|
Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
19-02-2016, 15:52 | #21 |
Reputacja: 1 | Bobo zabezpieczył rusznice -Wygrany stawia kolejke lub dwie hehe- tu chwycił ramie Paine -No kolego wygrałeś więc stawiarz- Paine odczuł na uścisku że Bobo jest troche zdenerwowany -ja zagram partyjkę- Bobo zasiada do partyjki -ale tylko jedną bo krucho z kasą- dokładnie się przyjżał najamniką -widze że spostrzegawczy jesteś- biorąc kości -dlaczego tacy najemnicy jak wy dorabiają u pary nędznych niziołków wszak moglibyście się lepiej zakręcić?- Bobo od niechciana rzuca kośćmi. Bertram szybkim ruchem zgarnia kości i kubek. -Niektórzy to wstydu nie mają! Oszukali, grozili bronią i jeszcze chcą skubać dalej. Wynocha żołnierzyku i zabierz kolegę. Nie ma tutaj miejsca dla was. Siedzcie na ziemi jak psy. Jego towarzysze wbili w Bobo i Tankreda nieprzyjazne spojrzenia trzymając ręce na rekojeściach broni. Bobo wstając od stołu rzucił w kierunku oprychów--chciałem być miły bo kolega nieuczciwie was potraktował, ale nie to nie- bobo postaniwł że ma dość wrażeń i więc wybrał opcje któr wydawał mu się najbezpieczniejsza, przynajmniej mu, rzuszył w stronę nizołków i rzekł do nich -Można się przysiąść bo to jedyne wolne miejsca?- Bobo pewnie wywoła małe zainteresowanie w karczmie ale się tym nie przejmował. Obydwa niziołki popatrzyły na Boba i uśmiechnęły się promiennie. Jeden z pewnym trudem gdyż miał pełne usta jedzenia a kawałek pieczonego kurczaka wystawał mu spomiędzy zębów. -Ależ prosimy, prosimy. Bardzo lubimy towarzystwo. Niestety ludzie są często nie wiedzieć czemu uprzedzeni do niziołków. Ja nazywam się Dodo Zieleniak a to mój brat Hogo z tych Zieleniaków z Averheim. Wieziemy transport wełny na pięciu wozach z Dreetz do rodzinnego Averheim. Pochylił się by być bliżej rozmówcy i dodał mrugając porozumiewawczo. -Dobra robota z tymi naszymi ochroniarzami. Należało im się. Bobo skinoł głową -dzięki jestem Bobo, nie jestem z okolicy, czy Averheim jest blisko Nuln?- zapytał. Dodo popatrzył na Boba jak na idiotę. -Czy ja wiem? I blisko i daleko. Można spłynąć z Averheim Averem i w trzy dni być w Nuln. -Dzięki bo chce się tam dostać jak najszybciej- pauza -czu podrzucilibyście mnie do jakiegoś skrzyrzowania z którego dostał bym się do Nuln- - Możesz się oczywiście zabrać z nami. Jeśli zechcesz nam towarzyszyć do samego Averheim nawet zapłacimy zwyczajowe dwie złote monety tygodniówki- niemniej chyba szybciej byłoby odbić w Potting i ruszyć do Nuln lądem. Będziemy zaszczyceni jeśli będziesz nam towarzyszył. -Och dziękuję jesteście szlachetni nawet przez myśl by mi nie przeszło by żądać pieniędzy, bardzo wam dziękuje- tu się odwrócił -Paine posadź tu swoją dupę bo jak masz znowu wdzawać się w bójki to wole mieć cię na oku!!