Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-01-2014, 07:48   #1
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
[WARHAMMER] Imperium na peryferiach II







Chłopcy z Biberhof, Jost, Eryk, Bert i Arno, opłacili rogatki ciesząc się, że nie mieli wozu, bo tutejsi strażnicy dróg pobierali jedną koronę od głowy oraz od każdego koła i końskiej nogi. Jako, że na trakcie wędrowcy zawsze łączą się dla bezpieczeństwa i obopólnych korzyści wspólnego obcowania, nie wzbudzali podejrzeń w towarzystwie starego kupca, co zielarzem się okazał wędrownym. Znachor, który również za wróżbitę się uważał, po bliższym poznaniu, Starym Hieronymusem się tytułował. W dwukołowym wózku, który ciągnął leniwie wyleniały osioł Karl, wiózł starszy jegomość z Nuln wzdłuż Reiku do Kemperbadu cudaczne dziwności.

- Oj powiadam wam świnki, że czas nadchodzi wielkiej wojny co koniec świata zwiastuje. – szeptał trzęsąc siwiejącą brodą, kiedy po tych słowach sam sobie żarliwie przytakiwał. – Straszna to będzie armia, co jak burza przetoczy się przez Imperium by na kolana rzucić Stary Świat! Koniec nadchodzi! I w duchu niedawnego Geheimnis chętnie wam powróżę i przepowiem koniec każdego z was osobna, jaki was czeka nim się skończy świat i zgaśnie słońce... Za pół złotej korony tylko od łebka, pół darmo jak Ranalda kocham!

W ofercie swej miał również dwie łapy, każda z trójnogiego psa. Szczęście miały przynieść swemu właścicielowi. Dwadzieścia karli śpiewał sobie za każdą. Z pośród maści i ziół wszelakich godne uwagi , bo podobno nie tak znowu często spotykane w Reiklandzie były Mydełka Wiedźmiątkowe. Ten, kto się nim mył również miał cieszyć się szczęściem, póki go starczyło. Mydełka rzecz jasna. Za Karli tylko piętnaście. Powiadał tez kilkakrotnie, że spóźnili się jego nowi towarzysze podróży, bo nie tak dawno jedyną jaką miał Piekielną Monetę sprzedał okazyjnie za koron trzydzieści pięć tylko. Dowiedzieli się też przypadkiem słuchając rozmowy Hieronymusa z miejscowym rybakiem, że krew z Bestii Reiku właściwości ma lecznicze każdej dolegliwości a wdychany proszek z jej kła cudownie działa na męskie przyrodzenie sprawiając, że te nigdy nie opada kiedy twardym być winno. Jak i to, że Bestia na lądzie również atakuje, bo niedawno Stary Gustaw wychylił tylko jeden kielich, a Bestia czar na niego rzuciła i stracił przytomność, przez co spłonęła jego sauna!

Po rozstaniu z Hieronymusem, Chłopcy z Biberhof Reik przekroczyli Reik po prawej ręce mijając strome zbocza Kemperbadu po drugiej stronie głębokiego koryta Stiru.










Czwórka Biberhofian po kolejnym tygodniu wędrówki szła już głównym traktem, który wiódł przez kilka małych mieścin i wioseczek do dwóch najważniejszych Wielkiej Prowincji miejsc - Zamku Reikguard jak i do Altdorfu. Do tego pierwszego na statek zaokrętować trzeba było się najlepiej w Worlitz a do stolicy to wszak i tak prowadziły wszystkie drogi. Najkrótszą lądową zaś była ta przez Grunburg wiodąca. A z tego co Chłopcy z Biberhof się dowiedzieli, to Frankenstein właśnie leżał gdzieś pośród wzgórz krainy Hagerkrybs Lasem Reikwald otoczonymi, które to, jak powiadali w Kemperbadzie wypytani przez Gotte i Berta mieszczanie, podobno kurhany starożytnych Unberogenów, prócz małej acz słynnej z przedniej kiełbasy i dorocznego festynu wioseczki, chowają. Zapomniane grobowce ponoć kusiły poszukiwaczy skarbów i łupieżców pradawnych mogił, przez co wiele duchów mściło się na żywych w tej domenie, lecz znacznie częściej powiadano, że te opowieści przypisać raczej trzeba strachliwej wyobraźni lub nudzie tamtejszych pasterzy.

Dzień był ciepły i parny. Gromadzące się leniwie na sklepieniu chmury, co prześwitały na niebie między gęstymi koronami kontemplując czy zebrać się na deszcz od razu, czy najpierw do końca przykryć ciemną pierzyną słońca wylegującego się na błękitnym prześcieradle podniebnej pościeli.

Ponad trele ptaków na głowami wędrowców, wzbiły sie pochodzące zza zakrętu przed nimi odgłosy niesionej wiatrem muzyki, ludzkiej mowy, śmiechu, rżenia koni i charakterystycznego, miarowego trzeszczenia kół u wielu wozów. Bert, Jost i Eryk dłużej wyciągnęli nogi a Arno nie został im dłużny z takim samym efektem szybciej przebierając swymi. Wkrótce dostrzegli w oddali przed sobą małą karawanę, konnych i piechurów.

Pojazdy okazały się być w zasadzie karetami. Były trzy i na tej ostatniej, najbliżej nim, zamykającej kolumnę, pokiwał na wietrze zielony proporzec w polu którego stało ozdobnie haftowana litera C. Druga kareta na sztandarze błękitem opisywała zgrabne D. Pierwszy zaś powóz miał aż dwie flagi. Wszyscy poznali barwy Wielkiego Księstwa Reiklandu a ta druga, okazałością wcale nie ustępująca imperialnej, trzepotała dwu-ogonową kometą Kultu Sigmara.

Za ostatnią karetą kroczyło dwóch znudzonych pikinierów z tarczami oraz zwykli obywatele. Para wysokich, przystojnych blondynów o donośnym, przyjemnym dla ucha barytonie i prostych, długich włosach opadających luźno na plecy. Przez ramię mieli przerzucone torby podróżne a w rękach nieśli lutnie. Między nimi szła i śmiała się wesoło młoda kobieta. Brunetka to była o dziko kręconych puklach opadających tuż nad ramionami lecz tak, że włosy nie zakrywały całkowicie jej długiej szyi, co dostojnie wystarała ze sznurowanego, głębokiego dekoltu. Biała koszula z niebieskimi akcentami rękawków, które sporymi fałdami bufonów sięgały wysmukłych przedramion a pod szerokim pasem z czerwonej wstęgi, przechodziła w suknię nie sięgającą ziemi, bo szyta była tak, że chodziło się w niej wygodnie również i po leśnych dywanach jak i tych ścielących się na marmurach i dębowych parkietach. Spod niej wystawały mocne, wysokie skórzane buty podróżne o nie za wysokim obcasie. Wiatr, gdy zawiał, uchylił rąbka halki nim właścicielka miłego dla ucha głosu ujarzmiła wprawnym ruchem niesforną kieckę. Zdążyli jednak Biberhofianie ocenić uda i kolana zgrabnych nóżek w czerwonych pończochach co wyrastały z czarnych, jeździeckich cholew.

- Chodźcie wędrowcy! Idźcie z nami w podróży i podzielcie się opowieściami z dalekich stron w zamian za schronienie i towarzystwo! – krzyknał przyjaźnie machając ręką jeden z trubadurów. – Maxymilian Sache jestem a to brat mój rodzony, Horst. – wyjaśnił uprzejmie gdy Chłopcy z Biberhof dołączyli do orszaku. - Trubadurami jesteśmy w służbie szlacheckiej rodziny Crutzenbachów. Wynajęli nas do zabawiania towarzystwa podczas ich podróży do Zamku Reikguard, gdzie mają negocjować warunki rozejmu ze zwaśnionym rodem Dutchfeltów. – szeptał już konspiratorskim tonem. – Obie rodziny tyle problemów swym sporem zrobiły, że sam Cesarz miłościwie nam panujący Karl Franz rozkazał im negocjacje, a żeby tego dopilnować wysłał swego przedstawiciela. – kiwnął głową na pierwszą karetę. – Baltazar Fromm, Kapłan Sigmara.

- To nie jest ich sprawa co robimy, ani sprawy szlacheckie. – Horst próbował uciszyć bliźniaka. – Niech się cieszą, że w ogóle drogę z nimi dzielimy!

- Od dwóch dni maszeruję i między pieśniami, to tyś mi jedynym towarzyszem. Już nim ci dobrzy ludzie trafili, to tęskniłem za nowymi opowieściami.

Zwrócił się znowu do Biberhofian.

- Opowiedzcie o swych podróżach i nie przemilczajcie plotek, wszak to chleb mój codzienny. Wiem. – przejechał palcami po strunach. – Ploteczka za ploteczkę. Ja zacznę. – wyszczerzył się w uśmiechu zadbanych zębów. - Słyszałem jak ostatnio ludzie gadali, że Jakub Crutzenbach, następca i przyszła głowa rodu klanu Crutzenbachów, przymuszany jest do poślubienia Doroty Dutchfelt, wdowy i obecnie kapłanki Shallya, w imię jednego z warunków pokoju. Oj, obym tylko muchą był na ścianie w pokoju, w którym Jakub się o tym dowiedział. – zaśmiał się a wraz z nim kręconowłosa brunetka. – To wprawdzie opanowany mąż, lecz każdy ma swoje granice, czy nie? Teraz wasza kolej. – zaproponował zakładając włosy za ucho.










Czas płynął z wolna podczas wędrówki, gdy nie tak długo potem, bo kwadrans zaledwie, ze wschodu pobiegły odgłosy metalicznych uderzeń. Wszyscy piechurzy obrócili głowy i ujrzeli stojących na skraju lasu, oddalonych o kilkanaście kroków od ostatniej karety, pięciu mutantów w porwanych łachmanach. Wydawali z siebie złowrogi wrzaski a najwyższy dudnił pordzewiałym orężem o tarczę. Czterech miało kusze wymierzone w karawanę. Największy z nich stał dobrych siedem stóp nad ziemią na zwierzęcych nogach z kopytami i rogami wystającymi do góry spomiędzy długich strąków tego, co niegdyś było czarnymi włosami. Ten to właśni herszt mutantów uniósł muskularnym ramieniem dwuręczny topór i krzyknął donośnym, głębokim głosem:

- Jesteśmy biedni i odrzuceni przez społeczeństwo! Bierzemy tylko to, co nie jest nam dane zarobić uczciwą pracą! Rzućcie broń, rzućcie nam wasze złoto i ruszajcie! Trzymajcie się od nas z dala!

Dwaj pikinierzy wymienili w naprędce skonsternowane spojrzenia, po czym zajęli z orężem defensywne pozycje zza tarcz obserwując mutantów w oczekiwaniu na następny ich ruch. Brunetka chwyciła kieckę i w okamgnieniu wycofała się na drugą stronę zatrzymanej karety. Obaj trubadurzy stali jak zaklęci, sparaliżowani przez strach. W oddali przednia straż w liczbie czterech konnych dopiero zaczynała zawracać się w siodłach, lecz wszyscy wiedzieli, że nim dotrą na tyły karawany, ktoś lub wszyscy mogą zginąć.

