 1 xeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputację
Ogne niespiesznie zbliżał się do wielkiej miejskiej bramy. Musiała to być Brama Zachodnia, gdyż tak określił ją napadnięty handlarz, gdy Ogne poza tym, że ukradł mu pieniądze i jedzenie, to jeszcze dopytał się o wskazówki dotyczące podróży. Sznur wozów i ludzi zmierzał w obie strony, więc były niewolnik nie miał kłopotu, aby wmieszać się w tłum. Ułatwiał mu to strój, jakże pasujący do pogody. Wytarty w wielu miejscach płaszcz, znoszone spodnie i obdarty kubrak. Wyglądał jak typowy włóczykij i całkiem mu to pasowało. Przez ramię przerzucony miał tobołek ze swoim marnym dobytkiem, a za paskiem zatknięty topór - jego jedyną broń. Tylko używając topora czuł się dobrze, uważał, że inna broń, jak miecz czy włócznia nie są godne prawdziwego Norsa.

Brama była już blisko. Mimo, że otwarta to panował w niej zgiełk i ścisk. Ludzie krzyczeli i przepychali się, zwierzęta kwiczały, wozy skrzypiały a cały ten harmider starało się opanować kilku zdesperowanych strażników miejskich. Ogne uśmiechnął się pod nosem, naciągnął kaptur głębiej na oczy i wcisnął się w tłum, mozolnie prąc ku bramie. Liczył na to, że uda mu się dostać w obręb murów miejskich nie będąc zatrzymanym. Wypalone piętno nie było widoczne, ale po cóż ryzykować. Na myśl o znaku, jakim obarczono go na całe życie, aż zaklął. Przypomniał sobie von Zweindera i długie miesiące, jakie spędził na jego łasce. A raczej niełasce, gdyż w niewoli ledwo co udało mu się przeżyć. Gdy uciekł, poprzysiągł szlachcicowi śmierć. Długą i bolesną...

Za bramą rozciągała się wielka połać domów, będąca jedną z dzielnic mieszkalnych wielkiego miasta. Szeroka ulica oddzielała część mieszkalną od miasteczka portowego, zlokalizowanego na brzegu rzeki. To tam, podążając za znajomym zapachem gnijących ryb, niemytych ciał ludzi żyjących z pracy na wodzie i charakterystycznego zapachu towarzyszącemu portowi, Ogne skierował swoje kroki. Takie miejsce pełne było szumowin i Nors liczył na to, że uda mu się tam zniknąć na długie miesiące. Liczył też na to, że w porcie znajdzie jakąś pracę. Szczęście mu sprzyjało, gdyż po chwili usłyszał coś niezwykle ciekawego. Nie potrafił oczywiście czytać, więc pewnie zignorowałby ogłoszenie przypięte do słupa, przed którym zgromadziło się kilku ludzi. Większość z zainteresowanych też raczej nie znała trudnej i przez większość życia niepotrzebnej sztuki składania liter, więc jakiś oświecony fircyk, w kapelusiku na podgolonej głowie, odczytywał głośno treść ogłoszenia.

Gdy tylko usłyszał nazwę przybytku, w którym odbywała się rekrutacja, odwrócił się na pięcie i powędrował z powrotem ku głównej ulicy, mając nadzieję, że ten szybki start pozwoli mu zostawić konkurencję za sobą. Gdy tylko znalazł się na szerokiej arterii, zaczepił brudnego podrostka, utytłanego błotem, niosącego naręcz drewna.
- Ej, chłoptasiu. Wiesz ty gdzie Tur Hrabiego? Taka gospoda? - zapytał, licząc na to, że język w którego używaniu podszkolił się w niewoli, brzmi zrozumiale.
- Tak, tak, ta fikuśna, koło rynku. Musisz prosto iść a jak się latarnie zaczną to tą wybrukowaną drogą aż zobaczysz budynek z taką ni to krową z rogami nad wejściem - odparł chłopak przyglądając się ciekawie Norsowi.

Nors czym prędzej oddalił się, nawet nie dziękując. Bał się takich spojrzeń. Jeszcze by chłopak nabrał podejrzeń i zawiadomił jakieś ważne persony i kłopot gotowy. Miał tylko nadzieję, że nie będzie musiał znowu pytać o drogę. Szedł niezbyt szybko, co rusz rozglądając się na boki i wypatrując ulicy, w którą miał skręcić.

Dostrzegł ją prędko. Bruk wyraźnie odróżniał się od nawierzchni uliczek na obrzeżach miasta, będącej po prostu błotem wymieszanym z pomyjami. Po mniej więcej dwóch tysiącach kroków tą długą ulicą dostrzegł spory budynek, zbudowany w typowym imperialnym stylu, z umieszczonym nad wejściem emblematem przypominającym włochatą krowę. Tur, ani chybi, pomyślał. Wejście było oświetlone zawieszoną nad portalem lampą i solidne. Stanowiły je spore podwójne drzwi, . dębowe i okute żelazem. Na nich zaś wisiała kołatka, też w kształcie turzej głowy.

Ogne po chwili wahania zastukał do drzwi. Naszły go wątpliwości, czy dobrze robi. Przecież mógł dalej wałęsać się po traktach i ograbiać nieostrożnych podróżnych. Ale przecież to w końcu doprowadziłoby go na szubienicę. Albo zdechłby gdzieś w lesie potraktowany bełtem w bebechy. Mógł też spędzić najbliższe miesiące reperując sieci albo czyszcząc dna rzecznych barek... Trzeba było zaryzykować, a nuż opłaci się. Jeszcze raz uderzył kołatką. Mocniej i bardziej zdecydowanie.

Po chwili otworzyła się klapka z której wyjrzał jakiś osobnik. Po chwili drzwi były otwarte. Główna sala była w tym momencie dość pusta - tylko przy barze siedział jakiś niziołek z mandolą i podjadał coś z miski. Znudzony karczmarz spojrzał na gościa, wyraźnie się ożywiając.
-W czym mogę pomóc? – zapytał, nalewając jednocześnie stągwią spory kufel pienistego i stawiając go na blacie przed nowo przybyłym.
- Chyba na koszt zakładu... - mruknął Ogne, raczej nie kwapiąc się do zabrania kufla. Nie przyszedł tu wydawać marne grosze jakie mu zostały po napadzie na handlarza starociami. Oczywiście miał zamiar zatrzymać się w mieście, ale ta gospoda z pewnością do tanich nie należała. Nors wybrałby coś tańszego, a w ostateczności mógł spać na ulicy albo w Ogrodach Morra - zawsze były takie przytulne i ciche. - Ja w sprawie ogłoszenia.
- Na mój koszt, śmiało - podsunął mu napój karczmarz. - Łyknij sobie i zaraz Cię zaprowadzę, siedzą na górze.

Ogne odchylił z głowy kaptur, uwalniając burzę ciemnych, brudnych i skołtunionych włosów, które od wielu lat nie widziały grzebienia. Podrapał się po czubku głowy, przetarł oczy i w końcu wziął kufel, który wychylił trzema potężnymi łykami. Beknął i odstawił naczynie.
- Smaczne. Niezbyt rozwodnione - powiedział do karczmarza, najwidoczniej uznając, że taka uwaga jest lepsza od podziękowań. – Co to za praca?
- Ja się nie orientuję...nie całkiem. Na razie spory ruch - odpowiedział, po czym pochyliwszy się dodał cicho. -Chyba coś dużego się szykuje, ale tylko tyle wiem.

Jasne, pomyślał Ogne, a jakbym posmarował złotem to wiedziałbyś wiele więcej. Uśmiechnął się tylko i wskazał karczmarzowi, że gotowy jest iść na górę, zapoznać się z tajemniczymi pracodawcami. Potencjalnymi, gdyż nie wykluczał możliwości, że zaraz wyjdzie z gospody i poszuka jakiejś lepszej roboty w dokach.Karczmarz zaprowadził go żwawo na górę i zapukawszy do pierwszych z brzegu drzwi, zostawił. Po chwili rozległo się głośne: -Wejść!

Nie czekając na powtórne zaproszenie, Nors nacisnął mosiężną klamkę i wszedł do pokoju. Stanął w progu i spojrzał bacznie na znajdujących się w środku, starając się ocenić, czy warci są poświęcenia im kilku chwil.

Pokój nie był specjalnie duży. Dwa łóżka, stół. W blasku stojących na stole świec dostrzegł dwie postaci. Człowieka i krasnoluda. Ten drugi siedział nad jakimisś dokumentami przy stole. Człowiek zaś stał oparty o ścianę i wyglądał przez okno. Ubrany był w mundur, co od razu wskazywało na to, że jest wojskowym.

- Słyszałem, że szukacie rąk do pracy? - zagaił rozmowę, nie witając się ani nie czekając aż tamci zaczną mówić.
- Owszem, owszem - odparł krasnolud, wskazując mu krzesło koło stołu. -Usiądź, porozmawiajmy. Co słyszałeś?
- Coś o fortunie... - bąknął Ogne, nie zastanawiając się. Chyba nie wypadł zbyt dobrze, ale postanowił nadrabiać miną. Przybrał dumny, w swoim mniemaniu wyraz twarzy. – My, Norsowie słyniemy z honoru i odwagi...
- Konkrety, bardzo dobrze. Jeśli się nam nie uda a przeżyjesz otrzymasz dziesięć tysięcy złotych monet, jeśli się nam powiedzie - pięciokroć to. Robota jest na pięć lat lub trochę dłużej - odparł równie bezpośrednio brodacz. -Zainteresowany?

Gdyby to było możliwe, to szczęka Norsa opadłaby na podłogę albo zahaczyła o blat stołu. Jego wyraz twarzy zmienił się diametralnie. Aż przetarł oczy ze zdziwienia. – Dziesięć tysięcy? Ale jak ja to zabiorę ze sobą? - zapytał głupio.
- Jestem pewien że coś wymyślisz, takie sumy budują kreatywność - burknął człowiek spod okna, krasnolud zaś kontynuował. -Oczywiście będzie to trudna robota. I byłbym wdzięczny za myślenie raczej o tej wersji gdzie się nam uda, to chyba zrozumiałe - zasugerował.
- Pięciokroć po dziesięć - Ogne musiał użyć palców aby pomóc swojej imaginacji. – Przez pięć lat. Cóż wy chcecie zrobić? I jak taki ktoś jak ja, nie ujmując sobie talentów, mogę wam w tym dziele pomóc? - Już był pewien, że cokolwiek zaproponują, to się zgodzi. Choćby to była wyprawa na daleką północ, opiewaną w pieśniach skaldów jako najstraszliwsze miejsce na ziemi. Był bardzo blisko...
-Będziemy odbijać twierdze krasnoludzkie, zabrane przez zielonoskórych..i inną miernotę. Mam zamiar zostać królem Karak Zorn, na dalekim południu. Odebrać ziemię mych krewniaków tym bydlętom, i odpłacić im za wszystkie klęski - odparł dumnie krasnolud. - Na początek potrzebujemy zaufanych ludzi do pomocy w organizacji i przyłożenia komu trzeba. Na początek dostaniesz dietę na życie. Zgłosisz się pojutrze, przed zachodem słońca pod Ratuszem. Zgadzasz się? - zapytał wyjmując jakiś woreczek i dwie karty papieru.

Oszalałeś, krasnalu. Jak ty brodaczu zostaniesz królem, to ja zostanę goblinim szamanem, pomyślał. Ale za takie pieniądze... – Kupować zaufanie za pieniądze, nie jest rzeczą rozsądną - powiedział na głos, równocześnie wyciągając rękę po pieniądze. – Ale mnie kupiliście, panowie!
-Nie chcemy kupować twego zaufania. Ale chcemy żebyś miał za co żyć, aby nam go dowieść - zaśmiał się krasnolud podsuwając mu pióro i dwie karty.-Postaw swój znak, tu zaś masz sakiewkę i znak, gdy nadejdzie moment, posłuży za dowód za okazaniem którego wydadzą ci pieniądze, jeśli my nie dożyjemy - Obok kart leżała sakiewka i srebrny listek, ot jakiś wisior.

Ogne maznął jakiegoś bohomaza, nie chcąc uchodzić za prostaka nieumiejącego pisać i zabrał sakiewkę oraz wisior, jakby obawiając się, że jak poleżą na stole chwilę dłużej, to krasnolud zmieni zdanie i zabierze pieniądze.
- Mogę już iść, tak? - zapytał.
-Tak, na dole czeka na ciebie obiad na nasz koszt, z racji że musiałeś się w taka pogodę fatygować. I pozwól że powiem że cieszymy się że jesteś z nami - skinął mu uprzejmie krasnolud. Ogne wyszedł z pokoju ważąc w dłoni pękaty woreczek z pieniędzmi. Zszedł na dół, pogrążony w myślach. Tych dwóch z pewnością było szalonych. A pomysły szalonych osób, też muszą być szalone. Przecież to nie miało szans powodzenia. Chcę zostać królem, haha. Skoro jednak wziął zapłatę i zobowiązał się pomóc, to czemu nie? Zemsta najlepiej smakuje na zimno, mówią. Oczywiście nie w Norsce, gdzie zemstę należy utopić we krwi. Najlepiej ciepłej i parującej. Najwyraźniej szlachetce zostało pięć lat życia. A przez ten czas córeczki mu podrosną, będzie więcej uciechy. Z tą myślą dotarł do biesiadnej izby i zajął się spożywaniem obiecanego obiadu.

Dwa dni, które mu pozostały do kolejnego spotkania z krasnoludem i człowiekiem, wykorzystał na picie, jedzenie i dupczenie. Nie koniecznie w tej kolejności. Zadekował się w Pensjonacie Frau Zorin, rozlatującej się, drewnianej ruderze stojącej w centrum dzielnicy biedoty, skąd do wszystkich atrakcji miał blisko. Stołował się „Pod Zieloną Flaszką”. Tam też zasmakował w pulchnych wdziękach uroczej Gretchen, na którą wydał lwią część swojej zaliczki. Ale jak sam uznał, trzeba było, bo jak się gdzieś wyprawią to co najwyżej dostęp będzie do dziupli albo koziej dupy, a w takich przyjemnościach nie gustował.

W noc poprzedzającą termin stawienia się pod ratuszem, poznał dwóch swoich rodaków – Sigurda i Kjetila. W czasie nocy pozbył się całej reszty pieniędzy, zarobił solidnego guza i spił do nieprzytomności. Obudził się koło południa. Obu jego towarzyszy nie było, a on sam leżał w rynsztoku, zarzygany i brudny. Głowa bolała jak cholera, przed oczami latały różne niewyraźne kształty, a w gębie zamiast języka znajdował się nabrzmiały wiór. Jednym słowem kac jak się patrzy. Ogne nie zważając na higienę, zanurzył twarz w kałuży i niczym pies zaczął chłeptać wodę z rynsztoka. Smakowała ohydnie, ale po kilku łykach poczuł się na tyle dobrze, że mógł wstać i chwiejnym krokiem skierował się ku rynkowi miasta. Spodziewał się, że właśnie tam jest ratusz.

Pomylił się, ale na szczęście szybko (jak na swój stan) zorientował się w pomyłce. Przeszedł przez Reiks Platz i ciężko klapnął na schodach trzypiętrowego budynku wzniesionego z szarego kamienia. Przechodnie kierujący się do drewnianych drzwi na szczycie schodów, omijali go szerokim łukiem. Ogne nie zwracał na nich uwagi, oparł się plecami o kamień, schował głowę w ramionach i usnął snem sprawiedliwego.
 
xeper jest offline  
Stary 02-07-2013, 09:32   #3
 
valtharys's Avatar
 
Reputacja: 1 valtharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputację
Bretończyk zajechał pod karczmę. Był to pokaźny, murowany budynek, ze stajnia położona na tyłach. Na piętrze świeciły się nieliczne światła przebijające ze szczelnie zamkniętych okiennic. Siąpił deszcz.

Robert strząsnął krople wody z płaszcza ochraniającego go i wszedł do środka karczmy. Rozejrzał się po niej spokojnie. Miał niespełna dwadzieścia pięć lat, choć większość dawała mu blisko trzydzieści. Wzrokiem szukał karczmarza, co by u niego jakiś pokój na nocleg zamówić i miejsce gdzie Fernando będzie mógł odpocząć po męczącej podróży. Lubił swego konia, więc też czasem trzeba było mu dogodzić.

Sala właśnie co się wyludniała. Pora była późna więc nieliczni ostatni goście mijali rycerza w drzwiach. Przy sporym szynkwasie stał gruby, postawny mężczyzna. Fakt po której stronie stał zdawał się sugerować lokalnego karczmarza. Przed nim, na stołku zasiadał cudacznie ubrany niziołek, zajadający się solidną porcją jakowegoś posiłku. Karczmarz dostrzegłszy Cię wyszedł na twe spotkanie i lekko skinąwszy głową zapytał -W czym możemy pomóc, wielmożny panie?

Robert podszedł do lady, zdjął rękawice z dłoni i położył je na stole. Kaptur ówcześnie również zsunął z głowy co by właściciel przybytku mógł dostrzec z kim mam przyjemność, a potem rzekł:

- Witajcie dobrodzieju. Pokój dla zmęczonego podróżą rycerza i miejsce w stajni dla jego rumaka, co by mu grzywa od tego deszczu nie zamokła. A i … dzban gorącego wina...co bym mógł kości rozgrzać...

- Oczywiście wielmożny panie, oczywiście. Siadajcie. Stajenny zaraz zajmie się koniem i zaniesie rzeczy do pokoju. Siadajcie proszę. odparł bardzo grzecznie karczmarz, ukłoniwszy się ponownie i wskazawszy rycerzowi wygodny stolik.

Rycerz zadowolon z uprzejmości jaką mu karczmarz okazał, usiadł w miejscu, gdzie wino i wieczerzę, którą sobie domówi do kompletu spożyje. Rzeczy swoich za wiele nie miał, bowiem życie w ciągłej wędrówce nie pozwalało na zbytnie gromadzenie pamiątek, poza tymi które pozostaną wyryte na jego ciele lub charakterze.

Zwrócił się jednak do stajennego, który gdzieś tam już chciał szybcikiem czmychnąć;

- Młodzieńcze zważ, że mój koń ugryźć może co by warto delikatnie się z nim obchodzić. Fatygę i troskę tą zapamiętam a pamięć mam dobre, jak i serce... - rzekł z pełną powagą w głosie. Stajenny gorliwie pokiwał głową i pognał na złamanie karku.

A potem dodał do karczmarza:

- Gospodarzu, byłbym rad gdybyś do tego wina co by jakieś mięsiwo podał, bo pić na pusty żołądek nie wypada, a potem racz spocząć, bom ciekawy co w okolicy słychać - spokojnie zamierzał poczekać teraz na posiłek.

- Już, już wasza wielmożność, moment jeno. odparł tenże -Już podaję.

Po chwili karczmarz postawił znaczy dzban przed rycerzem a po kilku minutach posługiwacz doniósł kurczę pieczone tudzież bulwy. Po chwili sam przysiadł i karczmarz . -W czym jeszcze mogę pomóc, panie?

Gdy posiłek trafił przed oblicze rycerza a dzban z winem też zajął należne mu miejsce, rycerz dał znak by dwa kubki przyniesiono. Nalał sobie do pełna, a karczmarzowi troszkę mniej co by Gospodarz nie czuł się jak równy z równym.

- Ogłoszenie...widziałem, gdy zmierzałem w tą stronę. Opowiedz mi w kilku słowach o Gerhardzie Bauerze i Rodrigu Eservaunie Krainghorst’ie. Cóż to za wyprawa ?

Karczmarz zbladł i pochyliwszy się z lekka, konfidencjonalnie, odpowiedział: - Oj, panie, to dziwna sprawa. Ciągle ktoś wpada, wypada. kurierzy...wczoraj jeden w barwie kancelarskiej zajechał a dziś, ze godzinę temu to ściszył głos jeszcze bardziej - Kareta w barwach elektorskich po nich zajechała. Niby oni obydwaj tacy trochę niepozorni, pozwolę sobie rzecz - niewyróżniający się, choć jeden z mundurze takim jakimś, ale coś dużego się szykuje, Sigmar mi świadkiem.

Robert jadł w milczeniu, nie odzywając się bowiem nie mieści się w głowie by z pełną gęba mówić. Winem popił smaczne mięsiwo a gdy już przełknął rzekł:

- Ciekawe...zaprawdę ciekawe.. Rzeknij mi jeszcze dużo już chętnych się zgłosiło...na tą wyprawę ? - ciekawość zwyciężyła.

- Chętnych było trochę, ale ilu przyjęli to trudno mi rzec panie, nie mnie pytać o takie sprawy. odparł powoli karczmarz.

Rycerz posiłek zjadł. Dopił wino choć zostawił tyle by ostatnią kolejkę dopił karczmarz. Warto czasem dogodzić “mniejszym” od siebie, i nie dać im tego odczuć a wtedy taki człek może uratować Ci życie. Przynajmniej tak mawia stara mądrość ludowa.

- Dobrodzieju ile Ci będę winien za nocleg dla siebie, konia i ten wspaniały posiłek. - zapytał a na koniec dodał - Cóż, w takim razie i mi nie wypada nie stawić się na żądanie. W końcu męstwa braku nikt mi nie zarzucił nigdy a warto by sprawdzić co w trawie piszczy. Któż nie chce by o nim pisano poematy czy śpiewano pieśni. -uśmiechnął się i poklepał karczmarza po ramieniu przyjaźnie

- Za posiłek i nocleg to będzie szesnaście miedziaków dziennie i jeszcze cztery ode stajni za dzionek. W takim razie doniosę ci panie niezwłocznie gdy powrócą, czy tak będzie dobrze? - zapytał uczynnie karczmarz.

Robert wyjął pieniądze i dał karczmarzowi do ręki.

- Tak. To będzie uczynne i miłe z twej strony. A teraz pozwól że udam się do siebie na górę co bym odpoczął. Długi czas w drodze byłem - tak też uczynił.

Karczmarz skinął głową na jedną z pracujących na dole osób, by wskazała szlachcicowi drogę do pokoju. Okazał się on niewielki lecz wygodny - miękkie łózko, stół, kufer i lampa. Było do tego czysto, co nie takie oczywiste. Bagaże leżały na stole, obok zaś stał dzban z kubkiem.

Robert zdjął z siebie przemoczony płaszcz a miecz położył na łóżku. Sam też na nie usiadł i z pełnym kubkiem w dłoni kontemplował. Podróż do Imperium mimo, iż początkowo przebiegała bez problemów okazała się nie lada wyzwaniem. Pogrążony tak w swych myślach siedział nie patrząc jak ten czas ucieka. Na dworze krople deszczu uderzały o okno, lecz nawet to nie przeszkadzało zmęczonemu podróżą Rycerzowi. Liczył na rozmowę z krasnoludami i być może będzie to początek jego wspaniałej wyprawy ku chwale i doświadczeniu. W końcu gdy tylko Robert zamykał oczy widział mroczny cień paszczura.

Padający deszcz swą monotonią zasnuł mu oczy i gdy jakiś czas później obudziło go pukanie, leżał na sienniku, nie pamiętając jak się tam znalazł.

Rycerz otworzył powoli oczy. Sen dobrze mu zrobił, najwidoczniej pogoda i zmęczenie dało o sobie znać.

- Proszę - rzekł najłagodniej jak potrafił, bowiem nie chciał dać poznać po sobie że jest zły że ktoś go obudził.

Wstał gdy drzwi zaczęły się otwierać.

W drzwiach dojrzał młodego chłopaka który powiedział powiedział szybko: -Pan Mortens mówi że panowie wrócili po czym zniknął jak się pojawił.

Robert wziął misę z wodą i postawił ja krześle. Usiadł na łóżku i zanurzył w misie dłonie opłukując potem twarz. Zimna woda idealnie nadawała się do wybudzenia i podziałała pobudzająco. Misę potem odstawił na miejsce a sam wziąwszy miecz udał się na dół. Szedł powoli, nie spiesząc się bowiem co jak co, w jego żyłach płynęła szlachecka krew. Gdy zszedł na dół począł się rozglądać za “Panami”.

Dostrzegłszy karczmarz wyszedł mu na przeciw.

-Są w pokoju na zapleczu. Zaprowadzić? - zapytał.

