Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-06-2012, 01:28   #1
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację


Śmierć na rzece Reik

Gabinet przewodniczącego Rady Miejskiej Bogenhafen był przestronny i pyszny nawet jak na gusta bogatych mieszczan. Dwie karmazynowe sofy sprowadzone z któregoś z księstw granicznych, popielate kotary w takim samym stylu, barek i trzy stoliki z drzewa varenkijskiej wiśni. Nie sposób było też nie zwrócić uwagi na dwa arabskie kobierce po obu stronach gabinetu ułożone w taki sposób, żeby petent w żadnym razie nie musiał brudzić ich swoimi butami, oraz tapiserie zakrywające zimne ratuszowe mury. Hyeronimus Ruggbroder zapamiętał ten pokój zdecydowanie innym. Nie sądził jednak by miał się starać przywrócić mu jego dawny wygląd. Oparł się wygodnie o wysokie krzesło i spojrzał na czekającą jego odpowiedzi dziewczynę. Młoda Steinhagerówna nadal nosiła kilka widocznych opatrunków spod których wyzierały rany po oparzeniach, ale w jej spojrzeniu nie było już ani szoku, ani czegokolwiek co mogłoby wskazywać na jakąkolwiek niedyspozycję umysłową.
- Ta decyzja postawi panienkę w.... hmmm... niezręcznej sytuacji z pani wujem i bratem. W żaden sposób nie zabezpieczy też panienki przyszłości.
- Nic mnie to nie obchodzi. Zdania nie zmienię. Bez testamentu wuj niczego nie może, bo nie chcę go na opiekuna. A brat niech ze swoją połową robi co uważa za stosowne.

Ruggbroder nadął policzki i po chwili wypuścił z nich powietrze.
- Nie wyobraża sobie panienka jak bardzo to co panienka pragnie uczynić jest korzystne dla mnie z punktu widzenia handlarza. Zmuszony jestem niemniej podkreślić to jeszcze raz. Rodzina Steinhagerów przestanie się liczyć w Bogenhafen jeśli sprzeda pani swoją część majątku... panienki ojca - Nie wspomniał, że po wykryciu konszachtów Haagenów i Teugena z chaosem, Steinhagerowie pozostawali ostatnim z bardziej liczących się rodów kupieckich. Poza Ruggbroderami oczywiście - Nawet za taką cenę. Nie mówię, że zrujnuje panienka brata i wuja, ale z pewnością znacząco obniży ich stan życia.
Róża tym razem nie odpowiedziała. Właściwie nie oczekiwał, że odpowie. Już wystarczająco razy to podkreślała.
- Tak prędko jak uzyska panienka zgodę... babki, tak? Tak prędko będę w stanie dopomóc we wszelkich formalnościach.
Skinęła głową. Bez oznak ulgi. Spokojnie.
- Bardzo panu dziękuję panie Ruggbroder. A jeszcze w sprawie tej siwowłosej...
- Wszystko już załatwione. Włącznie z tym kuriozalnym honorowym obywatelstwem.
- Między nami wobec tego sprawa jest załatwiona panie Ruggbroder. Jak tylko otrzymam pismo, wrócę z nim do pana. Tymczasem do widzenia.
- Do widzenia panienko Steinhager.

Patrzył jak dziewczyna wstaje, odwraca się i wychodzi. Nie mógł oprzeć się dziwnemu wrażeniu, że bardzo się zmieniła od swojego uprowadzenia. Oczywiście nie należało się spodziewać, że z dnia na dzień znów będzie potulną cichą myszą z nowobogackiego domu. Wydarzenia wszak, których była świadkiem i dorosłemu chłopu by zjeżyły włosy na karku. U shallyitek zaś przyznali, że stupor może się objawiać na wiele sposobów, a że dziewczyna zdrowa i silna, nie ma się czym martwić. Co go więc trapiło?

***

Uporanie się ze szkodnikiem Rageraua nie było specjalnie trudne. Żałosna istota, która wykradała zwłoki i ich fragmenty ze cmentarza okazała się szalonym nieszczęśnikiem o jeszcze niedawno ludzkich rysach twarzy. Nowy tryb życia jednak zdążył już wywrzeć na nim swój potworny wpływ. Jego skóra nabrała zgniłozielonkawego odcienia, a w matowych oczach poza głodem czaiła się już tylko tępota. Gomrund z Dietrichem przez chwilę przyglądali się jak stwór przeciska się przez uszkodzony płot i pokracznym krokiem kieruje do jednej z krypt. Słabujący nadal na boku krasnolud obszedł cmentarz do miejsca, którym wdarł się ghoul i przygotował topór. Ochroniarz bezbłędnie wypłoszył potwora prosto pod krasnoludzkie ostrze, które ukróciło nieszczęsny żywot. Hubert Ragerau z przyjemnością wypłacił im dziesięć frantzów i wyraził skromne podziękowanie od Morra za pozbycie się z Bogenhaffen zwyrodnialców dopuszczających się bezczeszczenia zwłok. Potem wrócili do Ciepłej Przystani gdzie ratusz zapłacił karczmarzowi Todo za ich wikt i opierunek przez jeden pełen tydzień. W sumie mogli się teraz uważać, za całkiem bogatych. Poza trzystoma koronami uzyskanymi od Steinhagerówny, rada miejska po zlikwidowaniu wszelkich wzbudzających podejrzenia aktywów Ordo Septenarius wypłaciła im dodatkowe pięćset koron, a Erich ponadto uzyskał od Harkbokki zapewnienie, że choć świątynia nie dysponuje kapitałem, który miałby posłużyć jako nagroda, ma do dyspozycji pokaźny zestaw ksiąg przepisanych przez vereńskich nowicjuszy. Pomijając już fakt, że księgi same w sobie tanie nie były, zawierały sporo wiedzy, z której mógłby skorzystać ktoś komu sztuka czytania i pisania obca nie jest. Obiecała też porozmawiać z nowym kapitanem straży nocnej Gustavem Erdmanem aby udostępnił im plac do ćwiczeń jaki znajdował się w koszarach.

Co do dalszych kroków jakie mogliby poczynić, sprawa klarowała się bardzo powoli. Dietrich nie wyjawił powodów dla których nagle zapragnął odwiedzić Nuln, ale i nikt go specjalnie mocno o to nie wypytywał jeszcze. Wszyscy natomiast zgodnie stwierdzili, że kierunek ten brzmi niczego sobie i cokolwiek Dietrich zamierza nikt go z tym samego nie zostawi. Plany te pokrzyżowało dopiero pojawienie się w Bogenhafen, czwartego dnia po incydencie w magazynie, gościa z krasnoludzkiej gildii górniczej. A konkretnie z jej placówki w Altdorfie. Mrug Balthas był sędziwym już krasnoludem, którego starość jednak zdawała się być naturalną zbroją. Pomarszczona i zorana bliznami skóra sprawiała wrażenie skamieniałej, a ciężkie ruchy przywodziły na myśl skałę, w której tkwiło stare i uparte życie. Mrug nie był wyższy do Gomrunda, ale w barach jakoś specjalnie mu nie ustępował. Pod jego długą splecioną w liczne siwe warkocze brodą połyskiwały pierścienie krasnoludzkiej kolczugi. Nie ukrywał, że do Bogenhafen przybył z trzema zamiarami Pierwszym było Helmgart - faktyczny cel jego podróży. Pozostałe dwa zależały od tego co zastanie w kupieckim mieście. Albo poświadczy w imieniu gildii górniczej za Gomrunda w tutejszym sądzie, albo (, a przyznał to zupełnie otwarcie) pomści jego śmierć. Ponieważ jednak, dwa ostatnie nie były już aktualne, przekazał Norsmenowi, że ten ma się rychło stawić w Altdorfie i następnego dnia wyruszył w stronę Helmgartu. Tutaj też pojawił się problem co czynić dalej. Rozwiązanie podsunął Konrad. Rzeka. Odległość między Bogenhafen, a Altdorfem pokonali już raz szybko, sprawnie i do tego wygodnie. Nie trzeba było obijać sobie dupska o siodło, czy kozła, ani tym bardziej drałować wcale niemały dystans na nogach. Tym samym też stolica znalazła się po drodze do Nuln.

Erich i Konrad jeszcze rankiem udali się do bosmanatu portowego i załatwili dwie trzyosobowe kajuty na należącym do Ruggbroderów jednomasztowym holku rzecznym. Dzięki nadal gorącej sławie i zadeklarowanych umiejętnościach młodego Sparrena, nawet nie musieli za nie płacić. Dopiero w Altdorfie trzeba będzie przenieść się na inną jednostkę płynącą do Nuln.

***

- Mówiłeś, że znasz jego ojca - Powiedziała gdy przystanęli - Dlaczego go jeszcze nie widziałam?
Podczas spaceru po nabrzeżu minęli jeden z zakładów szkutnickich. Sylwia nie mogła powiedzieć, że dobrze zna Baumana. Wszak zdarzyło jej się podejrzewać go udział w spisku. Ale wiedziała, że nieprzypadkowo tam się właśnie znaleźli. Franz przyglądał się jak mały Will biega od majstra do szafy z narzędziami co chwila coś mu przynosząc.
- Uczy się czytać - powiedział nie odwracając wzroku,a po chwili zaśmiał się - Ja nie umiem.
Nie odpowiedziała. Choć uśmiech samoistnie pojawił się na jej twarzy.
- Gdybyś chciała, mogłabyś tu zostać, wiesz?
- Wiem.

Bauman odwrócił spojrzenie od niewidzącego ich chłopaka i skierował je na złodziejkę. Tak jak za pierwszym razem gdy go spotkała zobaczyła w jego oczach błyski naturalnej wesołości.
- Ale nie zostaniesz - stwierdził oczywistość i sięgnął ręką po coś schowanego pod połami kurtki. Po chwili trzymał w dłoni bransoletę z oksydowanego srebra - Nawet nie próbuj odmówić, bo i tak Ci ją wrzucę do bagażu gdy będziecie odpływać.
Rozpiął ją i coś zaczął przy niej majstrować. Nie do końca się zorientowała jak to zrobił, ale po chwili trzymał już w dłoni nie kawałek biżuterii, a... wytrych.
- Kiedyś zdarzyło mi się w Tilei zwinąć schemat czegoś takiego. Długo się zastanawiałem, czy będzie działać, ale jakoś hmm... forma mnie nie przekonywała.
Potem znów poprzestawiał kilka nieoczywistych zapięć i podniósł jej dłoń. Z głuchym kliknięciem zapiął na niej bransoletę.
Cisza która zapadła była bardzo niepowtarzalna i trwała bardzo krótko.
- Wróć jeszcze kiedyś Sylwio.