Mutant z podniesioną wysoko głową oczekiwał spełnienia żądań czekając na reakcję stojących naprzeciw ludzi.






 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 05-01-2014 o 09:00.
Campo Viejo jest offline  
Stary 07-01-2014, 14:10   #2
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację



Czas leciał szybko i nieubłaganie niczym grot strzały posłanej wprawną ręką strzelca w powietrze. Pierwszego wieczoru po ucieczce z Branderburga gawędziarzowi nadal wydawało się jakby słyszał dążącą za nim i jego przyjaciółmi pogoń. Dzika roślinność Starego Lasu i szum wód rzeki Stir nadawały ich wyprawie niespotykanego od dawna klimatu. Winkelowi przypomniały się rodzinne strony kiedy to jako mały pędrak uciekał nad rzekę aby popluskać się w wodzie i pobawić na brzegu lasu. Wtedy również nie był sam. Również był z nimi i jako najstarszy często najmocniej obrywał po powrocie. Mimo tego nigdy nie żałował...

Błyskawiczne tempo ucieczki nie nastręczało Winkelowi wielu problemów. Chłopak był wysoki i mimo iż nie był tak rosły jak Jost, Eryk czy też pompujący swymi pieńkowatymi nogami Arno to nadal miał swoje podróże za sobą. Też swoje przeszedł. Z upływem czasu grupie zaczynało brakować prowiantu, ale nikt się nie łamał. Wody mieli pod dostatkiem, a co najważniejsze nadal mieli siebie. Mimo przeciwności losu nie zostawiali swoich i nawet narażając swoje własne zadki ratowali się z opresji.

Rudi - mimo iż był w opłakanym jak na niego stanie - nie spowalniał marszu. Bardzo często samym zachowaniem dziękował reszcie za ratunek. Nie musiał. Przyjaciele nie oczekiwali żadnych podziękowań. Ważne, że wszystko było w porządku i - tak jak na początku wyprawy - byli w komplecie. Bert na chwilę wrócił też myślami do Marianki Miller, która wyruszyła w kierunku stolicy. Mimo iż liczył na jej sukces w zawodach sokolników to nadal obawiał się o nią niczym o młodszą siostrę...

***

Kiedy stan uratowanego przyjaciela się poprawiał Bert z uśmiechem patrzał na jego gojące się rany. Twarz już nie przypominała spleśniałego owocu, z którego ktoś zdrowo upuścił soku. Opuchlizna znikała, podobnie jak smutek i wcześniej całkiem okazałe guzy. Narada kuzynów - mimo iż Winkel nie podejrzewał czego mogła dotyczyć - przyniosła całkiem nowe pomysły i... postanowienia. Ważne postanowienia.

Rozpoczęcie Gotte silącego się na szeroki uśmiech chyba jako jedynego Berta rozbawiło. Może dlatego, że sam również bawił się słowem i anegdotami niemniej sprawnie jak Miller? To co usłyszał później jednak sprawiło, że przybrał kamienną twarz. Millerowie chcieli ich opuścić? Teraz? Berta bardziej ciekawiło na ile dla ratowania reszty grupy i zmylenia pościgu, a na ile dla swoich własnych planów.

Jak się okazało dwójka kuzynów miała w zamiarach podróż do Altdorfu, gdzie też znajdą Mariankę, a Rudi... wstąpi do nowicjatu Morra. Winkelowi ciężko w to było uwierzyć pamiętając jak jeszcze w Kemperbadzie halfling wykładał mu jak ważna jest umiejętność walki w czym chciał przyjaciela szkolić. Prawdę mówił co było oczywistym, ale on i zakon? Bertowi średnio to się widziało, ale czy zawsze musiał mieć rację? Na pewno wierzył w powołanie przyjaciela i zdecydował się go wspierać. Nie powstrzymywać, nie zniechęcać, a po prostu wspierać. Jak przyjaciel. Tym bardziej, że widział w oczach Rudiego ten upór, tę nieugiętość i stanowczość, które cechowały go jako młodzika jeszcze za czasów Biberhof.


Gotte wspomniał też o Aleksie. Biednym dzieciaku, który pomógł im w Kemperbadzie uwolnić Millera, a teraz... trafił do sierocińca. Plan Gotte był nieco szalony, ale komu jak nie jemu mógł się powieść w realizacji? No komu? Tym bardziej, że gość ten miał łeb na karku jak mało kto...

Ostatni raz Bert widział kuzynów z rodu Miller oddalających się ku wiosce. Nie wiedział czy kiedykolwiek będzie im dane spotkać się znowu w takim składzie, ale był pełen dobrych myśli. Pożegnał ich jak na przyjaciela przystało z wesołym uśmiechem i zrozumienie w oczach. Szczególnie Rudiego. Od dzieciaka byli najbliższymi przyjaciółmi.

***

Opłaty za przejazd nie były tanie co udowodnili - po raz wtóry - grupie podróżnych strażnicy dróg z Reiklandu. Reiklandu, którego granicą była piękna, potężna rzeka Reik, a sercem tętniący życiem Las Reikwald. To tutaj znajdowały się tak piękne miejsca jak Góry Szare czy monstrualna stolica Imperium - Altdorf. Te widoki, zapachy i smaki tutejszej kuchni były warte każdej ceny. Piękne kobiety, gustowne trunki i możliwości dla kogoś takiego jak Bert były czymś co na samo wspomnienie przywoływało na usta szeroki uśmiech. Poznany na trakcie starzec był całkiem miły i co najważniejsze - rozmowny. Mówił o ziołach i historiach swych towarów, które okazały się całkiem niesamowitymi dziwactwami.


Starym Hieronymus powiadał, że zbliżała się do wielka wojna, która rzuci cały Stary Świat na kolana. Prawił, że armia, która ją wywoła przetnie Imperium niczym potężny grom aby udowodnić, że nic jej na drodze stanąć się może. Bert zaczynał się obawiać kiedy starzec przeszedł płynnie do swojej propozycji aby za pół Karla przepowiedzieć każdemu z nich jaki koniec ich czeka. Winkel przekrzywił głowę, uśmiechnął się serdecznie i podziękował. Nawet gdyby przepowiednia była prawdziwa - w co nie wierzył - nie chciał wiedzieć jak umrze. Wolał myśleć, że stanie się to za wiele lat, w ciepłym łóżku, z ukochaną kobietą u boku.

Oferta handlarza była bogata w różne dziwactwa i - mimo iż Bert średnio wierzył w szczęśliwe przedmioty - gawędziarz postanowił kupić sobie niektóre z nich. Prawdą było, że złoto jakie posiadał mógł stracić bardzo łatwo, a ponadto z takim mieszkiem rzucał się w oczy niesamowicie. Do teraz pamiętał małego złodzieja na statku, który pozbawił go całego złota. Nie chciał kusić losu, a może nawet mu pomóc kupując działające dobrodziejstwa od Hieronymusa. Zakupy opiewały na dobre 65 Karli co na twarzach kompanów Berta musiało wywołać zdumienie równie olbrzymie jakby postanowił od dzisiaj polować na samotne górskie trolle. No może prawie tak duże. Mydełka Wiedźmiątkowe pachniały całkiem ładnie, a o nich właściwościach Winkel słyszał jeszcze za czasów podróży z łowcą Imre. Trzy sztuki zakupił zatem aby nacieszyć się pełnią szczęścia, a jako wisienkę na torcie nabył jedną łapkę z trójnogiego psa. Nie wyglądała zbyt pokaźnie, ale kupiec tak zachwalał swój towar, że Winkelowi przypomniały się jego dawne czasy kiedy z ojcem handlowali po pobliskich mieścinach swoimi towarami...

Informacja o Bestii Reiku uzyskana od rybaka była dość ciekawym ubarwieniem podróży. Ponoć jej krew leczy każdą znaną dolegliwość, a proszek z jej kła czyni potencję mężczyzny niemal nadprzyrodzenie sprawną. Potwór na dodatek jest tak zdesperowany, że atakuje już nawet na lądzie. Równie dobrze mogła to być paplanina pijanego Starego Gustawa, ale czy człek tak poważny mógłby się opić jednym kielichem wina? Z tymi niesamowitościami czwórka przyjaciół rozstała się ze starcem po czym przekroczyła Reik. Po jednej stronie mieli Kemperbad, a po drugiej rzekę Stir wpływającą do Reiku w okolicach zamku Reikguard. Nic tylko ruszać w szeroki świat. Ku przygodom...

***

Przyjaciele podróżowali kolejne dni już głównym traktem, który zaprowadził ich do kilku mniejszych mieścin. W każdej Winkel starał się nie wydawać za wiele pamiętając, że nie zostało mu zbyt wiele złota. Zrobił to co mógł czyli wyczyścił swoje rzeczy, wykąpał się - oczywiście korzystając z nowo nabytego Mydełka - oraz najadł w pamięci mając chwile, gdy brakło mu i przyjaciołom żywności. Uzupełnił też swoją metalową flaszkę herbatą ziołową, do bukłaka nabrał wody i kupił żelazne racje na kilka dni - może nie smaczne, ale po czasie dało się przyzwyczaić...

Odwiedziny takich miejsc jak Diesdorf gawędziarz będzie wspominał dobrze chociaż po ich opuszczeniu nie cierpiał na nadmiar pieniędzy. Nie chciał jeszcze zaczynać opowiadać aby w razie tak zaciekłego pościgu nie mogli namierzyć go po profesji, którą uwydatnił mocno w Kemperbadzie, gdzie opowiadał niemało. Miał zatem czas na ubarwienie, adekwantną zmianę i spisanie ich ostatnich przygód. Oczywiście nikt poza nim i jego przyjaciółmi nie byłby w stanie poznać, że to oni są jej bohaterami, a wydarzenia naprawdę miały miejsce. Zbyt wiele wątków pozostało zmienionych, zbyt wiele kolorów i barw naszło na codzienną rzeczywistość ich codziennego życia.

Dnia, którego przyjaciele zauważyli karawanę Bert był zmuszony rozebrać się ze swego zwykle noszonego ubrania. Zwinięta kurtka przyczepiona została do plecaka, a koszula trafiła do jego wnętrza. Było gorąco i duszno przez co ciężko było wytrzymać aby nie wypić od razu całych zapasów wody. Wabiące odgłosy muzyki, śpiew i śmiech spowodowały, że cała czwórka przyspieszyła kroku. Karawana okazała się niewielka, a wokół niej jechali konno strażnicy i szli zabawiający trubadurzy. Nawet z daleka Bert nie mógł przeoczyć niewiasty o niecodziennie kuszących kształtach. Tym bardziej Winkel chciał dołączyć do grupy.