Rycerz skinął tylko głową i ruszył za karczmarzem.

Ten podszedł do solidnych drzwi i zapukał. Po chwili zaś wpuścił rycerza do środka.

Był to sporawy, powiedzieć by można magazyn. W jego kątach leżały sterty worków. Pod ścianami stały duże ilości bron. Na środku zaś dostrzec można było stół, za którym zasiadały dwie osoby. Poważny, spory - trzeba to przyznać oficer w mundurze, i ceremonialnie ubrany długobrody krasnolud. Człowiek podniósł głowę i uprzejmie skinąwszy nią, rzekł, -Proszę siadać wskazując krzesło. -Któż sprawia nam ten zaszczyt?

Rycerz usiadł spokojnie badając wzrokiem dwóch krasnoludów. Miał już z nimi styczność i rad był że ponownie ma.

- Witaj Panie. Jestem Sir Robert Faubert Pappillon. Bretończyk, który chętnie zaoferuje swe usługi waszmościom, wspomoże ich ramieniem a także stalą. Powiedzcie mi coś więcej o tej wyprawie, którą organizujecie ? - słowa te, nie zostały wypowiedziane butnie, dumnie czy wesoło. Oj nie. W słowach krył się ból, lecz i obietnica, że raz dane słowo nie zostanie złamane.

- Witaj więc nam, panie rycerzu. Cni jesteśmy powitać cie między nami. Pozwól że zacznę więc od okazania ci tego pisma. rzekł oficer, wykładając przed bretończykiem sporawy pergamin.

Rycerz delikatnie wziął pergamin i rozłożywszy go, zaczął czytać. Powoli i dokładnie co by niczego nie przeoczyć. Gdy skończył czytać oddał go i rzekł:

- Widzę że z wielkimi ludźmi przyszło mi się spotykać. Zaszczyt to dla mnie niezmierny, toteż szlachetni Panowie wyłóżcie mi teraz sprawę, bo to że godni i prawi jesteście nie wątpiłem przez chwilę, cóż oczekiwać ode mnie będziecie ? - zapytał

- Byś nas wspierał swym rozumem i swym mieczem - zależnie od okoliczności. Wiele nas przepraw czeka nim wyruszy nasza wyprawa. Z godnym tez spotkasz się wynagrodzeniem. Muszę dodać - jeśli przeżyjesz naszą klęskę, wypłacone zostanie, lub twojej rodzinie dziesięć tysięcy sztuk złota,. Jeśli nam się powiedzie, pięciokroć tyle, a i może jakieś nadania się dla ciebie znajdą, panie rycerzu wyjaśnił oficer.

- Rozumiem lecz zdradźcie mi skąd ten pomysł się narodził. Wybaczcie ale pochodzę z dalekiej Bretonii i nie do końca znam waszą historię toteż zapewne wydam się wam ignorantem lecz chętnie uzupełnię mą wiedzę. Cóż może nas czekać po drodze i na miejscu? Jakież to niebezpieczeństwa - zapytał Rycerz, albowiem rzeczywiście był laikiem jeśli chodziło o Imperium. Wiele o nim słyszał z opowiadań, lecz to tylko opowieści były a nie fakty z jego historii.

- Słusznie, od tego powinienem zacząć. Nasza wyprawa nie rozegra się na ziemiach imperium a jej celem są prastare twierdze zaginione głównie na kontynencie południowym. Po drodze czeka nas wszystko co może nam postawić na swej drodze świat. odparł powoli i ważąc słowa jego rozmówca.

- Uczciwa odpowiedź. Chętnie przystąpię do waszej wyprawy i sądzę że obie strony na tym tylko mogą zyskać. Powiedźcie mi teraz.. - nastąpiła cisza, bowiem Rycerzowi głupio było mówić o pieniądzach - czy zaliczkę jakąś na przygotowanie przewidujecie. Wyprawa wygląda na niełatwą, wiele wrogich sił może chcieć wam ją uniemożliwić, wiele niebezpieczeństw przed nami więc i przygotowanie odpowiednie do niej muszę poczynić - rzekł z powagą.

- Słusznie prawisz, panie rycerzu. Jeśli będziemy w stanie wspomożemy cię w przygotowaniach, lecz sam, jako człowiek stanu rycerskiego, świadom jesteś jakie koszty pochłania wystawienie armii. A jakież były by twe potrzeby? odezwał się z kolei krasnolud do tej pory przysłuchujący się rozmowie. Głos miał głęboki i poważny.

- Nim odpowiem na to pytanie, czy jesteście wstanie zdradzić mi jaką trasę zamierzacie obrać. Wtedy mógłbym spokojnie przemyśleć co nam będzie potrzebne. W końcu planowanie i to dobrze wykonane jest częścią sukcesu Panie - zwrócił się do “króla” - Nie chcę was oszukiwać na koszta, zbroję, konia i oręż mam. Czy coś więcej muszę się zastanowić o ile zechcecie przyjąć me ramię w tej wyprawie szlachetni wojownicy - dodał

- Już teraz witamy cię z radością, a trasa nasza biec będzie przez Barak Varn, a następnie wzdłuż rzek na wschód, i od Karak Azgal na południe. odparł wciąż poważnie krasnolud.

Rycerz uśmiechnął się a potem na chwilę zamilkł. W głowie przywołał sobie obraz mapy świata, by z wizualizować sobie jak będzie droga wyglądała i rzekł:

- Panie jak liczna ta wyprawa będzie ? Czy będziemy zaopatrzeni w wozy ? Jeżeli chodzi o to co nam może być potrzebne, skoro większość drogi mamy spędzić w górach, warto by zaopatrzyć się w liny, i te rzeczy, które przydać się mogą we wspinaczce górskiej. Lampy z oliwą, podstawowe przybory medyczne czy choćby wnyki. Tak, sidła będą nam potrzebne Panie. W końcu droga się skończy i wejdziemy na dziki szlak, a prowiant się może również skończyć i przyjdzie nam polować. Jeżeli o mnie chodzi, ja bym prosił o zadatek na wysokie buty, które o wiele lepiej przydadzą się do wspinaczki jak i na gruby płaszcz. Pogoda zmienną bywa a podróż może nam zająć, że nas zima zapewne może złapać. Nigdy mości krasnoludzie nigdy nie byłem na tamtej stronie gór, toteż nie wiem czego się spodziewać po pogodzie a jak wiadomo z naturą nie warto walczyć. - zakończył swój wywód.

-Skład armii widzimy na pięć tysięcy ludzi. Oczywiście z pełnym zaopatrzeniem, więc o to proszę się nie martwić. Zaś zadatek nie będzie problemem. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania? indagował krasnolud.

- Kiedy byście chcieli wyruszyć ? Bo chyba to trzeba głównie ustalić a co do reszty, to już zostawiam w waszej gestii. Sądzę że wasze doświadczenie przewyższa moje toteż z radością zdam się na was. Chyba że wy macie jakieś pytania do mnie ? - odpowiedział w prosty sposób rycerz

Rozmówcy spojrzeli po sobie, po czym człowiek odwrócił się i pokręcił głową. -To może w takim razie podpiszmy umowę zaproponował. Następnie wyciągnął jakowąś tubę, z której zaś dwie karty papieru. Wraz z inkaustem i piórem położył je przed rycerzem.

Umowa była szczegółowa i ładnie napisana, wyprawa - wielka wojna przeciw zielonoskórym celem odbicia twierdz krasnoludzkich wielkiego bloku górskiego, miała trwać do pięciu lat od teraz. Robert dowiedział się również że jeśli przeżyje porażkę otrzyma dziesięć tysięcy sztuk złota. Sukces miało wynagrodzić mu pięciokroć tyle - tak jak już wspominano.Poza tym dokument zawierał sporo kwiecistych zwrotów i szczegółowy opis krzywd jakie należało pomścić, oraz przekleństwa bogów i przodków jakie spaść by miały na zdrajców

Robert spokojnie przeczytał tekst a potem podpisał się pod nim pełnym tytułem i imieniem i nazwiskiem:

Ja Sir Robert Flaubert Pappillon z Carcasonne ślubuję dotrzymać umowy pomiędzy mną a Rodrigiem Eservaun Krainghorstem. Ino śmierć lub utrata zaufania jednego do drugiego może rozwiązać tą umowę.
 
__________________
Dzięki za 7 lat wspólnej zabawy:-)
valtharys jest offline  
Stary 02-07-2013, 14:12   #4
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Deszcz padał monotonnie, zalewając świat strugami wody. Rozmaczał drogi, zmieniając je miejscami w rwące rzeczki błota. Dla elfki, przemykającej lekko poboczem traktu, ulewa nie stanowiła żadego utrudnienia, wszak przed niecałą godziną wydostała się cichaczem z barki, przepływając wpław na brzeg.. Bardziej przemoczyć się i tak już nie była w stanie. Oczywiście mogła poczekać aż krypa zacumuje gdzieś wśród trzcin, a potem pokonać niewielki dystans brodząc w wodzie po kolana, ale to rozwiązanie nastręczało pewne niedogodności, z którymi nie chciała się mierzyć, nie teraz. Nie znosiła pożegnań. Z drugiej strony nie za bardzo wiedziała jak powiedzieć reszcie, że odchodzi. Wolała zniknąć nagle i niespowiedzanie, tak samo jak się pojawiła. Wybrała więc najodpowiedniejszy moment i dała nogę, majac nadzieję że deszcz zatrze wszelkie ślady, jakie po sobie pozostawiała.
Po kilkunastu godzinach marszu nogi powoli, acz nieubłaganie zaczęły wchodzić jej tam skąd wyrastały. Nie przejmowała się tym jednak, starając cieszyć się z wolności i kolejnej ścieżki, która zaczynała się w tym właśnie miejscu. Dziwne ogłoszenie na słupie zauważyła czystym przypadkiem. Zmruzyła oczy chcąc odczytać lekko rozmyte przez deszcz słowa. Słowa w dziwny sposób poruszające czułą strunę w jej sercu. Czy nie o czymś takim myślała ostatnimi czasy, przemierzając rzeki razem ze starą kompanią? Wiedziała, że do nich nie pasowała. Kto to widział, elfka w towarzystwie ludzi i to do tego tych niezbyt chwalebnego rodzaju? Nie myśląc wiele ruszyła dalej, w kierunku miasta. Miała już cel, przynajmniej nie musiała błąkać się dalej w oczekiwaniu na grom z jasnego nieba. Karczma “Pod Turem Hrabiego” - ile spelun mogło nosić tą nazwę? Ktoś na pewno będzie potrafił wskazać jej najprostszą drogę. Z ręką na sercu mogła powiedzieć że nie przepada za miastami. Za dużo budowli, za mało przestrzeni. Dusiła się wśród kamiennych ścian, marząc o polu widzenia pozwalajacym dojrzeć daleki horyzont, były to jednak marzenia próżne i doskonale o tym wiedziała. Do przeszłości nie ma powrotu, nieważne jak bardzo by się tego chciało. Pozostawało być elastycznym i dostsowować się do nowej sytuacji. Krok po kroku, człapała więc ku bramom, powtarzając w głowie treść ujrzanego ogłoszenia. Do środka dostała się bez zbędnych problemów i nieprzyjemności. Była tylko kolejnym podróżnym, pragnącym znaleźć schronienie za murami, ciepły posiłek, czy miękkie łóżko. Poczucie anonimowości bardzo się jej podobało, stanowiło przyjemną odmianę. Nikt nie łapał za broń, nie krzyczał do niej w strachu bądź gniewie. Pierwszego lepszego strażnika spytała o nieszczęsnego “Tura Hrabiego” i dalej ruszyła według jego wskazówek.

Faktycznie nie była to zbyt popularna nazwa. Nosił ją spory zajazd w jednej z lepszych dzielnic. Ulice były brukowane, odpływ wody udrożniały przydrożne ścieki. Wejście było oświetlone i solidne. Stanowiły je spore podwójne drzwi. Dębowe, solidne. Na wysokości ludzkiej głowy lub trochę poniżej znajdował się tak zwany judasz a pod nim kołatka.

Elfka rozejrzała się dyskretnie, jakby oczekując że ktoś nagle wyskoczy zza rogu z mieczem w dłoni i przekleństwem na ustach, chcąc pozbawić ją życia, dobytku, albo czegokolwiek innego. Nic takiego się jednak nie stało, spokojnie podeszła do drzwi i złapała za metalowe koło. Zawahała się, przez głowę przeszła jej myśl że to czyste szaleństwo. Prychnęła na siebie i pewnie zastukała trzy razy. Nabrała powietrza, czekając na reakcje z wewnątrz.

Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Sala była na wpół zapełniona. Jasno świecące lampy oświetlały pomieszczenie milym światłem. Pojedyńcze stoliki zajęte w różnym stopniu rozstawione były po całej sali przed sporą sceną, na której występował właśnie minstrel. Był to niziołek. Grał skocznie ku zadowoleniu publiki. Koło sporego baru znajdowały się dodatkowe drzwi - zamknięte szczelnie, zaś koło nich mieściły się schody na górę. Gdy weszła jedynie barman oderwał się od muzyki spogladając na nią, nie przestając czyścić kufla.

Nie czekając na zaproszenie podeszła do człowieka za ladą. Pozwoliła mu dokończyć polerowanie szkła, po czym pochyliła się w jego kierunku i odrzekła
- Czy w twoim zajeździe znaleźć mogę Gerharda Bauera, bądź Rodriga Eservauna Krainghorsta? Widziałam ogłoszenie na słupie przed miastem. Słowa w nim zawarte kazały kierować się do tego lokalu. Jestem więc tu przed tobą i szukam informacji.

Postawny człowiek spojrzał na nią uważnie, po czym pokiwał głową. Odstawiszy kufel rzucił cicho: -Choć za mną po czym skinąwszy wykidajle by miał oko na bar ruszył po schodach na górę. Mieścił sie tam długi korytarz, po obu stronach zaś znajdowały się drzwi. Skierowawszy sie do pierwszych z brzegu zapukał i odczekawszy kilka chwil rzucił do elfki: -Wejdź.Gdy skończysz na dole czeka na Ciebie posiłek.

Ciekawe czy przyjdzie mi za niego zapłacić ”-pomyślała, naciskając klamkę i wchodząc do środka. Chciała załatwić tą sprawę jak najszybciej, choć pośpiech zazwyczaj nie leżał w jej naturze. Przechodząc przez próg zacisnęła szczęki. Trzeba wyglądać na poważną osobę, a nie dzieciaka co wciąż mleko pod nosem ma. Zamknęła za sobą drzwi i stanęła naprzeciw tego, co zgotował jej los.

Pokój nie był specjalnie duży. Dwa łózka, stół. W blasku stojących na stole świec dostrzegła dwie postaci, od razu zwracające uwagę. Pierwszym z nich był człowiek. Postawny, w mundurze - nie poruszał się wcale, przypominając trochę posąg. Wysoki krasnolud o rozłozystej brodzie, w długim kaftanie. Na jego szyi wisiał pęk srebrnych liści - ślicznie zdobionych, co dostrzec można bylo z daleka. To on podniósl głowę z nad pergaminów i zapytał: -Rozumiem, że pani do nas?

- Tak, o ile spod waszych rąk wyszło ogłoszenie, które widziałam przed miastem - elfka przytaknęła podchodząc bliżej. Spoglądała to na człowieka, to na krasnoluda, starając się wychwycić jakiekolwiek wskazówki z ich postawy i zachowania - Pytałam karczmarza, a on przyprowadził mnie tutaj. Wnioskuję więc, że jestem pod dobrym adresem i przed właściwymi osobami.

- Dobrze Pani wnioskuje. Siadaj proszę. - wskazał jej fotel stojacy obok stołu. - Rozumiem że miała Pani okazje przeczytać nasze ogłoszenie. Wypada zacząć od ustalenia czy są jakieś co do niego pytania?

- Na czym konkretnie polegać będzie zlecenie, kogo dokładnie poszukujecie i jak wygląda sprawa wynagrodzenia. Od tego warto by było zacząć - elfka usiadła na wskazanym fotelu, kładąc dłonie na stole. Zachowywała obojętną minę, co było wyjątkowo ciężkie, jako że nigdy wcześniej nie siedziała na czymś tak wygodnym.

Krasnolud odchrząknął po czym odprał rozpierajac się wygodnie -Pierwotnym zadaniem będzie pozyskanie informacji, zapasów i rekrutów na wyprawę na południe. Nastepnie zaś owa wyprawa - dość odległa muszę przyznać. - dodał machnąwszy ogólnie nad mapą, po czym kontynuował -Poszukujemy....własciwie każdego, kto jest gotów poświęcic się naszej sprawie. Wojowników, zwiadowców, mędrców, rzemieślników. Każdego kto gotów jest podążyć za naszą wizją. Każde ze zwerbowanych przez nas do pomocy w organizacji wyprawy otrzyma pewne diety na wyżywienie i wyekwipowanie, a na koniec, jeśli przeżyje - dziesięć tysięcy sztuk zlota, jeśli zaś osiągniemy sukces - pięciokroć tą sumę. odprał powoli krasnolud wpatrujc się uważnie w jej oczy....

Na elfce podana suma nie zrobiła żadnego wrażenia. Mogło się wydawać, że pieniądze nie są dla niej ważne. Prawda była o wiele bardziej prozaiczna. Wartość wypowiedzianej kwoty jeszcze nie zdążyła do niej w pełni dotrzeć. Nie spuściła wzroku, wytrzymując badawcze spojrzenie khazada.
- Na czym dokładnie polegałaby rola zbrojnych? Pewnie ochrona i zapewnienie bezpiecznej podróży licznej gromadzie najróżniejszych rzemieślników, skrybów i osób istotnych dla waszej sprawy. Powiedzcie coś więcej o tej wizji - kobieta mówiła spokojnie, cały czas uważnie obserwując swojego rozmówcę - Na jak długo potrzebujecie tych ludzi? Przypuszczalny czas trwania kontraktu?

Wówczas pierwszy raz do rozmowy włączył sie do rozmowy siedzący obok człowiek. Głos miał głeboki i chrypki. -Eskorta eskortą ale ponadto przyjdzie nam stoczyc sporą ilość bitew. Od osób najetych obecnie oczekiwac będziemy pełnienia funkcji łącznikowych, zarządzających. Dojdzie równiez do kilku szturmów, jak sądzę. Naszymi celami są Karak Ośmiu Szczytów, Karak Drazh,a ostatecznie Karak Zorn - fundament ziemi, nad którym mój kompan obejmie panowanie. - wyjaśnił skinąwszy głową w stronę krasnoluda, po czym kontyuował - Potrwa to minimum pięć lat. Gdy skończył mówić, głos zabrał krasnolud: -Mamy zamiar odmienić stary świat. Przywrócić to co upadło przed wiekami, jeszcze gdy ras naszych nie podzieliły jeszcze konflikty. To jest nasza wizja, czy ją Pani przyjmie czy wyśmieje.Za pozwoleniem teraz ja zapytam - a co Pani zamierza wnieść? I jak się nazywa, jeśli wolno spytać?

- Nemeyeth Ler’Haerlv - przeniosła wzrok na człowieka - Dlaczego miałabym ją wyśmiewać? Każdy ma swoje cele i idee, nie mnie oceniać czy szydzić. A co zamierzam wnieść? Skoro szykujecie się na tak długą wyprawę, a sam stwierdziłeś że nie będzie to droga łatwa i przyjemna, to potrzebujecie kogoś, kto ma doświadczenie bojowe. Kogoś kto miał w swoim życiu wiele okazji do sprawdzenia się w walce, służył pod kimś, jak i sam wydawał rozkazy. Zna wojenny żargon, orientuje się w taktykach prowadzenia zbrojnych potyczek różnego rodzaju: od akcji dywersyjnych, przez walkę w szczerym polu i na okładaniu się mieczami w ciasnym pomieszczeniu kończąc. Wiem też jak posługiwać się sprawnie łukiem. To mogę wnieść do waszej wyprawy.

- A więc dobrze, skoro tak ma być, tak będzie. rzekł cicho krasnolud. Nastepnie obrócił sie do tuby na zwoje i wyciagnąwszy dwa dokumenty, położył je przed elfką. -Zechniej proszę podpisać na dole

- Nim podpiszę - elfka uniosła dłoń dając znać że ma coś jeszcze do powiedzenia - Za ile dni, czy tygodni, zaczyna się wyprawa?
Wzięła do ręki dokument i przeczytała uważnie od góry do dołu. Następnie odwróciła papier na drugą stronę w poszukiwaniu tekstu spisanego drobnym druczkiem, dopisków i podejrzanych zdań oznaczonych gwiazdkami. Podpisała, gdy nie znalazła nic takiego.

- Wyprawa nie zacznie się tak szybko, najpierw czeka nas wiele pracy by sie odbyła - odparł zapytany -Spotkajmy sie pojutrze, o zachodzie słońca na placu przy Ratuszu.
Drugi z nich zaś wyciągnął ze skrzyni sakiewkę, chowając tam jednocześnie jedną z kopii dokumentu. Nastepnie po krótkiej szeptanej rozmowie krasnolud podał jej tak sakiewke jak i jeden z liści. -Jeśli my zginiemy, a i jeśli nam sie powiedzie, będzie on dowodem komu wypłacic stosowna sumę dodał.

Nemeyeth po raz pierwszy od wejścia do pokoju okazała jakiekolwiek emocje. Wyraźne zdziwienie na chwilę zatrzymało jej rękę tuż nad srebrnym liściem. Patrzyła na niego, w jej głowie pojawiły się nagle dziesiątki pytań. Postanowiła jednak zmilczeń. Skoro wyprawa trwać miała pięć lat to mnóstwo czasu jeszcze będzie na zdobycie odpowiedzi. Nigdzie przecież się nie spieszyła. Zabrała zarówno listek, jak i sakiwekę, po czym wstała.
- Skoro sprawy formalne załatwione zostały z należytą pieczołowitością, wrócę teraz do swoich spraw. Wy pewnie też dużo na głowie macie, tak więc zobaczymy się w umówionym miejscu i o umówionym czasie - nie kiwając głową,ani nie ściskając niczyich rąk ruszyła do wyjścia. Zamknęła drzwi i zeszła na dół, ponownie ladując w głównej sali. Niespiesznie podeszła karczmarza, w końcu coś był jej winien
- Więc co z tym posiłkiem? - zaganęła stając dwa kroki od niego i opierając dłonie o ladę - Raczyłeś wspomnieć coś o tym, nim na górę zaprowadziłeś. Rada bym była, gdybyś pociągnął temat, dawno nic porządnego w ustach nie miałam.

Karczmarz skinął potakująco głową, po czym skinął an służacego. Po kilku minutach na pobliskim stole postawiono jadło. Miskę z zupą, mięso i jakoweś bulwy. Pojawił się i dzban piwa. Sala była zupełnie pusta, zas w koncie zamiata jakiś knypek. Oberzysta i słuzacy rozmaliali przy pustym szynkwasie.

- Na bogato - mruknęła pod nosem siadając do stołu i przysuwając naczynia do siebie. Z zapałem złapała za łyżkę i zaatakowała zupę, a następnie całą resztę jadła. Żuła w milczeniu, co jakiś czas rozglądając się orientacyjnie po pomieszczeniu. W szczególności baczyła na konusa z miotłą. Źle mu z oczy patrzyło, postanowiła mieć się na baczności. Gdy w końcu talerze zalśniły podniosła się z krzesła, z zadowoloną miną klepiąc się po brzuchu. Jedzenie ryb moze i było zdrowe, ale po kilku miesiącach takiej diety miało się wrażenie że lada moment zacznie się zdrapywać łuski z pleców. Pełna nowej energii podeszła ponownie do karczmarza, stając kilka kroków od niego i czekając, aż skończy rozmawiać ze swoim towarzyszem. Nie chciała zachowywać się niekulturalnie, bądź nawet grubiańsko, przerywając im rozmowę.


Po chwili karczmarz jakby wyczółó jej wzrok, gdyz odwrócił sie i zapytał uprzejmie: -W czym mogę jeszcze pomóc?