***

Już gdy wsiadali na pokład Erich poczuł się nieswojo. Jednym z pasażerów Krańca Cierpliwości był przygarbiony mężczyzna o rzadkich tłustych włosach i jakby przylepionym do twarzy nienaturalnie dobrotliwym uśmiechem. Co chwila przecierał czerwone spocone czoło chustką do nosa, lub też smarkał ten nos. Wszystko tą samą chustką. A co gorsza, Erich miał ciągłe wrażenie, że mężczyzna gapi się na niego. Wozak wpierw nieco się wystraszył, bo może znów zostanie pomylony z tym Lieberungiem czy-jak-mu-tam. W miarę jednak jak czas do odpłynięcia mijał, strach ustępował miejsca złości. Typ nie wyglądał jakby płynął z kimś jeszcze, a Erich w końcu miał czwórkę kompanów, w tym Sylwię, która zapewne gdyby chciała z łatwością przekonała by załogę jakąś ciekawą przemową ze szczytu masztu do linczu na podejrzanym jegomościu. Nim jednak zaczął zastanawiać się w jaki sposób najlepiej wyciągnąć z typa o co mu się rozchodzi, ten sam zaczął iść po pokładzie w jego kierunku, a serce Ericha na moment zamarło.
- Naprawdę bardzo pana przepraszam - rzekł jegomość nieco jąkliwym głosem i zdjął z oka monokl - Nie mogłem jednak nie zauważyć pana ubytków w kośćcu czaszki...
- Co? -
tylko takie pytanie zdołał sklecić zaskoczony wozak.
- Jestem medykiem. Nazywam się Peter Zahnschluss. Gdzieś tu mam papier... - to rzekłszy zaczął czegoś szukać w połach swojej czarno-purpurowej ferezji. Erich wykorzystał ten moment by wzrokiem odnaleźć resztę kompanów. Na nabrzeżu nadal stali rozmawiający o czymś Sylwia i Dietricha, a Konrad z pomocą kapitana zapoznawał się z łodzią. Krasnoluda jednak, którego widok najbardziej poprawił by mu humor, nie dostrzegł - Oooo tu.
To rzekłszy wyciągnął przed nos Ericha jakiś pergamin, którego wozak oczywiście nie mógł przeczytać. Zwrócił jednak uwagę na pieczęć z wężem wzorowaną na godle Imperium.
- Imperialna szkoła medyczna - powiedział z dumą Zahnschluss po czym jego ton na powrót nabrał swojej jąkliwości - Po prostu nie chciałbym by mnie pan wziął za jakiegoś oszusta.
- Taak... Jak mogę panu pomóc panie... Zahnschluss?
- A no właśnie. Bo ja tak się składa jestem w trakcie prowadzenia studium medycznego na temat protetyki szczęki...


***

Kraniec Cierpliwości zgodnie z planem wypłynął z Bogenhafen w samo południe.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 07-06-2012 o 01:38.
Marrrt jest offline  
Stary 08-06-2012, 14:09   #2
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Podobno pieniądze nie dają szczęścia, a dają je dopiero zakupy, mimo to Erich czując przyjemny ciężar złota w pękatej sakiewce był szczęśliwy. Nie był co prawda żadnym bogaczem, a czym łacno się przekonał zaglądając do co poniektórych lepszych kramów, ale z pewnością posiadał zabezpieczenie finansowe na najbliższą przyszłość i głód mu nie groził.

Po za tym wybrał sobie z biblioteki Vereny wolumin wyglądający na cenny. Po prawdzie nie umiał czytać i mało było w środku obrazków, ale zapytany o radę Gomrund polecił mu owo tomiszcze. Zaś na usilne nagabywania, w końcu zgodził się przy sposobności nauczyć Ericha czytać i pisać. Krasnolud nie był z tego powodu zachwycony. Najwyraźniej nie widział się w roli belfra, a i Erich nie zdawał mu się pojętnym uczniem.

Jako że nogi przestały Oldenbachowi dzięki smrodliwym maściom dokuczać, postanowił wybrać się na miasto w celu ulżenia sakiewce i spełnienia kilku swoich zachcianek. Ku jego niejakiemu zażenowaniu zauważył, że nie jest już osobą anonimową, a co i rusz ten i ów spogląda na niego życzliwie i uśmiecha się miło, ba nawet czasem pozdrawia. Pal licho mieszczan. W oczach kobiet i dziewcząt Bogenhafen Erich nagle stał się bardzo atrakcyjny. Tu jakaś zgrabna szelmutka puściła do niego oko, tam zaś blond włosa piękność posłała mu całusa. To napełniło jego pierś dumą, a i postawę przyjął bardziej wyprostowaną niż zwykle.

Oldenbach uznał, że skoro jest bohaterem to powinien wyglądać jak bohater. Stan jego garderoby bowiem bardziej pasował do kanalarza, niż człowieka jego majętności i zasług. Erich zatem spędził popołudnie na myszkowaniu w kramach szewców, kapeluszników, bławatników, kaletników, rękawiczników i Verena wie kogo jeszcze, by się porządnie przyodziać. Jako że przyzwyczajenie jest drugą natura człowieka większość jego nowych nabytków była skórzana i praktyczna, ale także i tu nowość - elegancka. Nowe ciuchy nadawały mu wygląd bardziej dostatni. Człowieka wprawdzie nie opływającego w bogactwa, ale o mocnych podstawach finansowych i o to mu chodziło.

Teraz przyszedł czas na uzbrojenie. Niestety ceny były powalające i Erich zaopatrzył się w zasadzie tylko w dwie rzeczy. Zamienił duży, ciężki hełm na metalową wkładkę pod kapelusz i nabył ochraniacz na męskie klejnoty. Tak na wszelki wypadek, gdyby jakaś temperamentna dzierlatka chciała mu zrobić krzywdę.

Resztę dnia spędził miło na prezentowaniu swego nowego wyglądu i odwiedzaniu miejscowych burdeli. Do czego serdecznie zachęcał Gomrunda i resztę kompani, z wyjątkiem naturalnie Sylwii.
W zasadzie na folgowaniu swym chuciom, obżarstwie i opilstwie spędził kilka dni. I mógł z czystym sumieniem stwierdzić, że w tym czasie nie trzeźwiał.

Błogie lenistwo niestety nie mogło trwać wiecznie. Pewnego poranka, ledwo ból skacowanego łba nieco odpuścił po spożyciu rosołu, zarysowało się kolejne wyzwanie. Najwyraźniej bohaterowie nie mogli zbyt dużo odpoczywać, co było dobrą wiadomością dla erichowej wątroby.
Otóż okazało się, że Detrich chce jechać do Nuln, a Gomrund do Altdorfu. Te wydawałoby się nie do pogodzenia stanowiska połączył Konrad proponując podróż rzeką.

Erich jako że nie miał nic do roboty, a na wódę póki co już nie mógł patrzeć, a i dziwek też miał dość, bo w końcu ileż można, poszedł z Konradem załatwić przewóz rzeką. Zamówili kulturalnie dwie kajuty, by nie podróżować w ścisku. Mogli sobie pozwolić, bo właściciel rzecznego holku Ruggbroder wziął koszty na siebie.
Oldenbach właśnie pakował swój plecak z dobytkiem na pokład, gdy podszedł do niego dziwny i niechlujny jegomość. Przez chwilę pomyślał ze strachem, że kumple Lieberunga znów go znaleźli, jednak to nie było to.
Jegomość był medykiem, a przynajmniej za takowego się podawał. Coś robił w dodatku ze szczęką. Już Erich miał brudasowi powiedzieć, by się ochędożył, gdy nagle coś mu zaświtało w głowie.
- Wybaçzy pan doktorze, nie jeştem uczonym, ale o ile zdołałem pojąć, to mógłby Pan poradzić çoś na mój brakująçy ząb? Çzy tak?
- Dokładnie Szanowny Panie. Zajmuję się, między innymi naturalnie, uzupełnianiem braków w uzębieniu. –
przytaknął Zahnschluss.
- Ha! – ucieszył się Erich – A to Çi nowina. Bo widzişz Pan akurat ço prawda brak zęba mi şpeçjalnie nie wadzi, ale to moje şeplenienie doprowadza mnie już do şzału … właśnie.
Medyk uśmiechnął się zakłopotany.
- Coś na to poradzimy. Jeśli Pan zechce oczywiście.
- Maşz Pan narzędzia?
- Mam.
- A umyjeşz Pan ręçe nim mi je wşadzişz do gęby?

Zahnschluss zaczerwienił się jak piwonia.
- Tak. – bąknął nie patrząc na Ericha.
- A z çzego będzie ten ząb? – dociekał Oldenbach - Bo widzişz Pan złoty, by ładnie wyglądał, ale nie chçiałbym, by jakaś pazerna menda, mi go wybiła.
- No cóż. Myślałem właśnie o złotym, ale może być też srebro, albo stal. Nie wygląda tak ładnie, ale jest równie dobre. Implanty w protetyce …
- Zgoda. –
wypalił pośpiesznie Erich, by przerwać uczone ględzenie medyka. – Niech będzie ştalowy. Tylko … bądź Pan ze mną delikatny, to mój pierwşzy raz.

Kraniec Cierpliwości zgodnie z planem wypłynął z Bogenhafen w samo południe. Szum wiatru i delikatny plusk wody nie były w stanie zagłuszyć potępieńczych wrzasków spod pokładu, to krzyczał Erich, co ciekawe krzyczał także Zahnschluss.
 