Nad pierwszą z trzech karoc powiewały piękne flagi. Jedna była symbolem Kultu Sigmara, a druga - niemniej bogata - przedstawiała godło Księstwa Reiklandu. Winkel domyślał się, że pierwszą z karoc musiał jechać jakiś wysoko postawiony kapłan Młotodzierżcy. Za pojazdami szło dwóch pikinierów, para długowłosych blondynów z lutniami i śliczna, ciemnowłosa, roześmiana młódka. Jej kręcone włosy, jedwabiście delikatna skóra i odsłonięte przez głęboki dekolt wdzięki oczarowałyby niejednego męża. Jej szykowna suknia była na tyle krótka aby nie wadzić podczas podróży i odsłaniać całkiem wysokie, jeździeckie buty.

Jeden z trubadurów zawołał Eryka, Berta, Josta i Arno wesoło przedstawiając siebie i brata swego. Podobieństwo było widoczne na pierwszy rzut oka. Trubadurzy służyli rodowi Crutzenbachów, którzy wysłali ich aby zabawiali towarzystwo w podróży. W zamku Reikguard miały zostać pogodzone rody Dutchfeltów zwaśnione nieznanymi Bertowi wydarzeniami. Skoro sam cesarz rozkazał negocjować i wysłał swojego przedstawiciela w postaci wysoce postawionego Sigmaryty musiało to być coś ważnego dla całego Imperium. Drugi z bliźniaków nie był już tak otwarty i mnie niż swój bart wesoły.

Winkel zgodnie z etykietą przedstawił się najpierw całując dłoń kobiety, a później podając prawicę trubadurom. Jako, że Maxymilian domagał się plotek samemu jedną opowiedziawszy Bert nie mógł mu odmówić i zaczął swoją zwyczajową grę. Z wyższych sfer mógł przytoczyć coś na temat skąpego kupca Purcela, u którego był jednym z gości na balu czy też kimkolwiek kogo tam poznał. Plotek akurat nie brakowało. A może lepszym byłoby utarcie nosa - przynajmniej dobrze posłaną plotką - baronowi Leberechowi Froblowi? W końcu to wszystko tylko zasłyszane z głębokiego eteru plotki, które wcale nie muszą być prawdą. Na samo wspomnienie Evitty von Wittgenstein z zamku Wittgendorf gawędziarz uśmiechnął się szeroki niczym na plotkę trubadura i zaczął swoją. W końcu mógł dopaść się do nowego źródła informacji...

***




Po krótkim czasie od rozpoczęcia rozmowy, w której Bert starał się zagadnąć również niewiastę, od strony lasu dobiegły go odgłosy metalicznych uderzeń. Gdy gawędziarz obrócił głowę i zobaczył stojące tam poczwary, w porwanych łachmanach i ze stalą w rękach stanął niczym wryty w miejscu. Był pewien, że zbladł, a jego serce przyspieszyło rytm niesamowicie. Ich przeraźliwe ryki, uderzenia orężem o tarczę przywódcy potęgowały strach jeszcze bardziej. Czterech z nich celowało kuszami w karawanę, a największy potwór trzymał dwuręczny topór krzycząc w kierunku podróżnych. On znał ich język! On mówił!

Bert był pewien, że gdyby miał więcej złota sam dorzuciłby się na ofiarę dla tych biednych i zmuszonych do grabieży mutantów, ale w obecnej sytuacji... Powoli, spokojnie poszedł za stojący wóz. Nie potrafił dobrze walczyć, a widok tych poczwar tak go przeraził, że nie był w stanie powiedzieć słowa. Chociaż jego największa broń - słowa - nie dałaby sobie z tym przeciwnikiem rady. Winkel pierwszy raz w życiu był tego pewien... Starał się pocieszyć kobietę, ale sam ledwo stał na nogach. Marzył aby wszystko się dobrze skończyło i aby jego przyjaciołom nic się nie stało…
 
Lechu jest offline  
Stary 07-01-2014, 15:24   #3
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Gdy ranek nastał i Jost z Erykiem ruszyli, by grób wykopać, Rudi ciągle jeszcze spał.
Trochę Josta martwił ten sen przydługi, ale medykus młody, u którego miksturę kupili, uprzedzał, że takie mogą być jej skutki. Pozostawało tylko czekać.

Cmentarz za północną bramą umieszczono, niedaleko lasu. Ogrodzony był, a jakże, ale sztachetkami jeno i krowa, gdyby ją giez mocno ugryzł, rozwalić by go mogła. Ale przed zwierzętami leśnymi zapewne chronił.
- Tam - zaproponował Jost, wskazując miejsce najbliższe lasu i najbardziej od murów oddalone, niezbyt widoczne z miejskiej bramy.

Jako że w rzeczywistości nie zamierzali pochować Rudiego, to grób mogliby wykopać dość płytki, ale... a nuż ktoś by się przywlókł na cmentarz i w ramach dziwacznych zainteresowań zaczął się dziwić, a potem poleciałby rozgadać, jacy to kapłani Morra zrobili się leniwi i nieporządni. Lepiej było unikać takich nieprzyjemnych zdarzeń.
Na szczęście ziemia nie była twarda, a i tylko parę korzeni przeszkadzało w kopaniu, tak więc, choć do takiej akurat roboty przyzwyczajeni nie byli, dali sobie radę.


A w międzyczasie, gdy akurat Eryk mozolił się z kopaniem grobu, Jost zrobił mały wypad do lasu, skąd przytargał kawał pniaka, mający później udawać ciało Rudiego.

***

Zostawili dziewczynkę za zamkniętymi drzwiami, których pilnował Vinc. Takoż i złoto, jako ze złodziejstwem parać się nie chcieli.
- Pod wieczór wrócimy, by się pomodlić - powiedział Jost nim ruszyli na cmentarz.

Gdyby to wnuczkę burmistrza chowano, to na cmentarz zleciałoby się pół miasteczka, nie tylko po to, by odprowadzić Gretchen na miejsce ostatecznego spoczynku.
Rudiemu towarzyszyła tylko i wyłącznie grupka kapłanów Morra, którzy zanieśli ciało biedaka na cmentarz, odprowadzeni jedynie znudzonymi spojrzeniami strażników miejskich.

Nikt ich nie obserwował, zatem bez problemów mogli dokonać zamiany - Rudi wylądował w krzakach, za płotem, a pieniek zastąpił nieboraka w niedawno wykopanym, a obecnie zasypanym i starannie uklepanym grobie.
Koło południa to było, wnet zmiana strażników miała nastąpić i nikt nie powinien pamiętać o tym, że ktoś wyszedł i nie wrócił. Przynajmniej do wieczora, gdy osamotnionego Vinca wreszcie najdą niespokojne myśli. A do tego czasu oni powinni być daleko.

***

Daleko to pojęcie dość względne, szczególnie jeśli trzeba targać ze sobą nieprzytomnego człeka. Co prawda ledwo mury miasta z oczu im zniknęły, wnet się Jost kapłańskiego stroju pozbył i do plecaka go schował, ale i tak nie najwygodniej się szło i nie najszybciej. Rudi, choć niby mały i lekki być powinien, nijak taki być nie chciał, co się na tempo marszu przekładało.
Na skutek tego noc ich dopadła nim parę mil przeszli. Na szczęście pościg z Brandendurga ich nie dogonił. Jeśli w ogóle wyruszył, bo i czemu mieliby ich ścigać, skoro złoto zostawili i nie narobili żadnych szkód?

Nawet gdy Rudi się wreszcie obudził, to i tak tempo marszu niezbyt wzrosło. No i trudno było się dziwić, bo zapuchnięte oczka byłego strażnika niewiele zapewne widziały, a i nogi, po długim śnie, niezbyt sprawne były w marszu i plątały się nieco. No i nie dość, że prowadzić go trzeba było, to jeszcze potykał się co chwila. Cud, że nie zabił się po kolejnym upadku. W każdym razie urody mu od tego nie przybyło.
Nic więc dziwnego, że na jego widok w niewielkiej leśnej osadzie, na którą się przypadkiem natknęli, psami ich poszczuto, zamiast pod dach przygarnąć. Ledwo zdołali odpędzić zażarte brytany, a i tak parę ugryzień zaliczyli, nim jeden czy drugi kundel poczęstowany sękatym kijem ogon podwinął i uciekł.

Po tym przypadku jeszcze szerszym łukiem obchodzili wszelkie domostwa, nawet najmniejsze.

***

Decyzję, jaką podjęli Rudi i Gotte, Jost przyjął - można by rzec - z częściowym zrozumieniem. Gotte mial dług, który należało spłacić, a Rudi? Gdy kto tak długo spoczywał pod wpływem boga snu, to różne decyzje mógł podjąć. Także i taką, by wstąpić na służbę Morra.
Czy sam by tak postąpił? Tego nie był pewien, ale nie miał zamiaru wpływać na postanowienia obu kompanów. Pozostawało tylko pożegnać się. I wznieść cichą modlitwę do Rhei, by opiekowała się tamtą dwójką.
A potem ruszać dalej.

***

Stary znachor był niezłym towarzyszem podróży i gadane też miał. Chociaż do niektórych rzeczy, które opowiadał, Jost miał pewne wątpliwości. Nie bardzo chciał wierzyć w to, że straszna burza ma nadejść, że Imperium zginie a cały znany świat przepadnie. Jost, mimo młodego dość wieku, widział kilka wad owego świata, ale nijak nie wierzył, by miał on upaść.
Przepowiedni, co do swego losu również nie chciał znać. "Przepowiednia rządzi człowiekiem", mawiała Stara Maryna. I rację miała, bowiem gdy kto wie, jaki los go czeka, robi wszystko, by go ominąć, jeśli zły jest. A wtedy często głupoty czyni i w kłopoty popada. Zaś gdy przepowiednia dobro głosi, to chciałoby się na zadku usiąść i czekać, żeby się spełniła.
Za to dobry talizman... Maryna i takie robiła, i działały.

***

Nowe towarzystwo było dość zachęcające. I to nie ze względu na młodą kobietą, towarzyszącą trubadurom. Wędrowni pieśniarze byli źródłem wiadomości najrozmaitszych - zarówno ważnych, jak i błahych, a wiedza wszelaka w życiu mogła się przydać. Choćby po to, by plotkę dalej puścić.
Gadanie jednak Jost Bertowi zostawił, bo sam nie bardzo wiedział, czym by miał tamtą trójkę zainteresować. Wszak nie relacją z balu, czy opowieścią z odwiedzin u pani Alexandry, co mu się na myśl nasunęło, gdy dziewczyna nie tylko kolana, ale i pół uda pokazała.

