Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 11-02-2015, 21:14   #1
 
Manji's Avatar
 
Reputacja: 1 Manji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnie
Narrenturm

Scena 1, Rozdział 1, Tom 1


25 Wollentag, czas Nachhexen, rok 2522 KI
Gdzieś na Północno-wschodnim Ostlandzie, grupa uchodźców z Praag i okolic

Klara de Stercza chcąc wydostać się z Praag i okolic, po których rozprzestrzeniało się szaleństwo. Gdzie w imię wiary dopuszczano się do bestialskich zachowań. Gdzie po spaleniu na stosie lub wymordowaniu przez wojska Żiżki głównych kapłanów większości wiar wyrastali jak grzyby po deszczu kolejni szaleńcy obwieszczający się prorokami. Gdzie podczas tego szaleństwa kulty chaosu podniosły głowy. Życie stało się niemożliwe, Klara każdego wieczora przerażona układała się do snu, nie pewna czy jutro jej nie dopadnie jakaś grupa fanatyków i nie skończy jako ofiara. Klara do tego stopnia czuła niepokój, że postanowiła ruszyć na szlak. Uciec z Praag możliwie jak najdalej.

Obudził ją płacz głodnego dziecka. Uniosła się z posłania i zaspanym wzrokiem obrzuciła cały obóz uchodźców, który w głównej mierze składał się z wygłodzonych, brudnych, poranionych, zdrożonych kobiet i dzieci. Klara roztropnie pozostała w przebraniu męskim, od lat udawała, że jest młodzikiem. Teraz w tym towarzystwie była kimś ważnym, każda z kobiet okazywała młodemu medykowi ogromny szacunek. Klara czuła, że jest im potrzebna, że bez niej już dawno większość byłaby martwa. Od dwudziestu, a może i więcej dni przebijali się przez bezdroża. Ścigani przez dzikie bestie, które wyrywały z grupy co słabsze osobniki i pożerały je, niekiedy na oczach pozostałych. Poddane tak przerażającym doświadczeniom niektóre z kobiet traciły zmysły, uciekały w las, a w nocy słychać było ich wrzaski, gdy padały ofiarom jakiejś bestii. Młoda, sprytna Klara nie tylko obawiała się zewnętrznego wroga, wszak nie było w ich grupie mężczyzn by ich bronić. Klara obawiała się wybuchu zarazy na równi jak ataku zwierzoludzi, orków czy fanatyków religijnych. Była u kresu wytrzymałości i wiele by oddała za ciepły i wygodny kąt do spania.

31 Angestag, czas Nachhexen, rok 2522 KI
Gdzieś na Północnym Ostlandzie, obóz weteranów, wieczór

Grupa uchodźców początkowo starała się unikać głównych szlaków, jednak z czasem trudy przeprawy pozwoliły pokonać obawę przed tymi co mogli czyhać na szlaku. To co czyhało w dziczy było przerażające. Po kilku dniach, tracąc rachubę który to miesiąc oraz dzień tygodnia natrafili na obozującą grupę wojskowych. Klara w lot rozpoznała barwy Imperium, pozostałe kobiety zachęciła woń jadła. I gdy nie bacząc na nic cała gromada kobiet z dziećmi rzuciła się na jadło, Klara z ulgą odetchnęła orientując się, ze ośmiu wojów nie jest banitami. Byli to weterani wojny z Archaonem, wracali do domów.

Wojacy podzielili się prowiantem, którego mieli spory zapas. Dawali poczucie bezpieczeństwa zmęczonym kobietom. Ku uciesze Klary posiadali ogromne ilości bandaży oraz środków dezinfekujących rany. Wszyscy, wliczając w to Klarę tej nocy spali spokojnie.

32 Festag, czas Nachhexen, rok 2522 KI
Gdzieś na Północnym Ostlandzie, obóz weteranów, ranek

Całe zamieszanie zaczęło się nagle. Ciszę poranka przerwał wrzask, świst pocisków, bojowe wrzaski orków. Obóz weteranów i uchodzących kobiet z dziećmi został zaatakowany. Wartownicy leżeli w kałurzach własnej krwi. Orki, ubrane w skóry, uzbrojone w kiścienie, maczugi, czy też kamienne młoty mordowali wszystkich równo. Obojętne im było czy to kobiety, czy to dzieci, czy wojownicy. Weterani mimo że stawili zaciekły opór ponieśli spore straty. Połowa z nich zginęła, pozostali odnieśli rany. Uciekające i wrzeszczące z przerażenia kobiety z płaczącymi dziećmi na rękach wywołały chaos. Ci co zdążyli uciec ocalili życie. Reszta stała się posiłkiem dla urukazi. Gdy oddalili się, Klara miała ręce pełne roboty, gdyż wiele osób odniosło rany. Weterani, gdy tylko Klara skończyła łatać rannych, wydali jej rozkaz, traktując ją jako młodzika, by jako jedyny mężczyzna w grupie kobiet zebrał ich i przymusił do wymarszu. Sami weterani czuli się bezsilni wobec rozpłakanych kobiet, a młody medyk wydawał się być darzonym wielką estymą przez kobiety.

Ruszyli w pośpiechu. Orkowie mogli się zjawić w każdej chwili. Potrzebne im było schronienie. Musieli maszerować choćby całą noc. W marszu tym wiele kobiet i dzieci miało stracić życie…
Urukazi szli ich śladem.
 
__________________
Świerszcz śpiewa pełen radości,
a jednak żyje krótko.
Lepiej żyć szczęśliwym niż smutnym.

Ostatnio edytowane przez Manji : 12-02-2015 o 13:42.
Manji jest offline  
Stary 14-02-2015, 00:51   #2
 
Eleishar's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputację
Już od kilku dni elf przeklinał w duchu przewrotność losu. Polowanie na zwierzoludzi zamieniło się w bycie zwierzyną łowną...
Gnał ile tylko miał sił, ale niestety nawet jego obycie w dziczy nie dawało mu przewagi. Na dodatek przez te cholerne, zarośnięte bezdroża większość czasu musiał poruszać się pieszo, żeby nie ryzykować że jego koń złamie nogę. Był padnięty, głodny i niesamowicie wściekły... Nawet nie miał czasu żeby zatrzymać się na postój i zmienić ubranie na nieprzemakalne, przez co non-stop był mokry od deszczu...
-Co ja bym dał za ciepły pokój, bogowie... - mamrotał wspinając się na drzewo, żeby rozeznać się po okolicy. Wypatrzył skupisko ludzi, na oko pół dnia drogi piechotą, gdyby tylko mógł pojechać konno... Po prostu okrążyłby to zgromadzenie nasyłając bestie prosto na nich, w tak dużej grupie na pewno nie brakowało wojowników.
-No nic, trzeba ruszyć w ich stronę i liczyć że mnie nie zabiją, kto tam ludzi wie... - mruknął pod nosem schodząc po czym wgramolił się na konia, który dzięki temu że wcześniej nie musiał go nosić, nie był aż tak zmęczony. Nogi miał tak obolałe, że nawet ostrożna i powolna jazda była szybsza niż przejście na piechotę, ale nie dawała mu przewagi czasu, której by potrzebował do uniknięcia obu grup.
-Oby szczęście nam dopisało Cieniu. - szepnął do swojego konia, gdy ten powoli ruszał przez gęstwinę - Jeśli znajdziemy przerzedzenie będziesz mógł trochę pobiegać.
Położył się na tyle, na ile mógł by nie przysnąć podczas jazdy, aby uniknąć gałęzi uderzających w głowę i jechał w stronę swojego przeznaczenia, jakiekolwiek miało być.

***

Niestety, los po raz kolejny nie był dla niego łaskawy i teren robił się coraz trudniejszy. Jak na złość musiał zejść z konia i zacząć przerąbywać dla niego drogę, ponieważ wokół zagęszczały się różnego rodzaju cierniste krzewy, a myślałby kto że róże są piękne...
Trochę to trwało, ale nie mógł zostawić wiernego wierzchowca na pastwę tych potworów.
Kiedy dotarli do terenu zdatnego do jazdy, dość prędko okazało się że stracili zbyt wiele czasu, na dodatek ich pościg miał utorowaną ścieżkę. Koń zareagował dość gwałtownie, czyli pewnie wyczuł zbliżające się bestie. Elf ponownie wgramolił się na Cienia i spiął go piętami.
-Ruszaj przyjacielu, zanim zostaniemy karmą dla pomiotów Chaosu. - szepnął do ucha wierzchowca. Nie sądził by zwierzę go rozumiało, ale weszło mu to w nawyk.
Pomknęli czym prędzej w kierunku budynku otoczonego ludźmi, licząc że znajdą tam schronienie, a nie śmierć. Nie lubił musieć polegać na ludziach, ale nie miał wielkiego wyboru. To dodatkowo pogłębiło jego frustrację.
-Czemu po prostu nie wróciłem w strony rodzinne? - zapytał retorycznie sam siebie, choć dobrze znał odpowiedź...
 