Ostatnio edytowane przez Tom Atos : 08-06-2012 o 14:20. Powód: Dodano wątek książkowy.
Tom Atos jest offline  
Stary 10-06-2012, 22:46   #3
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Gomrund podobnież jak Dietrich trochę pomajstrował przy swojej zbroi bo była dość okrutnie sfatygowana. Cudów płatnerskich rzecz jasna tam nie dokonał ale co nieco połatał, że na upartego to i można by było nawet w niej do jakiejś potyczki stanąć. Oczywista, nie do jakiejś takiej poważnej z trollem ale już z czarnym orkiem czemuż nie. Niemniej jednak Płomienny zdecydował, że nie ma co dłużej zwlekać z zakupem nowego opancerzenia – nie mógł przecież ciągle na szwank wystawiać swojego zdrowia. Tym bardziej, że walki na arenie nie prędko planował popełniać. Teraz bliżej mu był do najemnika niż gladiatora… a plany zarobkowe też to sugerowały. Bogenhafen po festynie było na tyle dobrze zaopatrzonym miastem, że co nieco można było tutaj kupić… nie bez znaczenia była też fama samego Ghartssona. W końcu ich ekipę nazwano Bandą Płomiennego, nomen omen błędnie… Ale z przyjemnością z tego trzeba by odciąć kupony. Nie tylko pijąc za darmo. Udał się w stronę przedmieść gdzie swoje kuźnie mieli płatnerze, kowale czy inni rzemieślnicy których działalność mogła grozić spaleniem połowy miasta. Długo się przechadzał przeglądając zgromadzone dobra, szukając czegoś godnego uwagi i w miejscowych wyrobach… i w importowanym towarze. Szukał aż znalazł coś odpowiedniego, bądź co bądź na jego spore nawet jak na krasnoluda rozmiary. Plan był prosty jak ukatrupienie orka – wymienić stary sprzęt i złoto na coś nowego i lepszego. Upatrzona kolczuga i półpancerz pasowały jakby były zrobione na miarę… jednak jakby nie liczył to nie było go na to stać. Chodził cmokał i smarkał aż zdecydował się pchnąć swoją koszulkę kolczą… ale to i tak było mało. Po kwadransie targów z czeladnikiem kazał wołać właściciela bo i transakcja miała opiewać na niemałą kwotę. W końcu nie miał zamiaru kupować skórzanego czepca... Hans, bo tak się zwał mistrz tego przybytku podszedł do interesu od lepszej strony… a może miało na to wpływ to, że akuratnie skończył pracować młotem nad napierśnikiem i musiał odpocząć przy kufelku pienistego. Gomrund wyłożył mu w czym rzecz… nim skończył ten dzięki bogom go rozpoznał… a nie było to bez znaczenia. – Ano wiem, że sfatygowana mistrzu Hansie ale słuchajcie mnie… mało tego, że rozpowiem gdzie się w zbroję zaopatrzyłem to nie byle jaką wam oddaję. Po pierwsze zrobiona przez znamienitych płatnerzy ze Sjoktraken, wskazał tutaj dwa cechowe znaki. – To jeszcze stal jest przednia. Po drugie o jej zacności świadczy…

- Panie Gomrud co mi tu pierdolicie. Przecież tu dziura na dziurze jeno drutem połatana. Odpowiedział mu bystrze rzemieślnik.

- Ano połatana… a wy możecie ją naprawić znacznie lepiej. A to tutaj to dziura po rogu demona z jakim się zmagałem w kanałach. To rozerwanie to jest wyrwa po zębiskach na siedem cali jakie miała bestia przyzwana w magazynie Teugena… to tutaj to tfu kusza jedno, a to toporzysko ale sami powiedźcie czy to nie zacna zbroja.

- Zacna nie zacna… ale na co mi ona.

- Ej panie Hans, płatnerz z was przedni ale myślcie o interesie. Macie zbroje, którą ciężko wam bez przerabiania sprzedać będzie… a możecie dostać coś o czym całe Bogenhafen gadać będzie. Zbroję obrońcy miasta, tępiciela chaosu – Gomrunda Płomiennego Łba. Pancerz, który ochronił go przed szponami demonów! No sami powiedźcie że to nie byle co…
Jednak Hans jakoś tego nie widział i bohater Bogenhafen odszedł z kwitkiem… Los jednak włożył w tego płatnerza dość refleksyjną duszę i koniec końców doszło do porozumienia. Dnia następnego. Krasnolud miał swoją zbroję – kaftan kolczy z rękawami, napierśnik i naramienniki płytowe. Naplecznikiem też by nie wzgardził… ale już kasy nie stykało. Oddać musiał jednak swoją starą zbroję i rogaty hełm… no i zachwalać tą kuźnię w mieście i poza nim. No i rzecz jasna musiał dopłacić jeszcze sto osiemdziesiąt złotych koron. Teraz nawet ze swoim skrzydlatym hełmem prezentował się dość godnie! Do tego jeszcze sprawił sobie nowe ubrania i nawet czerwoną tunikę.


Gomrund był dumny z siebie jak paw… do czasu aż nie dowiedział się, będą płynąć rzeką… a jak wiadomo w takiej ilości stali bardzo łatwo jest znaleźć śmierć w rzece Reik.

[***

Na prośby Ericha i Konrada przystał… jednak cholera go strzeliła prędzej niż myślał. Już po pierwszej godzinie nie umiał patrzeć na tych tępaków, te osły nic nie rozumiała, te bezmózgi składać głosek nie potrafiły, te głupki liter kreślić nie umiały. A może jaki nauczyciel tacy uczniowie… Płomiennemu zdecydowanie brakowało cierpliwości na bycie belfrem! Furia go brała raz za razem aż w końcu stwierdził, że póki są w Bogenhafen to niech Verenitki korzystając z jakiś elementarzy ich uczą – doradził zresztą im zakup egzemplarza tej księgi i jakiś glinianych tabliczek i kredy. Brodacz wziął na siebie drugi etap kiedy już kapłanki nie będą mogły dawać im lekcji. Zresztą zapał Ericha był znacznie mniejszy niż by się mogło na początku zdawać – jak wpadł w cug to chlał na umór… dzień za dniem.

Sam Gomrund u kapłanek Vereny też się pojawił kilka razy, podziękował bogini i Ricie… wybrał też dla siebie książkę. Zdecydował się na wyszperaną gdzieś księgę na temat leczenia ran… już na pierwszy rzut oka księga była raczej z tych mało mająca wspólnego z „nowoczesnym” nurtem leczenia, a co za tym idzie była z tych bezpieczniejszych. Spisał ją lieutenant cesarskiego regimentu niejaki Otto von Herstant. Z doświadczenia wiedział, że taka wiedza przy ich trybie zdobywania pieniędzy powinna się przydać. Krasnolud do podróży solidnie tomisko zabezpieczył w impregnowany pokrowiec ze skóry.



Zagadnięty sędziwy brodacz o powody zaproszenia go przez starszego gildii wzruszył tylko ramionami i odpowiedział zagadkowo – Jak zwykle albo to za sprawą długów albo obowiązków. I nic więcej nie udało się wydobyć z Murga Balthasa. Jako, że Płomienny pierwszych nie miał, przynajmniej tak mu się wydawało mogło chodzić tylko o jakąś misję… tym bardziej, że podczas ostatniej wizyty w Altdorfie stary coś w tym temacie zagadnął. Jako, że stolica była po drodze do Nuln to nie było powodu olewać takie zaproszenie.

***

Ku jego wielkiemu zaskoczeniu musiał cichcem uciekać z Bogenhafen… i to w dodatku w strachu. I to w dodatku nie do pomyślenia dla krasnoluda – przed babą która chciała zostać jego żoną. O zgrozo, świat stanął na głowie.

Zaczęło się dość niewinnie… kiedy już miał dość opieki medycznej, eliksirów, opatrunków, maści… i czuł się zdrowy - uległ namowom Ericha na wyjście na miasto. Widać było, że wozak po tych kilku dniach czuł się tutaj jak ryba w wodzie. Wiedział gdzie się dobrze można było napić, gdzie można było się zabawić… a wszystko tanim kosztem. W pewnym momencie krasnolud czuł się nawet jakby człowiek wyciągnął go tylko po to żeby mieć kilka dodatkowych, darmowych kolejek. Jednak specjalnie mu to nie przeszkadzało. Było głośno, wesoło… i lało się bardzo dużo alkoholu… „bardzo” nawet jak na standardy brodacza. Erich nieźle skuty zginął gdzieś wyprowadzany przez milutką rudą lisiczkę na piętro zajazdu. Brodacz zdecydował jednak, że będzie kontynuował bój. I tak zawalczył, że obudził się niewiadomo gdzie, niewiadomo kiedy… i niewiadomo z kim. Właściwie to nie z Kim… a z Gertrudą.

Dziubkom, Misiom, Pysiom, Kolosom, Żołnierzykom, Twardzielem, Kochaniem… i jeszcze innym –em i -om nie było końca. Co gorsza jakimś buziaczkom, całuskom, przytulankom i … - Gdzie jak do diabła jestem?
- Och mój ty Przystojniaku… oj ty Ogierze nie zgrywaj się. Odezwało się babsko, które tuszą nie bardzo ustępowało krasnoludowi, a co gorsza tak go przygwoździło do łoża jakby to była jakaś mistrzyni kobiecych zapasów w tym hrabstwie. – Nie zgrywaj się! Zaraz pewnie będziesz udawał, że nie pamiętasz jak skradłeś mi kwiatuszek i jak obiecałeś, że się ze mną ożenisz…

Z najwyższym trudem uwolnił się z jej uścisku. – Że co? Dopiero teraz do niego dotarło. Matrona wyglądała jakby ten kwiatuszek co najmniej setki razy był „kradziony”… i ona miała brodę. – Kurwa, gdzie moje graty? Gomrund był goły jak go stworzono a nigdzie w okolicy nie było jego sprzętów.

- Oj, Krasnalku nie ma co się tak pieklić. Przylgnęła do niego wielkimi piersiami i zaczęła wkładać mu jęzor nie tam gdzie trzeba. A właściwie to nie tam gdzie by sobie tego życzył. I nim się zorientował znowu wylądował pod nią… - No dalej… zdobądź moją twierdzę. Nikt tak jak ty do tej pory mi nie dogodził… już cię nie wypuszczę…


Kiedy wrócił do Bezpiecznej Przystani szybko spakował swoje graty i oznajmił reszcie, że poczeka na barce. Wymknął się cichcem i postanowił wszystko dokładnie zdezynfekować… i zapomnieć… i sobie nie przypominać tego czego nie pamiętał. I nigdy tutaj nie wracać… albo przynajmniej przez trzydzieści lat.
 
baltazar jest offline  
Stary 14-06-2012, 21:28   #4
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Zakupy

Podziwiała swoją przemianę w spokojnej tafli wody. Ładnie ułożone włosy, nową kurtkę, biżuterię. Trochę jakby patrzyła na kogoś innego. Zazwyczaj nawet peruka nie zmieniała jej tak bardzo. Może to dlatego, że czuła się spokojna. Przynajmniej przez chwilę pogodzona ze swoim życiem.
Cieszyła się z tej podróży. Z kilku dni nicnierobienia, spania i patrzenia na wodę. A może w trakcie rejsu nauczy się pływać? Dotąd nie miała okazji, klimat Middenlandu nie sprzyjał tej umiejętności, a potem jakoś nie było kiedy. Wiedziała, ze Konrad potrafi, jak pewnie i większość załogi Krańca Cierpliwości. Uśmiechała się, ile razy słyszała tę nazwę. Na przykład dukaną przez Konrada i Ericha. Nie przyłączyła się do nauczek, choć czasem podsłuchiwała „chłopaków”, wtedy, gdy decydowali się na naukę na pokładzie.