Opowieść Berta przerwał szczęk, dochodzący gdzieś z brzegu lasu. Jost chwycił łuk, wypatrując źródła owych odgłosów. I zamarł.
Mutanty. I to pięć.
Co innego słuchać opowieści o tych stworach, co innego widzieć takiego leżącego w rowie z rozpłataną głową, a co innego patrzeć na żywego, wygrażającego wielkim toporem, na dodatek w pewnej kompanii.
Jost, nie myśląc wiele, strzelił do najbliższego kusznika, a potem schronił się koło powozu. Nie po to oczywiście, by w przyjemnym towarzystwie dziewczyny zginąć, ale by od bełtów się uchronić.
Z cichą nadzieją, że Mydełko, którym się mył rankiem, pomoże mu w tarapatach.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 07-01-2014 o 15:53.
Kerm jest offline  
Stary 12-01-2014, 00:09   #4
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Eryk szedł w ciszy, rzadko kiedy dołączając się do rozmowy z trubadurami. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że nie ma pojęcia, co robi, i męczyło go to już od paru dni. Właściwie, to od odejścia Millerów. Gdy oznajmili im, że chcą pójść w swoją stronę, Eryk przez chwilę myślał, że to koniec. Że po ich deklaracji reszta również się rozejdzie. Bert powie, że chce odwiedzić jakąś swoją księżniczkę, może nawet tę, przez którą opuścił jego i Imre, Arno powędruje poszukać krasnoludzkiej społeczności, gdzie mógłby ułożyć sobie życie, a Jost uzna, że to świetna okolica, żeby pobudować sobie chatę i żyć z darów lasu. Wszyscy nagle wyjawią, że od jakiegoś czasu już mają te swoje plany w głowach i tylko czekali na odpowiedni moment, żeby wprowadzić je w życie. A skoro dwóch z sześciu odchodzi, to jest to właśnie teraz. I Eryk jako jedyny nie będzie wiedział, co ze sobą zrobić. Bo przecież nie dołączy do żadnego z nich, to ich cele, ich marzenia. Nie był na tyle bezczelny. Mógłby z którymś podróżować jakiś czas, ale dokąd miałby się docelowo udać? Błąkać się samemu z glejtem podarowanym przez kempbardzkiego kapitana, szukać pracy dla jednego, mało doświadczonego człowieka? Szukać nowej grupy, która by go przyjęła, i która podzielałaby jego spojrzenie na pewne ważkie sprawy, również zawodowe? Zaciągnąć się do straży, czy do armii? A może wrócić do Biberhoff?
Przez chwilę, niesamowicie długą chwilę, czuł się najbardziej samotnym i zagubionym człekiem w Imperium.
Ale wszystko "się ułożyło". Millerowie odeszli, Bauer zdołał uśmiechnąć się, jednak bez wesołości, i życzyć im powodzenia. Reszta pozostała po staremu.

Spotkali też obwoźnego handlarza, bajeranta jakich mało, który przepowiedział im koniec Starego Świata. Za pół korony wywróżył też Erykowi, jaka śmierć zakończy jego męki na tym łez padole. "Zeżre cie najczarniejsza zgnilizna" powiedział. Eryk początkowo czekał na ciąg dalszy, starzec jednak milczał, wpatrywał się tylko w niego, jakby czekał na kolejny datek, za jakże wspaniałą wróżbę. Chłopak nie miał nawet sił, psychicznie, aby wyrazić swoją dezaprobatę. Dopiero później, gdy już rozstali się z nim, Eryk przypomniał sobie, jak mówił on o symbolice.

- Los daje nam ogrom wskazówek, co do naszego przeznaczenia, mało kiedy jednak ludzie je widzą. A jak widzą, to z kolei źle odczytują. To interpretacja jest kluczem do wszechwiedzy sięgającej poza czas czy jedno miejsce. A myślicie, że skąd ja wiem o wielkiej wojnie, o klęsce świata, jakim go znamy? Eeeee? Bo ja, właśnie ja, te znaki odczytać prawidłowo potrafię.

Od tamtego momentu, monotonię podróży umilały Erykowi rozmyślania nad niedosłownymi znaczeniami przekazanej mu przepowiedni. Chciał być gotowy, gdy nadejdzie znak. Gdy nadejdzie śmierć, czarna zgnilizna.

Na przemian rozmyślał więc o celu w życiu, a raczej o jego chwilowym braku, oraz o potencjalnej przyczynie śmierci. I w takich mało wesołych klimatach upływały mu kolejne dni, również ten, w którym dołączyli do chronionej karawany. I również gdy zostali zaatakowani przez mutantów, myślał właśnie o możliwości, że zostanie napadnięty i pożarty przez czarnoskórych kanibali o zgniłych zębach. Skrzywił się na widok herszta bandy, splunął na jego słowa. Sigmar chroni porządnych ludzi przed mutacjami, a przynajmniej tak słyszał, więc to oni sami ściągnęli na siebie to nieszczęście, więc i żadne złoto im się nie należało, nie bardziej niż zwykłemu bandycie. Może im samym taka myśl dawała rozgrzeszenie, jednak w oczach Eryka nie zasługiwali na współczucie, byli tylko rabusiami. Brzydkimi rabusiami.

Rogi, kopyta, sierść jak u dzika, wilcze uszy, koci pysk, u każdego z tej piątki dało się bez trudu zauważyć skutki mutacji. A jednemu to policzek połyskiwał jakby rybią łuską pokryty, chociaż z takiej odległości nie można było mieć pewności. On, Jost i Arno, do tego dwóch strażników, i konni, którzy otwierali pochód i zapewne niedługo przybędą im z odsieczą, niejako oskrzydlając bandytów. Co prawda proporcja broni strzeleckiej wyglądała nieciekawie, cztery kusze na dwa łuki, do tego dochodzili cywile, którzy mogli ucierpieć, niemniej jednak Eryk nie widział innego sposobu niż zbrojny opór. Dobył łuku, a Jost był niczym jego cień. Na szczęście przyjaciel z samym strzałem poradził sobie lepiej niż Bauer, którego strzała świsnęła między głowami dwóch kuszników. Schlachter nie tylko trafił, ale powalił na ziemię jednego z kuszników. Obaj schowali się za wóz, wyjmując kolejne strzały i nakładając, gotowi do strzału, jednak gdy Bauer wychylił się zza osłony, mutanci znikali za wzgórzem. Konni byli już blisko, a on sam był czujny i gotowy do dalszej walki, jednak wyglądało na to, że dane im będzie ruszyć w dalszą podróż lada moment. Z jednej strony, dobrze byłoby wreszcie zrobić coś konkretnego, ale z drugiej... Czarna zgnilizna. Mutanty mogły mieć zgniłe zęby...
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.
Baczy jest offline  
Stary 12-01-2014, 00:47   #5
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
874

Początki upłynęły pod znakiem ósemki, kiedy to w Biberhof byli jedynymi osobami poza podejrzeniem w sprawie dotyczącej morderstwa sigmaryty.
Siedmioro było ich po powierzeniu im eskorty. Wtedy to Jagna z Woytkiem mieli ważniejsze zajęcia niż oni, lecz dołączył Rudi.
Niedługo jednak z nim obcowali. Było ich obecnie czworo. Pierwsza wyłamała się Marianka, zaś teraz przyszła kolej na Gotte i Rudiego. Wyruszyli do Altdorfu.

Został tylko on - Arno Hammerfist, Bert Winkel, Jost Schlachter i Eryk Bauer. Gotte miał rację - przynajmniej nikt nie będzie ich szukał. Fałszywych kapłanów Morra miało być pięciu oraz jedne zwłoki.

Obecnie jednak byli bezrobotni, odrzucili pieniądze za pochowanie ofiary wampira, legalnie okradli ich na rogatkach, a na koniec jakiś starzec wciskał jakieś łapki psie, mydełka i inne świństwa, które przynosiły szczęście... albo i nie.
Khazad nie uwierzył starcowi stanowczo odmawiając przyjęcia propozycji o wróżeniu. Kto nie wie jak umrze, nie będzie ściągał swymi myślami tej chwili, bo i jeszcze zobaczy się ją tam, gdzie miało jej nie być i dlatego tam się pojawi.

Kolejny tydzień zajęło im włóczenie się po świecie. Co prawda praca zawsze dla takich jak oni się znajdzie. Prędzej lub później, zaś w tym wypadku zanosiło się na to, iż jednak przyjdzie później. Byleby nie za późno.

Trafili na trakt prowadzący do Zamku Reiguard oraz Altdorfu, gdzie podobno kancelarię miał człowiek zwący się Albertem z Altdorfu.
Znany był młodemu Hammerfistowi z opowieści Joniego. Podobno krasnoluda przypominał swoją fizjonomią - postawny, od khazadów niewiele wyższy i charakterny ponad miarę. Poznać w nim człowieka można było po braku brody.

Teraz znajdowali się na trakcie. Niedługo będą musieli wybrać czy podróżować drogą wodną przez Worlitz wprost do Zamku Reikguard, czy lądem przez Grunburg do Altdorfu i wybór wcale nie był tak oczywisty jak zdawał się być.
Nie miałby pojęcia gdzie znaleźć Alberta. Jednak nawet gdyby udało się go odnaleźć, to żadne z nich nie potrafiłoby się obracać w kręgu prawnym zakładając, iż znalazłaby się dla nich jakaś praca, zaś sama kancelaria przez lata nie upadła.

Jak się okazało, wybór został dokonany za nich.
Napotkana przypadkiem karawana karet wiozła dwie zwaśnione rodziny: Crutzenbachów i Dutchfeltów - każda w oddzielnym pojeździe. Na przedzie jechała jednak trzecia kareta przewożąca kapłana sigmara Baltazara Fromma.

Być może Arno był przewrażliwiony po wypadku w Biberhof, ale nie lubił przebywać w towarzystwie kapłanów. Jeszcze przypadkiem umrą i problem gotów...
Zapobiec temu mieli piechurzy po bokach karawany, czterech konnych na froncie oraz dwóch pikinierów za ostatnią karetą. Towaszyszyło im dwóch blondasów i jedna brunetka.
Na pierwszy rzut oka widać było, że z walką zaznajomieni są równie co owce Joniego i gdyby nie zbrojne wsparcie tak też mogliby się czuć.

Maxymillian, jeden z bardów zaproponował wymianę plotek, która Bert dość szybko podchwycił. Arno również miał pomysł na plotkę, a plotki nie są do końca prawdziwe, zaś pod wpływem czasu ulegają wyolbrzymieniu...




Nagle usłyszał metaliczny odgłos. Mutanty. Chaosytci. Pięcioro.
Herszt był wielkim bydlęciem z rogami, kopytami i toporem dwuręcznym. Sądząc po jego nogach był bardzo szybki.
Na szczęście pozostali nie mieli kopyt, ale zwykłe, ludzkie stopy, ale byli jedynie niewiele mniej niepokojący. Celowali w stronę podróżników.

-Jesteśmy biedni i odrzuceni przez społeczeństwo! Bierzemy tylko to, co nie jest nam dane zarobić uczciwą pracą! Rzućcie broń, rzućcie nam wasze złoto i ruszajcie! Trzymajcie się od nas z dala! - zawołał największy z mutantów.

Khazad nic nie powiedział. Jedynie parsknął. Pikinierzy schowali się za tarczami, Bert oraz brunetka uciekli za karetę i tylko trubadurzy stali prosząc się o bełt w bebechy. Konni dopiero zawracali. Było jasne, iż nie zdążą na czas.
Arno skoczył za pikinierów korzystając z tarcz. Jost i Eryk naciągnęli cięciwy.