Ostatnio edytowane przez Eleishar : 14-02-2015 o 13:53.
Eleishar jest offline  
Stary 16-02-2015, 04:55   #3
VIX
 
VIX's Avatar
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny
Helvgrim rozpalał ognisko a nie było to łatwe jeśli wziąć pod uwagę fakt że robił to przy użyciu mokrego i zbutwiałego drewna. Opał którego używał leżał wszędzie wokół i choć nadawał się tylko do tego by go połamać o kant dupy to i tak Helvgrim postanowił spróbować go użyć… o tak, Helvgrim był kawałem upartego skurwysyna, takim znali go przecież wszyscy w jego rodzimej twierdzy. To były jednak zamierzchłe czasy i nie warto było ich chyba na ten czas rozpamiętywać. Helv pociągnął nosem, zebrał flegmę pod sercem i splunął siarczyście wprost niedoszłe palenisko. Fakt, był uparty ale wiedział też kiedy dać sobie spokój.

- Wilku! Jebać to! Ruszamy dalej, w tej przeklętej ruderze niczego nie ma. - Sverrisson w złości kopnął w stosik wilgotnego drewna mówiąc do penetrującego zgliszcza Wolfgrimma. Na tę spaloną karczmę trafili pół klepsydry temu i licząc na choć byle jaki łup zatrzymali się, zjedli coś i rozejrzeli po okolicy… ale nic, dupa zbita, stracony czas. Helvgrim zatknął topory w olstra i przerzucił tobołek przez plecy, podrapał się po swej długiej brodzie zaplecionej w warkocze i wyszedł z pogorzeliska mocarnie wkurzony, zresztą jak zawsze. Gdy doszedł na wysokość muru lub raczej tego co po nim zostało, zatrzymał się i odwrócił.

- Wolfgrimm brachu! Rzuć że to, tu nic nie ma. Mówię si, łajdaki już ograbili to miejsce, bezbożnicy i złodzieje przeklęci, byle na nich księżyce oba klątwy ciskali, niechaj dzieci im się rodzą kulawe a łona ich żon niechaj będą pastwiskami dla najzacieklejszych wesz. - Helvgrim przeklinał paskudnie a przecież sam zamiarował by owe miejsce ograbić jeśli tylko byłoby z czego. Gdy tylko Wolfgrimm zjawił się w zasięgu wzroku, Helv uśmiechnął się lekko nadając żartobliwego wydźwięku swym wcześniej wypowiedzianym słowom. Zazwyczaj Sverrisson nie nie mówił wiele ni nie śmiał się z byle czego ale towarzystwo innego khazada oraz fakt iż Wilk był dobrym druhem oraz siostrzeńcem starego znajomego Helva bardzo wiele zmieniał. Już od początku podróży, od samego Klepzig, Helvgrim nawiązał dobry kontakt z kuzynem, choć Wolfgrimm lubił pogadać se różnych sprawach co nie było w zwyczaju Helva to jednak przy obcych był należycie powściągliwy i to w nim jasnowłosy azkarhańczyk lubił najbardziej.

Jakiś czas później, gdy obaj znów byli na trakcie a spalona gospoda zamieniła się tylko w mgliste wspomnienie, w oddali, na dobrze ubitej drodze pojawiło się kilka postaci, po chwili było ich już kilkanaście a z każdą następną chwilą owa grupa się powiększała, wydawało się nawet że w przydrożnych zaroślach także są jakieś osoby… to było cholernie dziwne. Sverrisson skrzywił się i sięgnął po swe topory.

- Co o tym myślisz Wolf? - Zapytał syn Svera wciąż patrząc na zbliżającą się tłuszczę. Z każdą chwilą krasnolud co raz to bardziej się denerwował a jego mięśnie napinały, nogi podświadomie przyjęły stancję do powstrzymania a oddechy stały się płytsze. Musiało minąć jeszcze kilka napiętych jak baranie jaj chwil nim Helv ogarnął iż ku nim biegną kobiety oraz dzieci, a gdzieś między nimi jeden czy dwóch rannych mężczyzn.

- Co to ma być u licha?! Co ci ludzie wyprawiają?! - Wtedy też rzeczywistość przypieprzyła Helvowi w ryj niczym khazadzki czołg parowy. - Wolgrimm kurwa! Oni uciekają! Ktoś ich pędzi jak bydło! - Ostatnie słowa Sverrisson wręcz wykrzyczał. Z zasady w dupie miał problemy innych, szczególnie jeśli chodziło właśnie o ludzi… no ale te dzieci, te cholerne niczego nikomu niewinne dzieci i ich sprzedajne ludzkie samice które z jakichś niewyjaśnionych względów uzurpowały sobie miano matek.

- Niechaj Ulfernarskie demony spalą ten cholerny kraj. Tędy! - Ostatnie słowo wykrzyczał w stronę nadbiegającej gawiedzi. - Na końcu drogi jest stara karczma! Schrońcie się tam! - Darł ryj wniebogłosy Sverrisson swym łamanym i nieumiejętnym reikspielem. - Hej ty! Tak ty! Tchórze, zatrzymajcie się i chrońcie swe kobiety! - Ryknął paskudnie w stronę uciekających mężczyzn, samemu w tym czasie starając się dostrzec cóż tak goni ową tłuszczę. Krok za krokiem wycofywał się, chroniąc dupę własną i Wolfgrimma, ale Helv wiedział że jeśli w tę stronę zbliża się jakieś niebezpieczeństwo to i krasnoludów ono nie ominie, najlepiej zatem było zadbać o życie tych przeklętych imperialnych ludzi, to mogło być kluczowe by dane było khazadom zobaczyć kolejny wschód słońca.

- Wolfgrimm! Co by to kurwa nie było to stawimy temu czoła w tej zasranej gospodzie. Zgoda? - Zapytał towarzysza broni na koniec Helv i skrzesał iskry zderzając ze sobą ostrza swych toporów.
 
VIX jest offline  
Stary 17-02-2015, 01:07   #4
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu

Kolejny dzień rozpoczął się szarugą porannej ulewy, która szybko jednak zelżała pod nieustępliwymi podmuchami wiatru pędzącymi przed sobą szare barany chmur hen za odległe szczyty gór środkowych. Wietrzydło bezlitośnie obchodziło się z rosnącymi tutaj nielicznie drzewami, smagając wiekowe gałęzie. Drewno protestowało przeciągłymi pomrukami, uparcie przeciwstawiając się niespokojnemu żywiołowi skotłowanemu ponad koronami. W powietrzu czuć było zapach morza i wilgotnej ziemi. Szeroka droga biegnąca na południe była pusta. Rozległe wrzosowiska ciągnące się od wybrzeża, aż po skraj cienistej puszczy nie dawały specjalnej osłony, czy to przed pogodą, czy przed okiem napastnika, co wydatnie zniechęcało do obierania tego szlaku. Po drodze niewiele można było uświadczyć bezpiecznych przystani, czy choćby murowanych gospód, toteż podróżnych bywało tutaj niewielu, a i tak zwykle były to hufce Imperialne, albo dobrze uzbrojeni handlarze wiozący swoje dobra do Erengradu, albo Salkalten. Tak było zanim na północy zapłonął ogień.

Najpierw dzikie hordy barbarzyńców gnane przez swych demonicznych władców spustoszyły wybrzeże, a ciche pola traw zapełniły się tabunami pozbawionych nadziei i dobytku nędzarzy. Najeźdźcy przegonili ich daleko, aż za horyzont zostawiając po sobie jedynie wypalony i wydeptany buciorami ślad ciągnący się niby blizna poprzez wzgórza. Teraz starą ranę w krajobrazie na nowo rozgrzebywały setki stóp uciekinierów z Praag i band krążących w poszukiwaniu łatwej zdobyczy. Kiedy Północ płonęła stosami niewiernych, dawne szlaki na nowo oglądały rzeź wynędzniałych podróżnych, tyle że teraz surowego wyroku nie wymierzały ostrza potępionych, a rządni zysku grasanci.

Zdawać by się mogło, że po wojnie, wszystko winno było zmierzać ku lepszemu, zwłaszcza, że wojna została wygrana, zgodnie ze słowami tych, którzy największą zawieruchę przeczekali w bezpiecznych schronieniach warownych zamków. Kto jednak raz wyruszył na szlak, temu nijak w głowie nie pobrzmiewało zwycięstwo. Zrujnowane wsie, zniszczone pola, pomordowani ludzie, do tego przepełnione miasta, głód i choroby, wreszcie szaleńcy, którzy na to wszystko postanowili rozpętać religijne piekło. Nie, tutaj nie było triumfu. Tylko krakanie wron.