Siwowłosa właściwie nie siedziała w kajucie. W cieplejsze noce nawet spać wolałaby pod gwiazdami.
Za dnia najbardziej podobało jej się w bocianim gnieździe.

Z Bogenhafen wyjechała z kilkoma pamiątkami. Laską Richtera, kolczykami Róży, bransoletką od Baumana. I kupiła sobie buty. Wysokie niczym jeździeckie, choć bez ostróg, z tłoczonej jeleniej skóry. Ściśle przylegały do łydki, a jednocześnie z łatwością dawały się wsunąć na stopy. Były szyte na miarę.

Szewc robił je cztery dni. Obrysował jej obie stopy na kawałku skóry, kazał przejść się po linii prostej raz boso, raz w starych butach, pomierzył obwód kostki i jeszcze kilka różnych innych. Pozaznaczał coś sobie na kartce. Cmokał, chrząkał i mrużył oczy. Ceregielił się tak od południa do obiadu. A potem jeszcze wysłuchał wszystkich potrzeb dodatkowych. Kiedy zaśpiewał sto dwadzieścia koron, to choć przeczuwała wygórowaną cenę, prawie usiadła z wrażenia. Wyzwałaby go niechybnie, od oszustów, averlandzkich skner, chciwców i bezbożników, gdyby nie mocne szturchnięcie Skorka. Skończyło się na tym, że szewc dorzucił jej buty na zmianę, prawdziwe jeździeckie, z gotowego asortymentu. Też był jednym z tych, co na nich nie działała sława bohaterów.

Szewca polecił jej Bauman. Znak gildii był dobrze ukryty we wnętrzu sklepu. Nawet Skorek nie wiedział, że rzemieślnik jest stowarzyszony, a już przywykła do tego, że chłopak wie o mieście wszystko. Mistrz był z Altdorfu, gdzie zapewne narobił sobie wrogów albo długów, więc od kilku lat zadowalał się mieściną nad Bogen. Miał siedmiu czeladników i sklep z rozłożonymi na wystawie jedwabnymi pantoflami. Sylwię skręcało w ich stronę. Ćwiczyła charakter próbując nie patrzeć na te balowe trzewiki.
- Buty za 120 koron! Oszalałam! Powinnam paść plackiem w jakiejś świątyni i się modlić. Ten obłęd to sprawka Tzeencha!
Skorek się śmiał. Jej też się trochę chciało. Dobrze było tak łazić z tym wyrostkiem, chyba jedyną osobą, co nie robiła żadnych przesądnych gestów, gdy Sylwia wymawiała imię boga chaosu.

Buty miały oczywiście kilka dodatkowych cech. W cholewach mogły pomieścić razem 50 koron, ciasno ułożonych, za specjalnymi paskami, niebrzęczących i nieutrudniających chodzenia. Wypróbowała to, wcześniej, bo teraz nie miała już czego w cholewach trzymać. W podeszwie jednego buta szewc ukrył małe ostrze, ze specjalnie hartowanej stali, bajdurzył, że arabskiej z jego specjalnych zapasów, cieniutkie, lecz jak zapewniał ostre niczym brzytwa golibrody. W drugiej było miejsce na wytrych i garotę. Ale najlepszą cechą butów była ich bezszelestność. Skórę na podeszwy, jak z dumą i szeptem zdradzał dziewczynie ćwiczącej się na mistrzu w sztuce perswazji i trzepotania rzęsami, nacina się specjalną techniką, ukośnie, naprzemiennie, raz głębiej raz płycej, lekko perforowanym nożem. I trzeba być precyzyjnym niczym cesarski golibroda. Sprawdziła, boso chodziło się głośniej niż w tych butach. A z pewnością głośniej się skakało i biegało. Chciała jeszcze, żeby ułatwiały jej wspinaczkę, ale tu mistrz nic nie poradził, jęcząc coś o tym, że albo mydło albo powidło, a nie oba naraz, ale Sylwia uznała, że zwyczajnie nie potrafił.

Ze szkatułki Róży zachowała duże złote kolczyki, dwa zabrane złote łańcuszki sprzedała, za korzystną sumę 50 koron. Za pięć kupiła jednak dwa cieńsze i srebrne, bo ładnie jej było w biżuterii. No i ze 185 koronami, które jej pozostały wybrała się na koński targ.

Oj kusiło ją, żeby namówić na tę wyprawę Ericha. Kilka razy przymierzała się żeby odszukać wozaka, raz nawet go znalazła, choć wątpiła, czy to pamiętał, tylko w ostatniej chwili zrobiło jej się szkoda niespodzianki, jaką zrobi chłopakom, kiedy WJEDZIE na pokład.

Z wjechania nic nie wyszło, a z zakupami było tak.
Sprawę zaczął Skorek. Namawiał ją na ten koński jarmark i namawiał, marudząc, że Bogenhafen ma tylko dwa razy w roku takie wielkie targi, jeden jak teraz na wiosnę, drugi tuż przed zimą. Że koni są tysiące, że w ubiegłym roku po dwa araby specjalnie przyjechał jakiś sylvański książę. Że kupcy zjeżdżają się z całego Imperium i z dalekiej Bretonii, że Bretończycy mają taką rasę, największe wierzchowce świata, bojowe, dla rycerzy i od lat nad Bogen przyjeżdża jeden Bretończyk z najpiękniejszymi na świecie okazami. Że jak rosły mężczyzna stanie obok takiego konia, to zza grzbietu nie widać nawet w kapeluszu, że są łagodne, kiedy trzeba, a w boju nieustraszone i nie do zatrzymania. To chyba ją przekonało. Takiego konia chciała. Tylko potem Skorek jej powiedział, że jeden to kosztuje ze dwa tysiące karlów. To od czego cwaniak jeden powinien zacząć. Stwierdziła wtedy rozeźlona, że jednak kupi pantofelki i zbierała się do powrotu, ale niespiesznie jakoś, bo sama musiała przyznać: Jarmark robił wrażenie.

Poskładali więc swoją wiedzę o koniach do kupy, midenheimska złodziejka Sylwia i bogenhafski ulicznik Skorek, i poszli kupować wierzchowca.

Łazili po tym targu już ze trzy godziny. Dzień był upalny, bez jednej chmurki na niebie, bez najlżejszego powiewu wiatru. I choć drogie konie miały wodę i obrok, i stały pod dającymi cień płachtami, to wiele zwierząt nie miało tyle szczęścia. Konie rżały, charczały, kopały, pluły, gryzły. I dostawały razy od swoich właścicieli. Jakoś Sylwii przypominały o Walterze. I siwowłosa nie wytrzymała, ale tylko raz i po prostu, bez wymówek, przywaliła bogatemu chłopu. A że miała już własny kastet, jej pierwszy prezent od Baumanna i nie szczędziła sił, żylasty wieśniak aż padł na ziemię. Chłop rzecz jasna by jej oddał, gdyby nie tych kilkunastu uliczników, co nagle wyrośli między nimi. Jedno na tym świecie było pewne, jeśli człowiek potrzebuje ochrony w mieście, nikt nie zapewni lepszej niż banda wyrostków.

No i w końcu to ich zaczepił handlarz. Już wcześniej zwrócili na niego uwagę, głośno dywagując, kim właściwie jest, handlarzem czy naganiaczem, kupującym czy może złodziejem z zewnątrz?
Nie miał stoiska, ale krążył wokół jednego z kupców, rudowłosego hallinga handlującego osłami. Zorientowali się, że chodzi o skrzynię, stojącą obok niziołkowych uparciuchów. Mężczyzna właściwie nie spuszczał jej z oczu, zezując w jej stronę nawet wtedy, gdy z wyraźną emfazą zgadywał zamożniejszych kupujących.

Skrzynia była zamknięta na jeden zamek. Jeden z tych, których otwarcie wymaga nie lada umiejętności, bo klucz poza zamkiem uruchamia wiele, widocznych również na zewnątrz, zasuw. Po podniesieniu, wieko takiego kufra wygląda jak mechanizm zegara - rozbudowany system zapadek i dźwigni. Sylwii jeszcze nigdy nie udało się otworzyć takiego zamka, więc tym bardziej zawartość wnętrza wzbudzała jej zainteresowanie.

Grzecznie więc odpowiedziała nieznajomemu na pytanie o pogodę, że i owszem upalnie i że to pewnie skończy się suszą. Ponarzekali sobie dłuższą chwilę, potem od stanu reiklandzkiego rolnictwa gładko przeszli do rozmowy o koniach, najpierw o tym, jakie są piękne, potem o tym, jakie przydatne, a na koniec okazało się, że zwyczajnie pospolite. I kiedy Sylwia przytaknęła, że i owszem, wiadomo każdy by chciał rumaka niepospolitego, mając właściwie na myśli owego bretona za dwa tysiące, mężczyzna z chytrym uśmiechem zaprowadził ich do skrzyni.

Koniec końców siwowłosa nie wjechała więc na Kraniec Cierpliwości, a jedynie poza całkiem wypchanym tym razem plecakiem, wniosła na pokład przykryty płótnem koszyk. Umieściła go pod koją.