-Tamten ma kopyta. Może szarżować na nas - rzucił pospiesznie do pikinierów.

Herszt ponowił swoje zawołanie, a ostrzegawczy strzał z kuszy przeszył niebo. Jeśli kiedyś miała się zacząć ta walka, to obowiązkowo teraz.
Było ich pięciu z czego czterech miało bronie dystansowe, zaś jeden z nich właśnie pozbawił się możliwości trafienia któregokolwiek z nich.

Hammerfist szybko spojrzał w kierunku konnych. Napastnicy nie będą też czekali wiecznie - zaatakują przed dotarciem konnych. Jeśli teraz zbrojni doprowadzą do ataku mutantów, to czeka ich obrona przed trzema, nie czterema bełtami, co nieznacznie zwiększało ich szanse. Lepiej to niż nic.

W tej chwili jeden z nich będzie przeładowywał, a kiedy skończy i wystrzelą pozostali, to tamten pojedynczy będzie jedynym zagrożeniem. Kiedy tamta trójka będzie gotowa do strzału przybędą konni. Oczywiście jeśli dalej będą stawiać na ostrzał w co khazad wątpił.
Podejrzewał, że napastnicy zaatakują, lecz wtedy konni będą już blisko, jeśli jeszcze będą potrzebni.

-Hej ci w wozach! Głowy nisko! Ej, ty, baranie chędożony! Ojciec twój z kozą puścił się?!

Eryk i Jost wystrzelili! Jeden z napastników padł, bełt brzęknął o tarczę pikiniera, drugi i ostatni poszybował nad lasem!
Stało się coś, czego Arno nie przewidział. Przeciwnicy uciekli w las.

-Stop! Taktyka to ich! Zaraz z kuszy strzał kolejny przyjść może! - uprzedził widząc Josta idącego w stronę umierającego i nie ruszając się z miejsca wyciągnął młot.
Zaraz mógł nadejść kolejny strzał. Co prawda pojedynczy, ale nadal groźny. Albo zaatakują za chwilę, albo później, dla przykładu nocą. W obu przypadkach zapewne uderzą po partyzancku lub z posiłkami nieco bardziej jawnie.

Przy karetach wybuchło zamieszanie, zaś konni jechali na tyły wykrzykując rozkazy. Za chwilę będą na miejscu.
Bynajmniej nie gwarantowało to bezpieczeństwa. Może Arno się mylił, ale coś mu mówiło, że to nie koniec.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 12-01-2014, 11:52   #6
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Jost aż nie wierzył własnym oczom. "Jego" mutant padł, a pozostali, miast wystrzelać przeciwników, pobiegli do lasu.
Były pasterz, dziękując w duchu Rhei za pokierowanie pociskiem, wpatrywał się w las, wypatrując pozostałych członków mutanciej bandy. Ale wyglądało na to, że faktycznie uciekli.

Jost wyszedł zza osłony karety i ostrożnie, rozglądając się na prawo i lewo, podszedł do leżącego mutanta. Ten, jak się okazało, nie padł martwym trupem, ale żył jeszcze.
Jost, profilaktycznie, odsunął poza zasięg mutancich dłoni kuszę i rozbroił do końca mutanta pozbawiając go pojemnika z bełtami.
- Ilu was tu jest, w tym lesie? - spytał leżącego.
Mutant jednak nie odpowiedział, wpatrując się tylko w Josta wzrokiem pełnym strachu i nienawiści.
Być może przypieczony na wolnym ogniu mutant byłby bardziej skłonny do dzielenia się informacjami, ale Jostowi nie w głowie były takie metody perswazji. Szybko podniósł kuszę (choć stara, ale parę groszy można było za nią dostać) i ruszył w stronę kawalkady. A nuż okaże się, że od frontu pojawi się kolejna grupa napastników? Lepiej wtedy by było być wśród swoich.
 
Kerm jest offline  
Stary 12-01-2014, 20:29   #7
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację




Kilka godzin wcześniej podczas beztroskiej wędrówki na tyłach karety, Winkiel przystał na propozycję wymiany nowin z szarpiącym struny trubadurem.

- A słyszeliście, drodzy Panowie i Pani białogłowo, o kupcu Purcelu, jednym z wyższych w Kemperbadzie i jego problemach z banitami z samej Tilei? - zagadnął Bert. - Nie tak dawno porwali jego pierworodnego, a chodzą pogłoski, że to nie koniec. Niejaka rodzina Beladonna szykuje ponoć odwet za utarcie nosa ich krewniakowi przez wynajętego przez kupca łowcę. Swoją drogą, ponoć potężny z niego wojownik. Ciekawe czy na tyle czujny aby mieć się teraz na baczności…

- Ciekawe, ciekawe. O rodzie Beladonna głośno w tych okolicach, alem o tym jeszcze nie słyszał. Jedno pewne jest, że kto w drogę wejdzie tej rodzinie, to szybciej ona pod brame Morra go zawiedzie. – powiedział śmiertelnie poważnie.

- Podobno Bestia Reiku w Geheimnisnacht znowu była widziana. – odezwał się trubadur.

- Powiadają, że atakuje tylko gdy Mannslieb jest w pełni. – wtrąciła brunetka. – A kto zabije Albatrosa w locie, ściąga na siebie jej gniew.

- Głupoty. – zaśmiał się brat Maximilliana. – Nie ma żadnej bestii... To piraci lub szubrawi wyznawcy Stromfelsa, co na jedno mym zdaniem wychodzi, takie gawędy w gawiedź puszczają, ażeby strach wywołać i zbrodnie swe schować...

- Podobno Brygida Duchflet to czarownica. – szepnął konspiratorsko Max do Berta, tak, żeby brunetka nie słyszała.

Kiedy Bert podzielił się z kolei swoją nowiną o pewnej rozpustnej szlachcie, trubadur nie pozostał dłużym.

- Staruszek Duchfelt został otruty przez Ruperta. – szepnął Max. - Pierworodny chciał przejąć kontrole nad rodziną, ale ojciec przejrzał go i w testamencie zarządził, żeby Brygida była jego następcą. Rupert darzy siostrę nienawiścią, przez to, że została wybrana na lidera ich rodu zamiast niego...

Gawędziarz odwdzięczył się z kolei plotką o okrucieństwie pewnego zazdrosnego szlachcica.

Trubadur rad był wielce z nowego materiału, bo lud prosty i szczery w swej obłudzie, zawsze uwielbia gawędy o lubieżnych i złych baronach, którzy tak często nienawidzą swych panów a których marzeniem jest stać się jednym z nich, aby być właśnie takim jak oni...

- Oficerowie Adam Sterntop i Edward Saltzinger,– wskazał ręką na przód karawany. – każdy odpowiedzialny za bezpieczeństwo każdego ze zwaśnionych rodów, walczyli podobno razem w kampaniach wojennych i nienawidzą się wzajem.

Winkel bez zmrużenia oka niemal zaśpiewał następna ploteczkę do rytmu melodii trubadura, co spływała spod jego palców masujących struny lutni z perfekcyjną wprawą.

- Stary Crutzchenbach od kilku lat nie ma dobrze pod kopułą więc temu w rozmowach pokojowych udziału nie bierze. – Maksymilian zdawał się najwięcej mieć nowin z bieżących wydarzeń, których stał sie udziałem w podróży.

Bert zasłyszane informacje o właściwościach leczniczych proszku z kła bestii opowiedział, co spotkał się z żywym zainteresowaniem rozmówcy.

- Dorota Dutchfelt została Kapłanką Shallya, gdyż była pogrążona w rozpaczy po przedwczesnej śmierci jej młodego męża...

Gawędziarz wspomniał o wampirze grasującym w dorzeczu Stiru i Reiku, co spotkało się z gdybaniem trubadura czy oby nie był to atak Bestii z Reiku.

- Powiadają, że Fryderyk Crutzenbach para się magią i zwierzęta składa w ofeirze na Hexentag. – szepnął.

Nim Bert zdążył otworzyc usta do przygotowanej plotki, trubadur nawijał dalej.

- Gerti Romazanov za drobną opłatą,moze powróżyć. – szepnął cicho pod nosem.

Plotka dyskretnie powiedziana została, by nie słyszała tego brunetka, gdyż o niej mowa to była. Winkel skoro zeszło na przepowiedni temat, powtórzył słowa Hieronymusa o wielkiej wojnie i końcu Starego Świata.

- Oby nie za mego żywota. – zakrzywił środkowy palec na wskazującym i cmoknął w ten prosty znak Ranalda. – A sokoro o końcach mowa, to podobno cesarz, żeby przykład dać reszcie szlachty i łeb ukręcić wojnom domowym jedność Imperium osłabiających, w połowie rokowań pokojowych z armią na oba rody uderzy rozwiązując ich zawiłe spory sprawiedliwym uderzeniem miecza raz na zawsze.

- A o sztukach teatralnych w okolicy coście słyszeli lub pracodawcach takowych potrzebujących?

- Nie słyszeliście, ani nie widzieliście teatru na wodzie? – trubadur podekscytował się. - Widzieliśmy ich latem zeszłego roku w Diesdorfie. Co za przedstawienie i atrakcje! Żonglerka, akrobacje, komedia, tragedia... Na Sigmara, nawet prości ludzie potrzebują dobrej rozrywki po ciężkim dniu pracy. Słyszałem, że są w okolicy i że w tym sezonie będą w Worlitz przez kilka tygodni. Kto wie, może nawet ich tam zastaniemy po drodze! Jeśli na zamek Reikguard Crutzenbachy nas nie wezmą ze sobą, to strać się będziemy z bratem o angaż w Trupie von Kulfona. A jeśli się nam nie uda, to cóż. Pójdziemy do Franzensteinu. – wyjął zza pazuchy zwinięty rulon i podał go Bertowi.



- Kum znajomy wybrał się w dwa lata temu i musiało się mu poszczęścić, bo do wioski naszej już nie wrócił. Widać korzenie zapuścił świnia w świecie. Wszelakich bardów i aktorów do zabawiania kupców i szlachty na lokalnych festiwalach tam potrzebują kilka razy do roku a zwłaszcza na Święto Kiełbasy! Głupim my byli, żeśmy z nim nie poszli. Teraz pewnie na dworze u kogo dobra posadę ma a może nawet i wciąż we Franzensteinie go zastaniem i dobrym słowem u pracodawcy za nas poręczy! – Maksymilian zaśmiał się wesoło.










Po ucieczce mutantów w las, konni przybyli w tumanie kurzu na koniec karawany.

- Czy ktoś jest ranny?!
- Co mutanty mówiły? Czego chcieli?
- Czy ktoś ich rozpoznał? Jak wyglądali? Mieli charakterystyczne cechy?

Grad pytań zalał wszystkich.
Oficerowie wysłuchiwali opowiadanych z przejęciem i w naprędce wyjaśnień trubadurów i każdego, kto chciał od siebie coś wtrącić.