Dla samotnego kozaka maszerującego poprzez bezkresne wrzosowiska było to jednak bez znaczenia. Losy świata i wielka polityka rozgrywająca się między możnymi były poza jego zasięgiem, tak samo jak przyszłość setek uciekinierów. Ściskał w ręce medalion, który przypominał mu, dlaczego zwędrował do tej niegościnnej krainy. Jedno życie, które miał ocalić tliło się gdzieś tam, daleko, na jednym z wydeptanych gościńców Imperium. Natomiast jedyne życie o którym naprawdę mógł decydować należało do niego i wiódł je właśnie tutaj, na smaganej wichurą drodze, która omijając głęboki parów pełen kolczastych krzewów skręcała pomału ku gęstwinie.



~***~

Urywane krzyki, szloch i płacz dzieci. Po wielu dniach wędrówki tropami hordy orków poprzez niebezpieczne knieje, grupa zdrożonych, rannych kobiet nie jest tym co człek rad jest ujrzeć, jednak Jaromir żywił wobec tego przypadku pewną nadzieję. Beznadziejną i wątłą, ale cierpliwą, jak nagrzany słońcem kamień, który całą noc oddaje swe ciepło światu, by nazajutrz od nowa napełniać się gorącem. Nie bacząc na niebezpieczeństwo kozak opuścił niewidoczną swą kryjówkę i wyszedł na spotkanie obdartej czeredzie. Zrazu na jego widok podniósł się tumult, garstka dziatek czmychnęła z pola widzenia pod spódnice rodzicielek, a przeciw Gniewiszowi wystąpiło dwóch żołdaków. Interwencja ta pewnie więcej zrobiłaby na nim wrażenia, gdyby jeden ze zbrojnych nie miał orężnego ramienia na temblaku, a drugi choć pofatygował się, by wycelować w niego włócznię.

- Ktoś ty? Swój czy wróg? – rzucił ten o zdruzgotanej ręce, próbując ciałem zastawić tłoczącą się wszędzie ciżbę.
- A na kogoż Ci, trepie, wyglądam? Może na goblina? – Jaromir nie kwapił się nawet by sięgać po topór, który wisiał sobie spokojnie na plecach. Wziął się pod boki i wykorzystał chwilę kiedy tamci spojrzeli po sobie, by przeczesać wzrokiem rzednący tłum.

Szukam kogoś. – Dodał jakby na zachętę. Kozak inaczej wyobrażał sobie pierwszą rozmowę jaką będzie toczył po kilku dniach maszerowania w milczeniu, ale lepiej tak, niżby mieli być to parszywi kmiotkowie chcący ograbić go z majątku, co w tym przypadku nie było do końca wykluczone. Tamci raz jeszcze spojrzeli na siebie, ale musieli zmiarkować, że przybysz nie ma wrogich zamiarów, bo miast szykować się do boju tamten tylko podpierał boki i marszczył brew, jakby sytuacja więcej go nużyła niż przyprawiała o nerwy.

- A jak się nazywasz, co? – Odparował włócznik opierając się na drzewcu, patrząc jak jego towarzysz bezskutecznie próbuje zagnać strwożone baby na powrót do obozu. – I skąd idziesz? –

W innych okolicznościach, w oberży przy zacnym trunku i bez niebezpieczeństw lasu czających się za plecami pewnie w odmienny sposób zaczął by znajomość, ale teraz najlepszym na co mógł się zdobyć było zdawkowe:

- Jaromir, z Kislevu. Na południe idu. – Skwitował krótko. – A kto wy i dokąd idziecie?
- Wolny hufiec. – Co znaczyć mogło prawdę powiedziawszy cokolwiek, od pospolitego ruszenia, poprzez najemnych, kontraktowych, na dezerterach skończywszy. – Eskortujemy tych tutaj do Middenheim. Tropią nas orcy.
- To pech.

Ponure spojrzenia, którymi się mierzyli nie zmieniły się ani na jotę, ale ostrza powędrowały ku dołowi na znak, że krwi przelewać nie będą. Jak na zaproszenie topornik przecisnął się między wojakami niezbyt przejmując się tym, czy kogo nie potrącił, czy nie uraził.

Mitrężyć czasu nie miał zamiaru, jeno sprawdzić, czy przypadkiem tutaj jego tułaczka się nie zakończy i przyjdzie wracać mu wreszcie do domu. Przeszedł się raźno po obozowisku naprędce rozbitym zaglądając do namiotów i pod kaptury niewiast, chwytając za ramię, albo patrząc uważnie w oczy. Żołnierze nie powstrzymywali go inaczej niż karcącym spojrzeniem, jednak nic nadzwyczajnego nie czynił co wymagałoby ich interwencji. Parę razy nieomal się pomylił, czy to nie ta właściwa, ale pozornie rude włosy, okazywały się być zwyczajnie ubrudzone, a znajoma sylwetka kryła kogoś zgoła innego. Nie wzbudzał sobą zaufania, ale nawet nie liczył na nie. Krzepkie ciało kryło człeka znużonego, który wojny i jej biedy miał już powyżej uszu, jednak z przedziwnym uporem brnął na przekór przeciwnościom.

W końcu dostrzegł rzecz nową, od której serce zapałało mu na moment. Oto kubrak pikowany, z rękawem obszytym króliczym futrem, spłowiały już, splamiony i wytarty, ale niezawodnie ten sam, który oglądał owego felernego dnia, kiedy zaczęła się jego niedola. Osoba, która go nosiła zbyt krępa była i zgarbiona by pasować wyglądem do zaginionej krewniaczki, jednak ubranie jako żywo pochodziło z rodzinnych stron Jaromira, nawet obszycie na kołnierzu wyglądało znajomo.

- Zdrastwujtie, pani. Skąd na was taka zgrzebna kurta? – Zapytał wąsacz siląc się na miły ton.

Kobieta z przestrachem spojrzała na kozaka górującego nad nią posturą i wyglądała jakby miała krzyknąć, ale zamiast tego zdębiała jakby pytanie o odzienie zupełnie ją zaskoczyło.

- Witajcie. – Odrzekła zdawkowo. – Co wam do tej kurty?
- Podarował ją wam kto, czy znaleźna? – Dociekał Jaromir, po czym dodał więcej gdyż okazja tego wymagała - Szukam kogoś kto w bardzo podobnym ubraniu wędrował. Jelena, młoda dziewuszka, wysoka, szczupła, o krasnej grzywie i hardym spojrzeniu, krasiwaja jak wiosna. Widziała ją może?

Początkowe osłupienie minęło tak szybko jak się pojawiło, a w miarę jak kozak opowiadał jeszcze przed chwilą trzymane w ręku tobołki upadły na ziemię.

- To… ja… ona… - Słowa z trudem opuszczały gardło. – Ja… tak, widziałam, widziałam. Ona mi życie uratowała, gdy uchodziłyśmy z Praag. Dzielna dziewczyna!
- Jest tutaj? – Gniewisz podniósł głos, ale zaraz się zmiarkował.
- Ni… e. – Zająknęła się kobieta, a oczy nabiegły jej nagle łzami.

Próbowała przez chwilę mówić dalej, ale warga zatrzęsła się jej nerwowo i kropla spłynęła po policzku. W końcu wzięła się w garść, wytarła oczy i kontynuowała już nieco spokojniej.

Rozdzieliłyśmy się, gdy ścigały nas przeklęte bandziory Żiżki. Tylko ten kubrak mi po niej został.

Z kozaka jakby uszło powietrze, ale nie dał tego po sobie poznać.

- Mówiła chociaż dokąd zmierza?
- Na południe, z dala od wojny. – Zamilkła na chwilę, po czym dodała jakby na otuchę - Ale ona żyje! Jestem pewna, co dzień modlę się do panienki Shallyi o jej zdrowie!
- Pewnie tak jest. – Skwitował to Gniewisz zaciskając szczęki. – No nic, bywajcie.

Ledwo topornik wstał na nogi układając sobie wszystko w pamięci, gdy nad głowami zagrzmiał róg. W obozie wybuchła panika zwiastująca kolejne nowiny, tym razem już nie tak dobre. Orkowie.
 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 21-02-2015 o 13:46.
Dziadek Zielarz jest offline  
Stary 17-02-2015, 03:58   #5
 
Manji's Avatar
 
Reputacja: 1 Manji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnieManji jest jak niezastąpione światło przewodnie
1 Wellentag, czas Jahrdrung, rok 2522 KI
Gdzieś na Północnym Ostlandzie, w drodze na poludnie


Uciekali. Na początku silniejsi pomagali słabszym. I tak do południa. Musieli stanąć na chwilę, choć by złapać dech. I wtedy ich dogonili. Liczna banda orków zaczęła wrzeszczeć po czym rzuciła się na uchodźców. Teraz nie było pomagania, teraz ten co został w tyle ginął. Wrzaski mordowanych aż mroziły krew w żyłach. Co chwilę ktoś upadał, po chwili słychać było wrzask gdy konał. Orki zatrzymywały się tam na chwilę rozszarpując na części zwłoki. W końcu polowanie się zakończyło, ostatnia ofiara wydała ostatni krzyk.
Orki się posilały.