- było słychać nutke irytacji -bardzo wam diękuje może chcecie się napić bo wasi ochroniaże odmówili więc Paine wam postawi napitek- Gdy sytuacja się uspokoiła, a Bertram i jego ekipa wypili stawiany przez Tankreda alkohol ten zaczął rozmowę z niziołkami, do których się z towarzyszami przysiedli. - A więc dokąd zmierzacie? Targować w Talabheim. Jeśli tak to jako kolega kupiec mam obowiązek was ostrzec, że w Talagaadzie zmieszki i do tego inkwizycja szaleje, takie małe handlarzyny jak wy mogą przez omyłkę zarobić sztylecik lub stosik.- -Na stosik? - Nizołek popatrzył zaniepokojony na Tankreda- niby za cóż mieliby nas spalić? Poza tym nie wędrujemy do Talabheim, zmierzamy do Averheim do naszego domu. Jego brat przełknął wielki kęs mięsiwa jak gęś. I wbił w Tankreda przerażone spojrzenie. -Nieładnie tak straszyć Panie. Niziołki popatrzyły z obawą na Tankreda i jakby się od niego odsunęły. |
19-02-2016, 17:40 | #22 |
Reputacja: 1 | Tankred w tym czasie dalej rozmawiał z niziołkami. - Nie straszę, uprzedzam. W Talabheim panuje teraz strach i panika. Niewinni trafiają na stosy za same podejrzenia…- Tu Bobo szturchnął Paine’a - Niestrasz ich bo niema poco i mi nie przypominaj o tamtej dziurze- tu spojżał na braci -mój towarzysz ma za długi język więc go nie słuchajcie- na chwilę zamilkł -czy on też może z nami jechać, nie musicie mu płacić bo to żaden wojownik hehe- szyderczo uśmiechnął się do Paine’a - Może nie wojownik, ale ich ochroniarza na ręke położyłem.- Paine machnął ręką w stronę karczmara.- Dawaj tu dwa dzbanki browara dobry człowieku, tylko czegoś dobrego i bez wody bo my tu ludzie spragnieni, i jakiejś strawy bo cały dzień dreptamy na głodniaka.!!!- Następnie Tankred zapytał Bobo. - No, ale przecież my tu nie przybyli sami.- Hogo uporał się z kolejnym kęsem jedzenia co stworzyło mu sposobność do udzielenia odpowiedzi. -Ależ oczywiście. Ponoć to wolny kraj. W kupie raźniej- uśmiechnął się przyjaźnie. -A tak rano dołączy do nas jeszcze te osoby z którymi weszliśmy ale nie jestem do nich zbyt przywiązany więc niech sami się z wami dogadują, chociaż wolałbym by z anim pojechali w końcu w większej grupie lepiej i bezpieczniej, oczywiście jeśli nie macie nic przeciwko im- tu bobo się odwrócił szukając wzrokiem reszty towarzyszy. -A właśnie karczmarzu są wolne miejsce czy nie bo jakoś mam już dość spania na ziemi?- Zapytał Bo. - Może zmieścimy się z waszymi, jeśli miejsc brak?- Paine zapytał niziołków.