Łysy jak kolano kapitan Edward Saltzinger w czarnej zbroi co na służbie von Duchfeltów był zatrudniony, sztywno się nosił wydając na lewo i prawo rozkazy swoim podwładnym. Rzeczowo acz sucho i formalnie z piechurami i cywilami rozmawiał. Blizna przekreslająca jego gładko ogoloną twarz od lewej skroni, przez nos aż do prawego ucha nadawała mu groźnego i surowego wyglądu.

Kapitan Adam Sterntop dowodzący obstawą Crutzenbachów był rycerzem o szpakowatych włosach i takich-że wąsach na malującej się weterańskim doświadczeniem, zaprawionej w bojach twarzy. Ponadto zdawał się faktycznie przejmować zdrowiem i bezpieczeństwem powierzonych mu ludzi a zbroję miał stara choć zadbaną i sumiennie wypolerowaną.

Po jakimś czasie z karet zaczęli wychodzić członkowie obu rodzin szlacheckich i dryfować na tyły karawany zainteresowani całym zamieszaniem. Maximilian z cicha przedstawiał Chłopcm z Biberhof każdego z rodu Crutzenbachów i von Dutchfeltów z rozbawieniem podkreślając jaki zamęt i spustoszenia przysparzają prowincjonalnym peryferiom Reiklandu.

- Złóż mi raport ze swego działania podczas ataku. – Brygida Dutchfelt rozkazała władczym głosem kapitanowi Sterntopowi.

- Adam jest na naszej służbie i nie odpowiada na rozkazy żadnego Dutchfelta ! – odkrzyknął urażony Fryderyk Crutzenbach buńczucznie idąc ku głowie zwaśnionego rodu.

Jakub w próbie zatrzymania Fryderyka objął go ramieniem mówiąc coś z cicha poważnie do wiadomości młodszego brata.

- Gdyby doszło do bitwy, moi ludzie rozkazy mają bronić tylko Dutcheltów, dobytku, sprzętu i zwierząt! – odkrzyknął młody Rupert Dutchleft.

Spojrzał na najbliżej stojącego żołnierza Crutzenbachów.

- Jeśli widok waszych ludzi mówi o ich umiejętnościach bojowych, lepiej Fryderyku zawracaj karetę i uciekaj pod opiekę ojca swego! – zadrwił szlachcic.

Obrażony Crutzenbach wyrwał się z objęcia Jakuba i sprawnie wyszarpnął miecz z pochwy.

- Chodź! Zasmakujesz z pierwszej ręki Crutznebachowej szermierki! – syknął złowrogo Fryderyk.

Rupert dobył oręża i z mieczem wyszedł naprzeciw rywalowi, lecz zatrzymał się w pół kroku powstrzymany straszliwym krzykiem grozy z pierwszej karety. Głowy wszystkich zwróciły się ku biegnącemu ku nim nowicjuszowi Sigmara.

- Nie żyje! – krzyczał w panice. – Herr Fromm nie żyje!

Wieść wywołała niesamowite zamieszanie. Tłumek w te pędy ruszył do pierwszej karety. Z powozu trójka nowicjuszy starannie i szacunkiem wyniosła pozbawione życia ciało dostojnego Sigmaryty i ułożyła na drodze.

Kapłanka Shallya, Dorota von Dutchfelt, przybieżała z przejęciem do ciała. Przyłożyła rękę do szyi szukając pulsu i jednocześnie drugą przystawiła do ust kapłana małe lustereczko. Po minucie nieobecności najmniejszego choćby śladu mgły na szkiełku, kapłanka pokręciła głową.

- Nie żyje. – rzekła smutno.

Jakub przecisnął się na przód przed wszystkich.

- Jak to się stało? – zapytał z niedowierzaniem.

Dorota pokręciła głową.

- Nie wiem. Trzeba by było kapłana Morra, żeby to orzekł, no ale do młodzieniaszków Herr Fromm nie należał. – stwierdziła smutno.

Fala szeptów przetoczyła się wśród zgromadzonych.

- Kto był w karecie podczas śmierci kapłana?! – krzyknął Rupert.

- Chcę znać miejce przebywania każdego z Dutchlefów i każdego ich podwładnego, gdy to się stało! – zawtórował Fryderyk.

- Przednia straż była pod rozkazami Adama i nie powinni wcale opuścić pierwszej karety! – krzyknął Edward Saltzinger.

Wkrótce grad personalnych i zbiorowych oskarżeń zlał się w jeden wielki harmider. Falę krzyków, gróźb i zalążki obleg. Mimo całego zamieszania Jost zauważył mały czerwony punkcik z prawej strony szyi trupa. Pochylił się nad ciałem denata, czego przekrzykujący się i wymachiwujący sobie przed nosami pięściami szlachcice i ich służba zupełnie nie zauważyła, pieczołowicie pochłonięci awanturą.

Po bliższym zbadaniu sprawy, Schlachter nie miał wątpliwości. Nie tylko czerwony punkcik nie był przewidzeniem lecz był również miejscem miniaturowej, nakłutej rany. Śmierć z pewnością nie była naturalna... Baltazar Fromm, kapłan Sigmara, Osobisty Przedstawiciel Karola Franza został zamordowany!





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 12-01-2014 o 20:50.
Campo Viejo jest offline  
Stary 13-01-2014, 14:32   #8
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Wojna jest po to, by zbrojni mężowie łupy brać mogli.
Potyczkę z mutantami trudno do wojen zaliczyć, ale to nie znaczyło, by kuszę zostawić po to tylko, by inny przechodzień ją wziął, albo co gorsza kolejny mutant, co zechce na uczciwych ludzi urządzać zasadzki po lasach.
A broń, drewna kawałek i metalu do tego trochę, nijak nie mogła mutacji przenosić. Dlatego też Jost nie zwracał uwagi na to, że trubadurzy i pikinierzy krzywo na niego patrzyli. Do walki by stanęli, zamiast na innych patrzeć i stać jak drągi i chować się za tarczami, albo ogon podwinąć i wiać, jak to Max i Horst uczynili.
Jost też miał pietra, gdy się mutanci pojawili, ale u niego to się w inny sposób objawiło, więc przyznawać się do tego nie musiał. W końcu ten jest do odważnych zaliczany, co w czasie walki w odpowiednią stronę biegnie lub we właściwy sposób się zachowuje. Ucieknie jako pierwszy, to tchórz, gdy jako ostatni - to bohater. I nie jest ważne, co mu wtedy w duszy gra.
Przejdzie im w końcu, pomyślał Jost, gdy Max, niby przypadkiem, o metr się od niego odsunął.

Rozmyślania na temat "Co dalej, jeśli to się nie zmieni" przerwał wrzask informujący o śmierci dostojnika kościoła Sigmara, Baltazar Fromm.
Śmierć jak śmierć, ale kapłana tak wysokiego szczebla nie udało się do tej pory Jostowi zobaczyć, dlatego też podszedł do karety w ślad za Dorotą von Dutchfelt, kapłanką Shallyi.
Pewnie i dobrze zrobił, bowiem w zamieszaniu, jakie wnet się wszczęło, mógł nie tylko zobaczyć świętej pamięci Baltazara Fromma, ale i dotknąć. Dzięki czemu w oczywisty sposób stwierdził, że kapłan bynajmniej nie umarł ze strachu, jak to głosił czyiś niezbyt pochlebny komentarz. Strach nijak nie objawia się rankami na szyi.
Problem jednak na tym polegał, że przy kapłanie nie było żadnej strzałki czy innego pocisku od dmuchawki, a to świadczyło tylko o jednym.
Tylko czy warto było to rozgłaszać wszem i wobec?
Wycofał się po cichu.

- Niech nigdy z babą nie zlegnę, jeśli łżę - Jost odciągnął na bok Berta. Chłop długi ozór miał, ale i pomyślunku nieco, co niekiedy nawet potrafił przejawić. Rozejrzał się dokoła by sprawdzić, czy ciekawskie uszy są daleko. - Przewielebny kapłan nijak ze strachu nie pomarł. Ubił go ktoś, kto mu igłę zatrutą wsadził w szyję. Jeno nie wiem teraz, czy to komu rzec. Pozabijają się na tym trakcie, ani chybi.
 
Kerm jest offline  
Stary 15-01-2014, 23:25   #9
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Szlachta. Tak dumni i nieomylni, tak honorowi i inteligentni, tak wpływowi i zamożni... a zachowują się jak stadko bydła. Eryk z niejakim zażenowaniem spoglądał na słowne przepychanki przedstawicieli dwóch rodów. A jeszcze chwila i doszłoby do rękoczynów, na szczęście, w obliczu tragedii potrafili się odpowiednio zachować. Taką przynajmniej nadzieję miał początkowo Eryk, licząc na to, że to szacunek do zmarłego, a nie ciekawość, spowodowały schowanie mieczy. Niestety, gdy tylko dowiedzieli się, że kapłan zmarł, użyli go jako argumentu w swojej sprzeczce i potoku wzajemnych oskarżeń. Wyglądało to tak, jakby nie przejęli się samą śmiercią człowieka, tylko raczej podniecili możliwością zaszkodzenia rodzinie przeciwnej. Bauer stał tylko smutno z boku, zerkając to na gawiedź, to na ciało sigmaryty. Szeptał pod nosem modlitwę do Morra, gdy Jost przykucnął przy ciele. Przekrzywił głowę, jakby czegoś wypatrywał, jednak Eryk z daleka nic nie wypatrzył. Schlachter zaraz wstał i odszedł kilka kroków na bok, przywołując spojrzeniem Winkela. Zaczęli o czymś rozmawiać, Bauer zerknął na szlachtę, nikt jednak nic nie zauważył, wzajemne ubliżanie sobie musiało ich mocno wciągnąć. Wrócił wzrokiem do przyjaciół, Bert przytaknął nieznacznie. Eryk zawahał się, czy aby nie podejść i nie zainteresować się sprawą, nie wyglądało to an prywatne pogaduszki, darował jednak sobie. Nie lubił się narzucać, a i grupka trzech bardziej zwracała an siebie uwagę, niż grupka dwóch, a nie chciał szkodzić Jostowi i Bertowi.

Krótko potem stało się jednak coś, co rzuciło światło na ten nieco tajemniczy dialog. Jeden z bardów stracił zainteresowanie kłótnią, w której nie uczestniczył, i skupił się na zwłokach kapłana, jak uprzednio Jost. Szybko dopatrzył się śladu po ukłuciu, o czym niezwłocznie poinformował pozostałych. Fakt, iż ojciec Fromm został zamordowany, ponownie uciszył całe towarzystwo. Eryk zmrużył oczy. To już drugi sigmaryta zamordowany w ich obecności. Czy oni w jakiś sposób przyciągają kłopoty, czy to po prostu kwestia szczęścia, tudzież jego braku? Dobrze, że byli na tyle daleko, i na tyle zajęci, i nawet na tyle obserwowani, że nikt nie mógł ich o to podejrzewać, chociaż to tylko bardziej przypominało sytuację z ich rodzinnego Biberhoff. A wspomnienia z kolei, wzmagały niepokój.