Elfka oparła się o ladę i odrzekła, patrząc mężczyźnie w oczy:
- Macie tu wolne pokoje? Droga długa za mną, odpocząć bym chciała. W łóżku normalnym się przespać, a jak na głowę padać nie będzie to już w ogóle pełnia szczęścia dla mnie. Znjadzie sie coś? Jak tak to ile za nocleg sobie życzycie.

- Znajdzie, miejsca mamy jeszcze troche. Z wolnych to...za pięć pensów za dobę, za czternaście lub po dwadzieścia...aaa, dla panienki pietnaście za dobę. wyliczył karczmarz ziewając lekko.

- Niech i tak będzie - pokiwała głową, sięgając do sakiewki i odliczając odpowiednią kwotę, po czym podała monety człowiekowi - Na razie jedna noc, rano ewentualnie dopłacę gdybym postanowiła zatrzymać się w Twoim przybytku na dłużej. Nie powinno to chyba stanowić problemu, prawda?

- Nie, oczywiście że nie, to raczej standard. odparł przeciągając się i ruszakac ku schodom. Minąwszy pierwsze pietro dotarli na poddasze gdzie karczmarz wpuścił elfke do sporawego pokoju. Było tam duże łóżko, dywan(nie nowy ale dywan), szafa. Do tego stół, krzesła. W kącie stała spora balia przytwierdzona do podłogi z wystającą jakąś rurą i dziwnymi podkętłami, a obok wisiało lustro.

- Kąpiel w cenie pokoju czy trzeba dopłacać? - oczy kobiety zalśniły na widok bali. Wyminęła karczmarza i podeszła do niej, celem zbadania dziwacznej aparatury. Uniosła wzrok na i spytała - Co to za ustrojstwo?

-W cenie dla ślicznej pani. Sie odkręca kurki i woda leci. Krasnoludka technologia. A jak się skończy kąpiel to sie podwiesza na linę i wychyla za okno co by wylać. Bardzo przydatne poinstrułował -Pod lustrem są perfumeria i tego typu graty - po czym skinął i wyszedł.

- Czego to nie wymyślą - gwizdnęła cicho, jakby z uznaniem, podziwiając cud myśli technicznej. Odkręciła zawory, obserwując jak wielka blaszana miska napełnia się powoli wodą. Nie tracąc czasu rozebrała się, ubrania rzucając w kąt i zanurzyła się w kąpieli. Leniwie sięgnęła do szafki pod lustrem, po kolei wyciągając z niej małe flakoniki. Odkorkowała każdy z osobna, wąchając zawartość, a gdy znalazła zapach najbardziej jej odpowiadający dolała odrobinę cieczy do wody. Leżała tak dobrą godzinę, rozkoszując się rzadką dla niej samotnością. Nie spiesząc się nigdzie wyszorowała się dokładnie, a gdy wyszła z wanny z zadowoleniem odnotowała, że wreszcie nie śmierdzi mułem. Sięgnęła więc po resztę ubrań i mozolnie usunęła z nich nieprzyjemny zapach, rozwieszając je następnie na krzesłach. Zadowolona z efektu ułożyła resztę skromnego dobytku pod stołem. Raz jeszcze rozejrzała się po pokoju, wylała wodę z wanny, zamknęła okno i, gdy nic więcej do roboty nie odnotowała, z czystym sumieniem położyła się na łóżku, owijając się szczelnie kocem. Po chwili usnęła.
Rankiem założyła na siebie przeprane ubrania, zawiesiła u pasa miecz, przyczepiła kołczan i z łukiem w garści ruszyła ku wyjściu. Jeszcze zaspana wyszła z pokoju, zamykając dokładnie drzwi. Nie chciała by ktoś pod jej nieobecność buszował w pozostawionych rzeczach. Sporą ich część zabrała ze sobą, ot profilaktyka. Nigdy nie wiadomo na co przyjdzie się natknąć w mieście, a kobieta nieuzbrojona to kobieta w opresji, szególnie gdy nie jest człowiekiem. Z zamiarem zjedzenia czegoś podeszła do znanego już sobie człowieka za ladą.
- Pytanie mam - zaczęła, odgarniając kosmyk rudych włosów z czoła - Możecie polecić dobrego kowala? Takiego co na robocie się zna, ewentualnie wskażcie miejsce, gdzie targ się w tym mieście znajduje, będę zobowiązana...a no tak, i śniadanie jakieś by się przydało. Tak na dobry początek.

-Oczywiście panienko. Najlepiej będzie w dzielnicy rzemieślników. Całkiem dobrych tam mają. A sniadanie już, co podać? zapytał.

- Coś gorącego, co nie krzyczy “nie zabijaj” i nie ucieka z płaczem. Nie jestem wybredna - zaśmiała się, wzruszajac ramionami i kierując się do wolnego stołu. Usiadła na krześle, spoglądając ciekawie po wnętrzu. Nie chciała zbyt ostentacyjnie poganiać karczmarza spojrzeniem, i tak był podejrzanie miły.

Po kwadransie postanwiono przed nia jajecznicę i spory bochen chleba. Była całkiem niezła.
Elfka nie pozwoliła potrawie wystygnąć. Pochłaniała ją prawie nie żując, lecz połykając kolejne kęsy i przegryzając chlebem. Po skończonym posiłku kiwnęła karczmarzowi głową i skierowała się do wyjścia. Nim przekroczyła próg odwróciła się jeszcze i rzuciła przez ramię
- A ta dzielnica rzemieślników to w którą stronę?

-Drogą w dół, w stronę doków - usłyszała.
Nie czekając na oklaski wyszła na zewnątrz i ruszyła we wskazanym kierunku, strzelając ciekawie oczami dookoła. Może i miasta były ciasne i przeludnione, ale swój urok miały. Skoro już się w jednym z nich znajdowała, postanowiła wykorzystać okazję, rozglądając się ile wlezie.

Po dłuższej wędrówce (i kilku zagubieniach) dotarła do sporawej dzielnicy, oddzielonej starym murem. Pełno bylo tu stukotu młotów, smrodu garbarni i innych podobnych do tego co wszędzie zastać można w dzielniach wytwórczych. Ludzi było tu pełno.

Ściskając mocnej sakiewkę przedzierała sie przez tłum, szukając stoiska najbardziej przypominającego miejsce urzędowania łuczarza, bądź rzemieślnika mu podobnego. Nie miała w zamiarze robić dużych zakupów, tylko uzupełnić zapasy, więc nie zwracała uwagi na ozdoby i świecidełka. Wiedziała, że jeśli przystanie przy takim straganie to odejdzie z pustą sakiewką, a nie taki miała cel.

Było to cięzkie. co chwiła była słychać zachwalania sprzedawców przeróznych towaryów. Ubiór dobrego rodzaju. Błyskotki. Wszytsko. Po długim poszukiwaniu dotarła na znaczny plac. Tam zaś, między handlwoacami dostrzegła elfa sprzedającego ze sporego namiotu.

Uśmiechnęła się na widok pobratymca. Czym prędzej ruszyła w jego stronę, przepychając się przez tłum. Uważnie przejrzała wyłożony towar, szukając strzał i oglądając łuki. Wybrała pęczek piętnastu strzał oraz porządnej roboty elficki łuk, po czym podeszła do elfa
- Witaj bracie. Ile zażyczysz sobie za to? - bez zbędnych ceregieli przeszła do interesów, nie zapominajac jednak by uśmiechnąć się szeroko i mrugnąć okiem - Potrzebuję dobrej broni. Mówiąc dobrej nie mam na myśli tej tandety, którą próbowali mi wcisnąć ludzcy handlarze. Ehh, wiesz o co mi chodzi.. - rozłożyła bezradnie ręce, wskazując to co miała na plecach - Potrzebuję czegoś lepszego niż to co mam, długa droga przede mną, nie będę ukrywać że wypadałoby się odpowiednio zaopatrzyć. Podoba mi sie to, co u ciebie znalazłam. Przyjmujesz w ramach części zapłaty również broń? Mogłabym dać ci to co mam, a resztę uregulować w złocie. Powiedzmy dziesięc koron teraz a resztę spłacę w przeciagu najbliższych miesięcy. Przysięgam na groby przodków i pamięć mej matki że tak uczynię, choćbym miała wykopywać po miedziaku z rynsztoka.
Niby przypadkiem dotknęła dłoni rozmówcy, patrząc na niego z nadzieją malującą się wyraźnie w szarozielonych oczach. Widziała jak opór sprzedawcy maleje, więc ciągnęła przestawienie dalej.
- Wiesz o tym, że cię nie oszukam, nie jestem durnym człowiekiem. Wiem co to znaczy honor i jaką moc ma dane słowo. W tych trudnych czasach powinniśmy się wspierać, solidaryzować. Trzymać razem, w końcu w kupie siła. Dobrze jest móc na kogoś liczyć, a ja będę miałą u ciebie wielki dług wdzięczności, który również postaram się spłacić. Gdy będziesz kiedyś w potrzebie, podobnie jak ja teraz, będziesz mógł na mnie liczyć. Nieważne czego dotyczyć będzie twój problem, zawsze ci pomogę - pokiwała głową z poważną miną, całkowicie niechcący przyciskajac się do elfa tak, by mógł poczuć ciepło jej ciała - Okaż więc mi ten gest przyjaźni, tak przyjaźni!, i sprzedaj mi swoje doskonałe wyroby. Za łuk dam ci moja starą broń i dziesięc koron. Pozostałe czterdzieści dostaniesz już niedługo. Możemy się tak umówić?
Po chwili odeszła z bronią, odprowadzana wzrokiem elfa. Niedostrzegalnie wzrok jego skupiony był raczej nisko.

Zadowolona ponad wszelką miarę i wielce szczęśliwa ruszyła w drogę powrotną, nie bacząc na niczyj wzrok ani przytyki ze strony ludzi. Z przewieszonym przez ramię nowym nabytkiem maszerowała raźno ulicami miasta wprost do “Tura”. Niebezpiecznie chuda sakiewka motywowała, żeby jak najprędzej opuścić miejsce pełne pokus. Nie mogła wydać wszystkich posiadanych przez siebie pieniędzy. Nocleg i jedzenie same się nie opłacą...

Przechodząc koło stajni usłyszała ciche rżenie. Uśmiechnęła się szeroko, ponieważ uwielbiała konie, jednak tryb życia jaki prowadziła skutecznie uniemożliwiał jej posiadanie wierzchowca na własność. Postanowiła skorzystać z okazji, by choć przez chwilę przyjrzeć się zostawionym wewnątrz zwierzętom. Odemknęła drzwi i wślizngęła się do środka, nie wzbudzając przy tym nadmiernej ciekawości ewentualnych gapiów. Nie chciała, by ktoś ją zaczepił, zadawał niepotrzebne pytania, bądź wziął za złodzieja. W jednym z boksów ujrzała karego rumaka. Przystanęła z zafascynowaniem przyglądając się gładkiej sierści i podziwając siłę, drzemiącą w jego sylwetce.

Sir Robert postanowił zajrzeć do swego wierzchowca, bowiem nie ufał stajennym. A to za mało siana, a to nie wyczyścili go jak trzeba a Fernando jednak odważnym i wiernym kompanem rycerza był. I przyjacielem co najważniejsze. Szedł spokojnym i dumnym krokiem, rozmyślając o nadchodzącej podróży i przygodach, gdy zauważył jakąś postać przy koniu. Zrobił ku niej kilka kroków, trzymając rękę blisko miecza co by “złodzieja” nauczyć szacunku ale prowokować też nie chciał od razu do bitki.

Elfka drgnęła, słysząc czyjeś kroki na zewnatrz. Nie ruszyła się jednak z miejsca. Nic złego nie robiła, nagła chęć ucieczki stawiałaby ją w złym świetle. To tak, jakby już się przyznała, że chciała ukraść bądź skrzywdzić konia. Udając że nie zauważyła wejścia kolejnej osoby nadal przyglądała się karemu z pewnej odległości, jako że jego charakter pozostawał dla niej tajemnicą. Wolała nie zarobić kopytem w gębę, to ty było niefortunne. Pokręciła głową, a krótkie miedziane włosy zatańczy wokół drobnej, trójkątnej twarzy, wpadając w jeszcze większy nieład. Każde pasmo sterczało w odrobinę innym kierunku niż reszta. Widać, że kobieta nie przejmowała się tym, by co rano walczyć z niesfornymi kosmykami. Zacisnęła wąskie usta, czekając aż nieznajomy zacznie swoją tyrradę i każe jej opuścić stajnie w trybie natychmiastowym. Stała w bezruchu, mrużąc szarozielone oczy. Nie przypominała chłopca stajennego. Skórznia i przewieszony przez ramię długi łuk skutecznie temu przeczyły, tak samo jak miecz przytroczony do biodra i kołczan pełen strzał wiszący beztrosko na plecach. Wyglądała bardziej na zbira niż nieszkodliwą osóbkę, chcącą tylko nacieszyć oczy widokiem pięknego zwierzęcia.

Do stajni wszedł dobrze zbudowany, mierzącym prawie dwa metry wzrostu. Popielate długie włosy opadały mu na ramiona, tak że zasłaniały jego twarz pokrytą bliznami i bruzdami. Niebieskie oczy miały w sobie coś, że chciało się w nie patrzeć bez przerwy. Rycerz, bo musiał nim być, patrząc na jego zbroję i czarną tunikę w którą był ubrany, podszedł grzecznie do kobiety i rzekł:
- Widzę, że spodobał się Pannie mój koń? Tylko proszę delikatnie się z nim obchodzić bo może ugryźć - lekko się ukłonił i przedstawił - Sir Robert Papillon jestem, a Panienki godność..? - zakończył pytaniem

Kobieta obróciła głowę w jego kierunku i zanim cokolwiek powiedziała zlustrowała go uważnym spojrzeniem, zatrzymując wzrok na bliznach.
- Doskonały koń - uśmiechnęła się, odsłaniając drobne białe zęby - Macie wielkie szczęście że do was należy. Taki wierzchowiec to skarb, wygląda na silnego i dzielnego. Też chciałabym kiedyś takiego posiadać, ale spokojnie nie zamierzam go kraść ani krzywdzić, tak się nie godzi - uniosła pokojowo ręce pokazując że nie ma zamiaru atakować - Możesz się nie obawiać, chcę tylko nacieszyć oczy, nic więcej. Możesz mi mówić Nemeyeth, o ile zamierzasz dalej prowadzić konwersację.

- Miło mi Cię poznać Nemeyeth. Cieszę się i rad jestem, że twe zamiary wobec Fernanda są szczere i uczciwe. Muszę przyznać, że masz rację. Fernando to prawdziwy skarb, nie raz uratował mi życie..ale co ja Cię będę zanudzać. Powiedz mi co Cię sprowadza w te strony ? - zapytał

Elfka zamyśliła się, po czym wzruszyła ramionami jak gdyby odpowiedź na pytanie nie była istotna.
- Akurat miałam po drodze to postanowiłam wejść do miasta. W głuszy na próżno szukać dobrego wina, czy innych pokrewnych napojów. Czasem warto zaczerpnąć odrobinę...z dobrodziejstw cywilizacji. Przy okazji można też zakraść się i pogapić na rzeczy których samemu się nie posiada - skrzywiła usta w uśmiechu, a na dnie szarozielonych oczu zatańczyły wesołe iskierki - Potrzebna Ci ta wiedza do czegoś konkretnego, a może z czystej ciekawości pytasz? Muszę cię zasmucić, za moją głowę żadnej nagrody nie wyznaczono więc spokojnie może pozostać tam gdzie jest, czyli na moim karku. Powinnam, w ramach rewanżu, zapytać co ty tu robisz, prawda? Tak mi sie przynajmniej wydaje. Z wami, ludźmi, zawsze tak jest. Lubicie pytać o wszystko.

- Wybacz Pani jeśli me pytanie uraziło Cię. Zapytałem z czystej ciekawości, a tam skąd pochodzę żadko widujemy przedstawicieli waszej rasy. Ja..przybyłem tu wiedziony potrzebą ale nie będę Cię zanudzał. Jeśli zechcesz możemy przy winie poznać się, bowiem nigdy nie miałem przyjemności rozmawiać z żadnym elfem a tym bardziej elfką - zaproponował

Nemeyeth pokręciła głową i odetchnęła głęboko. Nie potrafiła momentami rozmawiać z innymi przedstawicielami swojego rodzaju, a co dopiero z ludźmi. Wiedziała jednak, że braki w obyciu musi zacząć nadrabiać, dlatego zwróciła się do mężczyzny, wskazując wyjscie ze stajni:
- Nie uraziło, rozumiem Twoją ciekawość. Nie traktuj mnie jak egzotycznego zwierza, a się dogadamy. Może być przy winie, i tak miałam w planach iść to obok, coby zamówić dzbanek lub dwa. Twoje towarzystwo będzie mi miłe, może dowiem się czegoś o waszych zwyczajach. Nigdy nie jest za późno na naukę - “a w przyszłości może nie popełnię kolejnej gafy, zmuszajacej mnie do szybkiego ulotnienia się...po raz kolejny”, dodała już w myślach.

Rycerz uśmiechnął się i rzekł:
- W takim razie serdecznie zapraszam - i wskazał gestem dłoni by elfka podążyła za nim.
Nie odzywał się zbytnio w drodze do karczmy, bowiem nie za bardzo wiedział od czego zacząć. Gdy już usiedli przy ławie, gestem dłoni machnął na karczmarza. Ten kiwnął głową i po chwili już pojawił się on przy stoliku.
- Dobrodzieju dwa dzbanki wina. Tylko nie chrzcij go zbytnio - zamówił - No chyba że dama jakąś strawę zechce spożyć - poczekał aż dziewczyna odpowie a potem “odprawił” karczmarza

Elfka pokręciła przecząco głową, rozsiadajac się wygodniej na krześle i z uprzejmym zainteresowaniem spoglądając na swojego kompana
- Spożyła już co spożyć miała, jak będzie więcej żreć to zacznie się toczyć, więc podziękuje - wyszczerzyła zęby w uśmiechu i kontynuowała - No więc, co Cię tu sprowadza? Teraz moja kolej spytać chyba, tak myślę. Mogę się mylić, więc jak coś to daj znać, albo oblej winem.

Rycerz się zaśmiał delikatnie. Elfa była dobrym towarzyszem najwidoczniej a i żarty się jej trzymały.
- Pochodzę z Carcasonne, to daleka prowincja w Bretonii. a przybyłem tutaj wiedziony chęcią poznania nowej kultury, ludzi i zobaczenia świata. Każdy w mej rodzinie taką podróż odbył toteż kultywuuje rodzinne tradycję, z dziada pradziada - rzekł

- Gdy się przedstawiałeś dodałeś ser do swojego miana, jesteś szlachcicem? Oni się zazwyczaj tak zaznaczają...a może to byli rycerze? - potarła w zamyśleniu skroń - Bretonia dość daleko, dlaczego akurat to miasto? Jest ten no...Altdorf, ładny podobno, i jest też Middenheim. Dlaczego akurat Nuln? No ale przyznam, że tradycja bardzo ciekawa, przynajmniej coś zobaczysz i wychylisz nos poza włości dalej niż na dzień marszu. Poszerzając wiedzę o świecie, poszerzasz też swój umysł. To miłe, naprawdę, że nie rzuciłeś się na mnie z mieczem gdy ujrzałeś mnie obok swego konia. Wielu by pomyślało żem złodziej... a tak jeszcze napić się można. Picie jest lepsze niż walka, zawsze tak uważałam - przeniosła wzrok na dzbany z winem, postawione na stole przez karczmarza. Człek zacny dobrze wychowany został, bo skinął jedynie głową i w milczeniu oddalił się nie chcąc najwidoczniej rozmowy im przerywać.

- Tak. Moja rodzina ma iście szlachceckie korzenie, i czasem z przyzwyczajenia dodam ten przedrostek jednakże wielu jest co szlachcicami się czują i się mienią. Czemu Nuln, akurat tak przebiegał mój trakt, poza tym to pierwsze większe miasto ludzkie na mej trasie, jakie mam przyjemność zwiedzać. To teraz Ty, powiedz mi skąd pochodzisz ? - zapytał.

Nemeyeth zamilkła na moment, udajac że skupia całą uwagę na tym, bo nie rozlać wina przy przelewaniu go do kubków, następnie podniosła mniejsze naczynie i wychyliła całą zawartość na jeden raz.
- Tak po prawdzie to ciężko określić - odpowiedziała cicho, dolewając sobie trunku - Można przyjąć że gdzieś z okolić Tilei, ale pewności mieć nie mogę. Wychowałam się na statku, a statki mają to do siebie że lubią się przemieszczać i w jednym miejscu ciężko im usiedzieć. Ty za dzieciaka ganiałeś po ogródku, ja ganiałam po deskach pokładu, okładając drewnianym mieczem wszystko co się ruszało. Nie żebym jakaś specjalnie agresywna była, nie miałam po prostu nic lepszego do roboty. Ile można ślęczeć nad linami i węzłów się uczyć? - wzruszyła lekko ramionami. Uniosła wzrok znad kubka i utkwiła go w twarzy rycerza, czekając na jego reakcję.

Wypowiedź elfki lekko zaskoczyła Rycerza, ale starał się nie dać tego po sobie poznać. Napił się wina, które było całkiem całkiem choć nie tak dobre jak te z winnicy jego ojca.
- To ciekawe życie miałaś. Ciągle w jednym miejscu i sporo widziałaś, i zapewne sporo przeżyłaś...Ja za dziecka...cóż ciągle trening, trening, trening. Dyscyplina, jazda konno i władanie wszelakim orężem. Taka tradycja i muszę przyznać, że teraz jestem wdzięczny ojcu za taką edukację - uśmiechnął się.

- Też bym chciała móc uznać jedno miejsce za dom. Tak to gubię się trochę i zawsze jak ktoś pyta skąd pochodzę to nie wiem co mam odpowiedzieć - zachichotała, nie spuszczając wzroku z oczu rycerza, a ciekawe to były oczy. Aż chciało się je wyłupić i zrobić z nich biżuterię - Przynajmniej możesz jakiegoś niedowiarka wziąć za fraki i pokazać dom rodzinny. Mój leży gdzieś na dnie morza, obrasta zielskiem i srają niego ryby. Taak, na brak rozrywek nie mogłam narzekać.
Na chwilę zamilkła, a z jej twarzy zszedł uśmiech. Trwało to jednak nie dłużej niż jedno uderzenie serca i ponownie zaczęła tryskać wesołością.
- Teraz moje pytanie, bo już pora. Nie żal Ci było zostawiać bliskich? Nie wiem, ojca, rodzeństwa, przyjaciół, żony? Masz żonę i dzieci? - wypaliła nagle po czym ugryzła się w język, ale tego co palnęła cofnąć już nie mogła. Nerwowo przeczesała palcami krótkie włosy i mruknęła - Nie powinnam pewnie pytać, uznajmy że moja jadaczka tego nie powiedziała. Powinnam się zamknąć, tak by było najlepiej. Zapomniałam że niektórych pytań się nie zadaje, wybacz.
Speszyła się widocznie, poświęcając od tej pory całą uwagę kubkowi z winem.

Rycerz na chwilę zamilkł, jakby posmutniał lecz odpowiedział:
- Nie żal. Każdy musi według tradycji przejsć taką próbę i sądzę że dobrą drogę wybrałem. Żona, dzieci to melodia przyszłości. Pierw chcę udowodnić sobie i ojcu że godny jestem nosić to nazwisko - nie zamierzał wspomnieć o mieczu rodowym, który pragnął męstwem, czynami i postępowaniem zdobyć by móc godnie go dzierżyć.

- Faktycznie ciekawska kobieta z ciebie, każda elfka tak ma? - zapytał z lekkim przekąsem, lecz sympatię dało się wyczuć w tym pytaniu.