__________________ Man-o'-War Część I Ostatnio edytowane przez Baird : 19-02-2016 o 21:36. |
22-02-2016, 00:03 | #23 |
Reputacja: 1 |
|
22-02-2016, 17:25 | #24 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Sala karczemna ucichła dopiero trochę po północy. Niestety hazardowego sukcesu nie udało się powtórzyć. Nikt nie chciał ryzykować gry w kości ze szczęściarzami, ani siłowania się z silnorękim Tankredem. Szczególną niechęcią co zrozumiałe darzyła ich czwórka oskubanych zbirów. Chłopcy Bertrama popatrywali w ich stronę zgrzytając zębami i rzucając przekleństwa. Ponieważ próby wynajęcia pokoju zakończyły się niepowodzeniem nie pozostało nic innego jak rozłożyć się na ziemi. Nie byli sami. Taką formę spędzenia nocy wybrała większość gości. Stoły i ławy przestawiono więc w kąt, układając je jeden na drugim tak by zajmowały jak najmniej miejsca po czym ludzie zalegli pokotem okrywając się kocami i derkami. Dzień był męczący i obfitujący we wrażenia, więc akolici posnęli mimo twardej podłogi i pochrapywania śpiących obok. Trudno orzec jak długo spali i co śnili jednak jeden sen zapadł im wszystkim w pamięć. Przyśnił im się nie kto inny jak ten którego pieszczotliwie nazywali "przystojniaczkiem". Tym razem nic nie mówił i nie wykonywał żadnych gestów. Stopniowo zaczął się oddalać w swej bezwymiarowej komnacie czy może raczej wy się oddalaliście bo on nie wykonywał żadnych ruchów. Zaczęliście słyszeć narastające brzęczenie najpierw przed oczami zaczęło wam latać kilka much, potem setki w końcu były ich tysiące uniemożliwiając widzenie dalej jak na wyciągnięcie reki. Agresywne insekty zaczęły wciskać się do oczu, uszu, nosa i w usta. Czuliście jakbyście się mieli zaraz udusić, nie sposób było nabrać tchu. Zaczęła ogarniać was coraz większa panika, w końcu jej ulegliście i rzuciliście się pędem na oślep przed siebie. Biegliście trudny do określenia czas. Ostatnim co pamiętacie to to, że się potykacie się o coś i lecicie w pustkę. Nie ma tam już much, nie ma tam niczego. Po prostu szybko nabieracie szybkości zmierzając nieubłaganie na spotkanie śmierci. Dieter i Markus zbudzili się niemal równocześnie podrywając się ze swoich posłań, łapiąc powietrze jak ryba wyciągnięta na brzeg. Ich włosy były pozlepiane od potu i przyklejone do ciała, w ustach czuli niesmak i ogólnie zbierało im się na wymioty. Śpiący obok nich Bobo, Gunter i Tankred chyba także mieli niespokojną noc, jednak się nie obudzili. Spali śniąc coś niespokojnie, ich usta poruszały się bezgłośnie, także byli spoceni. Przez okna karczmy wlewał się słaby blask poranka. Piejące koguty obwieszczały nadejście nowego dnia. W karczmie trwała już krzątanina. Pojawił się karczmarz i zaczął głośno budzić ostatnich śpiących. -Ludzie wstawajcie. Pora stoły rozstawić. Chcę śniadanie naszykować. Co bardziej oporni byli budzeni kopniakami i niedługo już wszyscy byli na nogach. Wspólnie rozstawiono stoły i zaczęto wydawać posiłki. Pojawiły się tez niziołki witając się serdecznie z tymi spośród wędrowców, których udało im się bliżej poznać wczorajszego wieczora. Zjedzenie posiłku i rozliczenie się z karczmarzem zajęło im nie dłużej niż dwadzieścia minut. Potem nie pozostało nic