Uciekinierzy biegli, ale ileż mogli. Gonili już ostatkiem tchu. Dzieci nie miały już sił by płakać. Biegli. Czasem któraś z kobiet opadała z sił. Usiadła i tam pozostała. Reszta szła dalej.

Przekroczyli niewielką rzeczkę, płytką, woda sięgała ledwie do kolan. Zimna ciecz orzeźwiała. Po przekroczeniu rzeczki całość rozsiadła się. Musieli odpocząć. Na dodatek deszcz na chwile przestał padać. Wszyscy unisono porozkładali się opierając głowy na tobołkach. Któryś z wojaków rozdał paski suszonej wołowiny. Po niecałej klepsydrze byli ponownie w drodze.

Szli, bo nie mieli już sił na bieg. I gdy już rozglądali się za miejscem na odpoczynek, bo o noclegu mowy nie mogło być. Z pomiędzy krzewów opodal drogi wyszedł zbrojny. Cała grupa zareagowała jak stado dzikich zwierząt. Jak stado, które wpadło w zasadzkę. Weterani, którzy najszybciej odzyskali zimną krew, oszacowali kozackiego woja, w duchu licząc na to, że nie jest on z bandą podobnych mu szelm.

Tym czasem Klara zdębiała. Znaleźli ją! Cj cholerni fanatycy! Posłali za nią aż z Praag! Bała się tak bardzo, że znieruchomiała. Nie była w stanie nawet mrugnąć powieką. Kozak, wyglądał tak sam jak ci żiżkowi. Dosłyszała jak o coś wypytuje wojowników. Po chwili krażył w śród kobiet niczym sokół. Podchodził, przyglądał się im. Klara wiedziała, że to jej szuka, nagle zdała sobie sprawę, że jest przebrana, że wygląda jak młodzieniec. Kozak ją minął, nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Niemal odetchnęła z ulgą. A ten ruszył ku jednej z kobiet, zaczął ją przepytywać. Klara musiała na niego mieć oko jeśli nie chciała skończyć tak jak jej mistrz, jej professor.

Po kilku chwilach byli już ponownie w drodze. W porę ruszyli.

Orki ponownie szły na polowanie.

Po niecałej klepsydrze idący przodem weterani Dante i Jurgen dostrzegli wędrowców. Jurgen nawet miał lunetę. Przystawił do niej oko. Przez chwilę przyglądał się, budując napięcie wśród oczekujących. W końcu przemówił pełen entuzjazmu.

– To Khazadzi! Ha! Jakieś rzemieślniki, to pewnie ich najemniki są gdzieś niedaleko. Khazadzi to twardzi woje, jeden za naszych pięciu stoi!

Po grupie poniósł się szept niczym szum drzew. Po chwili nawet pojawiły się pierwsze oznaki radości. Nadzieja wypełniła serca uchodźców. Chmury na niebie nieznacznie się rozstąpiły, blask słońca przebił się tworząc jasne snopy światła. Kobiety uznały to za dobry omen. Ponownie grupa była w stanie biec.
A gdy orcze rogi dały o sobie znać nie czekali. Rozpoczął się bieg o życie. Ponownie historia miała się powtórzyć, ponownie ci co zostaną w tyle kupią swoją ofiarą życie innych. Kobiety nauczyły się po ostatnim razie, że biec muszą równo, muszą oszczędzać siły, bo komu ich zabraknie ten zostanie w tyle. Kto zostaje w tyle ginie.

Gdy dobiegli do khazadów, okazało się, że cudownie dotarli tam wszyscy. Khazadzi zorganizowali odwrót. Okazało się nawet, że nieopodal jest miejsce gdzie mogą się schronić.

Na miejscu w karczmie kobiety dziękowały wylewnie khazadom. Żołnierze rozpoczęli wydawać między sobą polecenia, mające na celu ufortyfikować karczmę. Jeden z nich, chyba Berg, zgodnie z poleceniem zaprowadził kobiety do piwnicy. Klarze, jako że wyglądała jak młodzik, żołnierz dał włócznię. Poklepał ją po ramieniu.

– Nie martw się młody. Tu w karczmie mamy równe szanse. Dwóch khazadów, kozak i czterech weteranów, my przyjmiemy cały impet na siebie, ty dźgaj z drugiej lini. Słyszysz co do ciebie mówię! Weź się w garść chłopcze! Nie pchaj się do walki. Ty musisz przeżyć, żeby nas połatać.

Czekali. Panowała cisza, przerywana nerwowym kaszlem, pobrzękiwaniem broni i pancerzy. Wartownik ostrzegł o nadciągającym samotnym jeźdźcu. Ręce mocniej zacisnęły się na rękojeściach broni. Kusze powędrowały do policzków. W końcu jeździec wjechał w zasięg. W ostatnich promieniach słaońca wyraźnie widać było, że to elf. Zanim ludzie i khazadzi zakończyli się dziwić widokiem elfa, zagrzmiały rogi, a na skraju lasu pojawili się orki.

********

32 Festag, czas Nachhexen, rok 2522 KI
Middenheim


Wychodząc z ratusza wprost w mrok ulicy Tkackiej, kupiec Hofrichter kątem oka złowił ruch na oświetlonej księżycem ścianie wieży, przesuwający się niewyraźny kształt, nieco poniżej okien miejskiego trębacza, a powyżej okien komnaty, w ktorej dopier co skończyła się rada. Spojrzał, osłaniając oczy przed przeszkadzającym światłem niesionej przez pachołka latarni.
“Ki demon”, pomyślał i zaraz zakreślił znak Vereny w powietrzu szepcząc pod nosem modlitwę. “Cóż to tam łazi po murze? Puchacz? Sowa? Nietoperz? A może …”

Jan Hofrichter wzdrygnął się, ponownie zakreślił znak Vereny, aż na uszy wciągnąl kuni kołpak, otulił szubą I szparko ruszył w stronę domu.
Nie widział więc, jak wielki pomurnik rozpostarł skrzydła, sfrunął z parapet i bezszelestnie, jak duch, jak nocny upiór poszybował nad dachami miasta.


1 Wellentag, czas Jahrdrung, rok 2522 KI
Północno-zachodni Ostermark, Sterzendorf - Główna siedziba rodu de Stercza


Podkowy zalomotały o most, opuszczający Sterzendorf goniec obejrzał się, pomachał swej niewieście, żegnającej go z wału bielutką nałęczką. I nagle goniec złowił ruch na oświetlonej księżycem ścianie czatowni, przesuwający się niewyraźny kształt.
“Ki demon”, pomyślał, “a cóż to tam łazi? Puchacz? Sowa? Nietoperz? A może …”
Goniec zamruczał zaklęcie od uroku, splunął do fosy i dał koniowi sotrogę. Posłanie, które niósł, było pilne. A pan, który je zlecił, srogi.
Nie widział więc, jak wielki pomurnik rozpostarł skrzydła i bezszelestnie jak duch, jak nocny upiór poszybował nad lasami na północny-zachód, w stronę Gór Środkowych.

2 Aubentag, czas Jahrdrung, rok 2522 KI
Południowo-wschodnia granica Gór Środkowych, Ostland



Zamek Sensenberg, jak wszyscy w Ostlandzie wiedzieli, zbudowali ludzie jednak kiedy budowla powstała nie wiedział tego nikt. Wznoszący się szczyt góry był w sam raz pod warownię. Warownię rozbudowano w zamek, gdy niedaleko znaleziono srebro, a gdy srebro się skończyło zamczysko niezwykle szybko obruciło się w ruinę.
Ruiny te unikano, omijano, tych ruin się z czasem bano.
Nie bez powodu.
Mimo szybko postępującej kolonizacji, mimo napływających z Imperium głodnych ziemi osadników, górę i zamek Sensenberg nadal otaczał od południa szeroki pas ziemi niczyjej, od północy ciągnęly się Góry Środkowe. Na te pustkowia zapuszczał się jedynie kłusownik lub zbieg. To od nich właśnie, kłusowników i zbiegów, po raz pierwszy zasłyszano opowieści o niesamowitych ptakach, o koszmarnych jeźdźcach, o migających w oknach zamku światłach, o dzikich i okrutnych krzykach i śpiewach, o dobiegającej jak gdyby spod ziemi upiornej muzyce organów.

Byli tacy co nie wierzyli. Byli i tacy, których nęciły skarby, podobno leżące gdzieś w podziemiach Sensenbergu. Byli zwyczajni ciekawscy i niespokojne duchy.
Ci nie wracali.