- Nie wiem - odparła szczerze unosząc wzrok na krótki moment, po czym umoczyła palec w winie i zaczęła malować na stole zawiłe wzory - Nie miałam wielu okazji do rozmów z kimś mojego rodu, tak jakoś wyszło. Nie wiem jak reszta, ale ja mam talent do psucia nastroju nawet najbardziej przyjacielskiej pogawędki. Powinni mi jakiś order za to dać. Nie żeby moim celem było obrażanie kogokolwiek, po prostu czasem wpierw coś powiem, a dopiero potem pomyślę. - prychnęła ze złością i upiła spory łyk alkoholu - Zawsze tak jest, kiedy dobrze mi się z kimś rozmawia. Zapominam się. Plus jest taki, że dowiedziałam się od Ciebie jak ważna jest dla was tradycja. To dobra rzecz, zapominając o przeszłości tracimy swoją tożsamość, nie możemy jasno stwierdzić kim tak naprawdę jesteśmy. Ty masz swoje ideały i jesteś im wierny...no i masz konia. Konie są w porządku. Chciałabym się kiedyś na nim przejechać, o ile nie stanowić to będzie problemu. A nie, pewnie będzie. W końcu każde z nas zapewne pójdzie własną drogą, szkoda. Jesteś porządny jak na człowieka. Nie wyklinasz mnie, kijem nie przepędzasz ani nie chcesz okraść. Ludzie zazwyczaj...dość specyficznie podchodzą do elfów, nie mam pojęcia dlaczego.

Rycerz uśmiechnął się dopijając wino rzekł;
- Na koniu mym Pani na razie Cię nie przewiozę ale jeśli chcesz możesz się nim pobawić. Teraz jednak musisz mi wybaczyć albowiem musze udać się na miasto nabyć pewne rzeczy. Mam nadzieję że Pani z Jeziora jeszcze skrzyżuje nasze ścieżki - rzekł i podniósł się z krzesła

Elfka była niesamowitym rozmówcą jednakże obowiązki wzywały. Pierw praca, potem przyjemność jak mawiał ojciec. Skłonił się lekko, poczekał aż elfka również się pożegna i udał się w stronę miasta co by odpowiednie zakupy zrobić.

Nemeyeth zdumiały słowa rycerza odnośnie zabaw koniem, zwierze to przecież nie zabawka. Dopiero po chwili doszła do niej dwuznaczność wypowiedzianych przez oboje słów. O ile kobieta zrobiła to nieświadomie, to intencje jej towarzysza były jasne i przejrzyste. Zrobiła wielkie oczy i wybuchnęła śmiechem.
- Racja, nie będę Cię zatrzymywać - odpowiedziała, gdy już się uspokoiła - Wystarczy tego dobrego jak na jeden raz. Niech Twoja droga prowadzi Cię prosto do celu, może jeszcze kiedyś się spotkamy.
Z lekkim ukłuciem żalu patrzyła na oddalającego się człowieka, zastanawiając się czy dane jej będzie znów go ujrzeć. Nie miałaby nic przeciwko temu, rycerz miał w sobie coś, co sprawiało że trudno go było nie lubić. Mógł też doskonale grać, pod pozorną maską elokwencji ukrywając swoje prawdziwe oblicze.
Dopiła wino i powolnym krokiem udała się do swojego pokoju. Pozostały do umówionego spotkania czas postanawiając spędzić na odpoczynku, może kosztowaniu alkoholi przeróżnej maści. Miała swoje ulubione sposoby na spędzanie czasu wolnego, nie pasujące do kogoś takiego jak ona.
Nie przejmowała się tym.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 02-07-2013 o 20:02.
Zombianna jest offline  
Stary 02-07-2013, 16:39   #5
VIX
 
VIX's Avatar
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny
Minął miesiąc odkąd syn Svergrima przekroczył granice Imperium, po raz kolejny. Wcześniej zdołał przywędrować z gór Skadi do cesarstwa, zatoczyć niemalże koło po domenie Karla Franza i na powrót znaleźć się w Norsce. Idąc śladami mistrza w kowalskim rzemiośle, Skerifa Gunnarssona, zaszedł aż do Granicznych Księstw... tam jednak ślad się urwał. Pozostało wrócić do krainy ludzi, tej w której poznał swych dwóch najzacniejszych kompanów, Tupika von Goldnezungena - szlachcica z nadania oraz Hansa Hohenzolerna, wędrowca i znakomitego szermierza. Przykrym był fakt że żaden znich nie jest z nim tu i teraz, obaj byli doświadczonymi podróżnikami i znali prawa i obyczaje Imperium, obaj byli jakoby przewodnikami dla Helvgrima w tym obcym i dziwnym kraju. Tak czy inaczej, Sverrisson za cel obrał sobie Nuln, miejsce o którym jedynie słyszał z opowieści tych którzy podróżowali z nim po szlakach. Miasto znane z przychylności dla krępego ludu i osławione dzięki swym akademiom, hutom i warsztatom rusznikarzy i płatnerzy. Gdzie jak nie w takim właśnie miejscu, Helvgrim mógł szukać śladów mistrza Gunnarssona? To wydawało się rozsądnym posunięciem.

Droga z Księstw Granicznych do Nuln ciągnęła się niesłychanie. Sverrisson musiał przeczekać czas jakiś w mieścinie Vidovdan, na granicy Księstw i Imperium. Zatrzymała go tam praca w miejscowej kopalni miedzi, dobry zarobek za ciężką pracę. Jednak kiedy srebra w sakiewce było wystarczająco dużo by ruszyć dalej, do Nuln, khazad tak właśnie zrobił. Prawie tydziń trwała droga przez Góry Czarne. Helv nie podróżował sam. Przez góry przprawił się wraz z taborem strzyganów... podróż wolna ale bezpieczna. Co ciekawe, Helvgrim zauważył że ogrom ludzi wędruje do Księstw Granicznych, dziwiło to khazada wielce... wszak był tam gdzie oni zdążali i nie widział tam nic ciekawego czy przyjemnego dla duszy czy ciała... tylko skwar, duchota i nienawiść pomiędzy sąsiadami. Potomkowie Sigmara mieli w sobię dziwny element, zawsze gnali tam gdzie zarobek jest łatwy, nie zważali specjalnie na dobro swego honoru czy wiary... od ciężkiej pracy stronili, a od poddaństwa jeszcze bardzie, każdy z nich chciał być panem i władcą.

***

Nadszedł jednak dzień w którym syn Svergrima dotarł do Wissenlandu... niedługo później dostrzegł potęgę miasta państwa. Z oddali widać było strzeliste dachy, potężne kominy z wypalanej cegły i ogromną chmurę dymu, tkwiącą nad miastem niczym całun boga Gazula. Wyglądało to jakby potężna dłoń Gazula miała sięgnąć z gęstej chmury i zabrać szczęśliwców do zaświatów... ale dla ludzi nie było miejsca w Herðrastrid Duraz, w tym wspaniałym khazadzkim elizjum.


Był już późny wieczór kiedy Helvgrim zbliżył się do bram miasta. Te choć zawarte na głucho, miały szeroką furtę i sześciu strażników nadzorujących ruch przez przejście o tej późnej porze. Choć spojrzenia gwardzistów były podejrzliwe, to po opłaceniu myta wpuścili khazada w mury miasta.
Helvgrim po przekroczeniu kontroli, już z daleka dostrzegł kilku gapiów stojących przy wschodniej bramie. Dopiero co przybył do miasta i już coś ciekawego miało miejsce. Również zaciekawiony zajściem zbliżył się do tłuszczy i przecisnął między zebranymi. Spojrzał na kamienną scianę i między różnymi ogłoszeniami i obwieszczeniami wisiało jedno, duże i spisane na zdobionym pargaminie. Fakt, Sverrisson nie potrafił czytać, ale szczęściem było kilka dusz takich co posiadło tę wiedzę, choć podpici to postanowili podzielić się informacjami na karcie spisanymi. Tym oto sposobem, Helvgrim Sverrisson, zaraz po przybyciu do Nuln, odnalazł pierwszą przystań... ~ Pod Turem Hrabiego. Pomyślał... - a czemu by nie, oberża jak każda inna pewnie, ale zobaczym co się tam dzieję i o co w tym wszystkim idzie?

Kierunek do karczmy, Helv znalazł szybko, a to dzięki uprzejmemu starcowi który po złożeniu swego kramu z warzywami, siedział teraz i przeglądał swe zapasy w skrzyniach i koszach. - Pójdź pan panie zacny mój ty, we lewo, a potem i prosto i we prawo razy trzy jeszcze. Zdala pan dostrzeżesz gdzie ten Tur się mieści, tłumno tam teraz że hej... ludziów pełno jak wszów na łonie hrabiny he he he.... łe, co ja gadam, yhm...chciałem powiedzieć że łatwo paneczku pan trafisz. Droga choć kręta się wydawała to jednak okazała się prosta w przejściu... i tym oto zrządzeniem losu wojownik z gór Skadi trafił na próg wspomnianej karczmy. Tak jak handlarz powiedział; ludzi, elfów i khazadów było w sali karczemnej od groma, a i na zewnątrz nie mało, mimo późnej pory. Na podwyższeniu z przodu sali dostrzec dało sie niziołka. Grał on właśnie na swym instrumencie jakowąś rzewną pieśń, przyciągając uwagę tłumu. Musiał być naprawdę dobry, biorąc pod uwagę zagęszczenie w lokalu. Nawet szynkarz oparł się o ladę i słuchał zamyślony.

… i znów trza się było cisnąć... ~ na czub święty Grimnira, czy w tym mieście jest choć jedno miejsce gdzie można by wściubić nos tak by się przy tym nie obsmarkać? Ponuro zamyślił Helvgrim i łokciami rozpychał tłum. Udało mu się dostać do szynkwasu, a tam już czekał karczmarz, ale chyba nie na Helva bo wzrok jakiś utkwiony miał w dal. Chłopina wydawał się rozmarzony jak młoda niewiasta. - Ej... tej chłopie. Weź że nalej mi zimnego warzeńca. - Helv krzyczał...musiał, inaczej oberżysta by go nie usłyszał. Tłum, gwar i jeszcze ta melodia, tego cholernego halfinga, zupełnie nijak się miała do uszu krasnoluda.


- Co?A, tak. Na mój koszt, śmiało. - Mruknął karczmarz nalewając w kufel pienistego napoju i stawiając go na blat. - Cóż dobrego sprowadza? - Zapytał uprzejmie trochę nieobecnym tonem.

- Darmo nic nie chcę... trzymaj monetę. - Helvgrim wyłuskał srebrnika. Licho wiedzieli co temu karczmarzowi po łbie chodziło, jeszcze będzie chciał czego później w zamian. - Co sprowadza? Nogi... nogi dobry człeku. Znajdzie się miejsce w waszej stajni dla mnie? Noclegu szukam. Tak przy okazji. Co tu się dzieję? Przecież tłum taki chyba nie przez tego niziołka co tam przygrywa tak skocznie, co?

- Znaleźć się znajdzie, na poddaszu, na słomie... za pięć pensów ode dnia. Wczesnym wieczorem gwarno tam od ulicy ale znośnie, a tłum tu zawsze ale i nizołek to słynny trubadur bretoński, imć Pear de Cosmosus czy jak mu tam cholera. Dziwny język, zaprawdę. - Wyjaśnił grubawy jegomość, zerknąwszy w stronę sceny a następnie rozejrzawszy się po sali. Widać było po nim wyraźnie że z ilości osób w swojej karczmie zadowolony był bardzo. Po chwili spojrzał ponownie na rozmówcę i dodał. - Dasz siedem, a dwa posiłki dziennie dostaniesz, co ty na to? -

- Hmm, dam sześć i będę siedział spokojnie... a jak by się za głośno zrobiło i kto by ci kufel stłukł, to go nakłonię żeby ci za stratę oddał, stoi? - Helv chciał trochę zbić cenę.

- Stoi. Dobrze dla ciebie że krasnoludy lubię. - Odparł zadowolony oberżysta kiwając głową, po czym ściszył głos i rzekł. - Ten twój ziomek co na górze pokój trzyma już niemal sto srebrnych szylingów zostawił, a dwa dni jeno siedzi. - Słychać było, że nie muzyka niziołka mu w głowię zawróciła ale raczej fart w biznesie jaki go dotknął.

Helvgrim zaczął liczyć na palcach, ong, tuk, dwe... - Sto powiadasz... zacną ma kieszeń ów ten mój ziomek... a jak jego miano? Może kuzyn mój jakiś? - Sverrisson wiedział że szansa by był tu inny dawi z Norski była tak mała jak to że grobi zajmą khazadzkie imperium, ale warto było poznać imię takiego szczodrego khazada. - To jak ma na imię mówisz? - Helv musiał wręcz krzyczeć by karczmarz zrozumiał każde słowo. Karczma pękała w szwach.

- Rodrig Eservaun Krainghorst. - Wymówił z pewnym trudem. - Zdaje sie możny pan, bo co chwila ktoś przybywa, ktoś odchodzi a.. - tu pochylił sie jeszcze bardziej ...- kurier w barwach kanclerskich do niego dwa razy już wpadał. Nawet nie elektorskich, a kanclerskich! - Wykrzyknął karczmarz w lekkim szoku.

- Poważna persona, co? - Na Sverrissonie te informację nie wywarły żadnego wrażenia, ale domyślał się że to nielada licho jest ten cały kanclerz i jego barwy, to i oberżyście przytaknął, a i z ciekawością się obniósł. - To pewnie u niego ciszej niż tu ? - Powiedział bardziej do siebie khazad niż do karczmarza.

Karczmarz rozejrzał się, po czym skinąwszy na pomocnika rzucił. - Choć panie krasnoludzie do kuchni, skubniemy coś i pogadamy, bo wiadać że jest z kim. (...) Ciszej to tak, na piętrze spokój o tej porze, wiesz pan, to poważana gospoda, staramy się dbać o klienta. -

Sverrisson zdziwił się nieco... wszystko działo się szybko, znacznie za szybko...ale może tak właśnie wyglądało miejskie życie, kto wie? Helv nie był nigdy w Nuln, nie był nigdy w żadnym dużym ludzkim mieście. Przystał zatem na propozycję karczmarza... wydawała się rozsądna i ciekawa. Na wszelki wypadek jednak, Helvgrim sprawdził czy topór z olstra wyskakuje szybko. - Dobra, prowadź pan... zobaczym jakie to przysmaki masz herr dla mych ust i rozumu. - Khazad ruszył za szynkwas, przez przejście, do kuchni... gdzie było nieco ciszej, a i zapach nosa godniejszy...


...i to znacznie. Kuchnia była spora i wyglądała chyba na najczystsze pomieszczenie jakie Helv kiedykolwiek widział. Usiedli przy stole i po chwili postawili przed nimi po solidnej misce kaszy z mięsem i kuflu piwa. Choć początkowo ze strony krasnoluda nieufnie, zaczeli rozmawiać dość przyjaźnie, o Imperium, pogodzie i czym tam jeszcze. Krasnolud kończył piwo gdy tylne drzwi otworzyły się gwałtownie i wszedł przez nie barczysty i bardzo brudny typek trzymający drewnianą pałę. Karczmarz odskoczył przerażony nie mogąc wydobyć z siebie słowa.

Sverrisson pogadał, pojadł i zrobiło się przyjemnie, a tu takie coś. Cóż, khazad nigdy nie traci ducha, zresztą nie było wiadomo kto to? Może brat rodzony karczmarza żony, co na zydlu chędożony? Helvgrim spojrzał na draba i spokojnie zapytał. - Co jest... pali się że tak wpadasz jak do siebie i rozmowę przerywasz? Będziesz młócił owies tą pałą czy może co innego chciałeś?

Nieproszony gość spojrzał na krasnoluda i wydarł się chrypliwie . - Te, bambaryła, a pały zamiast kutasa w dupę nie chcesz? -

- Har... ni jednego ni drugiego w dupę nie biorę, zresztą nie masz tylu cali co by... - Helvgrim przerwał... skończyła się mowa. Miska z kaszą pofrunęła w stronę wrogo nastawionego oprycha i uderzyła go w twarz. Topór wychynął z froga, a syn Svergrima stanął na szeroko rozstawionych nogach. - Gadamy czy rąbiemy? Działaj szybko bo karczmarz miał właśnie zupę podawać. -

- Karczmarz to sam w zupie skończy! Słyszałeś Mortens, kozojebie? Dawaj szmal bo kura puszczę. A ty krasnal, na drzewo to wyższy będziesz. - Zaśmiał się złośliwie napastnik. Wtem przestał się śmiać i z wyszczerzonym pyskiem opadł na podłogę. Z jego pleców sterczał długi, kuchenny nóż, a nad nim stał wysoki mężczyzna w mundurze. Dość posągowy,o trudnej do zapomnienia aparycji.

- Phyy! Pomoc nie potrzebna była, ale odmówić też nie wypada. Tłumaczenia sobie darujemy bo oficjel wszystko widział i słyszał. Dobrze mówię? - Sverrisson usiadł, postawił przed sobą kolejną miskę i nałożył kaszy. Widok martwego oprycha i nóż w jego plecach nie zrobił większego wrażenia na wojowniku z północy. - Siadaj herr oficerze, a ty panie Mortens dajże jakiej gorzałki lepszej.

- Jakaż tam pomoc? - Zaśmiał się zaraźliwie człowiek nazwany przez krasnoluda oficerem. - Zasłaniał mi, a o repetę ja i kolega prosić chcieliśmy. A tego tu do rynsztoka, niech go sprzątną. A widzę że i pan krasnolud do pomocy się poczuwał naszemu gospodarzowi, miło widzieć, miło. - Dodał z uśmiechem siadając.

- Herr Mortens za darmo prawie mnie ugościł to i w moim interesie było żeby mu włos z głowy nie spadł... gdzie ja bym wtedy spał dziesiejszej nocy? Wasze miasto zapchane jest jak mrowisko mrówkami. Skwitował krasnolud.

- Niezaprzeczalnie. - Skinął głową człowiek w mundurze. - Panie Mortens, pokój dla tego pana na mój rachunek, dobrze? - Zwócił sie do karczmarza po czym zapytał ponownie krasnoluda. - Cóż sprowadza do Nuln? -

- Na świętą matkę! Tu wszyscy wszystko dają darmo. - Zaśmiał się Helv. - Jestem Helvgrim Torvaldur Sverrisson z Azkarh, z Norski. Szukam mego ziomka w tym mieście. Powiedz jednak panie, czemu zawdzięczam tę niecodzienną gościnę... bo to że dziwna ona to pewnie sam rozumiesz.

- Widać bogowie dziś cie kochają panie Sverrisson. A do tego coś czuję że miałbym dla was pracę, jeśli o to chodzi. Zdajecie sie porządnym krasnoludem być, a taki jest wart swojej ceny w złocie...choć takiej stawki raczej nie będziemy omawiać. - Zachichotał dziwnie charpliwie. Jego głos wydawał się głeboki ale i mocno zmęczony.

- Idę z Księstw, a droga ma pewnikiem w Azgal się kończy, ale jeśli oferujesz mi kilka monet to przyjmuję. Złoto potrzebne w podróży tylko odrobinę mniej niż woda i chleb. Tracił też twego czasu nie będę. Powiedz tylko mi trzy rzeczy. Raz. Kim jesteś i w czyim imieniu przemawiasz? Dwa. To ile z tego będzie i czego ode mnie wymagasz? Ostatnie. Trzy. Żadnej sprawy co prawa łamię się nie podejmę. Mam czystą krew i taką niech ona zostanie.- Sverrisson powiedział co mu myśl przyniosła, był poważny do granic. Khazad nigdy nie żartuje jak o honor idzie, i tak też było tym razem.

[i]- Więc dobrze, jestem Gerhard Bauer, generał wojsk zaciężnych. A mówię w imieniu Rodriga Krainhorsta, a przez niego w imieniu Najwyższego Króla, czy to wystarczy za pierwszą odpowiedź? -[/] Zapytał równie poważnie oficer.

- Thorgrima Spamiętywacza? - Zapytał zaciekawiony na poważnie khazad.

- Tak, jeśli sobie życzysz w pokoju mam dokumenty z pieczęciami. - pokiwał głową oficer. W tym świetle dało dostrzec się liczne zmarszczki na jego twarzy. Tak, zdecydowanie był zmęczony.

Helvgrim uniósł dłoń. - Wystarczy herr Bauer... jestem do twych usług, a przede wszystkim usług króla i jego dłogobrodych. Przy kolejnej okazji okażesz mi dokument i będziemy po słowie. O reszcie pytań zapomnij, to już nieważne. Służba królowi khazadów jest honorem samym w sobie. -

- Cieszy mnie spotkać tak honorowego krasnoluda, lecz zapewniam Cię że zapłatę otrzymasz i tak, ani ja ani król, ani najwyższy król nie zamierzamy cię wykorzystać. Chodźmy w takim razie, podpiszemy dokumenty. - Bauer wskazał mu drogę ku sali i poprowadził go po schodach na górę. Weszli do pustego pokoju gdzie na stole znalazły sie po chwili dwa dokumenty do podpisu. Wtedy zapytał. - Chciałbyś coś wiedzieć na ten moment? -

Helvgrim patrzył na ładnie złożone znaki na papierze... nie rozumiał ich ni w ząb. - Wybacz herr Bauer... to nie brak zaufania, ale i ufności mieć nie mogę... ktoś musi mi to przeczytać. Sprawa jest zacna, ale podpis złożyć to rzecz ważna... muszę wiedzieć. Zawołajcie karczmarza. -

- Tak sie stanie, poczekaj a tymczasem obejrzyj nasze listy polecające. - Rzekł poważnie człowiek, kiwając głeboko głową. Udał sie po karczmarza, zostawiając wcześniej do obejrzenia pokaźny dokument.


Dokument ten był spory i oznaczony wieloma pieczęciami róznych cechów i ważnych person. Khazad doszukał się przyzwolenia na tę wyprawę nawet od króla elgi. Azkarhański krasnolud nie potrafił czytać i pisać, ale na znakach i pieczeciach się znał... dokument był prawdziwy.

Helvgrim czekał cierpliwie, nie był pewien czy ma dotknąć dokumentu. Zbliżył się i popatrzył nań. Zdecydował się nie tykać. Przełknął ślinę i usiadł pod oknem. Przemyślał wszystko raz jeszcze i czekał wpatrując się w starannie spisany zwój, opatrzony pięknymi pieczeciami. Czekał i myślał.

Po kilku minutach do pokoju weszli, oficer, postawny krasnolud z rozłożystą brodą i karczmarz. Krasnoluda tego Helvgrim spotkał po raz pierwszy. Wyglądał dostojnie i bardzo poważnie. Jego broda opinała sie na solidnej kolczudze a długie czarne włosy spadały kaskadami na plecy. U jego boku przypięty był ceremonialny topór. Skłonił sie swemu ziomkowi uprzejmie. Po chwili Mortens odczytał dokument punkt po punkcie. Wyprawa, wielka wojna przeciw zielonoskórym celem odbcia twierdz krasnoludzkich wielkiego bloku górskiego miała trwać pięć lat. Helv dowiedział się również że jeśli przeżyje porażkę otrzyma dziesięć tysięcy sztuk złota. Sukces miało wynagrodzić mu pięciokroć tyle. Poza tym dokument zawierał sporo kwiecistych zwrótów i szczegółowy opis krzywd jakie należało pomścić, oraz przekleństa bogów i przodków jakie spaść by miały na zdrajców.

Helvgrim powitał dostojnego krasnoluda khazadzkim gestem i złożył zaciśniętą pięść na piersi. Po chwili człowiek zaczął czytać... Helv wsłuchał się w treść z zamkniętymi oczyma i trawił wszystko na bieżąco. W myślach wyliczał przewiny Uru'kazi które odczytywał karczmarz. Było ich wiele, zacne to było ze strony thane'a i przyszłego króla że chciał wymazać z Dammaz Kron aż tyle uraz. Sverrisson wiedział że musi wziąć udział w tej eskapadzie... nie dla złota, nie dla honoru, ale z wiary w słuszność tego przedsięwzięca. Kiedy zakończono czytanie, Sverrisson spojrzał na nowopoznanego khazada i zapytał. - Zgadza się? Na szali mój honor jest. Wiecie co to znaczy długobrody? -

- Wiemy. Nikt nie będzie cię winił, cokolwiek postanowisz... ale to wielka szansa dla nas wszystkich. - Pokiwał wolno głową krasnolud.