innego jak załadować się na wozy i ruszyć w drogę. Karawana Zieleniaków liczyła tak jak mówili pięć wozów wyładowanych mięciutką wełną przykrytą płóciennymi płachtami. Do każdego wozu zaprzęgnięta była czwórka wielkich koni pociągowych. Po trójce tajemniczych nieznajomych w płaszczach nie było śladu. Widać wyruszyli wcześniej. Krasnolud, który oprócz niziołków był jedynym nieludziem w karczmie okazał się jednym z niziołkowych woźniców. Fakt, że grupa dołączyła do karawany nie zmienił jego powściągliwej postawy. Nie uznał za stosowne przedstawić się a jego imię "Grani" poznaliście jedynie dzięki Hugo, który tak się do niego zwrócił prosząc by pojechał na czele karawany. Jedyne co grani odpowiedział to - Dobrze- po czym zajął się sprawdzaniem zaprzęgu i poklepywaniem koni. Reszta woźniców była ludźmi, ale wcale nie byli przez to wiele rozmowniejsi od Graniego. No może poza jednym, wielkim, siwobrodym brodaczem, który przedstawił się jako Gwidon. Powiedział, że pochodzi z jakiejś wsi w Averlandzie i był ciekawy kto do nich dołącza. Na szczęście nie było zbyt wiele czasu na pogaduszki. Ponaglani przez Zieleniaków wyruszyli. Nie oni jedni zresztą. Całe wesołe towarzystwo jakie było w karczmie wracało do domów. Towarzyszami na trakcie na południe było kilka chłopskich furmanek, które jednak stopniowo się wykruszały. Wszyscy oni byli z okolic Uckrofurt i bądź to zatrzymywali się w wioskach przy trakcie, bądź tez zbaczali na boczne drogi i znikali pośród drzew i wzgórz. Niebawem pięć wozów Zieleniaków było jedynymi na drodze. Pasażerowie rozdzielili się równo między wozy by zanadto nie obciążać zwierząt. Na pierwszym jechali Grani i Zieleniakowie. Na drugim ku niezadowoleniu woźnicy Chłopcy Bertrama. Wąsaty Ostlandczyk klął, że zanadto obciążają wóz, ale najemnicy za nic nie zgodzili się rozdzielić. jechali szepcząc między sobą i rzucając jadącym na pozostałych wozach nieprzyjazne spojrzenia. Piątka wędrowców rozdzielona była równo na pozostałą trójkę wozów tak, że tylko na ostatnim jechało ich dwóch. Tak się złożyło, że byli to Marcus i Dieter zaś powoził im Gwidon. Jowialny chłop podśpiewywał sobie różne wesołe przyśpiewki popijając przy tym często z gąsiorka. Kiedy nie śpiewał i nie pił albo opowiadał pasażerom o swojej żonie Gudrun i siódemce dzieci i wypytywał ich o ich historie. Niestety mniej więcej po godzinie jazdy pogoda zaczęła się psuć. Niebo zasnuły szare chmury, zaczął dąć zimny wiatr i zaczęło siąpić. To skutecznie popsuło nastroje. Podróżni otulili się pelerynami i płaszczami, które szybko nasiąkły wodą i przestały stanowić jakąkolwiek ochronę przed zimnem. Zmienił się też krajobraz. Porośnięta lasem równina ustąpiła wzgórzom z rzadka porośniętym lasem, pokrytymi mozaiką pól. Podczas drogi minął ich tylko dyliżans, który przemknął obok nich jak strzała i inna karawana. Była większa od tej Zieleniaków, ale nikt nie chciał tracić czasu na zatrzymywanie się by się przywitać. Woźnice zapytali się tylko o drogę a usłyszawszy, że jest dobra i wolna od niebezpieczeństw polecili się opiece Sigmara i popędzili konie w swoja stronę. Deszcz nie ustępował, w dodatku Zieleniakowie zarządzili tylko jeden półgodzinny popas, tylko