Tej nocy, drugiego dnia Jahrdrung, gdyby w okolicy Sensenbergu znalazł się jaki kłusownik, zbieg lub poszukiwacz przygód, góra i zamek dałyby asumpt do kolejnych legend. Zza horyzontu nadciągała burza, niebo co rusz plonęlo światlem dalekich błyskawic, tak dalekich, że nie słychać było nawet pomruku gromów. A czarny na tle rozbłyskującego nieba blok zamku zapłonął nagle jaskrawymi ślepiami okien.

Była bowiem wewnątrz pozornej ruiny wielka, wysoko sklepiona sala rycerska. Oświetlające ją świeczniki, kandelabry i płonące w żelaznych obejmach pochodnie wydobywały z mroku freski na surowych murach. Freski przedstawiały sceny rycerskie i religijne. Przy stojącym pośrodku Sali ogromnym okrągłym stole zasiadali rycerze w pełnych zbrojach i płaszczach z kapturami.

Przez otwarte okno wleciał na fali wiatru wielki pomurnik.
Ptak zatoczył koło, rzucając widmowy cień na freski, usiadł, strosząc pióra, na oparciu jednego z krzeseł. Rozwarł dziób i zaskrzeczał, a nim skrzeczenie przebrzmiało, na krześle siedział już nie ptak, ale rycerz. W płaszczu i kapturze, bliźniaczo podobny do pozostałych.

– Adsumus – przemówił głucho Pomurnik. – Jesteśmy tu, Panie Krwi, zebrani na twe rozkazy i w twoim imieniu. Przybądź do nas i bądź wśród nas.
– Adsumus – powtórzyli jednym glosem zgromadzeni rycerze. – Adsumus! Adsumus!
Echo przebiegło przez zamek jak dudniący grom, jak odgłos dalekiej bitwy, jak gruchot taranu o grodową bramę. I nikło powoli wśród ciemnych korytarzy.
– Chwała Panu Krwi! – przemówił Pomurnik, gdy zapadła cisza. – Bliski jest dzień, gdy w prochu legną wszyscy jego wrogowie. Biada im! Dlatego jeteśmy!
– Adsumus!
– Opatrznosć – Pomurnik uniósł glowę, a jego oczy zalśniły odbitym światłem płomienia – zsyła nam, bracia moi, kolejną sposobność, by znowu porazić wrogów Pana Krwi i raz jeszcze pognębić nieprzyjaciół wiary. Nadszedł czas, by zadać kolejny cios! Posluchajcie …
Rycerze w kapturach pochylili się, słuchając.
 
__________________
Świerszcz śpiewa pełen radości,
a jednak żyje krótko.
Lepiej żyć szczęśliwym niż smutnym.
Manji jest offline  
Stary 17-02-2015, 22:18   #6
 
Noraku's Avatar
 
Reputacja: 1 Noraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputację
25. Wollentag czas Nachhexen
Nocna cisza przerywana jedynie delikatnym łkaniem dziecka oraz sennymi jękami rannych. Polana rozjarzała się jedynie kilkoma ogniskami, przy których skupiły się dzieci. Ich rodzice kładli się na zewnątrz, tworząc prowizoryczną linię. Nie zostało to w żaden sposób zaplanowane. Klara uznała, że to instynkt. Tak jak u zwierząt, które zawsze kryją swoje młode pomiędzy sobą, by je bronić nawet jeżeli nie ma to w tym wypadku sensu. Bezdroża okazały się gorsze od przedmieścia Praag. Tam można było zginąć w przypływie pecha, nagle i najczęściej brutalnie. Las, wykluczał powoli. Rany, zmęczenie, choroba, fluidy. Klara przyłączyła się do uchodźców chcąc uniknąć ciągłego zagrożenia oraz ryzyka, że nie przypadnie do gustu, któremuś z nowych proroków Sigmara czy innego boga. Ucieczka nie była jednak łatwa. Po napaści Archeona wałęsało się wiele band niedobitków. Również ogarnięte wojną domowa tereny Kislevu nie stanowiły odpoczynku. Dziewczyna naprawdę nie wierzyła, że udało się im dotrzeć do Ostlandu. Z trudem też przychodziła jej myśl ilu z uchodźców musieli opłakiwać. Praktycznie nie było dnia gdy ktoś nie znikał z okropnym krzykiem w leśnej głuszy. Dodatkowo tropiła ich pewna wataha. Kąsała, gnębiła ale nigdy nie zaatakowała otwarcie. Klara podejrzewała, że wiedzą jak słabo bronioną grupę tropią. Skurwiele po prostu się z nimi bawili. Powoli czuła się na skraju wytrzymałości. Wiedziała, że inni, zwłaszcza dzieci, czuli się podobnie.
Bez problemu przyjęli ją do grupy, nawet nie zadawali zbyt wielu pytań. Ktoś o jej zdolnościach był wręcz niezbędny przy tak takiej wyprawie. Była bowiem dyplomowanym medykiem oraz zielarzem. Tak więc jeszcze przed wyruszeniem do uchodźców dołączył Klaus von Stercza, absolwent Altdorfskiej uczelni, medyk i zielarz. Tak przynajmniej głosiły jej oficjalne papiery. Szybko też ludzie zaczęli darzyć ją szacunkiem, gdyż była troskliwą osobą i znała się na rzemiośle. Dzięki temu przez cały ten czas udało się uniknąć zarazy czy szkorbutu. To, czy ktoś domyślał się jej prawdziwej płci nie obchodziło jej. A że nikt nie robił z tego kłopotu, najwyraźniej uchodźcom również było wszystko jedno. Nie było jednak wcale tak różowo. Za uśmiechem Klary kryły się niezwykle ponure myśli. Nim opuścili Kislev zapasy medykamentów, dość liche trzeba przyznać, skurczyły się praktycznie do połowy. Wkrótce zaczęła znacznie bardziej racjonować rozdzielanie bandaży. Przy każdej możliwej okazji próbowała wspierać się także zielarstwem. Nauczyła dzieci rozpoznawania najbardziej przydatnych ale to wciąż było za mało. Shallya objęła ich jednak najwyraźniej łaską, gdyż na razie nic nie wskazywało, żeby miała ich dopaść zaraza. Las najprawdopodobniej uczyni to wcześniej.

Tej nocy księżyc skrywał się za gęstymi chmurami, przez co widok był dość ograniczony. Klara spokojnie podeszła do Marianny, która wieczorem zaczęła gorączkować. Niestety zaparzone ziółka nie zbiły gorączki, a wypieki wskazywały na ostre stadium zapalenia. Jeżeli szybko nie dotrą do jakiejś osady ona oraz inne jej podobne nie dożyją. Dziewczyna przegryzła wargę i pogłaskała po głowie Stefanie, jej córkę. Słodkie blondwłose dziewczę o bystrych oczach. Ona również kasłała przez sen, ale jej stan wydawał się stabilny. Medyczka wróciła na swoje posłanie i przymknęła oczy. Sen był jej potrzebny, tak samo jak innym. Pomodliła się jednak wcześniej do Shallyi i Randala o błogosławieństwo zdrowia i szczęścia. Powtarzała ją przed zaśnięciem od kilkunastu już dni. Nie pozostawało jej nic innego.

31. Angestag czas Nachhexen

Najwidoczniej jej prośby zostały wysłuchane. Szczęśliwy Randal spojrzał na ich podróż przychylnym okiem, zsyłając na ich drogę pomoc. Chociaż grupa ośmiu weteranów nie była ucieleśnieniem ich marzeń, to sama ich obecność wywoływała łzy radości i spokój zmęczonych podróżą kobiet. Klara z czystego serca dziękowała im za udzieloną pomoc, najbardziej ciesząc się z dodatkowych zapasów medycznych. W zamian mogła jedynie dokładniej opatrzeć część z ich ran ale weterani nie byli drobiazgowi. Przed snem obiecała sobie w duchu, że po dotarciu do bardziej cywilizowanych terenów wynagrodzi ich za przyjęcie grupy kobiet, która z pewnością stanowić będzie wyłącznie utrapienie. Choćby jej ojciec miał ją zatłuc. Odwdzięczy się dzielnym żołnierzom bo w jej zmęczonych i zatroskanych oczach urośli oni do miana legendarnych rycerzy z poematów. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna zasnęła spokojnym snem bez koszmarów.

***

Nie wiedziała czemu zawdzięczała swoją ucieczkę. Może lekkiemu snu, który zawsze ostrzegał ją przed zbliżaniem się profesora, gdy przysnęła na auli. Może refleks nabyty w trakcie karczemnych awantury, gdy włóczyła się z żakerią po przybytkach stolicy, dzięki któremu wbiła sztylet wyszarpnięty zza pasa prosto w zielony, przygniły nadgarstek, który ucapił ją za ramię. Może wreszcie zwykłemu szczęściu, które usadowiło jej legowisko z dala od miejsca ataku i dało więcej czasu na reakcje. Nigdy się tego nie dowie. Jedyne co się teraz liczyło to był bieg, ciemność oraz las. Byle z dala od krzyków, rżenia i zawodzenia. Byle dalej od pożogi i zapachu krwi. Byle uciec od koszmaru, który przywędrował za nią z sennego królestwa wspomnień. W kierunku ocalenia. Życia. Istnienia.