Helvgrim zbliżył się do zebranych w pomieszczeniu osób. Spojrzał na dokument i na krasnoluda o czarnych włosach. Wyciągnął swój topór i ucałował ostrze. - Zatem niech się stanie. Po tych słowach Sverrisson wyciągnął dłoń z toporem w stronę dostojnika khazadzkiego. - Na krew swoją i Twoją przysięgam by służyć królestwu starych dawi i słowo Thorgrima nieść tam gdzie wy mi każecie. Honor mój jest w waszych rękach zatem z waszą pomocą podpis ten złożę. Wychylisz ostrze panie? - Zapytał krasnoludzkiego szlachcica Sverrisson.

- Niech tak się stanie. -

Helvgrim naciął przedramie o ostrze ceremonialnego topora przyszłego króla... krwią własną złożył przysięgę... palcem nakreślił znak domu Gromrilowego Kowadła na papierze. Karta wchłonęła życiodajny płyn i zostawiła ślad na wieki... na zawsze.

***

Tego samego wieczora, po tym jak Sverrisson zadomowił się już w przydzielonej mu kwaterze, krasnolud zszedł na dół, do głównej sali karczemnej. Wciąż było gwarno. Głodny khazad rozejrzał się za miejsce siedzącym, ale takiego nie znalazł... choć nie, był stół, zaraz przy wielkim palenisku, stół przy którym spoczywał jeden osobnik. Człek to był albo elgi jakiś, bo na khazada za wysoki, tym bardziej na niziołka. Trudno było odgadnąć wiek jego, płeć czy rasę... osobnik ów był szczelnie opięty szatami a na głowie miał głęboki kaptur. Jedyne co było widać to dłonie... dłonie starca.

Sverrisson długo się nie zastanawiał, ruszył butnie by zasiąść przy jegomościu, zdziwiony że pozostałe miejsca na ławach są puste przy owym stole. Powodem tego był swego rodzaju swojski zapach jaki zakapturzony starzec rozsiewał. Przyjemny on nie był dla nosa, zapach ten. Przez nos do mózgu... tak też krasnolud szybko skojarzył zapachowy całun spowijający zakapturzonego z wilgocią, rynsztokiem i szczurami... było też coś jeszcze, coś obcego, jakby jakaś obca nuta o egzotycznym zapachu. Tak czy inaczej, mimo smrodu, krasnolud przywitał się w oszczędnych słowach i dosiadł do biednie odzianego wędrowca. Nawiązali ciekawą rozmowę i razem zjedli wieczerzę. Człek ten, bo nim właśnie był osobnik o imieniu Ruppert, okazał się podróżnnikiem z dalekich stron. Katajczyk zawitał w Imperium z sobie tylko znanych powodów. Wprowadził jednak Helvgrima w bardzo dobry nastrój... nastrój który oddawał jak najbardziej stare khazadzkie porzekadło... '' nieoceniaj nigdy żyły złota tylko po jednej jego grudzie.'' To była szczera jak złoto prawda. W takim zacnym humorze, syn Svergrima poszedł spać. Od wielu tygodni, była to pierwsza spokojna noc dla strudzonego wojownika z dalekiej północy. Nim ciężkie jak kamień powieki opadły całkowicie, Sverrisson zdążył jeszcze pomyśleć o swej przysżłości i o wspaniałej przygodzie jaka go czekała. Poprosił o przychylność bogów dla przyszłego króla i wszystkich prawych którzy pójdą pod jego sztandarem. Dla Skerifa, khazada którego Helvgrim poszukiwał już od tak dawna, znalazła się także modlitwa. Smednir był łaskaw zapewne... musiał dbać o Skerifa Gunnarssona, musiał, bo w Smednirze nadzieja dla Durazthrung Kalan i dla Hjontinda Kamiennej Tarczy, pana na Żużlowym Źlebie. W Smednirze, przez Skerifa.

***

Spotkanie pod ratuszem miało nastąpić za dwa dni od tego kiedy Sverrisson przekroczył bramę miasta. Zatem dnia pierwszego swego pobytu, skierował kroki na Market Platz, jak zwali to miejsce nulneńczycy. Tam kramów, straganów i wózków kupieckich stało bez liku. Krasnolud zastanawiał się czy ma to jakiś związek z planowaną przez króla wyprawą... po chwili jednak odpuścił sobie zadawanie pytań, których odpowiedzi nie przynosiły żadnego wymiernego efektu. Od miejscowych wyrwigroszy którzy zwali się dumnie kupcami, a byli jedynie małymi i biednymi sklepikarzami, Sverrisson zakupił kilka drobiazgów potrzebnych mu w podróży. Srebro szybko opuściło sakiewkę, cały dorobek z Vidovdan oraz srebro króla Rodriga. Helvgrim zmuszony był podjąć trudną decyzję, wiedział że musi sprzedać coś co ma jakąś wartość, a jednocześnie coś czego żałować nie będzię. Padło na wysłużoną kuszę, mocne stalowe łuczywo na łożu z wiekowego jesionu. Przemyślawszy swą decyzję, Helvgrim obrał jeden z małych sklepików w bocznej uliczce. Szyld zwiastował że właściciel był krasnoludem, a kto jak nie khazad znał się na khazadzkim rzemiośle najlepiej.

Helvgrim wszedł do warszatu zbrojmistrza. Rozjerzał się uważnie. Kupiec też rzucał spojrzenia w stronę krasnoludzkiego wojownika. Jak się okazało rzemieślnik był, tak jak zakładał Helvgrim, krasnoludem. Wysoki, niemal równie szeroki i brodaty. Podniósły się znad stołu, skłonil i zapytał - Kha, w czym ci mogę pomóc młodzieńcze? -

- Witaj długobrody. - Helvgrim pokłonił się uprzejmie. - Zważ tu... mam łuczywo ze stali khazadzkiej i roboty Vargów, z dalekiej północy, kusza to zacna, a i bełtów kilka. Sprzedać chciałem. Innego oposażenia mi trza. Sverrisson przeszedł od razu do rzeczy.

Rozmówca pokiwał zadowolony z bezpośredniości przybysza: - Dobre, faktycznie dobre, dziesięć złotych moment moge ci dać za to, czyste złoto z Karaków na zachodzie. A jak u mnie wydasz, dziesiątą część zniżki. -

- Hmm... z całym szacunkiem zbrojmistrzu... jednak kiedy ostatnio miałeś u siebie broń z azkarhańskiej stali? Druga taka przez kolejnych lat dziesięć ci się nie trafi. Trzy dziesiątki z dziesięciu upustu daj i stoi. - Helv nie był mistrzem kupieckim, ale ta kusza była jedynym przedmiotem wartym cokolwiek w jego wyposażeniu. Musiał wyciąnąć ile się dało.

- Hmm, dobra, dla ciebie dwadzieścia i dwadzieścia od stu upustu jak kupisz u mnie tu i teraz,kha, co ty na to?- Odrzucił do niego zbrojmistrz.

- Stoi. - Sverrisson splunął w dłoń i podał khazadzkiemu kupcowi.

- Stoi. To co chcesz coś kupić? - Odprał ten podając swą dłoń.

- Aye. Szukam dobrej skórzni na kulosy. Skórzany pątnik też by mnie wielce radował. Znajdziesz? - Krasnolud z Norski wyliczył swe potrzeby. - Wziąłbym też kawał liny i hak do niej. Trochę sucharów na drogę i ciepły koc, i pas...tak wezmę jeszcze ten pas. - Khazad rozejrzał się w poszukiwaniu wspomnianych przez siebie przedmiotów. Kupiec dawał zniżkę, trzeba było to wykorzystać.

***

Uradowany zakupami, teraz zawiniętymi w koc, krasnolud udał się w poszukiwaniu śladu mistrza Skerifa. Kupiec o nim nic nie wiedział, również inni khazadzcy płatnerze i rzemieślnicy nie znali miejsca pobytu Gunnarssona. Tak też Helvgrim trafił do cechu kamieniarzy, a później rusznikarzy... niczego się tam nie wywiedział. Jednak doradzono mu aby zapytał o poszukiwanego przez siebie dawi w Akademii Nulneńskiej. Lecz i tam mistrzowie rzemiosła nie zanli miejsca pobytu zacnego, znanego i bardzo poważanego kowala jakim był Gunnarsson. Tak tez upłynał cały dzień, na bezowocnych poszukiwaniach. Nuln przemokło w ten czas do suchej nitki. Niebiosa zerwały się i postanowiły zmyć trochę brudu z ulic miata. Mokry, ponury i w kiepskim humorze, Helvgrim wrócił do karczmy.

Prosty i oszczędny posiłek wystarczył tego wieczora, krasnolud nie miał szczególnie dobrego apetytu tego dnia. Kiedy wreszcie znalazł się w sej małej i ciasnej kwaterze, odwinął koc i podziwiał swe zakupy, myśli jednak były skierowane na inny tor i wcale nie ten o szykującej się wyprawie, ale o tym co działo się ze Skerifem. Czarne myśli nawiedzały zmęczony umysł. W takim też stanie, zastała Helvgrima noc niosąca ze sobą sen... niespokojny i jakże męczący.

***

Kolejny dzień był również przeznaczony na poszukiwania mistrza. Od samego rana Helvgrim przeczesywał gildie, sklepy i warsztaty... żadnych wieści. Zupełnie nic. Zmęczone ciało było niczym w porównaniu z niesamowicie umęczonymi myślami. Sverrisson nie wiedział co począć, gdzie iść? W takich chwilach potomek linii krwi Torvala zawsze odnajdywał spokój w świątynnych progach. Wywiedziawszy się od drogę do jedynej świątyni Grungniego w mieście, tam właśnie się udał.

Przed wejściem ocenił kamień, nakreślił swój znak kredą na ścianie i ucałował podłogę ze skalnej płyty. Podszedł do wiecznego płomienia i dolał doń oliwy... kilka srebrników wrzucił w wyszczerzoną paszczę kamiennego gargulca, strażnika skarbu świątyni. Wszedł do środka i usiadł na zimnej, kamiennej podłodze. Spojrzał na posąg Grungniego i krzątających się wokół niego akolitów. W sali było również kilka innych osób. Khazadzi widac nie przychodzili tu tłumnie o tej porze dnia. Helvgrim nie modlił się, nie czuł takiej potrzeby, potrzebował jedynie spokoju i miejsca niosącego odpowiedzi. Zatem dawi rozglądał się wokół siebie i szukał... szukał czegoś co... (...) ... i wtedy do niego dotarło. Prawda tak oczywista jak tylko taka być może.

Sverrisson zrozumiał, po oświeceniu jakiego doznał, że musi wyruszyć z królem w jego długą i niebezpieczną wyprawą. Wiedział że to tam czekają na niego odpowiedzi na wszelkie pytania... na to gdzie jest mistrz Skerif. Co takiego zobaczył i poczuł Helvgrim w tamtej chwili? Tego nie mógł powiedzieć nikomu, wszak tajemnice krasnoludów należą jedynie do nich samych. W myślalch podziękował jedynie khazadzkiej kobiecie która przystrajając kwiatami kamienny słup, zesłała na niego tę wizję... a może to sama Valaya była? Kto wie?

***

O zmierzchu tego dnia, Sverrisson pojawił się na rynku, zgodnie z obietnicą daną królowi i jego ludziom. Z nowymi siłami i duchem natchniętym przez bogów oraz zapałem do podjęcią kolejnej wędrówki. Ten sam cel ale nowy kierunek, te same wartości ale nowe pokłady energii, ten sam khazad ale jakże inny po opuszczeniu przybytku Grungniego. Helvgrim czuł że wszystko się ułoży pomyślnie. Maszerował zatem przez plac i kierował się do schodów ratusza.

Teraz odziany w swą skórzaną, czernioną zbroję, ciężkie podkute buty, z zatkniętym w olstrze toporem o błękitnym ostrzu i dwuręcznym, kowalskim młotem w dłoniach... krasnolud szedł z błyskiem w błękitych oczach przypominających lód na zboczach Korony Świata, w Ejsgardzie. Pot perlił się na łysej i poznaczonej bliznami głowie Sverrissona. Ledwie zauważalne strużki owego potu wyznaczały sobie drogę po policzkach i spływały wzdłuż szram na twarzy, na długą blond brodę, która teraz była starannie zapleciona w sześć wspaniałych warkoczy. Wąsy khazada, również ładnie zaplecione w skomplikowane khazadzkie kłosy, teraz sięgały już klatki piersiowej. Sverrisson na tę okazję przystroił swą brodę i wąsy w drogocenne spinki i pierścienie ze szlachetnymi kamienimi, schedę po ojcu swego ojca. Prezentował się wspaniale... tak prawdziwy khazad spotyka swe przeznaczenie, wyglądając jak bohater jednej z krasnoludzkich sag.

Kiedy dotarł już do schodów ratusza, rozjerzał się i wypatrzył siedzącego na nich wędrowca. Podszedł bliżej i zauważył że ów człowiek śpi snem spokojnym. Sverrisson położył dłoń na hełmie który miał przytroczony do pasa i uśmiechnął się lekko, przemówił też cicho.

- Wy ludzie zawsze mnie zadziwiacie... chyba nie będziesz miał nic na przeciw jak też tu spocznę? - Odpowiedzi nie czekał. Siadł, przetarł twarz i odłożył młot. Czekał tego co przynieść miał los.
 
VIX jest offline  
Stary 03-07-2013, 15:32   #6
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację
- Paskudna pogoda... - mruknął Ragnar i spojrzał w zasnute szarymi chmurami niebo.

Krople deszczu leniwie, acz gęsto zlatywały z nieba na miasto Nuln. Stojący na ulicy krasnolud z Gór Szarych oraz jego zwierzęcy kamrat - niedźwiedź Baragaz byli przemoczeni już do suchej nitki, jednak nie było to coś co mocno by im dokuczało. Zbyt wielcy z nich twardziele, aby się przejmowali jakimś tam deszczykiem.

- No nic... trzeba ruszać do tego “Hrabiego-Tura” czy jak tam mówił ten dziad przy słupie...

Niedźwiedź wydał z siebie miękkie potakujące ryknięcie. Krasnolud podrapał swoimi wielkimi paluchami miśka po łbie i chwycił pewniej łańcuch na którym trzymał Baragaza. Ruszyli powolnym krokiem w kierunku wskazanym im paręnaście minut temu przez żebraka.

Po niedługim czasie, w strugach coraz ulewniejszego deszczu ukazała się postawna budowla. Solidny, piętrowy budynek, oświetlony lampami. Drzwi frontowe wieńczyła kolatka.

Krasnolud spojrzał na miśka i pogroził mu palcem.

- Nie widzę stajni... będzie trzeba wejść pewnie do izby wspólnej. Masz się zachowywać, jasne? - powiedział stanowczo Rangar.

Niedźwiedź przechylił łeb i spojrzał w oczy swojemu opiekunowi.

- No. - mruknął brodacz, chwycił za kołatkę i przywalił nią trzy razy w drzwi.

Po chwili uchwyliła się klapka, zza któej dojrzeć dało się jakowegoś, zapewne, ochroniarza. Drzwi zostały otwarte, a krasnolud wpuszczony do środka. Sala była przestronna i wypełniona szczelnie ludźmi, jak i przedstawicielami innych ras. Na znajdującym się na końcu sali postumencie dostrzec mozna było niziołczego minstrela. A przynajmniej dostrzec można go było w tych momentach kiedy ludzie nie stali. Przy prawej ścianie znajdowała się dłuuga lata. Na jej koncu zaś schody na górę i zawarowane drzwi, zapewne do bocznej sali. Gwar był porażający.

Ragnar pociągnął nosem i spojrzał na odźwiernego. Nabrał więcej łańcucha na dłoń.

- Spokojnie... to dobrze wytrenowany zwierz. - mruknął widząc zaskoczone i nieprzychylne spojrzenie ochroniarza - Gdzie znajdę.... Rodriga Eservauna Krainghorsta lub Gerhard Bauer? Przybyliśmy na ich wezwanie.

Ochroniarz spojrzał na niego uważnie, po czym po chwili namysłu wskazał schody prowadzące na górze: -Pierwsze drzwi. Trzeba pukać. po czym spojrzał raz jeszcze na miśka.

Proste skinienie... krasnolud nie uważał, aby coś więcej było potrzeba.

- Chodź Baragazie...

Brodacz ruszył naprzód przez salę do schodów. Niedźwiedź wydał z siebie głośne burknięcie. Nie podobało mu się to zatłoczone miejsce. Było wybitnie nieniedźwiedzie.

Bo i dostosowane do niedzwiedzi nie było. Misiek z trudnością wdrapał sie po schodach. Korytarz na górze był właścwie nieoświetlony. Ciągnął się tam po obu stronach długi ciąg drzwi.

Brak światła niespecjalnie im przeszkadzał. Krasnolud podszedł do najbliższych drzwi i zapukał. Miś w tym czasie bez skrupułów zaczął otrzepywać futro z nadmiaru wody.

Musiał chwilę poczekać, lecz po krótkiej chwili rozległo sie donośne: - Wejść.

Rangar nacisnął klamkę i otworzył drzwi na oścież. Wszedł do środka ciągnąc lekko za sobą niedźwiedzia, który niechętnie wszedł do pomieszczenia. Brodacz zamknął za sobą drzwi i dopiero teraz przyjrzał się dokładniej pomieszczeniu.

W pokoju zastał wysokiego, postawnego mężczyznę siedzącego i piszącego coś przy stole. Obok niego zasiadał krasnolud, właśnie odsuwający tależ, z którego najwyraźniej dopiero co skończył jeść. Skinął głową przybyszowi, czy raczej przybyszom i spytał: - Z kim mamy przyjemność?

Ragnar zaczął się niepokoić. Wprowadził niedźwiedzia do karczmy, a nikt nie zareagował na to krzykiem, darciem mordy czy próbami wypędzenia go.

Krasnolud spojrzał na niego zachęcająco, po czym wskazał krzesło przy stole.

Oswajacz niedźwiedzi podszedł do stołu, ale nie spoczął. Jego kamrat podczłapał do jego nóg i zaczął przyglądać się z obu osobnikom.

- Jestem Ragnar, syn Ragniego “Obieżyświata” z rodu Galvlingów z Angaz Krom w Górach Szarych, a to mój towarzysz i podopieczny Baragaz. Przybyliśmy na wezwanie, które rozwieszono po mieście.
Syn Ragniego grzecznie zaczekał aż starszy od niego krasnolud zechce wyciągnąć dłoń czy coś. Zawsze to starszy pierwszy wyciąga rękę.

-Witaj zatem Ragnarze odparł krasnolud podnosząc sie i wyciagając dłoń przez stół: -Zgaduje że wiesz kim jesteśmy, skoro do nas przybywasz.

Ragnar uścisnął dłoń po czym szarpnął lekko miśka do góry za obrożę.

- Przywitaj się Baragazie.

Ten wstał na całą swoją imponującą wysokość i klepnął krasnoluda w dłoń.

- Wiemy. Treść ogłoszenia była bardzo zagadkowa, ale jest tylko jeden sposób na spełnienie waszych obietnic, panowie... - rzekł góral - Która? - spytał.

-Wiele....bardzo wiele. Jeśli bogowie naszych ras zechcą, wliczając Karak Zorn. odpradł tylko krasnolud.

Rangar przekrzywił lekko głowę w jedną i w drugą stronę.

- Rodrig Eservaun Krainghorst... pochodzisz z Imperium, jeżeli dobrze interpretuję? - spytał uprzejmym tonem.

- Nie całkiem ale niemal blisko, pochodzę z gór Szarych, z kopalni u stup lasu Loren.

odpowiedział krasnolud uśmiechając się.

- To można powiedzieć, że jesteśmy sąsiadami. Siedziba mojego klanu znajduje się na północ od Karak Norn. Cóż... Karak Zorn z tego co opowiadał mi ojciec, a i mój brat, który jest kowalem run, jest to twierdza położona... naprawdę daleko. Taka ekspedycja...

Rangar pogładził się po brodzie.

- To piekielnie ryzykowne, kosztowne i niebezpieczne przedsięwzięcie. Z pewnością potrzeba by do tego znacznie bardziej doświadczonych... Ale nie gdybajmy. Mówiłeś że jak “bogowie zechcą”... w takim razie jakie są najbliższe cele?

- [i]Cos zdaje się kojarzyć. Zaraz czy aby to nie twój ojciec zasłynął tą podróżą z Kastorem Schwarztem? W każdym razie daleko, owszem. Niezwykle daleko, ale cóż to,nie jest to droga po pustkowiach...a przynajmniej nie całkiem.Na ten moment werbuje pomocników, którzy pomogąnam ową wyprawę przyszykować, i z poruczeniami pomogą. Wyruszymy mniej więcej za rok, do tego czasu powinnismy zebrać około pięciu tysięcy zołnierzy. Po drodze, jak wspomnielismy w ogłoszeniu zawadzimy o kilka innych twierdz. Odwiedzimy również Karak Azgal, by zabrać zapasy, z którymi będzie czekał jeden z mych krewniaków, Firem Firebear. A co do woli bogów....zobaczymy, nie czas rozmawiac o tym. [/] wyjaśnił rozmówca nabijając fajkę. Mam nadzieję żę tytoń nie przeszkadza twemu towaryszowi? Może nalać mu miodu?

- Baragaz został wychowany po krasnoludzku. - stwierdził Ragnar - Sądzę, że nie obrazi się na taką odrobinę szczodrości.

Na sam dźwięk słowa miód, niedźwiedź oblizał się.

- Rozumiem... przygotowania. Sądzę, że mógłbym “ściągnąć” pewne wsparcie dla tej ekspedycji. - krasnolud potarł swoją wybieloną brodę - Król Thorgrim wie o tej wyprawie? Posłaliście gońca do Karaz-a-Karak?

Człowiek podniósł się ze swojego siedziska i ruszyl w kierunku skrzyni. Po kilku chwilach powrócił z miską pełną bursztynowego płynu, który postawił przed niedźwiedziem. Krasnolud zas zapalił fajkę, po czym pyknąwszy kilka kułek z dymu rzucił: -Wie. , po czym sięgnął do sporej tuby na zwoje z której wyciągnął pokaźny dokument zwieńczony masą pieczęci lakowych. Połozył go ostrożnie przed krasnoludem.

Ragnar aż zagwizdał widząc szereg pieczęci na papierze.

- Wyprawa ma... dużo inwestorów jak widzę. - krasnolud chwycił się za pas i poprawił go.- Raczej duzo osób dobrze jej życzy sprostował uprzejmie krasnolud.

Jak zwał tak zwał, pomyślał Ragnison, w końcu to ty musisz cały ten majdan trzymać za pysk i takie tam.

- Nie zmienia to jednak faktu... że tak liczna armia będzie miała wielkie trudności pokonać taki dystans. Jeżeli mnie pamięć nie myli właśnie Karak Azgal jest ostatnią pewną twierdzą na południu. Sądzę że taniej i szybciej byłaby podróż morska, chociaż z wiadomych przyczyn, może być równie ryzykowna, jednak wybrzeża Arabii i szlaki morskie pełne są portów i kupców od których można wszystko co potrzebne kupić, a nawet nająć ich do wyprawy.

Oswajacz niedźwiedzi przyjrzał się jeszcze raz pieczęciom.

- Ale jeżeli dobrze kalkuluję... siedem tysięcy... - pokręcił głową - Tak. Droga lądowa może być jednak bardziej opłacalna, ale tylko jeżeli wyruszy na tyle dużo specjalistów, aby po drodze móc uzupełniać zapasy inaczej trzeba by zabrać dwa razy więcej ludzi którzy zajmowaliby się wyłącznie sprawami zaopatrzenia.

- Nikt nie mówi żę wyruszamy w małej gromadce. Po za tym są powody które zmuszają nas do drogi lądowej, wybacz lecz nie mogę jeszcze o nich rozmawiać dorzucił krasnolud pykając fajkę.

- Jasna sprawa. - mruknął Ragnar - W sumie to nie moje zmartwienie. - wzruszył ramionami - Z pewnością znajdziecie tęższe głowy do takich problemów niż ja... dlatego przejdźmy może do rzeczy. Zapłata za robotę będzie solidna tak czy tak. Teraz pytanie co będzie trzeba zrobić w ramach tej roboty.