Okazało się jednak, że każdego można oskarżyć, i chociaż Maxymillian pospieszył z wyjaśnieniami i o samosądzie na strilandczykach nie było mowy, to już sam fakt wymachiwania palcem i oskarżania wszystkich po kolei bardzo nie spodobał się Bauerowi. A później... Później było jeszcze gorzej. Bert i Arno próbowali przekonać szlachtę, że to ich grupa może pomóc znaleźć zabójcę, każdy na swój ekstremalnie odmienny od drugiego sposób, acz koniec był jednaki. No, może z taką różnicą, że Bertowi nikt stryczkiem nie groził. Sprawę, jak i ugodzony honor szlachty, złagodził jeden z nowicjuszy, Raymar Keptze, osobisty asystent ojca Fromma. Zdołał podporządkować sobie przychylność szlachetków, powołując się na fakt, iż przed samym Cesarzem będzie on opowiadał o całym zajściu. Co jednak istotniejsze dla Eryka, skorzystał on z propozycji pomocy Berta, zobowiązując Biberhofian do zbadania sprawy, co jednak z entuzjazmem ze strony obu rodów, ani ich strażników, się nie spotkało.
To powiedział głośno, gdy zaś podszedł do czwórki wędrowców, skupił się początkowo na Eryku.

- Jest pan łowcą, prawda? - zaczął pewnie. Skąd wiedział? Zapewne od trubadura, najpewniej od Maxymilliana. Eryk nie czuł potrzeby drążenia tego tematu. - Z ważną licencją może? Jak się nazywacie i kim jesteście? - dodał Keptze patrząc po wszystkich ocierając pot z czoła.
- Ja jestem Eryk, łowca z glejtem od kapitana Becka z Kempbardu. A to moi towarzysze, Bert, Jost i Arno. Jesteśmy... podróżnikami. - Nie wiedział, co jeszcze miałby powiedzieć, w końcu w obecnej sytuacji to skąd pochodzili ani co umieli nie miało znaczenia. Dostali zadanie, i musieli je wykonać. Ale czy musieli? A co, jeśli nie dojdą, kto zabił kapłana, co wtedy? Nieważne, jeśli nastąpią z tego powodu komplikacje, uporają się z nimi na bieżąco. Eryk nie miał zamiaru zostawiać nowicjusza samego z tym zadaniem, nawet mimo nieprzychylności szlachty do nieznajomych "kmiotków".
- Możesz nam powiedzieć, Herr Keptze, wszystko, jak to widziałeś, od momentu zatrzymania się karawany? Zacznij od tego, gdzie siedziałeś w wozie - zasugerował Bauer.

Gdy pozna już wersję akolity, pójdzie sprawdzić ślady przy drodze. Jeśli kapłan został ukłuty podczas postoju, zamachowiec musiał zostawić jakieś tropy przy wozie. I to nie tylko przy samym wozie, trzeba będzie pójść nieco wgłąb lasu. Co prawda Eryk nie spotkał się z taką praktyką, ale uznał że ktoś mógł cienką nitką strzałkę przymocować, i po trafieniu w cel, przyciągnąć ją do siebie. Bo skoro po prawej stronie kapłan siedział, przy oknie samym, a i ranę po prawej miał, to właściwie niemożliwym było, żeby ktoś z wozu mógł go niepostrzeżenie ugodzić. Musiał to być atak z zewnątrz. A może tak to miało wyglądać? Może jednak ktoś odwrócił uwagę pozostałych i udało mu się capnąć sigmarytę wewnątrz karety? Najpierw sprawdzi najbardziej oczywiste wyjście, czyli przebada pobocze drogi i skraj lasu, dopiero gdy nic nie znajdzie, będzie się martwił, co dalej.
Ale najpierw, wersja Keptza...
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.
Baczy jest offline  
Stary 16-01-2014, 17:22   #10
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację



Trubadur słyszał o rodzinie Beladonna - podobnie jak niemal cała okolica - co nie dziwiło Berta zbytnio. Winkel wiedział, że ród ten nie miał najlepszej opinii, ale jeżeli chodzi o rozgłos przebijał niejedną arystokratyczną rodzinę w regionie. Rozmowa zeszła na tor bestii z Reiku, a trubadur i piękna brunetka dali po sobie znać, że są bardziej podatni na zabobony niż drugi z grajków. On - możliwe, że całkiem słusznie - uważał, że to piraci i kultyści wymyślają tego typu historie aby swoje niecne czyny nimi przykryć.

Rozmowa zeszła na temat pięknych, ale i zamożnych kobiet. Max wspomniał, że Brygida Duchflet to czarownica, a Winkel wspomniał o ponoć całkiem rozpustnym życiu jednej z niedawno poznanych szlachcianek. Jak to plotki i ta była zręcznie zdeformowana, a tym bardziej nie szło poznać, że Bert doświadczył jej wdzięków na własnej skórze. Evitty von Wittgenstein. Co to była za kobieta...

Później zrobiło się jeszcze ciekawiej. Trubadur był świetnym kompanem do plotek. Opowiadał dużo i ze szczegółami, a Bert wcale nie pozostawał dłużny. Dowiedział się o problemach wewnętrznych rodu Duchfeltów, nienawiści oficerów ochraniających obie strony karawany, a nawet poznał nieco wieści na temat poszczególnych Crutzchenbachów i Dutchfeltów.

Na koniec Bertowi udało się zapytać o trupę aktorską na co też - ku swojej uciesze - uzyskał odpowiedź. Trubadur widział ponoć grupę latem zeszłego roku w Diesdorfie. Zachwalając cyrk mówił, że mają cały ogrom atrakcji. Żonglerka, akrobaci, połykacze ognia, miotacze noży i - to co interesowało gawędziarza najbardziej - wyśmienici aktorzy. Max wspomniał, że w niedługo mają pojawić się w Worlitz na kilka tygodni. Co by też Bert dał aby móc ich spotkać i nauczyć się sztuki jaką się zajmują...

Trubadur wspomniał o zadaniu w Franzenstein pokazując Bertowi znajome ogłoszenie. Winkel pamiętał, że widział podobne jeszcze w Kemperbadzie. Ciekawym był tylko kto od tak dawna szuka ludzi i nadal ich potrzebuje... Z resztą razem z przyjaciółmi mógł to sprawdzić, a jak nie będą zainteresowani przynajmniej poznają nowych ludzi, nowe ciekawe miejsca, a może i zasmakują tamtejszej wyśmienitej kiełbasy.

***


Oficerowie, którzy zawrócili po ataku potworów na tył karawany zasypali zebranych całym gradem pytań. Bert dał się wygadać trubadurom sam pocieszając niewiastę. Gdy jeden z wojów zapytał go o całe zajście powiedział, że trwożąc się o piękną białogłowę pilnował jej i nie odstępował na krok. Nie skłamał, ale też nie powiedział całej prawdy. Cóż... Taki nawyk - szczególnie, gdy ktoś pyta tak starannie i wstrzemięźliwie dozując kulturę osobistą.

Świecący swoją wypastowaną czaszką kapitan Edward Saltzinger nie przypadł gawędziarzowi do gustu. Nie chodziło tu o czarną zbroję, sztywny krok i olbrzymią bliznę, ale o ten wyprany z emocji ton. Drugi z kapitanów - dowodzący strażą Crutzenbachów rycerz Adam Sterntop - budził więcej sympatii. Wydawał się faktycznie przejmować stanem zdrowia powierzonych mu osób.

Po dłuższym czasie z pięknych karet zaczęła wychodzić szlachta. Zainteresowana całym zamieszaniem od razu rzuciła się na tyły karawany aby tam niemal rzucić się sobie do gardeł. Max całkiem precyzyjnie określał najciekawsze wydarzenia charakterystyczne dla każdego z przedstawianych arystokratów. Cała scena walki słownej trwałaby pewnie dłużej gdyby nie krzyk dochodzący z pierwszej karety. Nagle ku grupie rzucił się nowicjusz Sigmara, który opuścił karetę blady jak ściana.

- Nie żyje! – wykrzyczał przeraźliwie. – Herr Fromm nie żyje!

Bert głośno przełknął ślinę od razu - z całym orszakiem wszystkich wokół - ruszając ku pierwszej z karot. Z jej środka trójka młodych akolitów wyniosła ciało kapłana delikatnie i z należytą czcią układając je na trakcie. Kapłanka Pani Miłosierdzia od razu zaczęła sprawdzać czy mężczyzna na pewno nie żyje. Reszta stała w oniemiała w milczeniu.

- Nie żyje. – powiedziała z wyczuwalnym smutkiem w delikatnym głosie.

Niemal od razu zaczęła się wrzawa, a arystokraci zaczęli wrzeszczeć jeden przez drugiego. Dla Berta wydało się smutne, że tak poczciwy i dobry człowiek - przyjaciel samego Imperatora - umarł, a oni na miejscu jego śmierci pierwsze co zrobili to zaczęli się kłócić. Idąc za przykładem niedaleko stojącego Eryka gawędziarz zaczął się cicho modlić. Może to przez te miesiące wspólnej podróży łowca i bajarz dogadują się tak dobrze - czasami bez słów?

***

- Niech nigdy z babą nie zlegnę, jeśli łżę. - Jost odciągnął na bok Berta. Rozejrzał się dokoła czujnie by sprawdzić czy ciekawskie uszy są daleko. - Przewielebny kapłan nijak ze strachu nie pomarł. Ubił go ktoś, kto mu igłę zatrutą wsadził w szyję. Jeno nie wiem teraz, czy to komu rzec. Pozabijają się na tym trakcie, ani chybi.

- O kłamstwo nigdy bym nie śmiał Ciebie posądzić, przyjacielu. - powiedział Bert po czym dał sobie chwilę na zastanowienie. - Muszę przyznać, że ogromnym pomyślunkiem się popisałeś mówiąc to jedynie mojej osobie. Masz rację. Jak teraz im o tym powiemy to oni najzwyczajniej w świecie zaczną walkę, a prawdziwy sprawca ucieknie w tym całym zamieszaniu. W obecnym położeniu nikt nie jest wolny od podejrzeń poza mną, Tobą i naszymi przyjaciółmi. Zrobimy tak. Ja postaram się nas wkręcić na ten dwór aby całej tej grupie w drodze i na miejscu towarzyszyć, a ty pilnuj aby nikt w trakcie podróży i po dotarciu na miejsce się nie odłączył. Nie zdradzajmy się z naszą wiedzą do czasu aż zajedziemy na miejsce. Można tam poczekać aż emocje opadną, zebrać wszystkich w jedno, zamknięte miejsce i sprawnie dowiedzieć się kto zabił kapłana. - Winkel patrzył w oczy Schlachtera. - To jak? Taki plan nam wystarczy?