Odwaga

Poszła tam po zmroku. Kilkanaście minut stała przed zawsze otwartą bramą świątyni nim w końcu weszła do środka. Podeszła do ubranego na czarno kapłana i powiedziała, że potrzebuje chwilkę porozmawiać z Hubertem Raagerau, zapamiętała to nazwisko z napomknień Gomrunda. Okazało się, że właśnie przed nim stoi. Wyłuszczyła sprawę zwięźle. Czy znane są przypadki choćby stare i zupełnie legendarne, żeby ktoś umarł, ale Morr z powrotem odesłał go między żywych i jaka wtedy była cena takiego daru?
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 15-06-2012, 11:32   #5
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Siedem dni. Ciekawe - wyraz uznania, czy też może średnio dyskretnie podsunięta informacja, że co prawda niektórzy są ponoć bohaterami, ale co za dużo, to niezdrowo, a mieszkańcy Bögenhafen powinni powoli zacząć zapominać o tym, co niedawno się zdarzyło. Co z oczu, to z serca, jak powiadają niektórzy.
Bez względu na to, jakie były motywy stojące za tym terminem, jakie przesłanie niosła ze sobą liczba “siedem”, Konrad nie miał najmniejszego zamiaru nadużywać gościnności ratusza i mieszkańców i zostawać w Bögenhafen dłużej. Wyjechałby nawet szybciej gdyby nie to, że opłacona kwatera to opłacona kwatera, a za wcześniejszy wyjazd nikt im grosza złamanego nie zwróci. A na dodatek Gomrund stale słabował, a jasne było, że im dłużej krasnolud odpoczywać będzie, miast się po świecie telepać, tym dla niego lepiej. A i dla innych, bo nie w pełni sił będąc marudził strasznie, o czym przekonali się i Erich, i Konrad, dla których Gomrund preceptorem miał zostać i których miał uczyć, jak literki kreślić i składać w słowa. Ależ się pienił, gdy kreska wyszła krzywo, albo ‘o’ było zbyt jajowate. Aż uszy bolały od wrzasków. No i uważać trzeba było, żeby śmiechem nie parsknąć, gdy Gomrund się wywnętrzał. Widać nie pojmował, że jak kto wiosłem pracuje, to z gęsim piórek kiepsko mu iść może.
Mimo wszystko paru rad krasnoluda warto było posłuchać. Na przykład wypadało skorzystać z propozycji kapłanki i zainteresować się jakąś księgą z biblioteki. I kupić sobie coś, co przyda się przy nauce stawiania liter. Na przykład tabliczkę, bo papier czy pergamin były zbyt cenne.
Księga, za poradą Gomrunda wzięta, zwała się “Jak cios zadać, a skuteczny wielce”. I ćwiczenia opisane tam były (co krasnolud przeczytał), i obrazki wszelakie. Wystarczyło ćwiczyć, ćwiczyć i ćwiczyć. I nauczyć się czytać. Szczególnie to ostatnie było sklepie Blumberga Konrad kupił parę rzeczy, które mogły mu się przydać (nie tylko) w dalszej podróży. Co prawda zestawienie tunika, tabliczka, rysik do spółki z siecią i arkanem wyglądało dość dziwnie, ale klient nasz pan. Gdy kto płaci to kupiec nie narzeka.

***

Gdy tylko Gomrund zaprezentował swoje nowe metalowe wdzianko, to i Konrad doszedł do wniosku, ze warto by nieco wzmocnić swój przyodziewek, by stać się nieco bardziej odpornym na ciosy. Co prawda ostatnio szczęście mu sprzyjało, ale każdy wiedział, że szczęście może się odwrócić. Dlatego też Konrad po spacerze po mieście znalazł tego samego płatnerza, u którego i Gomrund w swe rzeczy się zaopatrzył. Największy nawet kiep wiedział, że solidna stal i dobra zbroja są dużo lepsze od pękatej sakiewki. Przynajmniej w większości przypadków. Kolczuga nie uchroniła przed bełtem, ale dzięki niej pocisk nie przebił go na wylot. W tym przypadku byłby trup, a nie awantura o medyka. W tym momencie Konrad przypomniał sobie, że chyba powinien jeszcze oddać Gomrundowi garść złota, co postanowił zrobić zaraz po powrocie do gospody. Teraz jednak pilniejsze były sprawy do załatwienia. Miał Konrad na sobie kolczugę, ale ta miała jedną wadę - byle jak była naprawiona, bowiem chociaż Konrad żagiel umiał załatać, a nawet but od biedy, to kolczugi fachowo naprawić by nie zdołał.
Płatnerz kolczugę obejrzał, nad dziurą i sposobem łatania pomarudził, a potem zaproponował wymianę używanej kolczugi na koszulkę kolczą, za niewielką dopłatą oczywiście. Niewielką według niego, bowiem trzydzieści złotych koron za zamianę z lepszego na gorsze to była lekka przesada. W końcu jednak łaskawie zgodził się wykonać naprawę w ciągu kilku najbliższych godzin. Do wieczora konkretnie. Na co Konrad przystał, przed odchodnym zaopatrzywszy się jeszcze w tuzin z hakiem bełtów i czepiec skórzany, który by mu czerep choć trochę chronił w razie konieczności, po czym do gospody ruszył, by porozmawiać z krasnoludem.


***

Na udostępnionym przez kapitana Erdmana placu Konrad mógł bez problemów ćwiczyć zarówno używanie lassa, jak i obezwładnianie przeciwnika za pomocą sieci. A że odbywało się to wszystko pod okiem fachowców, to i pewne podstawy w tych ciekawych sztukach zdobył. Gdyby tak miał jeszcze kilka dni. Ale, jak powiadano, komu w drogę...
A droga prowadziła dość daleko, bowiem do Nuln było wiele mil i na piechotę ruszywszy czasu zmitrężyliby huk. Transport by się jakiś przydał, a możliwości było kilka. Z karawaną, z kupcami można było się wybrać, może jako ochrona. Dyliżanse też chodziły. Sami się mogli o tym przekonać jadąc z przygodami do Altdorfu. No wóz mogliby kupić i na własną rękę ruszyć. Zapewne i stać by ich było na taki zakup, jako że i władze miasta, i panna Róża hojni byli. No i woźnicę mieli własnego. Pytanie tylko, czy warto było siać złotem na prawo i lewo niczym pijany marynarz. W końcu jednak projekt Konrada, by wodą do Nuln dotrzeć, zyskał powszechne uznanie, zaś sprawa załatwienia owego transportu złożona została na barki projektodawcy. Co prawda w ostatniej niemal chwili okazało się, że cel podróży, przynajmniej chwilowo, uległ zmianie, ale w sumie różnica była niewielka. W końcu to ten sam kierunek. Szkoda, że z Josephem nie mogli się zabrać, ale jego “Błękitnookiej” już w porcie nie było.

Przypadek to był? Zrządzenie losu? A może tak było zapisane w księgach przeznaczenia, w które ponoć wierzyli mieszkańcy jakiegoś odległego, nieznanego Konradowi kraju. Bo jak inaczej można było to określić, skoro ledwo Konrad o barkę spytał, co by w górę rzeki szła, od razu mu kapitana Erwina Reissa wskazano i “Kraniec Cierpliwości”. Barką tego nazwać nie można było. “Błękitnooka” nawet równać się nie mogła z tym rzecznym statkiem, co to i towarów huk mógł przewieźć, i pasażerów zabierał.
- Sparren, Sparren... - kapitan Reiss podrapał się po głowie. - Czy to nie ty czasem z Quartinem pływałeś? No i jeszcze tu o tobie słyszałem, w Bögenhafen. Do Altdorfu mogę was obu zabrać. - Spojrzał na towarzyszącego Konradowi Ericha.
- Razem pięć osób, kapitanie - powiedział Konrad. - Jeszcze jedna niewiasta, krasnolud i mężczyzna.
- Kobieta, krasnolud i trzech mężczyzn? Czyżby bohaterowie Bögenhafen w komplecie?
- Konrad skinął głową. - Przejazd i kajuta. Dwie kajuty - poprawił się kapitan. - A jak pomożecie załodze, to i wikt się dorzuci. Zgoda?
Przypieczętowali umowę uściskiem dłoni.

***

Statkiem takim jak “Kraniec” Konrad nigdy jeszcze nie pływał. Był na pokładzie paru podobnych, bo do Altdorfu nieraz takie przypływały, a on tam często bywał, ale obejrzeć dokładnie, od stępki po top masztu okazji nie miał. W czasie rejsu odrobi zaległości. A teraz tylko podstawowych rzeczy się dowiedział.
Najważniejszymi personami prócz Reisa byli bosman Herman i kuk Hugo, niziołek, a pozostałych członków załogi było ośmiu. Niezbyt wielu, jak na statek, co dwadzieścia ponad metrów miał długości, ale jeśli byli sprawni...
Kajut “Kraniec” miał sześć dla pasażerów, wszystkie pod pokładem, kubryk dla załogi, też pod pokładem, na dziobie. Kapitańska kajuta znajdowała się na rufie, a kuk, wraz ze swoją kuchnią, na śródokręciu się rozlokował.
Co “Kraniec”, tego Konrad na razie nie wiedział, ale był pewien, że podczas rejsu wiedzę swą uzupełni.

***

Jako że “Kraniec”miało odpłynąć dopiero dnia następnego, Konrad postanowił uzupełnić swój ekwipunek o drobiazg, o którym wcześniej nie pomyślał. Jeśli nadal miały ich spotykać takie czy inne przygody, to warto było pomyśleć o czymś, co by mogło zdrowie poratować.
Mikstur w każdym mieście dostać można było do wyboru, do koloru, problem w tym tylko leżał, że mikstura miksturze nierówna. Namnożyło się szarlatanów, oczajduszów, oszustów, co to różny szajs za grubą gotówkę sprzedaje. A że nie poskutkuje? Truposz rzadko kiedy z reklamacją przychodzi. Jak kupować, to lepiej w dobrym i pewnym źródle. Nawet jeśli drogie, za które w świątyni Shallyi okrągłą sumkę sobie zażyczono. Ale jeszcze stać było na nie Konrada, zatem dwie kupił. Niestety, nawet dla bohaterów Bögenhafen zniżki nie było.

***

Rankiem, skoro świt, Konrad na statku się znalazł, gdzie powoli szykowano się do odpłynięcia.
Kajuta, jak to na statkach bywa, niewielka była. Trzy koje, jedna piętrowa, szafka przytwierdzona do ściany, kufer udający stolik, lampa naftowa w kardanowym zawieszeniu, kilka wieszaków. Konrad rzucił swój plecak na pierwszą z brzegu koję i wyszedł na pokład.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 15-06-2012 o 13:41.
Kerm jest offline  
Stary 18-06-2012, 13:13   #6
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Wsparty o nadburcie Krańca Cierpliwości, żegnał Bögenhafen takim samym mniej więcej chmurnym spojrzeniem, jakim raczył je przez kilka ostatnich dni. Niby opuszczał mieścinę w chwale bohatera, w dodatku niewątpliwie bogatszy, niż do niej wjeżdżał, no i – rzecz nie do przecenienia – żywy. A mimo to, jeżeli nawet czuł satysfakcję, to się z nią w ogóle nie obnosił.