po to by w przydrożnym strumieniu napoić i nakarmić konie po czym ruszono dalej. Czas naglił bo powoli zaczęło się ściemniać. Kiedy wreszcie dojechano do rozdroża, gdzie tkwił wbity w ziemię koślawy, wyblakły drogowskaz z napisem Obelheim wozacy wydali radosny okrzyk. -Najdalej za godzinę będziemy u celu- rzucił Gwidon do swoich pasażerów. Była to z pewnością dobra wiadomość. Jak się okazało miał rację. Nie upłynęło nawet tyle czasu gdy ich oczom ukazało się miasto. Niestety przed miastem natknęli się na dość ponure znalezisko. Jakieś sto kroków od bramy miejskiej leżały ciała dwóch mutantów. jeden miał trzy ręce, przy czym ta trzecia była mało podobna do ludzkiej, miała trzy stawy i kończyła się trzema szponami, zaś ten drugi był porośnięty gęstą sierścią. Obaj byli pokryci wrzodami i ropiejącymi otwartymi ranami. Mimo, że zwłoki nie wyglądały na stare cuchnęły jakby leżały tu od miesiąca. Żeby było ciekawie przy zwłokach stali trzej tajemniczy goście karczmy. Obok stały trzy gniade konie na których najwidoczniej tu przyjechali. Pod rozchylonymi płaszczami widzieli, że pielgrzymami raczej nie byli. Nie mieli co prawda zbroi, ale każdy wyposażony był w pistolet, kilka sztyletów i miecz. Jeden z nich kucał nad jednym z ciał i badał je przy pomocy sztyletu. Najstarszy z nich podniósł na wędrowców spojrzenie. Było dziwnie pogodne jak na okoliczności. Podpierał się okutym srebrem kosturem przywodzącym na myśl te, których używali czasem czarodzieje, lub kapłani. Trzej nieznajomi sprawiali wrażenie takich, którym zabicie dwóch mutantów nie sprawiłoby trudności, ale z pewnością nie zginęli od broni palnej lub mieczy. Mieli liczne ślady wskazujące, że raczej ich zatłuczono jakimiś tępymi narzędziami, bądź też zakłuto widłami. Dodo widząc makabryczny widok przytknął dłoń do ust i zakrzyknął - Na Esmeraldę! Naprzód, wszelki duch. Woźniców nie trzeba było zachęcać. Wszyscy smagnęli konie i czym prędzej ruszyli w stronę murów miejskich. Obelheim było bez porównania większym miastem od Uckrofurt. Miało mury, bramy miejskie i dość głęboką choć suchą fosę. Od wschodu otaczał miasto otaczał miasto gęsty las. Bramy co dziwne były zamknięte choć jeszcze słońce całkiem nie zaszło. Strażnicy pojawili się dopiero gdy woźnice zaczęli dąć w swe rogi. - Czego chcecie i coście za jedni?- wykrzyknął w kierunku wozów strażnik, który się pokazał w okienku strzelniczym nad bramą. Widzieliście, że dwóch innych mierzy w was z łuków. - Karawana kupców Zieleniaków dobry człowieku! Czyście powariowali, żeby za dnia bramy zamknięte trzymać! Wrogiej armii się spodziewacie, czy co?- odpowiedział jeden z niziołków. W odpowiedzi dało się słyszeć tupot nóg i dźwięk odryglowywanej bramy. Gdy się wreszcie otworzyła zobaczyli tego samego strażnika w towarzystwie trzech innych. Wyglądali na zmęczonych i spiętych. - W złą godzinę przyjeżdżacie. Straszne rzeczy się dzieją w Obelheim. Ludzie giną i zaraza się szerzy. W dodatku pojawiają się mutanci. Musieliście widzieć te ciała po drodze. Bramę kazał zamykać Hrabia Edmund Kasselsky tak na wszelki wypadek i nikogo z miejscowych nie wypuszczać co by zarazy nie roznieśli. Wy chcąc miasto opuścić będziecie musieli też zgodę barona mieć. - Zgroza!