Gdy zgrupowali się na odległej polance, gdzie nie słychać było dożynania rannych, Klara momentalnie przystąpiła do opatrywania rannych. Nie myślała o tym co robi, zadziałał instynkt. Nie było czasu liczyć ocalałych albo szukać znajomych. Kobiety w przerażeniu spoglądały w pustkę z której wybiegli. Niektóre łkały albo powtarzały modlitwy. Zapewne wiele z tych co uciekali pobłądziło w lesie, w najgorszym razie zostali wyłapani przez watahę. Nie było teraz czasu się nad tym zastanawiać. Trzeba było zadbać o tych co pozostali. Na szczęście najpotrzebniejsze rzeczy nosiła zawsze w swojej torbie, ale i tak przeklinała się, ze nie dopakowała do niej większych zapasów. Była mniej więcej w połowie opatrywania rannych, gdy podszedł do niej jeden z bardziej umorusanych krwią żołnierzy. Ich opatrzyła jako pierwszych. Powód tego był oczywisty. Tylko oni mogli ich obronić.
- Klaus. Każ im wstać. Musimy ruszać – zagrzmiał grubym, zachrypniętym głosem. Klara uniosła się wycierając ręce w postrzępiony strój. Postarała się jak najbardziej obniżyć swój własny ton.
- Oni są ranni. Wyczerpani. Nie możemy im dać odpocząć? Chociaż do czasu aż…
- Nie! – przerwał jej brutalnie, a w jego oczach zabłysło coś… niedobrego. – To nie jest bezpieczne miejsce. Jeżeli chcemy przeżyć musimy iść dalej. Zbierz je do kupy. Nie traćmy czasu.
Klara kiwnęła głową, że rozumie po czym zaczęła organizować ocalałych. Wiele z kobiet posłuchało jej od razu, inne trzeba było prosić, przekonywać żeby wstały. Medyczka zauważyła Stefanie. Siedziała sama podkuliwszy swoje drobne kolana o które oparła brodę. Łkała z cicha, a łzy rozsmarowywały brud po jej wychudzonej twarzyczce. Nigdzie nie można było dostrzec jej mamy. Klara przykucnęła przy niej i pogłaskała po głowie. Próbowała z nią porozmawiać ale nie przynosiło to żadnego skutku. Dziewczynka wciąż była w szoku. Bez oporu dała się podnieść i podążyła za nimi, ciągnięta za rękę. Dobry humor opuścił kobietę równie szybko jak się pojawił. Jej głowa pełna była teraz myśli ciemniejszych od leśnej głuszy.
 
__________________
you will never walk alone
Noraku jest offline  
Stary 18-02-2015, 01:23   #7
 
piotrek.ghost's Avatar
 
Reputacja: 1 piotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie coś
25. Wollentag czas Nachhexen

Pełnia rozświetlała całą okolicę uniemożliwiając ukrycie się w ciemnościach wszelkiemu plugastwu jakie błąkało się po tym zniszczonym wojną kraju. Khazadzi postanowili wykorzystać fakt, że noc jest rozświetlona blaskiem Mannslieba i nadrobić kilka kilometrów. Nie mieli sprecyzowane celu podróży, zmierzali na północ, w kierunku, z którego nadchodził chaos. Nie mieli powodu żeby tam iść, Helvgrim nie był zbyt rozmowny i rzadko wyjawiał swoje plany, Wolfgrimm natomiast, ufał swojemu krewniakowi, którego co prawda poznał niedawno i postanowił podróżować ze swoim krewniakiem.
Spotkali się niespełna miesiąc temu, w trakcie Hexensnacht w Kleipzig podczas obchodów Nowego Roku, czasy nie nastrajały do świętowania jednak okazja do napicia się dobra jak każda inna, może spotkanie było im przeznaczone, może był to zwykły zbieg okoliczności, Wolfgrimm rzadko myslał o losie i decyzjach sił wyższych toteż nie miał zamiaru się w to zaglębiać. Wraz z nastaniem 2522 roku licząc według kalendarza imperium razem z Sverrissonem ruszył w podróż licząc, że nauczy się czegoś od bardziej doświadczonego towarzysza
Dawno już minął czas, kiedy księżyc znajdował się w najwyższym punkcie nieboskłonu i dwójka podróżnych postanowiła rozbić obóz, Wolfgrimm zajął się przygotowaniem strawy, był w tym naprawdę dobry, potrafił przygotować coś z niczego, dzisiejsze menu składało się jak ostatnio codzień z potrawki z królika, którego udało im się upolować w trakcie marszu. Helvgrim zaś, zajął się w tym czasie zabezpieczeniem obozowiska i zbieraniem opału coby ognisko w nocy nie zgasło. Nie rozmawiali zbyt wiele, zjedli, napili się troche i udali się na spoczynek, mimo, że krasnoludy były wytrzymałe i mogły pokonać wielkie odległości spać też kiedyś musieli.

1 Wellentag, czas Jahrdrung

W trakcie kiedy Helvgrim próbował rozpalić ogień ze znalezionego w spalonej gospodzie drewna, Wolfgrimm postanowił się rozejrzeć po okolicy. Pewnym było, że szabrownicy odwiedzili już to miejsce, jednak zawsze istaniała nadzieja, że gonieni strachem zostawili coś cennego. Niestety jak to mówi stare przysłowie nadzieja matką głupich jest to i nic ciekawego poza rupieciami w ruinach nie znaleźli, a fakt że od kilku dni padało uczynił potencjalnie idealne miejsce do rozbicia obozu na popołudniowy popas bezużytecznym. Nie było sensu dłużej mitrężyć. Wolfgrimm usłyszal wołanie swojego kuzyna i wrócił w ruiny, gdzie zastał Sverrissona gotowego do drogi.

-Nie ma sensu sie pieklić - skwitował słowa krewniaka, który to klął na czym świat stoi na szabrowników, uchodźców i niewiadomo kogo jeszcze -tyle grup już pewnie kręciło się w okolicy, że nawet złamany pens by sie nie uchował pod największym kamieniem. Racje masz słońce już w zenicie to i ruszać w drogę pora, może pogoda dopisze, sprzykrzył mi się już ten deszcz, dupa ciągle mokra, a gary i broń to niedługo całe rudą mi sie pokryją jak tak dalej będzie. Ruszajmy!

Wolf wyszedł z krzaków podciągając spodnie kiedy usłyszał pytanie krewniaka, spojrzał w kierunku, który ten wskazywał i również dostrzegł grupę, która z każdą chwilą jawiła się jako większa. Pokraczny ruch wskazywał na to, że ludzie uciekają przed czymś, widać było, że tępo narzucili szybkie, a rzadkie to było wśród grup uchodźców, jakie spotykali po drodze, w grupach tych przeważały kobiety i dzieci toteż do nich dostosowane było tępo marszu. Pospiech tej zgrai napewno nie wróżył nic dobrego.
Usuneli się na pobocze gościnca w momencie kiedy czoło kolumny było już na tyle blisko, że mozna było rozróżnić umorusane błotem twarze ludzi. Widział, że jego towarzysz aż gotuje się w środku, też zdążył zorientować się, że grupa gnana jest strachem większym niźli tylko sttrch przed najeźdzcą, coś musiało ich zaatakować, a może to tylko umysły slabych ludzi podsuwały im różne lęki. Razem z Sverrissonem poganiał biegnących ludzi, jeden z mężczyzn, który dał się poznać jako wojak zatrzymał się na chwile i wyjaśnił, że grupa została zaatakowana przez bandę orków, którzy teraz gonią ich jak zwierzynę łowną. Khazadzi popędzili ludzi do gospody, w której sami przed południem próbowali założyć obóz. Dzieci i kobiety zagonili do części, która najmniej została strawiona przez ogień, a sami z pomocą mężczyzn postanowili przygotować karczmę do obrony.
-Ruszać dupy i nie mitrężyć! - przekrzykiwał gwar i swojego kuzyna -Kobiety i dzieci do izby a każdy kto choć pałke umie w rękach utrzymać albo cegły nosić niech wykrzesa z siebie ostatki sił!
 
piotrek.ghost jest offline  
Stary 18-02-2015, 21:41   #8
 
Eleishar's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputacjęEleishar ma wspaniałą reputację
25. Wollentag
Wszystko szło tak jak iść powinno. Powoli gonił zwierzoludzi i uszczuplał systematycznie ich liczbę. Nie było to proste zajęcie, ale dawało dużą satysfakcję. Czuł że już niedługo przetrzebi tę zgraję na tyle, by długo nikomu nie zagrozili...
-A z każdą zabitą bestią, jestem coraz bliżej celu... - mruknął czując drżenie, które napełniało go zawsze gdy zbliżał się do beastmenów. Chciał znów utoczyć krwi pomiotom Chaosu, wyjął strzałę i naciągnął łuk...