Odstawał też niechybnie od reszty kompanii prezencją, bo nie odbył triumfalnego przemarszu po miejscowych kramach i warsztatach. Starczyło solidne pranie i pocerowanie tego, co się w boju wybrudziło i porozdzierało, żeby uznał, że koszula i portki, które zakupił był po pierwszej wyprawie w kanały przez kilka dni nie zdążyły się zbytnio zestarzeć i jeszcze świetnie się sprawdzą w codziennym użytku. Na wysłużonej kurtce pamiątki po przygodach nie pogoiły się wprawdzie jak na nim samym, ale i nie zawadzały mu bardziej. Zwłaszcza, że dzięki hojności kapitana Sprengera, mógł w potrzebie wzmocnić ją kolczą koszulką.
Z niejaką nadzieją myślał też o sprawdzonych i użytecznych sposobach unikania zranień, wedle podtytułu dla tych osobliwie, którzy swych ruchów chyżości i akuratności są pewni. W końcu na swoje Spieler nigdy specjalnie nie narzekał, a wyszperana w verenickich zbiorach rozprawa zrobiła na nim, mimo początkowych wątpliwości, niezgorsze wrażenie. Niezbyt obszerna, za to konkretna i przede wszystkim spisana przez kogoś, kto się faktycznie na rzeczy wyznawał. Raz, że pisał jasno. Dwa, że spostrzeżenia miał trzeźwe i z bojową praktyką niesprzeczne. No i trzy wreszcie – żadnych niemożliwych wygibasów nie próbował nauczać.
Sam z siebie Spieler w życiu by nie wymyślił, żeby się z książki wojaczki uczyć, ale skoro już darmo dawali, to tę wybrał, która mu się wydała najprzydatniejsza. A skoro wziął, to przeczytał, potem zaś spróbował na tym, co zrozumiał, skorzystać.
Z kolei o pieniężnej części nagrody zdawał się właściwie nie pamiętać wcale. Dopiero w przeddzień wyjazdu dwie brzęczące setki wymienił na kilka szlachetnych drobinek, które nie tylko mniej są kłopotliwe w podróży, ale i trudniejsze do beztroskiego sprzeniewierzenia. Poszedł do jubilera z Gomrundem, bo tego się w życiu nauczył, że pod czujnym, choćby i niezupełnie fachowym spojrzeniem krasnoluda – szczególnie jego postury – największym cwaniakom odchodzi zwykle ochota na szwindle. Do tamtej pory z wypchanego mieszka wysupłał tylko parę franzów na odpowiednią pochwę do miecza, żyjąc sobie spokojnie na koszt gospodarzy i nie oczekując niczego nad to, co by się mogło zmieścić w ich wdzięczności.

Kiedy portowy gwar został z tyłu, Spieler popatrzył przeciągle w stronę – przynajmniej wedle swojej mglistej wiedzy – odległego Nuln. O wiele dni za wcześnie rzecz jasna, żeby cokolwiek z tym miastem związanego zobaczyć, a jednak skrzywił się, jakby go kto szturchnął złośliwie pod żebra. Ale że losowi trudno za takie kuksańce odpłacić, huknął pięścią w nadburcie, splunął w wodę i poszedł popytać, czy nie znalazłaby się dla niego na pokładzie jakaś lekka robota.
Może i jechał tym razem jako pasażer, ale sprzykrzyła mu się już ta bezczynność i to czcze dumanie. Póki co szkoda było na to zdrowia. A jakby wszystko miało się potwierdzić, to i nie będzie już po prawdzie o czym.
 
Betterman jest offline  
Stary 19-06-2012, 13:43   #7
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
- Wszyscy trafiamy po śmierci do Morra. To jedno z pocieszeń jakie zostawiają nam bogowie. Jakiekolwiek nasze życie nie było, zawsze skończy się ono w ramionach Pana Snów. To podstawa nadziei, która drzemie we wszystkich ludzkich istotach.
- I nie ma wyjątków? Morr nikogo nie odsyła?
- Hmm... odsyła? Nie. Czasem jednak nie przyjmuje. Tych, którzy swego ducha obiecali już komuś innemu.
- …
- … hmpf... Czysto teoretycznie jest to możliwe. Piętnasty synod w Luccini na wniosek wieszcza Olafa z Middenheim wyraźnie podkreślił moc naszego pana i choć nie stwierdzono by coś takiego miało do tej pory miejsce, duch ludzki po śmierci jest bezwględnie posłuszny woli Morra. Może więc na powrót trafić do ciała.
- …
- Jednakże odsyłanie to nic innego jak właściwie nekromancja... A nią i jej plugawymi owocami Pan Snów gardzi jak niczym innym...




- Umm... Eeee... Obstrukcja!

Głos wozaka epatował dumą bez wątpienia bardziej niż okrętowa stępka zepsutymi rybami i wodorostami. Cieszył się zresztą nie bez kozery, bo po tym jak w końcu skończyły się ciągłe biby w knajpach Bogenhafen wyszło na jaw, że nie taki on głupi jak go malują. Co prawda zamiast czytanki mieli glosariusz medyczny Gomrunda, ale i na nim szło się pouczyć.
Sylwia trochę zazdrośnie podpatrywała z bocianiego gniazda jego sukcesy podczas dłużących się dni żeglugi do Weissbrucka. Konrad zwykle również w lekcjach tych uczestniczył, ale nader często proszony był trochę żartobliwie jako profesor Sparren, na mostek by przejąć stery od bosmana. Wiedza więc jaką starał się wtłoczyć do jego głowy krasnolud, na ogół nie znajdywała solidnych fundamentów i ulatywała z niej jeszcze tego samego dnia. Trudno go było zresztą o to winić. Widać było, że z taką łodzią jak Kraniec Cierpliwości Konrad nie miał wcześniej do czynienia i więcej swojej uwagi poświęcał tajnikom żeglugi holkiem rzecznym niż gomrundowym buchsztabom.
Dietricha zaś z początku można by rzec niemal w ogóle z nimi nie było. Ochroniarz tak samo jak gdy jeszcze byli w mieście był ponury i małomówny by nie rzec opryskliwy. Na ogół pozostawał sam w kajucie, lub gdzieś przy nadburciu i pogrążony w wyraźnie nienajweselszych myślach obserwował pustym wzrokiem brzeg rzeki.

***

Kraniec Cierpliwości przewoził poza załogą łącznie czternastu pasażerów. Nie licząc piątki bohaterów z Bogenhafen był wśród nich szlachcic Gaspard Krempitsch ze Stirlandu. Młody siedemnastoletni zaledwie chłopak był właśnie w podróży powrotnej z Bretonii do domu w towarzystwie dwóch podstarzałych mocno rycerzy, którzy zapewne stanowili jego ochronę, a także jednego służącego, o wodnistym spojrzeniu przywodzącym trochę na myśl żabę. Jak wyszło w czasie rozmów, bo mimo typowej zarozumiałości arystokraty, nie brzydził się toczeniem rozmów z gminem, Gaspard powracał właśnie, z jednego z bretońskich dworków o niewiele mówiącej reiklandczykom nazwie, ze szczęśliwie według niego nieudanych negocjacji małżeńskich. Wypytawszy się dokładnie o nietypowe zajście jakie miało miejsce w Bogenhafen dał się poznać jako człowiek spostrzegawczy i wnikliwy, acz jak na swój wiek zdecydowanie zbyt pewny siebie. Szczególnie upodobał sobie Sylwię podczas rozmowy, z którą, cały czas niczym zafascynowny, wpatrywał się w jej włosy. Sam zajmował ze swoim służącym jedną kajutę, a jego dwaj rycerze wraz z najemnikiem imieniem Eckart zajmowali drugą. Wolny wojak mierzył niecałe sześć stóp wzrostu i nie sprawiał zbyt groźnego wrażenia. Zarówno Gomrund jednak jak i Dietrich gdy tylko go zobaczyli czuli, że to stary wyga, którego bronią był zarówno długi wysłużony miecz z czarną rękojeścią, jak i cwaniactwo wypisane gdzieś w oczach wojownika. Eckart wybierał się do stolicy, bo jak mówił czas stał się równie niespokojny jak dziwka z nadprogramowym klientem i na ludzi o jego fachu szybko popyt wzrośnie. Nie unikał, ani rozmów, ani towarzystwa, a i pod pokład prawie nie schodził często przywołując do siebie krążącą nad statkiem pustułkę. Trochę mniejszy od sokoła ptak zawsze bezbłędnie lądował na jego wyciągniętej dłoni. Wieczory spędzał najczęściej rżnąc w lancknechta z załogantami i Gomrundem.
Kolejnym podróżnym był niejaki Iliusz Liwasz. Rzekomo wyrzucony z nulneńskiej uczelni żak. Jak mawiał za niepokorne myślenie. Człek sprawiający wrażenie wykształconego i obeznanego ze światem, ale już po wymianie kilku zdań kierującego temat rozmowy na tory o mocno niepolitycznych i rewolucyjnych wybojach. Nie sposób było nie zgodzić się z nim, że na szlaku można spotkać towarzystwo milsze od podatników imperialnych i straży dróg i rzek, a zdarzało się, że do tego milszego towarzystwa można było zaliczyć bandytów i kryjące się po kniejach mutactwo. Ale gdy podżegacz zaczynał otwarcie roztaczać wizje swoich pomysłów jak zaradzić złu, ilość jego rozmówców miarowo topniała, a kapitan Reiss groził wówczas Iliuszowi, że albo ten zamknie się, albo zostanie zamknięty w stępce. Raz nawet Konrad z polecenia kapitana musiał tę groźbę wykonać, ale ze względu na narastające wywrzaski i zaskakującą interwencję Gasparda i Sylwii podżegacza uwolniono. Kajutę z Iliuszem dzieliła dwójka inżynierów wracających do Carroburga. Albin i Dorotha Heisst. Ponieważ znaczną część czasu spędzali w kajucie pod pokładem korzystając ze społecznej natury Iliusza można było sądzić, że są małżeństwem. Z drugiej strony pewne podobieństwa jakimi cechowały się ich twarze mogły temu przeczyć. Tak, czy inaczej niepytani z rzadka odzywali się do kogoś poza sobą więc ciężko było stwierdzić o nich coś więcej.
Ostatnią z kajut zajmował nikt inny jak Peter Zahnschluss. Dobrotliwy lekarz cesarskiej szkoły sprawiał wrażenie, jakby bał się niemal wszystkich podróżnych poza kapitanem. Być może tym strachem kierowany zapłacił za całą kajutę dla siebie. Trzymając się zwykle na uboczu cały dzień potrafił spędzić nad jedną ze swoich książek. Oczywiście poza dniem pierwszym, którego połowę poświęcił na uzupełnienie oldenbachowego uśmiechu o dwa stalowe zęby. Erich nie wnikał w przyczynę dobrego serca jakie mu okazano, ale Zahnschluss jakby w obawie przed dźwiękiem ciszy sam opowiadał jak to wraca właśnie z Bretonii gdzie wraz z kolegą prowadzili badania nad nowym sposobem mocowania sztucznych zębów w szczęce, a on sam miał teraz w Altdorfie sprawdzić ich pomysł na żywych pacjentach. Erich miał być pierwszym. Ponieważ jednak zabieg okazał się boleśniejszy niż Zahnschluss przewidywał, a kołysanie holka wcale nie pomagało, medyk zdecydował się znieczulić Ericha czymś co zwało się chloroformium. Wozak usłyszawszy, że dzięki temu boleć nie będzie w ogóle nie protestował i już późnym popołudniem wszyscy mogli chcąc, lun nie chcąc usłyszeć jego głos pozbawiony już swojskiego seplenienia.