- odpowiedział Hogo. - Musimy tu się zatrzymać, mają tu do nas dołączyć dwa wozy z wełną z Badau! Pełni obaw wjechali do miasta. Ulice były wymarłe. W drodze do największego zajazdu w mieście minęli ledwie dwie osoby, które opatulone szmatami i pokasłujące zniknęły im z oczu w jednej z ciemnych uliczek. Zajazd pod "Pijanym Trollem" był okazałym budynkiem do którego przylegał spory , zadaszony budynek wozowni i stajnia. Woźnice zaczęli wyprzęgać konie i klnąc na opieszałość stajennych, którzy powinni wyjść i im pomóc poprowadzili je do stajni. Reszta weszła do karczmy. Wnętrze było ciche i puste. Paliło się tylko kilka świec wskutek czego panował półmrok. Po może dwóch sekundach z zaplecza wyszła do nich para niziołków. Byli może ciut starsi od Zieleniaków i tak jak oni bardzo niziołkowi chociaż jacyś smutni. - Witajcie, witajcie! Goście w takich czasach. Nie spodziewaliśmy się. Wybaczcie brak stajennych i służby, ale przez zarazę ludzie boją się wychodzić z domów nawet jak są zdrowi. Was damy rade obsłużyć nawet my. Jestem Otto Gorzałek a to moja żona Hanna- niziołka ładnie dygnęła i uśmiechnęła się w kierunku nowych- kuzyni Hogo i Dodo witamy ponownie. Zieleniakowie byli wyraźnie zadowoleni, że spotykają starych znajomych. Na podanie strawy musieli niestety poczekać około pół godziny, ale wynagrodził im to doskonały smak potraw. Wypytywani Gorzałkowie opowiedzieli, że od około trzech tygodni w mieście szerzy się zaraza. Umierają ludzie. Jest to przy tym dość dziwna zaraza bo niemal każdy przypadek jest trochę inny. Jedni mają wrzody i ropnie, inni wymiotują krwią, jeszcze inni maja wysypkę i wysoka gorączkę. Jedyny środek zaradczy wprowadzony przez Hrabiego to kwarantanna miasta. Nie zgodził się na posłanie po kapłanki Shalyi do Talabheim tłumacząc to względami sanitarnymi. Wydał tylko odpowiednie polecenia strażnikom i zamknął się na zamku. Wielebny Okwist, miejscowy kapłan Sigmara, otwarcie okrzyknął go nieudolnym tchórzem. Nic to jednak nie dało, poza tym ludzie nie chodzą na msze z powodu strachu przed zarażeniem. Walka z zarazą spadła na barki Okwista, podległego mu akolity i jedynego cyrulika w mieście. - Niech to, musimy udać się do tego szlachetki by pozwolił posłać posłańca do Badau. Im prędzej załatwimy tu swoje sprawy i ruszymy dalej tym lepiej- powiedział Dodo a brat pokiwał głową przyznając mu rację. Zaraz po tym drzwi karczmy otworzyły się a do środka wkroczyli trzej z traktu. - Gospodarzu, posiłki dla trzech osób! Otto skinął głową i ruszył na zaplecze a w karczmie zapanowała złowroga cisza. Ostatnio edytowane przez Ulli : 22-02-2016 o 23:17. |
23-02-2016, 00:40 | #25 |
Reputacja: 1 |
|
27-02-2016, 20:07 | #26 |