1 Wellentag
Nareszcie! Gąszcz się skończył i koń wyskoczył na otwartą przestrzeń. Bystre oczy elfa, choć wzrok ćmiło mu już ze zmęczenia zauważył że większość ludzi zgromadzonych przy ruinie zaczęła chować się wewnątrz.
-Chyba nie przede mną się schowali? Na krwawy miecz Khaine'a ja to mam szczęście... tych krótkouchów pewnie też coś ściga... - zaklął pod nosem i dalej gnał, zwierzoludzie raczej nie zamierzali czekać aż nabierze dystansu.
Pozycje ludzi i czyżby krasnoludów? "Parszywe szczęście" wskazywały że są gotowi w każdej chwili posłać zbliżającego się jeźdźa do piachu małą salwą pocisków. Gdy zbliżył się niemal na zasięg strzału zwolnił.
-Nie strzelać! - krzyknął resztką sił w płucach i podjechał mając nadzieję że nie oberwie bełtem, po czym zgramolił się z konia i podszedł trzymając ręce w górze, na znak braku złych zamiarów, gdyby wywiązała się walka i tak nie miałby szans jeden przeciwko ośmiu.
-Parszywy los nas ze sobą zetknął ludzie... Moim tropem podąża sfora zwierzoludzi, od paru dni próbuję ich zgubić i jestem tym niesamowicie zmęczony. Przemokłem, zmarzłem i od kilku dni nic w ustach nie miałem... - powiedział zmęczonym głosem - A ci zielonoskórzy których zdołałem wypatrzyć, jak zgaduję ścigają was. Szczęście nie sprzyja najwidoczniej żadnemu z nas.
Robiąc pauzę przyjrzał się zbieraninie, która najwidoczniej broniła uchodźców. Dwa krasnoludy, chyba Kislevita i czterech żołnierzy, do tego jakiś młodzik, choć wyglądający podejrzanie, więc poświęcił dłuższy moment by się mu przyjrzeć.
-Dajcie mi chwilę odpocząć i spróbuję was wspomóc, lepsze to niż czekać na śmierć. - powiedział po chwili. Zaprowadził konia w stronę w miarę bezpiecznego miejsca, wyciągnął kilka kęsów prowiantu i zapasowe strzały. Miał przeczucie że bardzo mu się przydadzą, po chwili namysłu zarzucił też na siebie płaszcz, z ubrania zapasowego, to powinno go rozgrzać choć trochę. Postanowił poszukać sobie jakiegoś wyższego punktu w pozostałościach karczmy, dzięki temu będzie miał lepszą pozycję do strzału.
 
Eleishar jest offline  
Stary 21-02-2015, 03:59   #9
 
Noraku's Avatar
 
Reputacja: 1 Noraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputację
1 Wellentag, czas Jahrdrung

Kolejny dzień nie przyniósł odmiany. Znowu bieg. Znowu paniczna ucieczka poganiana przez opętańcze ryki goniących ich potworów. Znowu słabsi ginęli zarzynani pod krzywymi ostrzami zielonych. Wiele z kobiet wymiotowało po drodze, wśród nich zaś Klara. Nie mogli sobie jednak pozwolić na chwile słabości, o ile nie chcieli wypoczywać całą wieczność. Dziewczyna przestała już nawet zwracać uwagę na kierunek czy porę dnia. Patrzyła tylko pod nogi by się nie przewrócić. Wątpiła by potem była w stanie wstać. Stefania ciągnięta za rękę truchtała obok ale puszczona samopas najpewniej by się zatrzymała. Torba ramieniu wżynała się niemiłosiernie. Płuca paliły się żywym ogniem. W gardle chrobotał ciężki oddech. Biegła jednak dalej, razem z tymi którzy nadali mieli na to siły. Reszta ginęła z tyłu wśród kolejnych rozpaczliwych wrzasków.

Orki najwyraźniej również znużyły się pogonią albo po prostu zadowoliły tym co napotkały na drodze. Uchodźcy zwolnili bieg. Mogli sobie na to pozwolić. Dalsza ucieczka w szaleńczym tempie spowodowała by jedynie to, że padli by nieżywy zanim dorwały by ich orki. Klara przegryzała kawałek suszonej wołowiny rozmasowując skurcze łydek. Stefania przykucnęła obok żując beznamiętnie swój przydział. Nie było tego dość by zaspokoić nawet wstępny głód. Spowodowało to jedynie większy skurcz żołądka oraz tęsknotę za stancją przyjaciela na obrzeżach Praag. Nie była może ona najbezpieczniejszym miejscem ale na pewno lepszym od tej głuszy. W międzyczasie słońce leniwie wyjrzało zza ciemnych chmur zwiastując piękniejszą pogodę. Omen ten nie poprawił jej humoru. Przestała wierzyć w takie znaki…

Kislevska przeszłość szybko się o nią upomniała. Znacznie szybciej niż mogła się tego spodziewać. Spotkanie paczki weteranów można było uznać za uśmiech losu, nawet jeżeli nie był na tyle szczęśliwy jak można się było spodziewać. Jednak samotny kozak przemierzający głuszę i szukający kogoś wśród uchodzących kobiet? To nie wyglądało dla niej dobrze. Na szczęście teraz nie przypominała tej samej postaci co w ogarniętym pożogą mieście. Miała doświadczenie w udawaniu młodzika, ba kilka lat studiów udawania. Jak dodać do tego znój podróży, męski podróżny strój, bród oraz znój na twarzy to nawet jej krewni mieli by kłopot w rozpoznaniu białogłowej. Pierwszy szok minął gdy postawny wąsacz minął ją bez mrugnięcia okiem. Zaciągnęła tylko grubą czapkę mocniej na czoło, skrzętnie ukrywając charakteryzujący ją kolor włosów i starała się unikać bliższego kontaktu z podejrzanym kozakiem. A nie było to proste.

Wkrótce wataha znowu dała o sobie znać. Znowu doszło do paniki tym razem jednak dużo lepiej sobie poradzili jako grupa. Trzymali się razem, w jednym tempie. Widać prawdę powiadali akademicy, że doświadczenie najlepszym z mentorów. Jakby tego było mało napotkali na swojej drodze dwóch brodatych krasnoludów, którzy zaprowadzili ich do opuszczonych ruin, prawdopodobnie po karczmie. Kiedyś była zapewne solidnie zbudowaną zagrodą mogącą pomieścić wielu gości z wozami oraz końmi. Wnosić to można było po tym, że nie rozpadła się jak inne tego rodzaju przybytki, które mijali po drodze. Jedyne wejścia znajdowały się z przodu i tyłu z czego to drugie najprawdopodobniej było wyjściem dla służby, gdyż przejście było mniejsze. Idealne miejsca dla do obrony, tak jak mówili khazadowie. Miała również zabudowaną piwnice, w której umieszczono kobiety i dzieci. Z przyzwyczajenia Klara miała już do nich dołączyć, ale powstrzymał ją weteran, Berg wręczając włócznie. Przez moment patrzyła na niego zdezorientowana. Krew nabiegła jej do uszu przez co nie słyszała co do niej się mówi, dopóki weteran nie potrząsnął nią za ramiona:
- Słyszysz co do ciebie mówię! Weź się w garść chłopczę! Nie pchaj się do walki. Ty musisz przeżyć, żeby nas połatać.
Kiwnęła tylko głową chociaż miała wrażenie, że żołądek zaraz wyskoczy jej z gardła razem z sercem i kilkoma metrami jelit. Nogi drżały lekko. Jak ona mogła wpakować się w coś takiego?
 
__________________
you will never walk alone
Noraku jest offline  
Stary 21-02-2015, 14:36   #10
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Fragmenty zaczerpnięte od piotrka.ghosta i Noraku

Jaromir zamykał kolumnę uciekających, dlatego chcąc nie chcąc poganiał kuksańcami opieszałych, lub tych którzy tchu już nie mieli. Nie miał ochoty zostawać dziś bohaterem, licznej grupie dzikich zielonoskórych sam mógłby dawać odpór ledwie przez kilka długich minut, ale gdyby miał ratować się kosztem kulawej baby to jakby sobie w twarz splunął, toteż gnał, poganiał i ciągnął za sobą kogo popadło. Zwabieni okrzykami dwóch krasnoludów, które pojawiły się znikąd, wbiegli między resztki murowanego przybytku, kiedyś zapewne będącego karczmą. Ściany od biedy można było uznać za całe, gdzieniegdzie czerniło się wąskie okno, wszystko przykrywał nawet dach, co Gniewisz w ogóle poczytałby za luksus, gdyby mieli tu nocować. Mając jednak w bliskiej perspektywie krwawe starcie kozak miarkował, czy drewno pod powałą dość jest mokre, na wypadek gdyby jakiej zielonej bestii przyszło do łba próbować ich tutaj podpalić.