- A więc dobrze, co do konkretów. krasnolud wyjął z tuby dwa kolejne dokumenty. - Jeśli wyprawa sie nie powiedzie, a tobie Ragnarze, uda się przeżyć, jako jeden z pierwszych uczestników a więc nasz, nazwijmy to poruczony czy adiutant, otrzymasz dziesięć tysiecy sztuk złota od naszych spadkobierców. Jeśli się nam powiedzie - pięćdziesiąt tysięcy. Sądzę że to uczciwa suma, za, jeśli dobrze oceniamy, pięć lat starań. Trudno mi dokładnie wyszczególnić co któremu z was przyjdzie robić, aczkolwiek będa to zadania tak związane, a przynajmniej do momentu samego zebrania sie wyprawy i jej wymarszu, związane z poborem, aprowizajcą, załatwianiem spraw, kurierstwem. Sprawy wyprostują sie i utrudnią gdy będziemy w drodze. Jedna kopia dla ciebie, druga dla nas. Póki co dostaniesz dietę, która pozwoli ci na pierwsze potrzeby i zbiórka pojutrze pod Ratuszem, gdy zajdzie słońce. Zgadzasz się Rangarze synu Raniego z Angaz Krom?

Krasnolud zastanowił się. To było naprawdę coś. Nie byle wyprawa, nie bawienie się w poszukiwacza przygód, a prawdziwa ekspedycja na drugi koniec świata. Zarobek też godny... pewnie z łupów też będzie sporo.

- A niech mnie Przodkowie w dupsko kopną. - mruknął Ragnar - Zgadzam się.

- Wołabym żeby jednak sie powstrzymali od kopania, jeśli nie masz nic przeciwko burknął siedzący obok człowiek odzywajac się pierwszy raz. Gdy sie poruszył dostrzec dało się że jest w mundurze. Krasnolud tylko parsknął śmiechem i podsunął dokumenty wraz z piórem i atramentem.

Rangar spojrzał na dokument, pióro i atrament. Nie umiał czytać i pisać... jeszcze. Jedynie swoje własne imię, nazwisko i tak dalej.

Oswajacz niedźwiedzi zamoczył pióro w kałamażu i podpisał się pod dokumentami.

Krasnolud zabrał jedna kopię, na jej miejsce kładąc sakiewkę i srebrny listek, zdjęty z ich naręcza na szyi. -To będzie potrzebne by odebrać pieniądze wyjaśnił.


***

Ragnar poczochrał wybielone włosy na głowie, wstał i wyszedł z boksu. Żaden karczmarz przy zdrowych zmysłach nie wynająłby pokoju krasnoludowi z niedźwiedziem i nikt by nie miał mu tego za złe. Ragnar jako prawdziwy krasnolud z gór i syn szacownego rodu Strażników Gór był wyjątkowo odporny na wszelkie niewygody, dlatego też wykupił miejsce w stajni i spał zawinięty w koce u boku Baragaza.

Krasnolud spojrzał w wiadro z wodą i zobaczył w niej swoje odbicie. Ach... dawno nie miał okazji oglądać swojej gęby. Twarz miał typową dla Galvlingów - zahartowaną wichurami i trudami życia codziennego. Jego oczy były prawie cały czas zmrużone, a kurze łapki widoczne pomimo młodego wieku. Jego włosy i broda, niegdyś kasztanowe dziś były białe jak śnieg, wynik dosyć niefortunnej przygody, która napędziła mu niezłego strachu. Pozostało mu co prawda sporo pasm naturalnego koloru, ale zafarbował je, aby po prostu dostojniej wyglądać.

Bez dalszych ceregieli Ragnar nabrał wody w dłonie i przemył twarz. Miał pięć i jedną trzecią stopy wzrostu, a jego ciało było porządnie umięśnione - wynik zostania treserem miśków, jak to kiedyś ujęła matka... W końcu byle słabeusz nie zdoła zapanować nad niedźwiedziem.

- Wstawaj Baragazie... przed nami długi dzień!

***

- Mamo, mamo! Spójrz! Krasnolud prowadzi misia na łańcuchu!

Nowy dzień przyniósł rozpogodzenie i ilość ludzi na ulicach zwiększyła się. Oznaczało to też zwiększenie się puli gapiów i wszelakich zaczepek względem krasnoluda.

- Szalony krasnolud.

- Wprowadzać dzikie zwierzaki do miasta. Kto to widział?!

- Ludzie... wzywać straż miejską! Tak nie może być.



Potem przyczepił się do niego jakiś czarodziej w brunatnej szacie i zaczął smęcić o tym że miejsce zwierząt jest na wolności i zaczął coś mówić do niedźwiedzia, ale po chwili kiedy Baragaz odwarknął i jęknął parę razy po misiowemu, czarodziej przeprosił grzecznie i poszedł sobie precz.

Plan był prosty. Wykorzystać zaliczkę w srebrze, aby zdobyć jedzenie dla nich oraz napitek na czas najbliższych zleceń. Broni nie potrzebował, miał dobry topór z kuźni swojego wuja, poza tym nikt wolał nie zaczepiać szaleńca z niedźwiedziem na łańcuchu, który był najwyraźniej tresowany. Potwierdziło to paru opryszków, którzy widząc że dziwny jegomość pakuje się do ich wąskiej uliczki, czmychnęli co prędzej i pozwolili obu przybyszom w spokoju załatwić swoje potrzeby za jedną ze skrzyń do których mieszkańcy pobliskiej kamienicy wrzucali śmieci.

Potem niezwykły duet dalej przemierzał miasto. Zatrzymali się a paru karczmach, gdzie krasnolud starał się targować i zakupić prowiant. Dopiero kiedy przyszła kolej na napitek, trzeba było poświęcić trochę więcej czasu na szukanie krasnoludzkiej karczmy, w której mogli zakupić odpowiednie napoje. Przytroczywszy dwa pełne kegi do uprzęży Baragaza ruszyli dalej na obchód miasta.

Zszedł im tak cały dzień, i chociaż dla postronnego mogło się wydawać, że krasnolud i niedźwiedź kluczą bez sensu, to Ragnar miał w swoim działaniu ukryty sprytny plan, który miał zamiar wcielić w życie dnia nastepnego, jeszcze przed zbiórką pod ratuszem. Dodatkowo poznawał teren i zapamiętywał go, tak jak przykazał mu ojciec, aby potem nie zgubić się.

Kiedy zaczynało zmierzchać krasnolud i jego pupil udali się na spoczynek do znajomej już stajni.

***

- Co to za zbiorowisko!?

- Krasnolud się z niedźwiedziem siłuje!

- Że co?! Co to za cyrki?!

- Stawiam dwa srebrniki na niedźwiedzia!

- Trzy na krasnoluda! Patrzcie jaki mięśniaty!

- Chuja! To niedźwiedź! Tego na gołe klaty nie pobijesz!



Na rynku furorę zrobiło prawdziwe widowisko. Krasnolud, w samych portkach i buciorach, siłował się z niedźwiedziem. Oba kudłate stwory stały naprzeciw siebie, trzymając się za bary niczym dwójka zapaśników. Choć mogłoby się wydawać, że to tylko taka poza to gapie niezaprzeczalnie widzieli że potężnie umięśniony krasnolud napinał się ile mógł, aby miś go nie powalił.

Po chwili walka stała się bardziej dynamiczna. Niedźwiedź popchnął krasnoluda na ziemię i rzucił się na niego, jednak brodacz szybko przetoczył się, wstał i założył miśkowi chwyt.

Tłum przekrzykiwał się i robił zakłady. Do wystawionej przed walczącymi miski wpadały monety, kiedy widzowie dopingowali swoich faworytów.

Walka trwała długo, kikanaście minut i miała parę dramatycznych zwrotów, ale w końcu dobiegła końca. Posiniaczony i podrapany krasnolud przycisnął miśka do ziemi, a ten już nie miał siły się podnieść. Ludzie zaczęli wiwatować i wznosić okrzyki. Do miski sypnęło się więcej grosza, kiedy krasnolud skłonił lekko głowę i podrapał za uchem niedźwiedzia, który ciężko podniósł się z ziemi.

- E! Panie! Toż to ustawione było wszystko! - zawołał z tłumu jakiś dryblas, a nikt jakoś nie miał odwagi mu zaprzeczyć.

Krasnolud spojrzał na niego srogo i splunął pod nogi.



- Taki cwany to chodź tutaj i zmierz się z moim niedźwiedziem.
- odparł Ragnar.



- Głupich nie ma! Każesz mu mnie rozszarpać!

- To się ze mną zmierz!
- odparł wojowniczo krasnolud

Po tłumie poszły szmery. Kark zaczął się przeciskać przez tłum z głupawym uśmiechem.



- Panie krasnoludzie! Pan jesteś zmęczony i obity i jeszcze chcesz pan tego zbója położyć!
- rzuciła jakaś przyjaźniejsza dusza - Olej go pan! To tutejszy chuligan, pięściarz i cholernik!

Głos ten zaraz jednak został zagłuszony przez ludzi, którzy zaczęli po raz kolejny stawiać zakłady. Widać było że brodacz spodobał się ludowi, ale rozsądnie większość wolała stawiać na kogoś wypoczętego i w pełni sił.

***

Ragnar z nonszalancją przeliczył monety jakie zdołał zarobić. Połamanie drabowi kości nie było trudne, wystarczyło go pochwycić i przytrzymać, bo widać było że zbój walczył pięściami, ale o chwytach i przytrzymywaniu wroga to co najwyżej uczył się od swoich pijanych kumpli. Krasnolud odliczył nadmiar gotówki i wsypał ją do paszczy kamiennego gargulca, który spełniał rolę skrzynki na datki w Świątyni Grungniego. Trochę go dziwiła obecność takiego miejsca w Nuln, ale po chwili zastanowienia uznał, że w końcu imperialna stolica myśli inżynieryjnej musi mieć takie miejsce dla khazadów, którzy są potężną podporą dla gospodarki ludzkiego państwa. Tylko przez krótką chwilę z Baragazem zawitali w środku, a Ragnar pomodlił się krótko w podzięce za zdobycie tak dobrej pracy. Obiecał też że da z siebie wszystko, aby sprostać zadaniom, które go czekają.

Po skończonych modłach nalał do kamiennego kufla zakupionego wcześniej piwa i postawił go na ołtarzu w ramach ofiary. Powoli, prowadząc za sobą niedźwiedzia wyszedł z przybytku wiary.

Zapasy z niedźwiedziem to nie był spacer po parku. Ragnar prawdę powiedziawszy nie ułożył z Baragazem żadnej “choreografi”, więc każdy pojedynek to było dawanie z siebie wszystkiego. Obaj kończyli walkę zmęczeni, dlatego dalszą część dnia spędzili na regenerowaniu sił piwem i jadłem. Krasnolud popijając ze swojego kufla zastanawiał się spoglądając na uliczki Nuln co mógłby uczynić, aby wyciągnąć więcej pieniędzy z tych przedstawień. Jakby nie patrzeć będzie od nich zależeć ich majątek w czasie podróży, bo wątpił, aby ich pracodawca dawał im co tydzień kieszonkowe. Trzeba umieć sobie radzić, mawiał ojciec.

***

Czekający pod Ratuszem ludzie i nieludzie ujrzeli wychodzącego z jednej z uliczek na plac krasnoluda potężnej postury. Zaraz za nim wyszedł niedźwiedź prowadzony przez khazada na łańcuchu. Obaj szli dosyć swobodnym krokiem, bez jakiejś pompatyczności czy nerwicy. Jakby był to po prostu zwykły spacer.

Widać było iż brodacz pochodził z gór. Potężne buciory, długa kurta, stalowe karwasze na przegubach, czarne futro okalające ramiona i opadające na plecy oraz uszata czapka z herbem na przednim uchu (hełm żelazołamacza z błyskiem w wizjerze na księdze ze skrzyżowanymi pod spodem młotem, buzdyganem i lunetą na których skrzyżowaniu umiejscowiono osobliwą runę) wskazywały na kogoś z szacownego, chociaż niezbyt bogatego rodu. Dla ludzi wyglądał jak starzec, jednak inne krasnoludy mogły dostrzec że jest dość młody. Wrażenie to rodziło się z tego iż jego broda była całkiem biała i spleciona w trzy warkocze sięgała aż do pasa do którego przypięto kilka mieszków, sakiewek i za który zatknięto topór. Spojrzeniem piwnych oczu spokojnie z nadzwyczajnym opanowaniem lustrował otoczenie.

Jego niezwykły towarzysz natomiast był porządnie wyrośniętym górskim niedźwiedziem o brunatnym futrze. Miś jak miś, wyróżniał się jednak solidną, kolczastą obrożą zdobioną krasnoludzkim motywem i wisiorem w herbem, takim jaki miał jego opiekun. Na grzbiecie miał zapiętą uprząż na której dźwigał juki oraz dwie metalowe baryłki.

Widząc że póki co jest tylko jeden przybyły - krasnolud i to widać weteran jakiś lub prawdziwy wój, podszedł do niego i przywitał się skinieniem głowy oraz uściskiem dłoni.

- Witaj. Też na Wielką Wyprawę? - zagaił - Zwą mnie Ragnar, Syn Ragniego, z klanu Galvlingów, z Angaz Krom w Górach Szarych. - rzekł powoli bez pośpiechu - A to mój wierny towarzysz i podopieczny Baragaz. Baragaz, przywitaj się.

Niedźwiedź spojrzał na drugiego krasnoluda obwąchał go i stanął powoli na tylne łapy, a jedną z przednich wyciągnął do krasnoludzkiego woja.
 
Stalowy jest offline  
Stary 04-07-2013, 00:41   #7
 
Aeshadiv's Avatar
 
Reputacja: 1 Aeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputację
Ruppert podziękował bardzo miłemu mężczyźnie, który przeczytał mu ogłoszenie. Musiał się nieco naprosić, ale ostatecznie mieszczanin się zgodził. Łachmaniarz zupełnie nie rozumiał dlaczego ten mężczyzna starał się jak najszybciej odejść od Rupperta. Niemniej jednak śmieciarza bardzo zainteresowała treść tego obwieszczenia. Ruppert zawsze chciał poznać jakiegoś króla. Skoro obiecywał fortunę i chwałę, to musiał być bardzo dobry król. Nie czekając zdecydował się udać do wspomnianej oberży. Droga była dość długa, ponieważ prowadziła do jednej z lepszych dzielnic miasta. Na szczęście (powiedzmy) zaczął padać rzęsisty deszcz i nikt nie zwracał uwagi na wózek pchany po ładbie wybrukowanej ulicy. Drogę oświetlały olejne lampy. Za jednym z zakrętów Ruppert dostrzegł pokaźny, murowany budynek. Większość okiem na piętrze pozostawała ciemna lecz z jednego z nich bił w miarę jasny blask, przebijający sie przez okiennice. Z obiektu dochodził głosny gwar. Gdy wędrowiec znalazł się bliżej, mijając jeden z zaułków po bokach karczmy dostrzegł w nim ładowany mimo pogody wóż.

Po chwili pukania drzwi oberży “Pod Turem Hrabiego” otworzyły się. Do środka wszedł niskiego wzrostu łachmaniarz. Rozejrzał się spod swojego opadającego na twarz kaptura tak jak to było możliwe. Następnie podszedł do lady i wykrzywając twarz karczmarza z powodu ciągnącego się za nim zapaszku zapytał:

- Szukam tu-tu-tutaj kogoś od przyszłego k-k-króla. Gdzie on jest? Gdzie? - piskliwy głosik jąkały zabrzmiał cicho w oberży.

Musiał niestety powtórzyć ponieważ w pierwszym momencie karczmarz nie usłyszał go. Gwar powodował.....tłum. Tłum słuchający jakowegoś pieśniarza bardzo niskiej postury, który grał i śpiewał rzewne melodie na podwyższeniu z przodu sali. Karczmarz po chwili jednak skojarzył chyba skąd padło pytanie a może nawet jego brzmienie, gdyż zapytał głośno obracając się w stronę przybysza:

-A czegoż ci trzeba?

- Spotkać się z-z-z p-przyszłym królem, który napisał na słupie ogłoszenie! Tak tak! Ruppert bardzo chce go poznać!
Postawny rozmówca spojrzał na niego sceptycznie, po czym skinąwszy na któregos z posługaczy rzucił :
-Poczekaj chwilę, zobaczymy co on na to. Młody chłopak pobiegł na piętro, przybysz zaś miał okazję posłuchać przez moment twórczości niziołczego jak się zdawało grajka. Grał on (i śpiewał) właśnie jakowąś balladę romantyczną, wyjątkowo bretońskiej prowieniencji. Po kilku chwilach chłopak wrócił i podbiegłszy do karczmarza wyszeptał cos do niego. Ten rzucił mocno zniesmaczony

- Na górę i pierwsze drzwi na prawo.

- Och! Zgodził się przyjąć Rupperta?! Naprawdę?! Ale Ruppert jest teraz szczęśliwy! Już idę idę! Już już! - powiedział niemal w podskokach udając się na górę. Oczywiście tak, jak mu tylko starcze kości pozwalały. Łachmaniarz bardzo cieszył się z dwóch powodów.
Po pierwsze zaraz pozna samego króla, po drugie już nie musi słuchać tego wyjca na dole.

Na górze zastał pokaźnych rozmiarów korytarz. Stanął przed wskazanymi drzwiami.
Z początku nieco się bał. Zastanawiał się jak ma się odezwać do samego króla. Myślał przez krótki moment, ale w końcu stwierdził, że musi się przełamać. Zapukał trzykrotnie w drzwi.

- Wejść rozległ się chrapliwy głos ze środka.
Ruppert delikatnie pociągnął za klamkę i otworzył drzwi na taką szerokość, aby mógł się wśliznąć do środka. Stanął i czekał aż król pozwoli mu powiedzieć.
Pokój był nieduży. PO jego środku znajdował się pokaźny stół, na nim zaś lampa. Zasiadał przy nim pokaźny, groźnie wyglądający krasnolud. Miał długie ciemne włosy i obszerna brodę. Jego czujne zdawało by się oczy wpatrywały się w przybysza. Kątem oka wędrowiec dostrzec mógł drugiego osobnika, stojącego przy oknie, który jakby...coś własnie przez nie wypchnął. Siedzący przy stole krasnolud odezwał się

-Siadaj, cóż cie do nas sprowadza?

Ruppert usiadł na wskazanym krześle i powiedział:
- Jestem Ruppert. Poszukiwacz skarbów i mistrz z Kataju. Z głębokiego wschoda. I ja czytał ogłoszenie, że przyszły król szuka sobie no... ludzi. I że król obiecuje bogactwo i sławę! Więc Ruppert stwierdził, że to musi być bardzo dobry król. Więc przyszedł tutaj.

Osobnik pozostający przy oknie odwrócił się i zdaje się, zaczął się wpatrywać w przybysza. Ten zza stołu zaś rzekł powoli

-Z Kitaju powiadasz. A jakżeś dotarł od swych siedzib, cny Ruppercie? Na pewnoś wiele fascynujących rzeczy po drodze widział, czyż nie?

- Tak tak! Oczy-wiw-oczy... oczywinście! Ruppert trochę źle rozmawia po Reikspiel. Wybaczy. A tutaj dotarł raz na nogach, raz na wozach. Tak! Podróżował dużo. Wszędzie już chyba był! Wie jak się leczy, znalazł też dużo skarbów! Tak tak!

-A powiedz no mi, to ty wielki traktem handlowym jechałeś? kontynuował khazad. Czujne ucho mogło wychwycić że usłyszawszy o wielce sie podekscytował...na tyle na ile to możliwe dla kamiennogębego krasnoluda,z wielką brodą zasłaniającą twarzy i opanowanym głosem.

- Nie nie! Trakty dopiero w Imperium! Tak tak! Taki mnich starożytnej tradycji jak ja nie potrzebuje traktu! Przez dzikie góry nieraz podróżował! I przez lasy! Tak! Nie trzeba takich wygód!

-I to dobrze, przydać się może ktoś znający te terytoria. A powiedz mi, co chciałbyś ze swych talentów znieść do naszej wyprawy? - przepytywał nadal krasnolud, wróciwszy do poprzedniego tonu.

- Ruppert mówił! Przecież Ruppert mędrzec i mnich starej pięknej tradycji z głebokiego wschoda! Tak! Na leczeniu się zna! I wie dużo i często widzi to czego inne oczy nie dostrzegajo! Tak tak! - mówił łachmaniarz wesoło machając nogami, którymi nie był w stanie dotknąć podłogi.

- A więc przewodnik i lekarz. wiele słyszałem o wschodniej medycynie. Hmmmm. zamyślił się jego rozmówca. Tymczasem stojący pod oknem człowiek, wysoki, barczysty mężczyzna w czyms co zdawało sie być mundurem podszedł do stołu i włączył się do “dyskusji”:

-A co wiesz o naszej wyprawie? Dopytywałeś się coś, słyszałeś już coś?

- Ruppert przyszedł prosto tutaj! Żeby nie słuchać plotków złych i nieprawdziwych! A skoro król jest dobry i mądry to na pewno będzie to piękna wyprawa i Ruppert się królowi przyda! Tak tak! - powiedział kiwając głową bardzo szybko.

- A więc tak... wrócił do rozmowy krasnolud, chyba przetrwawszy to co usłyszał:

-Pierwszym naszym celem będzie zebranie solidnej grupy na tą wyprawę, drugim zaś etapem - marsz na wschód, w stronę twierdz Ośmiu szczytów, Drahz i Zorn. Nie będzie ani łatwa, ani prosta.

- Ruppertowi nie straszne góry! W głębokiem Kitaju gór dużo! Bardzo dużo!

- Świetnie. W takim razie cóz, podpiszemy umowę? zapytał krasnolud.

- Oj... ale Ruppert nie zna literek z Imperium. - powiedział jakby zasmucony.

- Oj, to narysujesz krzyżyk, albo oznaczysz palcem zaproponował rozmówca wcale nie zasmucony. Chyba przywykł....

- Dobrze dobrze. To ja chętnie podpiszę! Z królem? Tak? Z królem umowa?

-Tak odparł krasnolud kładąc przed nim dwie karty papieru zapełnione jakimiś zawijasami -Tu na dole się zaznacz
Ruppert złapał za pióro, które trzymał bardzo niezręcznie w swoich kościstych dłoniach. Następnie narysował dwa krzyżyki w miejscu, które wskazał mężczyzna.

- Świetnie kontynuował krasnolud -Oto twoja dieta na utrzymanie sie póki co, kopia umowy i medalion który ja gwarantuje podając sakiewkę, srebrny liść i kartę papieru.

-Zbiórka pojutrze, wieczorem, pod ratuszem.

- Dobrze dobrze! Ruppert będzie ze swoim wózeczkiem! Tak! Już idzie sobie żeby królowi nie przeszkadzać. Tak tak! Dziękować pięknie, że Ruppert może być ludek króla! Tak! A teraz idzie zjeść i napić!

Gdy wychodził dwa jego rozmówcy cicho rozmawiali.
 

Ostatnio edytowane przez Aeshadiv : 04-07-2013 o 00:48.
Aeshadiv jest offline  
Stary 04-07-2013, 08:20   #8
AJT
 
AJT's Avatar
 
Reputacja: 1 AJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputację
Kaplica, czy raczej salka przykapliczna, do której wprowadzono młodego akolitę była niewielka, ale solidnie oświetlona setkami świec. Po jej środku stał spory stół, przeznaczony do spotkań braci. Zasiadali przy nim: postawny człowiek w mundurze, ceremonialnie ubrany krasnolud, oraz opat.

Victor wszedł niepewnym krokiem do środka, dłonie miał ze sobą splecione, a głowę opuszczoną. Na moment podniósł wzrok i rzekł do opata.

- Słucham ojcze – wydobyło się z jego ust, a wzrok ponownie spotkał się z zimną posadzką.

- Witaj mój synu. Morr ma dla ciebie ciężką misję, jaką to złoży na twe barki. - odparł opat Everwin. -Ci panowie wyjawią Ci szczegóły. Czy jesteś gotów?

- Oczywiście ojcze - odparł jak zwykle krótko młodzian, choć jego głowę nawiedziło tysiące myśli.

- Poczekaj chwilę czcigodny ojce -odezwał się mężczyzna, będący na oko oficerem: -Może najpierw młody czlowiek chce o cos zapytać, to nie jest sprawa do której podeść można nieświadom - zwrócił z naciskiem uwagę.