Reputacja: 1 | Alfred leżał na cuchnącym posłaniu w jakiejś komorze w kanałach. Zaczął trochę goraczkować, ale za sprawą maści, którymi smarowano jego rany czuł, że powoli wraca do zdrowia. Do jedzenia dostawał coś co zidentyfikował jako pieczone szczury. Były calkiem dobre, poza tym będąc wśród zwierzoludzi jadał gorsze rzeczy. Pod trudnym do oszacowania czasie ktoś do niego podszedł. Miał spokojny, ciepły głos. -Słyszałem, jak mówiłeś o Zmieniającym. Nie podchodziłem bo nie mam szacunku do kogoś tak głupiego jak ty. Jednak mimo swoich ran przeżyłeś. Uznałem to za znak Pana. Opowiedz mi coś o sobie. Zastanowię się czy jesteś godny mojej uwagi. Rozmówca strzelił palcami i na jego dłoni zapalił się płomień oświetlając jego twarz. Była to głowa jaszczurki i Alfredowi przypomniały się opowieści o reptilionach. - Alfred Opfer, Zmiennokształtny. Moja matka została spalona za czary, za sprawą mojego ojca. Dorastałem wśród Zwierzoludzi, a to dzięki faktowi, że moja zmienność umożliwiła mi obranie kształtu Zwierzołaka. Dalsza część mojego życia, powinna zostać tajemnicą. Przez pare lat, mieszkałem również w Wiosce Mutantów, skąd pochodzą niektórzy z was. Znam się trochę na Magii i Demonach, potrafie rówież rozmawiać ze zwierzoludźmi. Gadokształtny spoglądał gdzieś w bok gładząc swoją brodę. Gdy Alfred skończył westchnął i znów na niego popatrzył. -Może należało zostać wśród zwierzoludzi, co? Zdajesz sobie sprawę co dzieje się na powierzchni po twoim występie? Nasi bracia już dwukrotnie starli się w tunelach z oddziałami strazników tuneli. Niewykluczone, że będziemy musieli sie przenieść. podobno pytałeś o Pana Zmian. Co ktoś tak lekkomyślny ma z nim wspólnego? Dlaczego szukałes kontaktu z innymi wyznawcami? - Lekkomyślny…. Jeśli znalazł bym mutantów, to nie szukając i rozmawiając. Raczej robiąc zamieszanie, by samemu do mnie przyszli. Ryzykowne zadanie, bo mogłem zginąć. Jednak dzięki, temu was znalazłem. A skoro szukają nas na dole, to ucieknijmy w na górę. Zaatakujemy kislevczyków zostawiając list, że nie chcemy w imperium kislevskich pchieł, atakując ludzi w imperium zostawimy list, że Niedźwiedź pożre Sigmara. Wtedy, odwrócimy uwagę od nas… Skupimy spojrzenie na nich samych. Gadogłowy westchnął. -Masz pojęcie ilu mutantów jest w Talabheim? Gdyby każdy chciał zwrócić na siebie uwage tak jak ty trwałaby na ulicach regularna wojna. Wojna którąbyśmy przegrali. Może cię zaskoczę ale ktoś odpowiednio przebiegły mógł znaleźć do nas drogę w dużo bardziej dyskretny sposób. Co do listu to jesteś wielkim optymistą jeżeli sądzisz, że kislevscy dokerzy potrafią czytać i to w dodatku w reikspilu. Właściwie powinienem cię zabić bo według mnie stanowisz zagrożenie, ale jesteś młody. Może Pan ma plany nawet wobec kogoś takiego jak ty. Co byś powiedział na opuszczenie miasta i dołączenie do twoich zwierzoludzi? Alfred, wyraźnie posmutniał. Wszystko było taką stagnacją, godną raczej Nurgle. Intrygi, zmiany i chociaż delikatna chęć, przeprowadzenia działań na rzecz Tzeentcha. Dołączenie do zwierzoludzi… Mogłem równie dobrze zginąć, jak również zyskać sporą potęgę i moc. Zwierzoludzie na każdą, zmianę reagują z fascynacją. Magów obdarzają szacunkiem z tym, że łatwo ich zdenerować. - Słabość, to czuje od was. Wyprowadzcie mnie z tego miasta, gdyż widzę, że i tak nie ma z was pożytku. Oni będą was prześladować i tak, to czy ja was opuszcze czy nie to nie ma różnicy. Można po prostu uciec, a można odwrócić uwagę i zyskać wtedy jeszcze więcej czasu… - Jeszcze wiele musisz się nauczyć. Póki co zdrowiej. przyjdę po ciebie jutro. Co powiedziawszy zgasił płomień płonący mu na dłoni i Alfred usłyszał jak odchodzi.