Wojacy zapędzali wszystkich do środka, gdy wtem spośród drzew wyleciał na rumaku ktoś nowy. Nie trzeba było geniusza, by poznać w nim długouchego przedstawiciela elfiej rasy. Tamten wyglądał jakby sto diabłów go goniło, jednak na ten moment nikt groźny za nim nie wypadł z kniei. Niedźwiedź nie mędrkował skąd tutaj w takim momencie nietypowa przybłęda, bo sam zjawił się w grupie cokolwiek z przypadku, ale otaksował go spojrzeniem po czym zniknął w ciemnej izbie zostawiając powitania bieglejszemu w tej dziedzinie duetowi, który niedawno jego tak wylewnie witał.

Gdzie kto się chował mało obchodziło kozaka, nie było miejsca na ziemi gdzie dało się skutecznie ukryć stado rozpłakanych matek z dzieciakami, tym bardziej przed węszącymi jak diabły zielonymi pokrakami. Tym trzeba było odpowiedzieć siłą i to najlepiej podaną na grocie strzały i ostrzu topora, prosto do pyska.

Khazadzi wyglądali na takich co to dwa razy tłumaczyć im nie trzeba jak się walczy z orkiem, więc nie przejmował się co będą robili, żołnierze coś między sobą organizowali, a elf… mniejsza z elfem. Niedźwiedź rozejrzał się dokoła oceniając którędy najłacniej byłoby wedrzeć się do środka, gdzie ściany najmocniejsze, a gdzie okno najbardziej do strzelania zdatne. Dwoje drzwi po przeciwnych stronach, lufty wąskie, ale do strzału zdatne, a powała zgodnie z przewidywaniami tak mokra, że nie było co turbować głowy pożarem, jeno kropla czasem z niej spływała by prysnąć na nieosłoniętym czole. Wokół panowało napięcie, ale Gniewisz zrobił się nagle dziwnie wesół, jakby nadchodzący bój bardziej cieszył go niż trwożył.

- No, kompany wy moje z bożej łaski, których bijem pierwszych? - zagadał do towarzyszy podkręcając szelmowsko wąs.

- Ty se wąsów nie kręć ino do roboty się bier. - Stwierdził Wolfgrimm.

Nie podobało mu się nastawienie kozaka, był zbyt lekkomyślny i nie myślał o innych. Wiadomo dupa jest ważna ale z honorem trza przez życie iść, trochę kopalnianego wychowania byłoby mu pomocne, ale nie był to czas, ani miejsce na próby uczenia honoru.

- Trzeba umocnić karczmę na tyle na ile się da a wszelkie dojścia zawęzić do minimum. Nie możemy pozwolić zeby zielone nas obeszły bo wtedy kaplica. Te panie żołnierz - Zwrócił się do człowieka, z którym rozmawiali wcześniej na trakcie. - Wiela tych orków tam za wami tropi?

- Ha! - odparł Kislevita cokolwiek niekonkretnie, bo już wyglądał przez zrujnowane okienko i mocarną łapą sprawdzał wytrzymałość stropowej belki, wciąż wspierającej kawałek górnego piętra. Odpowiedzi na pytanie krasnoluda nie dosłyszał.

- To mi wygląda na harasze stanowisko. - Dodał już jakby do siebie, po czym odwrócił się do krasnoluda.

- Nie wiem z czegóż i kiedy chcesz tu wznosić fortyfikacyje, mości krasnoludzie, ale zanim zabunkrujesz się tu jak w hrabiewskim zamczysku zważ jedno. Ta banda od wielu dni ściga kobiety, malczików i kilku rannych wojaków, niechybnie wietrzą w nich łatwy łup. Na pewno nie spodziewają się by drogę zastąpiła im grupa bitnych wiarusów, tedy gdybyśmy uderzyli na nich solidnie i z zaskoczenia bardzo możliwe, że zwyczajnie rzucą się do ucieczki.

- Może i racji trochę masz, człowieku z północy, jednak pamiętaj coby zawsze zakładać gorsze sytuacji raczej niźli te lepsze bo cie zawód spotkać może. - Powiedział do Kislevity. - Bunkrować się nie mam zamiaru, jeno przejście zawęzić w miarę możliwości żeby trudniej zielonym było do kobit i dziatek dość i żeby nas od tyłu nie mogli zajść, ot co. Nie ucz krasnoluda walki z zielonoskórymi.

- Nie moja to rzecz. Zielony czy nie, pada tak samo. - Skwitował sprawę kozak i począł wspinać się na wcześniej upatrzoną pozycję na belce obok wąskiego wywietrznika, wystarczającego jednak by złożyć się do strzału.

Miał zamiar szyć stamtąd z łuku, a gdy nadarzy się sposobność zeskoczyć komu na łeb z wielgachnym toporzyskiem w dłoniach. Zadowolony ze swojego planu Jaromir kucnął na wysokości, by łepetyną nie wystawać i zawołał do naburmuszonego khazada:

- Nie turbuj głowy, brodaty druchu, jakby który się tu wdarł to mu łacno łepetynę zgolę.

Klara stała głębiej w sieni pół-uchem przysłuchując się rozmowie i schodząc z drogi Kozakowi jak najszybciej. W myślach analizowała otoczenie, do tego nadawała się najbardziej. Dwóch rannych wojowników, dwóch krasnoludów, elf i kozak. Dwa wejścia do karczmy. Dwie ścigające grupy. A pośrodku wszystkiego ona, z ciężką nieporęczną włócznią, rosnącym przerażeniem i brakiem bladego pojęcia co robić. Torbę z medykamentami zostawiła w piwnicy wśród przerażonych kobiet. Zaczęła powtarzać zawartość by uspokoić drżenie rąk. Około metra bandaży w niewiadomym stanie, trochę gazy ale patrząc po karczmie znalazło by się pewnie sporo pajęczyny, tylko z chlebem gorzej. Dwie przygarście ziół przeciw zakażeniom, pół woreczka proszku oczyszczającego, pozostałość z Praag oraz jeden, nie dwa flakoniki anestetyków. Gdyby je rozwodnić może starczyło by i na cztery słabsze porcje. Gorzej z narzędziami medycznymi. Trzeba będzie sobie radzić czym popadnie. W okolicy pewnie znajdzie się jeszcze trochę ziół, które uśmierzą ból. Chyba coś na pospolite trucizny również się znajdzie ale tego nie była pewna. Przede wszystkim musi przeżyć. Nic im po tym wszystkim, jeżeli nie będzie w stanie im pomóc.

Z zewnątrz Klara nie wyglądała najlepiej. Palce aż pobielały, zaciskając się na drzewcu. Rozbiegany wzrok krążył od weteranów po krasnoludów. Twarz wyrażała jedynie przerażenie. Nie wiedziała co tak naprawdę ma robić. Najchętniej skuliła by się w jakimś kącie czekając na ostateczność.

Jaromir przysiadł na swoim stanowisku pod powałą i naciągnął cięciwę na łęczysko. Napiął ją wsłuchując się czy cichutki brzęk jest taki jak powinien, po czym pogładził swoją broń z zadowoleniem. Przeczesał też palcami pióra strzał, wziął kilka w garść by nie tracić czasu na dobieranie ich z kołczana i wycelował przez okienko na błotnistą ścieżkę. Oczyma wyobraźni widział już wraże czerepy, zupełnie nieświadome zagrożenia z wysoka.

Gdy skończył swe zabiegi znowu zerknął do wnętrza i w oczy rzucił mu się młodzian trzymający włócznię. Chłopaczek trząsł się jak osika, a broń trzymał cokolwiek jakby owce chciał nią zaganiać, za nisko i zbyt blisko grotu. Postawa też była nie taka jaką widuje się u wojów, do tego stał dłuższą chwilę po środku izby najwyraźniej nie wiedząc co czynić.

- Hej, ty tam! - Zagadał do niego Kislevita. - Nie stój jak wór zboża! Stawaj pod ścianę podle drzwi i jak jaki zielony pysk się wsunie to kłuj go aż mu się odechce, a chyżo!

Zaraz jednak stracił zainteresowanie młodzianem, który niezbyt się go usłuchał, zaczem wrócił do swojego okienka i błotnistego za nim widoku. W kozaku biły się ze sobą dwie nadzieje. Jedna, że bitwa okaże się szybka i nie przyjdzie w niej brodzić w cudzych flakach, a druga, że nie będzie to jedynie nudnawe starcie z mizernym wrogiem, który z kwikiem ujdzie gdy strzały zaczną świstać wokół.

- No, Tyrze i ty Ulryku, stary zbóju. – Szepnął kozak owijając dłoń zbożnym wisiorkiem. – Niechby ta bitka przyniosła nam trochę radości.
 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 21-02-2015 o 14:44.
Dziadek Zielarz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:43.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172