Do Weissbrucka dopłynęli dnia piątego ze względu na prawie znikomy wiatr. A i tak by to osiągnąć musieli czasem w mijanych przystaniach nająć burłaków, którzy wraz z częścią załogi przeciągali statek po leniwym nurcie kanału weissbruckiego. Jeśli ktoś sobie cenił tę niedogodność to chyba tylko Dietrich, który dobrowolnie tym samym doprowadzał swoje mięśnie do skrajnego wycieńczenia, a głowę do jakże słodkiego oczyszczenia ze wszelkich myśli jakie mogłyby się w niej zalęgnąć.

Gospoda “Czarne Złoto” absolutnie nie zmieniła się od ostatnich tygodni kiedy to w niej witali z ledwie żywym Konradem. Co jednak wzbudziło powszechne zainteresowanie to młody mężczyzna w stroju urzędniczym, który pracowicie przybijał do drzwi jakieś ogłoszenie. Rządny sprawdzenia swoich rosnących umiejętności Erich przedarł się przez zwiedziony sensacją tłum i zaczął dukać treść czegoś co brzmiało jak obwieszczenie cesarskie.



Ktoś splunął. Ktoś inny zaklął. Iliusz Liwiasz uśmiechnął się tylko z satysfakcją.
- Sami widziecie - powiedział - Czerw toczy ziemię, która nas wychowała i wykarmiła! Dziś to, a co będzie jutro?! Podatek od każdego niezmutowanego dziecka w rodzinie?!

***

Kapitan Reiss mimo iż do Weissbrucka przybili późnym rankiem, zarządził całodniowy postój i wyruszenie dopiero ze wschodem słońca dnia następnego. Wynikało to z niewielkich napraw jakich musiała dokonać załoga na skutek otarcia się burty okrętu o nabrzeżne kamienie podczas burłaczenia. Szczególnie radośnie przystał na to młody panicz Krempitch, który ze swą skromną świtą skierował się prosto co Czarnego Złota, a na później zaprosił Sylwię na wspólne zwiedzenie tego niezbyt przyjemnego dla nosa “miasta magazynów”.

***

Konrad dostrzegł go od razu. Drzwi od karczmy tak skrzypnęły, że niemal połowa gości spojrzała w tym kierunku. Niby nikt ciekawy do środka nie wszedł. Piątka mężczyzn ubranych jak robotnicy portowi. Z czego dwóch osiłków co to widać było, że przez ich grzbiety to ogrom towaru przeszło, dwóch chmyzów w wieku Gasparda Krempitcha i ten piąty... Wysoki, w skórzanym czepcu na głowie o twarzy niezbyt gładkiej, ale jakiejś takiej dzikiej i nieokrzesanej. Takiej, którą niewiasty łacno uznawały za przystojną.
Konrad odwrócił wzrok niemal w tym samym momencie gdy Axel Sparren pokazał dłonią na wolny stolik jaki był za jego i Gomrunda plecami. Jakoś nie docierał już do niego głos opowiadającego jakąś historię Eckarta.
- … a ten cudak na to, “skucha panie Garlitz! Może i przegrałem z panem sto franków, ale wcześniej założyłem się o trzysta z tamtym jegomościem, że wejdę na stół, naszczam na pana i wszędzie dookoła, a pan się będziesz z tego jeszcze cieszyć”.
Konrad słuchał niezbyt uważnie. Nie to, żeby był wystraszony... a może? Oto człowiek, który zawsze miał wszystko, a on nic. I któremu prawie głowę za to rozpłatał...
- Wieść głosi panowie, że szlag trafił tę niziołkę - mówił cicho za konradowymi plecami Axel - Ale te jej ustrojstwa i zielska zostały. Musimy wszystko zabrać w worki i zawieźć do Altdorfu. Fucha łatwa i intratna. Sęk w tym, że jakiś dziad się wprowadził do jej chaty i nijak opuścić jej nie chce. Nie mamy wiele czasu by go do tego przekonać dlatego i główkować nie będziemy nad tym za bardzo. W stodole powiem wam co i jak zrobimy. No chyżo pięć piw do tego stolika! Tak, tak ty słodka dupeczko! Zaraz z pragnienia uschniemy.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 20-06-2012, 19:51   #8
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Konrad, nie da się ukryć, cieszył się z tego, że nie usiadł (jak to miał w zwyczaju) przodem do drzwi. Dzięki temu nie musiał wymyślać żadnych rozpaczliwych sposobów rzucenia się w oczy nowo przybyłym. Trudno było sobie wyobrazić, by zanurkowanie pod stół nie zwróciło czyjejś uwagi. A tak wystarczyło tylko lekko odwrócić głowę.
Kto by pomyślał. Axel.. Cóż za spotkanie po długich miesiącach niewidzenia. Bardzo szczęśliwych miesiącach, podczas których Konrad nie musiał oglądać tej paskudnej mordy. To, że tamten przytelepał się do “Czarnego Złota” było zdarzeniem dość nieprzyjemnym i, czego Konrad był pewien, nie mogło się skończyć pokojowo przy spotkaniu oko w oko, Jedyną w miarę dobrą rzeczą było to, iż Konrad, jak się okazało, nie miał bydlaka na sumieniu. Dla świata to, że Axel nie trafił do krainy Morra było chyba nieco gorsze. Już, co powoli popijający piwo Konrad bez problemu usłyszał, zebrał kompanów i planowali ograbienie czyjejś chaty. Czyżby ich świętej pamięci znajomej z Bogenhafen? Niziołka, zielarka, niedawno zmarła... Wszystko się zgadzało. Tylko co, na demony, Axel robił tak daleko od Altdorfu? Czyżby tatuś przegnał go na cztery wiatry? A może Zena wreszcie stanęła na wysokości zadania i pozbyła się niewiernego małżonka? Jedna i druga opcja były całkiem miłe dla wyobraźni, chociaż zdecydowanie mało prawdopodobne.

Konrad odstawił kufel i przez moment wpatrywał się w uspokajającą się powierzchnię płynu. Zastanawiał się, jak wykorzystać uzyskane informacje - zadziałać na własną rękę, a raczej przy pomocy kompanów, z których paru zawsze było chętnych do wzięcia udziału w porządnej awanturze, czy też może zaprosić do udziału kogoś z tutejszych przedstawicieli prawa. Wizja Axela w ciemnicy była nad wyraz ciekawa. Ale, jak wiadomo, każdy plus ma swoje minusy i dlatego Konrad postanowił pewne poczynania skonsultować z innymi.
Spojrzał na siedzącego na przeciw niego Gomrunda. Zdawał sobie sprawę z tego, że krasnolud będzie niepocieszony tym, że nie dojdzie do małej awantury, połączonej z bijatyką. Ale co się odwlecze...
Krasnolud nie spożył jeszcze zbyt wielkiej ilości piwa i, taką Konrad przynajmniej miał nadzieję, nie powinien zbyt głośno się dziwić niektórym poczynaniom swego kompana.
Gdy tylko spojrzenia Konrada i Gomrunda spotkały się, Konrad położył palec do ust w starym jak świat geście - prośbie o zachowanie ciszy. W tym przypadku chodziło raczej o niekomentowanie na głos tego, co Konrad miał zamiar zrobić. A Konrad wskazał na siebie a potem kciukiem na drzwi. Jego palce zrobiły na stole kilka kroków, a potem ponownie wskazały drzwi. Gestów tych w żaden sposób nie mógł zauważyć nikt z siedzącej za jego plecami piątki.

Krasnolud znał się na tyle z Konradem, że mógł zostawić bez pytań niedokończone piwo i posiłek... dlatego odczekał chwilę aż młodzik ruszył zadek i wstał za nim. Jednak po chwili namysłu sięgnął po kufel w połowie pełny pienistym trunkiem. Nim przytknął go do ust zapuścił żurawia na lewą część sali... nim odstawił pusty na prawy. I dopiero wtedy ruszył do wyjścia, dalej nie wiedząc o co chodzi. Kiedy wyszli z karczmy skierował się za gładkolicym w pierwszy zaułek i spytał wprost:
- Coś się tak młody skwasił jakby ci goblin do piwa nalał?

Konrad uśmiechnął się krzywo.
- Słyszałeś, o czym rozmawiali ci goście, co się niedawno wpakowali do “Czarnego Złota”?
Było możliwe, że nie. W końcu Axel nie wrzeszczał na całe gardło.
- Są spragnieni zdobyczy i planują obrabowanie chatki, której właścicielką jest nieżyjąca niziołka, zielarka - objaśnił. - Nie to jest najważniejsze. Szefem tej grupki, przynajmniej na to wygląda, jest mój ukochany braciszek.
Na znak wielkiej sympatii dla wymienionego splunął na ziemię.
- Nie lubię złodziei, ale nawet gdybym ich kochał, to dla samej przyjemności pokrzyżowania szyków braciszkowi chciałbym mu przeszkodzić. Tylko się zastanawiam, w jaki sposób.