Victor pokręcił jednak tylko przecząco głową.

- Pytań nie mam. Jestem gotów, by podążyć drogą obraną mi przez pana. Zrobię wszystko, co do mnie należy - rzekł spokojnie, a jego przeszywające wzrok, spotkał się z wzrokiem oficera. Był gotów, by wysłychać, co jego zadaniem ma być.

- A więc skoroś taki pewien- odezwał sie krasnolud -to wiedz że wyruszamy do Karak Zorn. Słyszałeś kiedy o Karak zorn?

- Nie, nigdy - odparł Toten-Eroberer, który tylko o wysokich górach słyszał, nigdy jednak ich na oczy nie widział. Karak Zorn musiała być jednak gdzieś dalej, niż wiedza młodego akolity sięgała. Pewnie gdzieś poza jego rodzinnym Stirlandem.

- Podpowiem ci, że to na dalekim południu. Twierdza jest zapewne zajęta przez zielonoskórych...choc tak po prawdzie to od stuleci nie wiemy co się z nią dzieje...Zbieramy armię, by ją odbić. I pragniemy by jeden z przedstawicieli kultu Morra nam towarzyszył, na co Wasz Archikapłan łaskawie wyraził zgodę - tłumaczył dalej krasnolud o rozłozystej, czarnej brodzie zagracającej stół przy ktorym siedział.

- Zatem udam się tam z wami - ponownie krótko odparł młodzian. Widać był on jeszcze mniej rozmowny, niż sam krasnolud. Sam opat jednak z pewnością dobrze wiedział, kogo wysłac powinien na taką wyprawę. Młody, pełen wiary, jak i, co pewnie miało tu pokaźne znaczenie, ponadprzeciętnie władający orężem Victor, był jak widać optymalnym wyborem.

- Dobrze. W takim razie złóż proszę swój podpis- odezwał się z kolei oficer, kladąc przed nim dwie karty papieru.

Akolita chwycił papier, po czym szybko go przestudiował, by na samym końcu złożyć na nim swój podpis. To samo uczynił z drugim.

- Doskonale. W takim razie jedna kopia jest dla ciebie. Oto sakiewka, która pozwoli ci doposarzyć się w stosowne drobiazgi niezbędne do podróżny. I ten wisior, symbol naszej wyprawy. - Kontynuował mężczyzna wykladając spory woreczek i srebrny liść: -Spotkamy się za tydzień wieczorem, pod ratuszem w Nuln.

Victor chwycił wisior, po czym schował go do kieszeni płaszcza. Rękę z sakwą skierował natomiast w kierunku opata.

-Ależ nie Synu, będzie ci potrzebna. I my przygotowaliśmy dla ciebie skromną wyprawkę, byś nie ruszył w świat goły i bez butów, jak zwykł mawiać mój krasnoludzki kolega. To będzie długa droga...

W tym czasie pozostali dwaj pożegnali się nadzwyczaj uprzejmie i ruszyli w swoją stronę. Opat zaś siedział i przyglądał sie Viktorowi. Po dłuższej chwili milczenia zapytał: -A więc mój synu? Czy potrzeba ci coś wiedzieć?

- Szczerze ojcze, to nie wiem. Nigdy nie byłem tak daleko, nigdy nie byłem na takiej wyprawie. Ufam wszak, że podołam misji. Będę prosił Ojca, by nakreślił mi drogę i przemówił do mnie w snach. To droga, jaką chciałem kroczyć i mam nadzieję, że podołam - odparł szczerze.

-Nie wysłalibyśmy cię, nie wierząc w ciebie synu. Brat Okabulanty przygotował dla ciebie trochę ziół leczniczych, żywność na drogę i podróżne przybory, zaś ja mam dla ciebie ten oto medalion i tą skromną niestety sakiewkę. wyjaśniał dalej mnich -Poza tym możemy jeno modlić się za twój bezpieczny powrót

- Wdzięcznym za to ojcze - ukłonił się młody akolita, po czym wyszedł i udał się konteplować do swej celi. Po raz pierwszy w życiu czekało go takie wyzwanie, takie zadanie. Miał wyruszyć z wyprawą i być powiernikiem swego Pana w trakcie jej trwania. To on miał być tym, który pomoże spokojnie przeprawić się przez bramę Morra. Wyglądało na to, że od dnia, w którym opuści świątynię w której pobierał nauki, rozpocznie bardzo odpowiedzialną ściężkę. Ścieżkę wiedzioną jednak przez Morra.


Sam nie wiedział za bardzo nawet, jak przygotować się do takiej drogi. Rozpytywał braci, którzy mieli od niego większą wiedzę. Najbardziej wśród nich pomocny był brat Okabulanty. To on pomógł zebrać młodzianowi odpowiedni ekwipunek, to on dawał najcenniejsze rady. Po każdej rozmowie z Okabulantym Viktor czuł się pewniej. Pewniej, ale nie pewnie. Do pewności, to mu bardzo wiele brakowało. Skłamałby, gdyby rzekł, że się drogi nie obawia. Skłamałby srogo. Każdego dnia, każdej nocy teraz, przed legnięciem w celi, modlił się do Morra. Modlił sie o zesłanie mu snów, wizji, rad. Szukał więc wśród snów odpowiedzi, na nurtujące go pytania. Na pytania o jego przyszłość...

Gdy nadszedł odpowiedni czas, ruszył w drogę. Ruszył w miejsce, gdzie miał się stawić. W miejsce, w którym nigdy jeszcze nie był. Wszystko od teraz dla niego miało być nowe...

Droga na miejsce spotkania przebiegła spokojnie. Początkowo szedł ze strażnikami dróg, a gdy oni musieli obrać inną trasę, to dołączył do karawany kupieckiej. Nikomu nie zdradzał celu swej podróży. Zwykle był małomówny, więc nawet w większej grupie trzymał się na uboczu. Droga przebiegła spokojnie, ale mogły to być jedne z ostatnich, względnie spokojnych, dni w najbliższym czasie...
 
AJT jest offline  
Stary 04-07-2013, 15:17   #9
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację
- Oi! Kuzynie, piękna bestia. - Helvgrim podał dłoń wpierw niedźwiedziowi, skoro ten już ja wystawił. Zwierzę emanowało potęgą, nawet nie skrytą pod wspaniałym futrem... moc dało się wyczuć, choć uścisk był w miarę uprzejmy to widać że kontrolowany w zupełności przez khazada który był mu panem.

- Jestem Helvgrim, syn Svergrima z linii Torvala. Przybyłem z Norski, z gór Skadi w krainie Ejsgardu. Widać gołym okiem żeś i ty nietutejszy jest barcie. Zatem jak się rzeczy mają w Angaz Krom? - Tym razem Helvgrim podał dłoń Ragnarowi, uścisneli sobie przedramiona.

- Cóż... Można powiedzieć że to spacer dla mnie przybycie tutaj. Siedziba klanowa mieści się na północ od Karak Norn. - rzekł spokojnie Ragnar i odczepił jeden z kegów z uprzęży niedźwiedzia, który stanął z powrotem na czterech łapach i legł obok swojego opiekuna - Ot nic wielkiego... pasterstwo, zbieractwo, polowania, uprawa i wychowywanie nowych pokoleń Strażników Gór. A co słychać w Górach Norski? Słyszałem co nieco o was, ale w życiu nie myślałem, że kogokolwiek z tamtej linii spotkam.

Ragnar z wprawą odbezpieczył beczkę i nalał do swojego drewnianego, ukutego kufla, najprzedniejszego Brodatego Portera. Nalał też do miski niedźwiedziowi, nadstawił keg do nowopoznanego.

- ...ach.. u nas podobnie, dzieje się niewiele... choć ni pasterstwa, ni zbieractwa, jedynie lód i mróz, to jak nie polowanie się trafi, to transport dóbr jakichś od normseńskich plemion. Góry w czasie wojny są z daleką pólnocą. Kraka - Dum w opałach. Dobrze się nie dzieje, nie ma dnia zmarnowanego bezczynnościa. - Sverrisson spojrzał smutno w niebo, chwilę później rozpromienił się już nieco... odpiał hełm i pozwolił by przyjazny kuzyn nalał mu do niego przedniego piwa, a takie było wnioskując po zapachu.

- Brodacz taki pienisty? Hmm, zacnie warzony. - Helv powąchał raz jeszcze i wypił duszkiem połowę zawartości hełmu. - Urazy nie miej że spytam, ale cóż cię ściągneło w te strony z tą nielichą bestyja? Ja powiem że kuzyna szukam, imię jego Skerif, syn Gundara. Poznał żeś może kogo o takim imieniu?

Ragnar pokręcił głową i upił z kufla spory łyk ciemnego, prawie czarnego piwa.

- Przykro mi jednak imię to nie jest mi znane. - rzekł - Jeżeli zaś się tyczy celu... rzeknę skróconą wersję. Mój ojciec to obieżyświat i lokalny bohater. Będąc młodszym ode mnie wyruszył do Arabii, a potem do Indu. Przywiózł niezwykłe skarby i rzeczy, o których w życiu nam się nie śniło. No i nawet czarnoskórego człowieka, który mieszka po dziś dzień w naszej osadzie. I w ten czy inny sposób ukuła się nam taka mała tradycja, że każdy z synów Ragniego wyrusza w pewnym wieku w podróż, tak jak nasz starszy, aby poznać świat i wywalczyć sobie własny los i sławę. - tutaj Ragnar zaczął oginać palce wolnej dłoni - Przykładowo najstarszy został kowalem run i jest najprawdopodobniej najmłodszym mistrzem z tego fachu. Najmłodszy jest tak szybki jak nasz prapradziad i spokojnie przegania spiczastych. Reszta rodzeństwa jeszcze niewiele pokazała, ale każdy ma potencjał. No a ja... ja przygarnąłem Baragaza, kiedy mu mamuśkę gigantyczny pająk zabił. Wychowałem go, wytrenowałem i jest teraz moim najlepszym przyjacielem i najwierniejszym towarzyszem. - khazad podrapał niedźwiedzia po łbie - Tylko że jak usłyszałem o celach wyprawy... sądzę, że ojciec i bracia wypędziliby mnie gdybym im nie dał znać o tej ekspedycji. Swego czasu wspominał o zaginionych twierdzy południa i chęci wyprawienia się w tamte okolice drogą morską.

Helv dopił czarny płyn ze swego helmu i wytrząsnął z niego resztę na brukowany plac. Pokiwał głową w zrozumieniu i rozważał każde słowo przyjaznego krasnoluda. - Zatem powiadasz że jest u was w domu czrnoskóry człek? To niesłychane, raz... no może dwa razy z górką, żem słyszał o takich ludziach, ale nigdy na własne oczy ich nie widziałem. Mówisz ze skórę ma czarną jak... jak węgiel... jak to piwo? - Helvgrim był szczerze zaskoczony. Widać brodaty kuzyn sporo wiedział o południowych krainach i nie jedną ciekawą historię by się zdało od niego usłyszeć.

- Jego skóra jest dokładnie tak czarna. Jest wychudzony i bardzo wysoki. Głowę ma bardziej krągłą w porównaniu do tutejszych człeczyn, a stopy wielkie od ciągłego chodzenia boso. Jego usta są bardzo wydatne, a nos krótki, o szerokich nozdrzach. Pochodzi z dzikiego plemienia Ebonów z Arabii i jak mówi... Przodkowie zechcięli, aby podróżował po świecie i pokazał im odległe lądy. - Ragnar wolną ręką gestykulował, niczym wytrawny bajarz opowiadający o różnych cudach - Im, bo Ngoma według tradycji swojego ludu nosi czaszki swoich Przodków na bandolierze. Dziwak z niego. Mówi, że potrafi z nimi rozmawiać. Ale nam tam nie ma co się mieszać do dziwacznych kultur i zwyczajów. Nie jest chaosytą, ani czarnoksiężnikiem i to jest najważniejsze.

- Aye, prawda, to najważniejsze zawsze jest. Toć widzę że rodzinę masz sporą i chwały rządną... u mnie jeno ja się ostałem żyw. Ojciec zaginął, lat temu wiele, w kazamatach Azkarh. Odnajdę go jednak, przysięgałem. Powiedz lepiej mi Ragnarze, o jakiej to wyprawie wspomnieć raczyłeś, bo i ja się na jakowąś zaciągnąłem. Odbijać khazadzkie umocnienia z łap zielonoskórych i pomiotów kaosu. Pod sztandarem króla Rodriga. A ty? - Dopytywał Helvgrim.

- No to ja przecież o tej właśnie wyprawie żem wspomniał jak się z tobą witał. Wątpię, aby kto inny zbierał o takiej porze kamratów pod ratuszem. - rzekł Ragnar dopijając swoje piwo - A przykro mi słyszeć o ponurym losie twojego rodu. Do nas Bogowie Przodkowie się uśmiechnęli. Mogę ci życzyć tylko powodzenia, abyś podczas tego odbijania naszych utraconych twierdz, w chwałę wielką obrósł i siłę, coby jeżeli nie uwolnić swojego staruszka, to go pomścić z pełną premedytacją.

- Za dobre słowa masz me dzięki synu Ragniego. Coś się zaś wyprawy tyczy tom nie wiedział że ją już Wielką zwią... na razie ponoć wielu się nie zaciągneło... ale i ja jestem dobrej myśli. Wszak khazadzi muszą odpowiedzieć na wezwanie króla. Nasze ziemie muszą wrócić w nasze ręce. Bogowie nie darują tym dawi którzy odmówią pomocy w tak chwalebnym czynie. - Sverrisson poczał się unosić nico za barzdo. Uspokoił się i dodał po chwili. - Dobrze że i ty Ragnarze będziesz szedł na tę eskapadę. Zacny z ciebie druh, tak czuję, to i lepiej nam razem ten cały znój upłynie, a i ramię w ramie przyjdzie stanąć. Zaszczyt to będzie wielki dla mnie móc z tobą walczyć przeciw zatępom wroga. - Łysy khazad połozył ręka na ramieniu kamrata w przyjacielskim geście.

Ragnar pokiwał głową i zaczął znów drapać Baragaza po łbie.

-Ano cel jest chwalebny, jednak nie wolno nam za bardzo głową w chmurach siedzieć. O ile Drazh i Osiem Szczytów są jak najbardziej osiągalne i w zasięgu ręki o tyle Zorn to wielka niewiadoma, dlatego wolałbym się skupić na najbliższych celach. Osobiście mam nadzieję, ze Rodrig pośle mnie gdzieś w rodzinne strony, abym mógł swoich ziomkom wieść przekazać. Wielu by się z chęcią zaciągnęło, bowiem w Szarych Górach mało się dzieje i jest w miarę bezpiecznie. Właśnie... może jeżeli wyprawa ta taka wielka będzie to uda się znaleźć sobie nawet żonę. - dźgnął łokciem Sverrissona w bok - Jakąś taką bojową i charakterną, he he.

- Har har... może, może... oby bogowie ci sprzyjali kuzynie w tej misji. - Helvgrim również się zaśmiał. - Jeśli Rodrig będzie słał ludzi by robili zaciąg to w głowę zachodę gdzie mnie może posłać, wszak przecież nie w me rodzinne strony. Jedyne, gdzie mam swych ziomków, miejsce to Azgal... może tam. Wiem jednak że tam też cała ekspedycja się kieruje by zapasy uzupełnić. Wtedy khazadzi spod znaku Skalfa na pewno rusza do boju. Inaczej nie mogą. Wszak wszystkie te twierdze to ich sąsiedzi najbliźsi. Tobie jednak życzę byś do domu wrócił, choć na chwilę przed ostateczną szaradą. Dobrze że masz gdzie wracać. - Sverrisson spochmurniał.

- Tylko bez takich smentów mi tu. Masz tu jeszcze piwa. - rzekł Ragnar polewając kolejną porcję, również Baragazowi, który swoją poprzednią wypił momentalnie - Jeżeli będziesz się zadręczał tym co daleko przed tobą, to będziesz popełniać błędy teraz, kiedy trzeźwy umysł jest najbardziej potrzebny. Jak nie masz domu, stwórz sobie nowy. Jak ród wygasa, to trzeba go odbudować.

- Prosto w twoich słowach wszystko wygląda, a i pociesznie. Rację masz, nie teraz czas by się troskać. Jedynie wiedz, że abym mógł rodzinę założyć to błogosławieństwo starszego rodu potrzebne jest. Jeśli ojca nie odnajdę to i rodu nie wskrzeszę... jeno głowę wtedy będę musiał ogolić. Tak też linia krwi Torvala wygaśnie. - Ponury grymas wystąpił na twarz Helva. - ...ale co tam, nie teraz tym głowę trzeba mi sobie zawracać. Rację masz. Dobrze że z ciebie Ragnarze jest dusza wesoła i nie zmącona troskami. Podróż u twego boku minie szybciej... har! Cóż zatem... czekamy króla Rodriga i niech zacznie się już ta Wielka Wyparawa. Twierdze czekają na nasze topory. - Sverrisson uśmiechnął się, ale słabo... mało przekonywująco, wszak ból był ogromny i brak ojca doskwierał potwornie. Khazad z Norski chciał równiez pogłaskać niedźwiedzia, tak jak właściciel bestii, ale wstrzymał dłoń... nie chciał jej stracić w przepastnej paszczy rosłego stworzenia z gór.

Ragnar tylko pokiwał głową i wykonał bliżej nieokreślony gest zezwalając kuzynowi na dotknięcie futra Baragaza. Miś nawet nie protestował, pociągnął tylko nosem, chrząknął i przymknął oczy z zadowolenia.
 
Stalowy jest offline  
Stary 04-07-2013, 21:50   #10
 
piotrek.ghost's Avatar
 
Reputacja: 1 piotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie coś
Rose była młodą dziewczyną mieszkającą w małej wiosce niecały dzień drogi od Nuln, gdzie pomagała babci w pracy zielarki, jednak jak dla każdej dziewczyny w wieku dojrzewania, przesiadywanie w nudnej wiosce i błąkanie sie po polach i lasach w poszukiwaniu ziół nie było wymarzonym życiem, co więcej sytuacji nie poprawiały ciągłe zaloty hrabiego Granta. Rose chciała wyrwać sie z wioski, chciała zaznać przygód o jakich czytała w wielu księgach, które znalazła w domu babci. Jak błogosławieństwo Sigmara spadła na nią wiadomość od siostry, która była karczmarką w Nuln, Rose dowiedziała się, że Krasnoludowie organizują jakąś wielką wyprawę do legendarnych twierdz położonych w górach. Nawet jeśli bogactwa ukryte w podziemnych miastach to tylko legendy, Rose postanowiła wykorzystać okazje jaką zesłała jej opatrzność. Pod nieobecność babci spakowała swoje rzeczy, a także zebrała troche ziół i mikstur oraz złote monety, które odkładała od dłuższego czasu na taką właśnie okazję i wyruszyła do miasta. Ogrom murów i tłok na ulicach początkowo przytłoczył młodą zielarke, która o świecie wiedziała tylko tyle ile wyczytała w książkach, okropny smród zapierał jej dech w piersiach, a ilość mijanych ludzi przyprawiała o zawroty głowy. W końcu odnalazła karczme Pod Turem Hrabiego, co biorąc pod uwagę ilość ogłoszeń rozwieszonych na każdym skrzyżowaniu nie było wcale trudne. Kiedy weszła do środka dostrzegła przestronną, wypełnioną ludźmi salę. Na podwyższeniu przy jednej ze ścian grał minstrel, widać dobry gdyż udało mu się zapełnić cały obiekt. Było głośno i ciasno, acz budynek wyglądał na zadbany i czysty.
Rose rozejrzała się po karczmie i postanowiła poszukać Krasnoluda z ogłoszenia, na pewno byłoby to po stokroć łatwiejsze gdyby nie to, że co najmniej połowę klientów stanowili krasnoludowie. Skierowała swe kroki w stronę szynku za którym stał postawny, dobrze ubrany człowiek. Rozglądał się uważnie po sali, lustrując najwyraźniej służbę, czy też gości. Gdy Rose podeszła do lady, spojrzał na nia i grzecznie zapytał:
-W czym pomóc, panienko?
-Witaj zacny panie-powiedziała lekko drżącym głosem-Szukam pewnego krasnoluda imieniem...-zawahała się chwile i wyjęła z torby ogłoszenie zerwane z jednego ze słupów-a, tak Rodrig Eservaun Krainghorst. Czy wiesz może panie gdzie go znajdę?
-Zazwyczaj tutaj odparł bez wahania rozmówca, by po chwili dodać -Lecz chwilowo obydwaj panowie wyszli do Światyni. Zechce panienka poczekać? Czy zostawić wiadomość może?
-Zaczekam -powiedziała z uśmiechem-ale prosiłabym coś do picia -dodała przesuwając monetę po blacie.
Po chwili karczmarz postawił przed nią kufel piwa. Zapytał również: -A jeśli mogę spytać, co sprowadza panienkę?
Znalazłam ogłoszenie -powiedziała i wyjęła z torby wymiętoszoną kartke -Pomyślałam, że wspaniale byłoby zaznać przygód o jakich czytałam w legendach w domu mojej babki
-Ekh, ee, czy jest panienka pewna? zapytał rozmówca z troską -To niezbyt bezpiecznie, wie panienka. Łatwo zginąć, życie sobie zniszczyć i w ogóle to niezyt dobra praca dla panienki, jak sądzę. Eee, a czym sie panienka trudni?
- Ja, tam strachliwa nie jestem -powiedziała z lekkim oburzeniem- a i rade sobie dać potrafię. Jestem zielarką w pobliskiej wiosce, znam sie na leczeniu, wszak nie tylko wojów potrzeba na wyprawie
-At u panienka ma rację, felczer, zielarz, zwykle znajdą pracę. Nie mnie panience doradzać, jeno z troski pytam wyjaśnil skłaniając się lekko i wracając do swych zajęć.

~***~

Rose rozejrzała sie po karczmie, przyglądając się wszystkim gościom, rozglądając się za kimś kogo może znać. Znajomych twarzy jednak nie dostrzegała. Po kwadransie czy dwóch Rose skończyła piwo, a goście zaczeli z wolna się rozchodzić, gdy minstrel skończyl występ. Tenże usiadł dwa zydle od niej i zaczął ostrożnie przeliczać monety. Po chwili skinął na gospodarza, prosząc o posiłek. Krasnoludów wciąż nie było. To znaczy były. Ale to raczej nie te, bo te właśnie sie wytaczały. Kolejny kwadrans później, gdy sala była pusta...no po za świętującym w samotności minstrelem, na salę wrócił gospodarz i podeszłszy do Rose powiedział: -Są dostępni, zaprowadzić panienkę?
-Poproszę-powiedziała dygnąwszy lekko i uśmiechając się promiennie
Gospodarz zaprowadził ja do znajdujących sie na końcu szynkwasu drzwi, za którymi mieściła sie kuchnia. Stamtąd kolejne zaprowadziły ich do ciemnego korytarza zakończonego drzwiami. Były one solidne i na oko już widać było że grube. Od strony korytarza wzmocnione były dwoma sporymi dechami zbitymi na krzyż, na kształt boazerii. Gospodarz zapukał, otworzył i puścił ja przodem.
[i]-Witajcie zacni panowie [/]-powiedziała ujrzawszy zebranych krasnoludów[i]-ja w sprawie ogłoszenia
-Witamy panienkę, proszę spocząć odparł jedyny krasnolud w sali.
Rose usiadła naprzeciwko krasnoluda, i nieśmiało uśmiechnęła się, niewiedząc co powiedzieć.
-Mam na imie Rose Meyer -bąknęła -Jestem zielarką, potrafie też leczyć, a słyszałam że szukacie ludzi do wyprawy panie.
Krasnolud spojrzał, westchnął niedostrzegalnie, po czym spojrzał na swego kompana. Był nim wysoki oficer, w czerwonym mundurze, nieustannie podrzucający jakowąś monetę. Ten widać musiał mu coś zasugerować gestem czy jakkolwiek inaczej sie porozumieli, gdyż krasnolud odparł jakby niezdecydowany co powiedzieć -Więc dobrze... by po chwili już pewnie kontynuować -Ma panienka jakieś pytania?
-W sumie -zaczęła nieśmiało -to chyba dosyć dużo. Gdzie dokładnie mamy wyruszyć? Na czym dokładnie polega wyprawa? Czego szukamy? -rzucała pytaniami tak że niektóre wyrazy zlewały się w jeden - jeśli mam być szczera to to będzie mój pierwszy raz, chciałabym się dowiedzieć wszystkiego.
- Noooo.... zaczął znów niepewnie krasnolud -To kampania wojenna ma być....znaczy się na wojnie, nie? I jej organizacji póki co. wyjaśnial wyraźnie zszokowany pytaniami, czy może osoba je zadającą. - Szukamy Karak Zorn, to takie miasto zabrane nam przez gobliny. Trudna i cięzka wyprawa, wie panienka..
-Trudów sie nie boje-powiedziała znowu oburzona-umiem sobie poradzić i o siebie zadbać, a lekarz na pewno wam sie przyda, czy nie panie?
-Tak, przyda odparł milczący do tej pory człowiek, krasnolud zas wyjął z sakwy dwa dokumenty: -Niech panienka podpisze
Dobrze zatem -powiedziała i postawiła krzyżyk u dołu strony
- a więc oto pieniądze na doekwipowanie się, medalion będący symbolem naszej wyprawy i kopia umowy kontynuował krasnolud. -Spotykamy się pojutrze, przed ratuszem o zmroku, jakieś pytania?
-Wydaje mi się, że to wszystko co teraz przychodzi mi do głowy

~***~

Następnego dnia po rozmowie z krasnoludem Rose postanowiła wykorzystać okazje i pozwiedzać miasto, wszak była to jej pierwsza wizyta w Nuln. Jako, że lejące się z nieba strugi deszczu nie zachęcały do dalekich wycieczek, postanowiła pozwiedzać sklepy w okolicy karczmy. Po żmudnym przeglądaniu kramów krawieckich, na których ceny skutecznie odstraszały młodą zielarke, postanowiła udać się do apteki, którą mijała po drodze na rynek. Kiedy tylko znalazła się w środku dech zaparły jej opary ziół ale także ogrom sklepu i asortyment jaki oferował, częsci z obecnych tam roślin Rose nigdy nie widziała na oczy.