- Zgoda. Warto by jeszcze tylko teraz, imiennie, dowiedzieć się, kto towarzyszył temu kapłanowi. - dorzucił swoje zdanie Jost. - Czterech ich tam chyba było, w tej całej karoci i wiedzieć trzeba, którzy to. Emocje ostygną to się rozpytaj.

- Dobry pomysł. - pokiwał głową Bert. - Może być nieco ciężej, bo to chyba sami akolici, ale nie wykluczone, że to któryś z nich albo nawet zmowa przeciw życiu Sigmaryty. Jak tylko emocje opadną dyskretnie się podpytam o ich dane. Póki co nie dajmy po sobie nic poznać… - Bert chwilę się zastanowił. - I dzięki, że mi o tym powiedziałeś. Trochę głupio nie mówić od razu reszcie, ale kto wie czy Arno by zaraz sam sprawiedliwości nie wymierzył. Znasz ten honor brodaczy.

***

Oskarżeniom wciąż nie było końca, gdy w końcu i Maxymillian zerknął na ciało kapłana. Nagle uniósł brew i pochylił się nad Herr Frommem. Westchnął ciężko przełykając ślinę.

- Na Sigmara! – krzyknął dźwięcznym barytonem. – Ojciec Baltazar został zabity. Zobaczcie! Został ugodzony w szyję! O tu!

Jost spojrzał na Berta i lekko wzruszył ramionami. Tak oto ich chytre plany uleciały w siną dal. Bert bez wyrazu spojrzał przed siebie i łykając powietrze udał zdziwienie ową informacją. Na początku najbliżej stojący, a potem w końcu i wszyscy inni zamilkli w ciągu krótkiej chwili. Nastąpiła cisza, jakby nikt się tego nie spodziewał, a kłócił do tej pory jakby dla zasady lub na pamięć.

- Faktycznie. – szepnęła kapłanka klękając przy Sigmarycie.

Znowu szmer pomruków i niedowierzania wymieszanego z gniewem bił z oczu patrzących na siebie rodów Dutchfeltów i Crutzenbachów. Nowicjusze jęknęli blednąc to kipiąc ze wściekłości rzucając oskarżycielskie spojrzenia na oba rody.

- A ty gdzie byłeś bardzie? – Brygida ściągając brwi żądała wyjaśnień od trubadura.

- Na tyłach Pani zamykałem pochód. – odrzekł grzecznie Maxymillian.

Szlachcianka przeniosła wzrok na stojących nieopodal Chłopców z Biberhof.

- A wy? Jesteście z Crutzenbachami? – zapytała podchodząc ku nim.

- Nie widziałem ich wcześniej. – wtrącił Rupert. – Może to zabójcy? – położył dłoń na głowni miecza. – Czy oby ten atak mutantów nie był dywersją?

- Nie! – krzyknął trubadur wybiegając przed panicza. – My świadkami jesteśmy, że ci dobrzy ludzie nic z tym wspólnego nie mieli!

Po tych słowach trubadur zdał w kilku zwięzłych acz niezwykle elokwentnych zdaniach raport opiewający bohaterstwo chłopców z Biberhof i ich rolę w odparciu ataku Mutatów. Uspokoiło to wszystkich nadgorliwych do szukania kozłów ofiarnych na tyle, że przestali patrzeć na Stirlandczyków z podejrzliwością. Znajoma im brunetka uśmiechnęła się lekko do nich. Bert - jak to miał w zwyczaju w kontaktach z płcią piękną - odwzajemnił uśmiech.

Korzystając z chwilowej przychylności otoczenia Jost podszedł do ciała kapłana i jeszcze raz, tym razem bardziej oficjalnie, obejrzał zwłoki tudzież ich otoczenie.

- Na pewno to nie jest rana od bełtu. - powiedział. - A i strzałki żadnej nie ma, gdyby ktoś z dmuchawki strzelił. Ktoś musiał stać obok wielebnego kapłana i dziabnąć go w szyję.

- A może mutanci są za śmierć kapłana odpowiedzialni? – zasugerowała Gerti Romazanow.

- Absolutnie niemożliwe... – pokręcił głową Adam Sterntop.

- Mutanty nie weszły w zasięg dmuchawki pierwszej karety. – dokończył Edward Saltzinger.


Spojrzenia zgromadzonych były wymowne. W oczach każdego tkwiła pewność, że ten kto zabił ojca Baltazara musiał być członkiem karawany. No i oczywiście jeszcze to w przypadku szlachty, że jest zapewne członkiem rodziny przeciwnej.

- Niestety musiała to być lotka. - powiedział szpakowaty Sterntop kucając na ciałem. - Czemu strzałki nie ma to już jest zagadka do rozwikłania. Kapłan w karecie siedział przodem do kierunku jazdy przy prawym oknie. Wiem, bo wychylał by zobaczyć co się dzieje na trakcie. - rzekł chłodno kapitan Crutzenbachów.

- Dostojni mężowie i piękne białogłowy. - rozpoczął Bert Winkel czekając chwilę aby spojrzenia innych zogniskowały się na nim. - Wszyscy zapewne wiecie w jakiej zwaśnione i potężne rody są sytuacji dlatego proszę was nie obwiniajcie siebie nawzajem. Każdy zapewne z zebranych dojdzie do wniosku, że zabójstwo czcigodnego kapłana ma na celu głównie jeszcze mocniejsze was skłócenie. Komuś zależy aby doszło do tragedii, która przecież nikomu na dobre by nie wyszła. Proponuję abyśmy wszyscy zebrali się w spokojnym, bezpiecznym miejscu i solidarnie zeznali co się stało. Jako osoby bezstronne ja z moimi przyjaciółmi możemy pomóc obiektywnie oceniając zeznania. Wspólnie możemy dojść do tego kto jest mordercą.

- Dobrze gada we wszystkim. W jednym łże tylko. Rody potężne? Dla nas? Pewnikiem tak, ale w uszach za chude wszystkie jesteście na Czarownic Łowcę. Konszachty wasze jak sraczka umarlakowi pomogą wam i na jednym wózku dla takiego siedzimy. Abyście dalej kłócić mogli się w spokoju, najsampierw śpiewać jednako musicie. I to głosikiem cieniutkim. Franz Karol miłościwie panujący nam, jako dowie się o zmarciu posłańca jego osobistego z Sigmara ramienia, to... wkurwi się niemożebnie. Co na Herr Franza wkurwionego poradzicie? Otóż gówno. Czarownic Łowca wszystkich jednako was za chaosyty uznać może i na ryneczku Altdorfowym samym za szyjeczkę zadyndacie z urodzenia waszego racji, a posiadłoście wasze płomieniami staną. I z wami razem my zadyndać możemy. Raz już władze wyższe do wykrycia Sigmaryty mordercy nas przydzieliły, a dowody przez nas zebrane niezbite były dla samego Czarownic Łowcy oka. Przed nami albo przed Czarownic Łowcą tłumaczyć się będziecie. Wybór do was należy, waszmościowie. - rzekł Khazad stojąc nieco na uboczu.

- Absurd! – krzyknął oburzony Jakub Crutzenbach. – Śledztwo i owszem, ale na zamku Reikguard lub przynajmniej przez oficera Strażników Dróg winno być przeprowadzone na trakcie! – ściągając brwi mężczyzna patrzył na Berta mierząc go wzrokiem od stóp po czubek głowy.

W zasadzie Winkiel miał prawo poczuć się jak cyrkowy okaz stwora z egzotycznych krajów, tyle spojrzeń naraz spojrzało na niego w sposób wymownie zaintrygowany, zdumiony i rozeźlony pomysłem udziału prostych wędrowców w przesłuchaniach arystokracji.

- Na pytania nikogo bez herbu, a choćby i byle Strażników Dróg, odpowiadać zamiaru nie mam. – Rupert poczerwieniał ze złości. – A ty mały, gruby chamie na gałęzi zawiśniesz! – panicz oskarżycielsko wytknął Arno sztychem miecza. Ludzie Dutchfeltów zajęli pozycje łącznie z Saltzingerem, który zeskoczył z konia.

- Nikt nikogo tu wieszać nie będzie szlachetnie urodzeni. – odezwał się poważnym choć przejętym głosem jeden z nowicjuszy wystąpiwszy z szeregu duchownych. – Jestem osobistym asystentem Baltazara Fromma. Nazywam się Raymar Keptze. Na mnie spada obowiązek złożenia raportu z tego... incydentu... przed Cesarzem. - sposób w jaki się wysławiał i nosił, mógł czynić go z wielkim prawdopodobieństwem człekiem wysoko urodzonym. - Ja będę przeprowadzał pełne i natychmiastowe śledztwo. – mówił obserwując zgromadzonych, a wzrok jego na dłużej zatrzymał się na Eryku Bauerze. – Potrzebuję przy tym pomocy, ale... szczerze mówiąc nie za bardzo wiem komu ufać. – nagle umilkł, a jego wzrok padł na chłopców z Biberhof. – Tak. Dobrze słyszałem. Nie winniście lojalności żadnemu z tych rodów? Ani Crutzenbachom, ani Dutchfeltom? – widząc wymowne miny Berta, Eryka, Josta i Arno duchowny klapnął w dłonie. – Niechaj chwała będzie Sigmarowi! – krzyknął. - Zesłał mi odpowiedź nim zdążyłem zadać pytanie! Zaiste będzie tak, jak powiedział ten młody człowiek. – wskazał na Berta. – Będziecie mymi oczyma i uszami podczas tego śledztwa. - Raymar odwrócił się twarzą do tłumu. - Żadna kareta, ani żaden koń się nie ruszy z miejsca zanim to śledztwo dobiegnie końca. Crutzenbachy i Dutchfelty, będziecie współpracować z tymi ludźmi. – spojrzał na Arno. – I krasnoludem... - dodał niewzruszony aroganckim zaśmianiem się Ruperta. - jako reprezentantami Cesarza Imperium. Wszelkie próby zaniechania lub utrudniania będą pieczołowicie odnotowane w mym raporcie do samego Karola Franza.

Nowicjusz podszedł do Eryka, nie zwracając uwagi na to, że za jego plecami, wypowiedziane przed chwilą słowa bynajmniej nie odebrały mowy szlachcie i bynajmniej przypadły jej szczególnie do gustu.


- Jest pan łowcą, prawda? - zapytał. - Z ważną licencją może? Jak się nazywacie i kim jesteście? - dodał Keptze patrząc po wszystkich ocierając pot z czoła. Od razu było widać, że zadanie go przerasta i że doświadczenia zbyt wielkiego w zadaniu, które na niego spadło, niestety nie miał.

Mimo iż Winkel stał obok Eryka to pierwsze skrzypce należały do łowcy. W końcu to Bauer dowodził, a on bardziej robił za pomocnika. Czujne ucho, bystry wzrok i cięty język. Oto on. Pierwsze skrzypce należało do łowcy - i to on zaczął z należnym sobie doświadczeniem…
 

Ostatnio edytowane przez Lechu : 22-01-2014 o 15:43.
Lechu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:18.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172