Gomrund dostatecznie długo chodził po tym łez padole aby wiedzieć, że nigdy nie zrozumie ludzi dlatego nawet nie próbował... Konrad za nic miał więzy rodzinne... niepojęte... ale Płonący Łeb nie miał w zwyczaju osądzać swoich znajomych. Przynajmniej tych, którzy przelewali z nim krew a ten młodzik się do takich zaliczał. Brata nie znał, powody sporów go nie interesowały.
- Coś tam słyszałem, głuchy nie jestem - obruszył się brodacz. - Pytanie czy chcesz abyś pokrzyżowali plany sami czy w układach z władzami. Jak sami to damy znać Erichowi i Dietrichowi i tych leszczy połkniemy bez popity... i damy im taki wycisk, że im się odechce ziółek, maści i wywarów. Albo zastanawiamy się nad zaangażowaniem stróżów prawa... i wtedy zobaczymy kto siedzi w tym kantorku, damy znać komu trzeba i złapiemy kogo trzeba na gorącym uczynku. Oczywiście jeżeli zrobią to dziś... bo jutro nasza łajba już wyrusza. To jak mlekowąsie... to twoja decyzja?

- Ze stróżami prawa problem jest jeden
- powiedział Konrad. - Jak już ci w końcu uwierzą, to często chcą, byś za świadka robił. W związku z tym chyba bym ostrzegł tego, co tam zamieszkał i zaproponować mu pomoc.Może uwierzy i przyjmie ofertę. I zysk by mógł być, i przyjemność. Jeśli go napadną w chwili, gdy gości mieć będzie, to damy im wycisk taki, że wprost przeciwnie - i zioła, i wywary, a może i medyk będzie im potrzebny. Może braciszek zmądrzeje. Świnia zawsze była z niego. - Konrad zamilkł na moment i głową pokręcił. - Nie, nie będę świń obrażać porównaniami - stwierdził. - Chodźmy zobaczyć, kogo napaść zamierzają i wtedy się zobaczy, co dalej - zaproponował.

- Jak tam nie chcesz podsłuchiwać braciszka w stodole to tak możemy zrobić. - Płomienny wzruszył tylko ramionami... w końcu był tutaj tylko pomocnikiem. - Wycisk możemy im dać, brzynajmniej się dziadek Dietrich trochę rozrusza bo coś ostatnio chodzi napięty jak wilk kiedy go suka odstawi...

- Chodźmy do przyszłej ofiary napadu.
- Konrad najwyraźniej chciał się trzymać z daleka od braciszka, przynajmniej na razie. - Może nowy mieszkaniec chaty poczęstuje nas jakąś nalewką.

Gomrund skinął głową. Ostatni argument był całkiem niezły.
 
Kerm jest offline  
Stary 21-06-2012, 00:45   #9
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Sylwii spacerek z Gaspardem zajął więcej czasu niż się spodziewała.
Umówiła się z drużyną w gospodzie i dołączyła, kiedy dawno już zasiedli za stołem. Tylko, że zamiast usiąść zastygła zasłuchana w to, co mówili zajmujący sąsiedni stół. Zapomniała, że może spotkać tu Malthusiusa, inaczej zapewne właśnie byłaby w odwiedzinach. No ale szczęście się do niej uśmiechało. Konrad wyciągnął Płomiennego na zewnątrz, nie wątpiła, że po to by obgadać to, co sąsiedzi wygadywali. Ciekawe czy czuł to samo do Elwiry, co ona w stosunku do Richtera, nie zabiła przecież sędziego, a jakiś dług pozostał. To było kompletnie bez sensu. Jak większość rzeczy na świecie. Więc z tym nie walczyła.

- No chyżo pięć piw do tego stolika! Tak, tak ty słodka dupeczko! Zaraz z pragnienia uschniemy.
To było dobre. Wziął ją kmiot jeden za dziewkę karczemną. To przez to, że się w ten elwirzy gorset wystroiła dla stirlandczyka. Zerknęła z ukosa na swój dekolt, jak to robiła dziś już z dziesięć razy, znowu, zupełnie nieodpowiednio, zadowolona z tego, co ujrzała.
- Dobrze panie – powiedziała do kmiotka i usiadła mu na kolanach, popchnięta przez przechodzącego za nią klienta. –Przepraszam –zaczerwieniła się i popędziła do lady jakimś cudem wymigując się od uszczypnięcia w tyłek. Za kontuarem stał brodaty karczmarz. Zamówiła 5 piw i dzban wody, przy czym od razu zapłaciła i za dzban. Z sakiewki tamtego oczywiście. Karczmarz się skrzywił, ale nie zaprotestował. To nadal działała magia z gorsetu.
Piwa Sylwia postawiła przed Dietriechem.
- No już odpuść – westchnęła – Wszystkie dla ciebie. Potem możesz mi opowiedzieć, co cię gryzie. A teraz popilnuj mojej słodkiej dupeczki – mrugnęła do ochroniarza i bez wyjaśnień podeszła do sąsiedniego stołu.
- Nie ma piwa dla dupków –oznajmiła głośno, jednocześnie wylewając zawartość dzbana na głowę zamawiającego. Mężczyzna odskoczył, popychając swoich towarzyszy.
- Poprosiłam tamtego dziada z przejścia, żeby tu naszczał. –Dodała z błyskiem w oku, już z pewnej odległości i sąsiedztwa smętnego ochroniarza. - Spróbuj tylko tknąć rzeczy Elwiry, albo chociaż spojrzeć na Malthusiusa, to cię całego w gównie wykąpię!
- Złodzieje jedni! –wrzasnęła jeszcze na sam koniec tej krótkiej przemowy siwowłosa złodziejka – Planują dom zmarłej zielarki ograbić!
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 22-06-2012, 21:07   #10
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Podróż mijała nad wyraz spokojnie… i leniwie. Krasnolud musiał zmuszać się do powrotu do codziennego wysiłku… podczas ćwiczeń. Musiał wrócić do formy… mięśnie jeszcze nie były w takim stanie jak powinny ale krasnoludzkie ciało goiło się najlepiej z toporem w ręku. Dlatego ćwiczył… i z bronią i bez. Oczywiście kontynuował prowadzenie lekcji czytania i pisania. Miał też czas na partyjkę kart czy łyczek czegoś mocniejszego… podczas zaznajamiania się z innymi pasażerami. Właściwie to tylko Liwiasza nie trawił… i bez ceregieli ostrzegł go przed truciem mu koło ucha o tych swoich rewolucyjnych bzdetach jeżeli ten nie chce stracić zębów.

Tylko od czasu do czasu po głowie chodziły mu myśli na temat tego, czego może od niego chcieć Duregar Haakon. Trochę go to nurtowało… ale raczej przewidywał okazję do przysłużenia się Gildii jakąś misją, a co za tym idzie to i podreperowaniem sobie sakiewki.


Z zadowoleniem zszedł na suchy ląd. Może tej rzece dalece było do niespokojnych wód Morza Północnego po jakich dane mu było żeglować to mimo wszystko lepiej się czuł mając grunt pod nogami. A najlepiej nad głową – w końcu bogowie nie po to stworzyli krasnoludów aby ci na drewienkach śmigali po wodzie… Płomienny z jednoczesną dumą i trwogą przysłuchiwał się jak Erich odczytywał cesarskie obwieszczenie. Z zadowoleniem widział efekty swojej pracy – wozak już potrafił dojść do ładu i składu z czytaniem. Ręce mu natomiast opadały kiedy słuchał co ten „namaszczony” przez Sigmara Karl Frantz wymyślił. – Jak boga kocham kogoś tutaj kobyła kopnęła w czerep i słabuje na umyśle… A komentarz okrasił solidnym charkiem, który wylądował obok buta jakiegoś magazynowego robola.

Nadrzeczna osada to co miała najlepszego do zaoferowania z punktu widzenia Krasnoluda znajdowało się w beczułkach tutaj składowanych albo wypiekało się na tutejszych rożnach… tudzież skwierczało w kociołkach. Dlatego też bez zbędnych ceregieli skierował się do Czarnego Złota na co nie co. Tylko, że nim miał czas nacieszyć się tym „co nie co” Konrad go wywlekł schodząc z drogi braciszkowi… Płomienny nie oponował, mógł przyjąć plan młodzika. Do czasu, kiedy to z nieodległej jeszcze karczmy dobiegł go znajomy głos
- Złodzieje jedni… planują dom zmarłej zielarki ograbić! Wydzierała się pewna znajoma mu dziewoja. Wtedy oczywistym stało się, że dylematy czy iść podsłuchiwać do stodoły czy ostrzec nowego właściciela zielarskiego kantorku. Czy po prostu spuścić łomot zawalidrogom czy angażować stróżów prawa… Ale oczywiście Sylwia miała swoją własną wizję załatwienia tej sprawy… i chyba zamierzała zaangażować w to „praworządnych” klientów Czarnego Złota.

- Gdyby kózka nie skakała to by… w ryj nie dostała! Rzucił do Konrada i ruszył w stronę wejścia do gospody. Czując w kościach co się święci przygotował kastety. Widok jaki zastał w progu już na pierwszy rzut oka pokazywał, że zebrani bardziej byli zainteresowani widowiskiem niż sprawiedliwością… Gomrund jeszcze nie wiedział, czy szło im o rozróbę czy liczyli że tutejsze obwiesie ku radości innych spuszczą manto na gołą żyć nazbyt pyskatej przyjezdnej. A może to było tylko wrażenie odniesione po obserwacji najbliższego stolika z podpitymi flisakami.

Właśnie zakończyła się niczego sobie tyrada na temat niewieściej czci (a właściwie jej braku), profesji i zajęciom jakimi miałby rzekomo oddawać się Sylwia kiedy w lokalnym środowisku postanowił zaistnieć krasnolud. A właściwie jego gorączka o tym zadecydowała. To co sądził on o rozumie i rozsądku panny Sauerland nie miało teraz najmniejszego znaczenia… w uszach dźwięczało mu jeszcze coś na temat siwej przechódki spółkującej z mułami ku uciesze wozaków… A nikt nie powinien tak mówić do jego Córuchny! Nikt… nawet jeżeli wykazywała się inteligencją kowadła… Nikt.

Ryknął do starszego Sparrena, wskazując adresata grubym paluchem – Ty furunkule z orczego zada. Lepiej zamknij ryj nim ci go twoją obsraną dupą zawrę… A zresztą… pies cię krzywą kuśką rypał. Wpierdolę ci i tak! Wyłaź na zewnątrz, żeby twoje obszczene strachem porki towarzystwu smaku nie psuły! Co powiedziawszy skinął na niego jakby go zachęcając.
 
baltazar jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:56.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172