Przy ladzie stał młody mężczyzna wyraźnie coś żywo dyskutując z sprzedawcą. Rzecz prawdopodobnie biegła o paczkę, zawiniątko będące jakąś formą zestawu lub zorganizowanych mieszanek. Większość pozawijana. Po chwili jednak sprzedawca widać się poddał a młodzieniec schował paczkę do plecaka. Obrócił się i ruszył w stronę wyjści zatrzymując się i spoglądając na młodą kobietę która zdawała się sprawiać wrażenie zagubionej.
- Mogę jakoś pomóc? - zapytał z uśmiechem robiąc krok w jej kierunku stając w odległości może czterech stóp.

- Słucham? -rzuciła zaskoczona, tym że ktoś wyrwał ją z zamyślenia -W sumie to tylko się rozglądam rzuciła z nieśmiałym aczkolwiek czarującym uśmiechem - miło, że pytasz, bo sprzedawca nie sprawia wrażenia miłego -dodała
- Niemiły? Dlaczego? To bardzo uprzejmy jegomość, przyznał mi nawet rację - uśmiechnął się zadowolony. - Szkoda tylko że pada, sam bym ruszył poszukać niektórych składników a tak jestem skazany na miasto. - powiedział poprawiając plecak i symbol Sigmara na piersi.
- Znasz się trochę na leczeniu może?
- można tak powiedzieć - powiedziała z uśmiechem -byłam zielarką i felczerką w pobliskiej wiosce. W sumie, to pomagałam mojej babce w leczeniu. A ty? -spytała - jesteś kapłanem czy zielarzem?
Zaśmiał się
- [i]Daleko mi do kapłana. Jestem balwierzem, prawdopodobnie jednym z lepszych w całym Ostermarku, ale teraz w drodze. - wzruszył ramionami - Wyrywam, zamieniam zęby i jak nikt przycinam włosy tak by rosły mocne, między innymi.. - puścił jej oczko.
- co balwierz robi w aptece? i to jeszcze w Nuln, tak daleko od Ostermarku? -spytała udając że nie widzi puszczonego oczka
- To długa historia.. nie wiem czy masz chwilkę. Może usiądziemy i napijemy się czegoś? Tak na sucho, musimy dbać o gardła prawda? - zapytał i spojrzał na drzwi, a za nimi na lejący jak zwykle nieśmiertelnie deszcz, potem z powrotem na młodą kobietę.
-zapraszasz? - rzuciła z uśmiechem - ale masz racje nie przywykłam do takiej ilości ziół i zapachów i przyprawiają mnie już o mdłości, lepiej stąd wyjdźmy-dodała i ruszyła w stronę drzwi -znasz miasto? gdzie proponujesz iść? [/i-rzuciła przez ramie
Czy znał miasto... tak, to było dobre pytanie i prawdę mówiąc sam się przez ułamek sekundy zastanawiał nad odpowiedzią.
- Znam.. - odparł z uśmiechem - ..trochę. Gdzieś tutaj była dość ciekawa oberża. Tak zdaje się że w kierunku północnej bramy. Podają tam nawet dobre winko. - Oczywiście dobre, znaczyło pospolite, ale przecież i tak większość nie widziała różnicy.
- To jak? Idziemy się przejść?


-Przejść? - spytała patrząc na lejące sie z nieba strugi coraz bardziej wypełniające rynsztoki. jedyny plus deszczu był taki że smród miasta lekko zelżał - lepiej jak najszybciej do tej oberży zanim przemokniemy do kości powiedziała i przyspieszyła kroku omijając co większe kałuże

Pokręcił tylko głową i już był na zewnątrz prowadząc dziewczynę przez miasto w kierunku oberży którą zapamiętał. Z bardzo prostego powodu, przez ostatnie parę dni się w niej stołował i w sumie to mieszkał. Szczelnie skryty pod płaszczem spoglądał co chwila na dziewczynę z mieszanką ciekawości i nikłego zmartwienia. Tak było, aż dotarli pod “Radość Kulawego”. Oberżę o dość skocznej nazwie i wbrew pozorom dość dobrze utrzymaną i o dobrej, względnie sławie. To, że w większości odwiedzali ją mieszczanie i sporadycznie jacyś mniej lub bardziej zagubieni wędrowcy, było tylko kolorytem.

Rose rozejrzała sie po oberży i zrzuciła przemoknięty płaszcz, po czym skierowała się w stronę kominka żeby trochę się rozgrzać i osuszyć ubranie. szczęśliwie stolik najbliżej paleniska był wolny tak więc rozsiadła się i zwróciła się do nowo poznanego towarzysza
-Tak swoją drogą zagadnęła -to jak ci na imie? Chyba jeszcze się nie przedstawiłeś powiedziała uśmiechając się i wygrzewając w cieple jakie dawały płonące szczapy.

Podniósł zrzucony płaszcz przy okazji rozpinając swój i zawiesił obydwa na jednym z krzeseł.
- Proszę mi wybaczyć, moje maniery... Karl Heinhopf. - Powiedział siadając przy stole - Któż to swą piękną obecnością raczy mi towarzyszyć jeżeli mogę spytać?
Rose zarumieniła się lekko słysząc komplement z ust nieznajomego i odpowiedziała
-Rose Meyer. Miło mi - uśmiechnęła się w podziękowaniu za powieszenie płąszcza - No to co cie sprowadza do Nuln Karlu? spytała wracając do tematu
- Nieznane, przygoda, ryzyko...- odpowiedział - ...długo by można wymieniać. Od paru długich lat jestem praktycznie w trasie, więc wiesz Rose. Z tego już nie da się wyjść. Raz w drodze, na zawsze w drodze, ten dotyk wolności i niepewności każdego dnia. I spokój i oczekiwanie i wieczna niespodzianka.
-Podróżowałaś kiedyś, tak swobodnie?
-właściwie to nie, “wyprawa” do Nuln to moja pierwsza “przygoda” -powiedziała -o tak szczerze to zazdrosne ci tych wszystkich przygód, wolności i tego że zwiedziłeś pewnie niemały kawałek świata. Ja niestety o przygodach czytałam tylko w legendach w z ksiąg mojej babki. Dlatego też przybyłam tutaj do miasta, siostra mówiła mi o jakiejś wyprawie i postanowiłam się zaciągnąć z nadzieją na to że może i o mnie kiedyś będą pisać w księgach -powiedziała uśmiechając się do własnych myśli

Uniósł brew w zdumieniu.
- W wyprawie? Cóż, jesteś pewna moja droga? Chociaż ceniłem sobie przez te wszystkie lata wolność to każde niebezpieczeństwo wspominam, a co niektóre pozostawiły po sobie pewne pamiątki. Jak to spotkanie z niedźwiedziem chaosu wśród wzgórz na wschód od Tarshof.. - widać było że się zamyślił - ..mieliśmy dużo szczęścia wtedy. Tylko kilku rannych.

Wydaje mi się, że umiem o siebie zadbać -powiedziała z lekkim oburzeniem, irytowało ją już, że każdy komu wspominała o wyprawie mówił jakie to ciężkie i niebezpieczne, a to, że była kobietą wcale nie oznaczało że nie da sobie rady -poza tym lekarz zawsze się przyda, prawda? no chyba że ktoś zamierza szyć rannych za pomocą miecza -dodała z lekką nutą ironi w głosie.
- A jak inaczej masz zamiar szyć rannego goblina? Młotem? - odciął się z uśmiechem, lecz pozbawionym złośliwości. - To twoja decyzja. Nie osądzam cię, przykro mi jeżeli tak to odebrałaś. Wiem jak tam jest i wiem, że nie każdy się nadaje, ale skoro uważasz, że masz to coś... najpewniej to masz. - odparł z uśmiechem.
- To jak? Napijesz się czegoś? - zaproponował.
- a co proponujesz?-spytała z usmiechem -u nas w wiosce pijało się tylko domowe wino i piwo więc niezbyt znam się na “światowych” trunkach - zaśmiała się na myśl jakie to “światowe” napitki mogą zamówić za pieniądze jakie mają

- Ahh.. moja droga Rose. Uwierz mi, co miasto to inne piwo, co region to inne wino. Próbowałaś już tutejsze? Tutaj jest nawet ciekawe, ale pod “Kabareciarzem” mają nieznacznie bardziej cierpkie i lekko ziołowe, chociaż nie, nie znam takich ziół... - wyglądał na człowieka który zdał sobie sprawę z czegoś o czym wiedział, ale dopiero teraz sobie uświadomił. Zamrugał oczami i uśmiechnął się - To jak, piwo czy wino? Gorzałka zgaduję odpada w zawodach?
- no wiesz, rozmawiasz z zielarką ze wsi, nie takie rzeczy już pijałam -roześmiała się - ale nie licz na to że mnie upijesz mój drogi -puściła do niego oczko -no to może najpierw gorzałka na rozgrzanie a potem piwo? -zaproponowała
- Hmm.. - zastanowił się z uśmiechem przyglądając się dziewczynie - ...kusząca propozycja, ale jak zauważyłaś gorzałka zła nie jest. To może tak, ja wezmę piwko, a tobie piwko i gorzałkę na rozgrzanie? Widzisz, mi jest dość ciepło... - puścił je oczko rozpinając jeden z guzików u koszuli.
- drogi panie -powiedziała zadziornie -już mówiłam, że nie masz co liczyć na nic więcej, więc nawet nie próbuj dodała z uśmiechem
-jakie masz plany na najbliższą przyszłość? -spytała kiedy wrócił z napitkiem

- Jedyne na co liczę to miłe towarzystwo.. nic więcej - powiedział wstając od stolika i puszczając jej oczko ledwo zauważalnie. Chwilę później już wracał z dwoma piwami i butelką gorzałki. “Coś strasznie dużo gorzałki ostatnio pijam...” przemknęło mu przez myśl kiedy stawiał przed nią piwo, a gorzałkę, między nimi.
- Spędzić noc w wygodnym, ciepłym łóżku na piętrze tej oberży, odpocząć i obudzić się z nadzieją na dobrą pogodę.. ty?
-pytałam raczej o najbliższe dni a nie o noc -powiedziała z uśmiechem - bo noc mam zamiar spędzić w oberży Pod Turem Hrabiego pod ciepłą pierzyną -usmiechnęła się -sama! dodała
-Szkoda trochę.. - odparł - ..nie ważne jak ciepła i wygodna jest pierzyna mimowszystko noce bywają chłone nie sądzisz? - powiedział upijając piwa
-bywają -stwierdziła - jednak ja lubie mieć dużo miejsca w łóżku-dodała z uśmiechem -no ale, ale panie Heinhopf odbiega pan od tematu -dodała - planujesz jakieś przygody w najbliższym czasie?
- Jak najbardziej, tylko jeszcze nie wiem gdzie mnie poprowadzi ścieżka którą będę podążał. Niby ostateczny cel znam, ale... wiesz, zbyt wiele zmiennych, ale wiem, że na końcu czeka mnie... przyjemna nagroda. - odpowiedział z uśmiechem człowieka myślącego daleko w przód.

- Panienko Meyer... czy panienka planuje jakąś konkretną wyprawę? Zdaję się, że widziałem jak pani lśni mówiąc o jakiejś wyprawie? - zapytał przyglądając się jej z zaciekawieniem.
- ano - usmiechnęła się na samą myśl o zbliżajacej się przygodzie -zapisałam się na wyprawę organizowaną przez pewnego krasnoluda, mają zamiar wyruszyć w poszukiwaniu twierdzy, której nazwy nie pamiętam niestety -mówiła z przejęciem - mówił coś o goblinach, które wieki temu wyparły krasnoludów z ich miasta a teraz chcą je odzyskać i obsypać kosztownościami wszystkich, którzy im pomogą, czyż to nie wspaniałe?spytała

Przez ułamek sekundy patrzał na nią jakby nagle nabawiła się drugiej głowy, ale bez zwyczajowej nienawiści która by temu towarzyszyła. Jednak szybko oprzytomniał.
- Czy to aby nie trochę daleka i długa podróż? Można wręcz umrzeć z samotności, nie sądzisz? - zapytał badawczo. “No bez jaj... na łaskę Shallyi..” pomyślał przyglądając się jej.

-już ci mówiłam, że umiem o siebie zadbać, nie wiem czemu aż tak sie o mnie zamartwiasz skoro pewnie nigdy więcej sie nie spotkamy-powiedziała z lekkim uśmiechem -pozatym krasnolud mówił o wojnie, więc jakże mogłabym umrzeć z samotności podróżując z całą armią -roześmiała się

Pokręcił głową z niedowierzania. Nie mógł uwierzyć kogo najprawdopodobniej ten khazad przyjął do kampani... pewnie brakowało zszywaczy ran...
- Taki jestem.. - odparł z uśmiechem - ..tak czy inaczej mam zamiar się dobrze bawić na mojej wyprawie. Gdzie mówiłaś, że idziesz? Gdzie jest ta twierdza?

-szczerze to nie pamiętam powiedziała -ale tu mam ogłoszenie na temat tej wyprawy -dodała wyciągając pogięty i lekko zmoczony kawałek papieru z torby - nie ma nazwy twierdzy ale jest miano krasnoluda, który to organizuje, chwileczke... o mam, Krainghorst-podsunęła Karlowi ogłoszenie

Chwycił ogłoszenie i przeczytał je od deski do deski. Potem raz jeszcze i spojrzał błagalnym wzrokiem w sklepienie hali “Randalu... dopomóż...” Westnął cicho i podał jej kartkę z lekkim uśmiechem.
- Jak bardzo, jak dobrze znasz się na leczeniu? - zapytał z pewną dozą powagi w głosie widocznie pragnąc znać odpowiedź, szczerą odpowiedź.

-umiem tyle ile nauczyła mnie babka -powiedziała-umiem opatrywać rany, sporządzać misktury. jakiś czas temu nawet uratowałam życie okolicznemu hrabiemu -wymieniała -a czemu pytasz -zaciekawiła się

Chwycił gorzałkę i ją otworzył, w sumie dopiero teraz zauważył, że dziewczyna nic nie wypiła. Podał jej butelkę.
- Najpierw sobie nalej, napij się trochę. Widzisz, zapomniałem, że przyniosłem gorzałkę - uśmiechnął się.
- Bo na trzeźwego nie da się myśleć, prawie, a to co ci powiem zrzuci Cię z krzesła.

-tak myślisz?-spytała sięgając po gorzałkę
”dziwny troche ten Karl, zachowuje sie jakby pierwszy raz kobiete spotkał” pomyślała
- no więc słucham drogi Karlu, co ma mnie zrzucić z krzesła -powiedziała wypijając troche -bo napewno nie ta rozwodniona gorzałka -dodała puszczając oczko

- Wiesz jak długo ma trwać ta wyprawa? - zapytał tylko.

-pewnie aż odbiją swoją twierdze -stwierdziła

- Blisko.. - odpowiedział - ..mniej więcej z pięć lat. - dorzucił ‘mimochodem’.
-skąd możesz wiedzieć takie rzeczy? -spytała zaciekawiona
”zachowuje sie jakby pozjadał wszystkie rozumy” pomyślała

- Wiesz, ta twierdza o której wspomniałaś... znajduje się na połufniowym kontynencie, wiesz o tym, prawda? - zpaytał przyglądając się jej po czym upił piwa.
- nie wpsominałam o twierdzy, tylko o krasnoludzie, który organizuje wyprawę - powiedziała z lekką irytacją w głosie -może powiesz mi zatem skąd wiesz to wszystko?
- Krasnoludzkie miasta to w praktyce twierdze.. - zauważył dogryźliwie po czym sięgnął do plecaka i wyjął pewien zwitek papieru i jej podał bez słowa. Czekając na jej reakcje, ręka z kolei spoczęła na młocie.
- Ostrożnie z tym - ostrzegł.
Rose wyciągnęła ręke po zwitek podany przez Karla i oniemiała w momencie kiedy go rozwinęła
-to wygląda identycznie jak umowa którą ja podpisywałam -powiedziała z nieukrywanym zdziwieniem w głosie -czego golibroda szuka na wyprawie na koniec świata? spytała, dumna ze mogła odgryźć sie za wcześniejsze zwątpienie towarzysza.

Odebrał swoją umowę z rąk dziewczyny i z powrotem po uprzednim złożeniu schował ją.
- Włosy rosną, ktoś musi dbać o wygląd kampani, nie? Poza tym, nie tylko włosy obcinam, ale i kości nastawiam, zęby wyrywam... wiesz, człowiek z nudów musi czymś zarabiać. - odpowiedział ciepło, a dłoń która niedawno spoczywała na młocie u pasa sięgnęla po kufel.
- Wygląda na to, że jesteśmy zdani na siebie przez najbliższy czas Rose... za udaną wyprawę.
-za wyprawę odpowiedziała z uśmiechem -ale to, że mamy spędzić razem dłuższy czas nie znaczy że musimy odrazu wylądować w łóżku mój drogi -dodała -no ale opowiedz mi co wiesz o twierdzy i o samej wyprawie, skąd wiesz że ma trwać aż pięć lat?-spytała

- Od razu do łóżka? Rose, naprawdę, uwierz mi, pięć lat to bardzo długi okres., ale skoro sama wpadłaś na ten pomysł... - powiedział z uśmiechem potem powrócił do tematu - ...czytałaś umowę może?
-jeśli mam być szczera, to tylko rzuciłam okiem -byłam zbyt podekscytowana żeby czytać
-odpowiedziała z lekkim wstydem

- [i]Wiem, sam przeczytałem dopiero później, właściwie prawie nie pamiętam nic z tej rozmowy to tak jakbym wszedł do karczmy, potem lekkie błyski, a potem jestem w pokoju. Dziwne, ale widocznie tak miało być.[i] - wzruszył ramionami - Bogowie mają dla każdego z nas plan, zadanie i cel. Może ten jest moim.

-no ale co wiesz o twierdzy? -spytała niecierpliwym głosem

Kolejne pytanie i kolejna chwila ustalenia tego co wie, tego co da się wywnioskować i tego co da się dopowiedzieć.
- Utracili ją sprzed laty, była to jedna ze starszych i bardziej wysuniętych twierdz na południu. Teraz mają misję, żeby ją odbić. Znasz krasnoludy i ich honor? Cóż, to kwestia honoru, z czego nasz pracodawca ma zamiar mianować się królem. Twierdza, bądź twierdze, są pełne goblinów i innego pomiotu chaosu który trzeba będzie przegoić, a naszym zadaniem jest to zrobić. Proste, prawda?
-wiem o co chodzi z krasnoludami i ich twierdzami, to znaczy czytałam o tym -powiedziała -chodzi mi o to czy wiesz gdzie znajduje sie ta twierdza spytała -i czemu wyprawa ma trwać aż pięć lat
-Ponieważ jest to daleko, bardzo daleko i będziemy musieli przemieżyć nieprzyjazne tereny gdzie nie ma dróg. Łatwo się zgubić. Myśle, że jeszcze postoje po drodze, przeczekiwanie zim... no i tworzenie punktów wypadowych, baz zaopatrzeniowych... Nie wiem, może nawet spróbują odbić więcej niż tą jedną Twierdzę? Tak, chyba coś takiego obiło mi się o uszy... - zamyślił się na chwilę. - ..bo niby dlaczego inaczej miałoby to trwać dłużej niż kilka lat, a nawet pięć?
-nie mam pojęcia powiedziała z usmiechem -nigdy nie byłam na wyprawie, a tymbardziej w krasnoludzkiej twierdzy. Ale wiesz co? -rzuciła -wydaje mi się że robi się już dosyć późno i z chęcią udam się pod ciepłą pierzyne o której wspominałam- powiedziała dopijając piwo i wstając -sama dodała z uśmiechem -no ale jak koniecznie chcesz to możesz mnie odprowadzić
-Nie wypada mężczyźnie damy puszczać nocą.. - powiedział wstając i zakładając płaszcz - Zresztą, i tak już pora. Strzeżonego Sigmar strzeże.
-zatem chodźmy -powiedziała z uśmiechem - żebyś zdążył wrócić o jakiejś sensownej porze do siebie
Jestem pewny że wrócę o słusznej porze.. - powiedział z uśmiechem, chowając napoczętą butelkę gorzałki do plecaka i zarzucając go na plecy. Po czym ruszył w stronę wyjścia czekając na nią.

~***~
Rose ubrała suchy już płaszcz i wyszła na pełną kałuż drogę, szybkim krokiem skierowała się w strone gdzie z tego co pamiętała znajduje sie karczma Pod Turem Hrabiego, księżyce wisiały już wysoko na niebie a noc zrobiła się chłodna. Zimny deszcz zacinał po twarzy tak że nawet kaptur na niewiele sie zdawał
”mam nadzieje że wkońcu przestanie padać ten cholerny deszcz” pomyslała zirytowana już tym, że ciągle wszędzie chodzi mokra. nie minęło wiele czasu gdy dotarli pod karczme w której nocowała tam odwróciła się w strone Karla
-dziękuje za odprowadzenie - powiedziała z usmiechem
- Mam nadzieję, że pamiętasz jak się bandarzuje rannych moja miła, niedługo to się przyda. W sumie, kiedy ostatnio kogoś bandażowałaś? - zapytał nieznacznie zmartwiony, ostatecznie być może jego i nie tylko życie będzie zależeć od niej.
-mówiłam już, że niedawno urtowałam okolicznego hrabiego - powiedziała a pozatym to we wsi codziennie komuś coś się działo
-Jak zobaczę to się przedkonam.. -odparł nieprzekonany - ..zresztą wiesz, że szlachta się nie liczy, oni oszukują.
-rany były prawdziwe, a to chyba jestem w stanie ocenić -stwierdziła krótko -przepraszam cie ale udam się już na spoczynek -powiedziała i ruszyła w strone drzwi -dobrej nocy rzuciła przez ramię
- NIech Morr czuwa nad twoim snem. - odpowiedział po czym ruszył w drogę powrotną. Nic tak nie pomagało jak niewielki spacerek w cholernym jesiennym deszczu. Samo zdrowie. Zresztą miał dość wrażeń na ten dzień. Jedyne na co miał ochotę to sen może w końcu uda mu się zasnąć.
 
piotrek.ghost jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:22.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172