__________________ Dzieciak wchodzi w dorosłe życie spotykają go różne ciekawe przeszkody i się rozpada... a przy poważniejszych : wiesza się, bo jego psychika tego nie jest w stanie wytrzymać. Pokolenie ludzi klonów. |
29-02-2016, 14:14 | #27 |
Reputacja: 1 | Obelheim cuchęło zarazą. Gunther miał nadzieję, że sen który nawiedził go ostatniej nocy jest zapowiedzią jakichś odległych czasów, lub może obrazem jego pragnień czy lęków, jednak ziścił się szybciej niż kłusownik mógł przewidzieć. Kwarantanna, wprowadzona przez władze miasta nie była na rękę ani Guntherowi, ani jego towarzyszom, którzy bardzo szybko zasięgnęli języka. Może nawet zbyt intensywnie. Martwił się niefrasobliwością Paine`a, ale informacje które ten uzyskał od karczmarza okazały się być pożyteczne i praktycznie rozwiały większość wątpliwości Gunthera. Ostatnio edytowane przez Asmodian : 29-02-2016 o 14:45. |
29-02-2016, 16:35 | #28 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 29-02-2016 o 16:40. |
29-02-2016, 21:43 | #29 |
Reputacja: 1 | Podczas postoju Paine zwrócił się do Bo. - Miej oko na Marcusa i artefakty. Ja idę się odlać.- Bobo nic nie odpowiedział, ale Tankred uznał, że w razie czego użyje on swojej rusznicy by wspomóc czarodzieja. Będąc w krzakach Paine postanowił się pomodlić. - Panie, wiem że dawno się nie odzywałem, ale sam rozumiesz, że skrytość jest moim sojusznikiem. Od kiedy dałeś mi drugą szansę, szansę by pomścić śmierć bliskich podążałem tam gdzie kazał mi los bo wiem, że ty nim władasz. Teraz jestem tu, na szlaku do Averheim by wykonać misję zesłaną na nas przez twojego anielskiego herolda, lecz powątpiewam czy drużyna w jakiej jestem jest w stanie sprostać twemu wyzwaniu. Już straciliśmy jednego, który zapewne był z nas najpotężniejszy gdyż znał język aniołów. Proszę Cię Panie daj mi znak, że idziemy w dobrym kierunku i że taka jest twoja wola i niech prowadzi nas twoj anioł. Wieczna chwała Panu.- Po skończonej modlitwie Tankred wrócił na wóz. Gdy wędrowcy wrócili na dół po naradzie w sali wspólnej karczmy wybuchła kłótnia. Przywódca ochroniarzy krzyczał i groził pięściami niziołczym kupcom. -Nie pisałem się na to żeby zdechnąć na jakieś choróbsko w tej dziurze. Jesteśmy najemnikami nie kapłanami Shalyi. - Ależ panie Gepolter kto tu mówi o umieraniu - próbował łagodzić Hogo. Tankred podszedł do kłócących się nizołka i ochroniarza. Zabrał przy tym ze sobą Bobo. - Co się tu dzieje?- Zapytał.- Kto umiera?- Zapytał sarkastycznie. -Kiedyś wejdziesz nam w drogę o jeden raz za dużo cwaniaczku. - Cwaniaczku? To nie ja szukam wymówek do opuszczenia zleceniodawcy w połowie drogi. Nie wiem skąd Zieleniaki was wyciągnęły, ale weźcie się w garść. Kto widział by tacy wojownicy srali w portki z powodu jakiegoś przeziębienia. -Znalazł się kurwa weteran, który będzie mnie pouczał. Mleko masz smarku pod nosem. Widzę, że masz problemy ze zrozumieniem co sie do ciebie mówi, więc powiemy tak żebyś zrozumiał. Bertram dał znać i uskoczył na bok. Dwóch jego podkomendnych widać zdążyło dyskretnie załadować kusze i czekało w gotowości. Unieśli kusze i wycelowali w Tankreda i jego towarzysza. -I co, narobiłeś już w gacie- Bertram zarechotał. teraz sobie porozmawiamy po naszemu. Markus spojrzał szybko w stronę trzech magów w płaszczach. Zieleniakowie widząc nieuchronny rozlew krwi zaczęli krzyczeć i z wysoko uniesionymi rękoma ustawili się pomiędzy stronami konfliktu. Małżeństwo karczmarzy słysząc krzyki wybiegło z zaplecza. Oboje uzbrojeni byli w proce a ich miny nie wróżyły niczego dobrego. -Nikt w mojej karczmie nie będzie nikogo mordował! Opuścić bronie i rozejść się! Dwóch spośród trzech tajemniczych gości w czarnych płaszczach stanęło z dłońmi na rękojeściach pistoletów i bez słowa przyglądało się zajściu. Holzer widząc, że bedą chcieli się właczyć w zajscie szybko splatał magię by być gotów na walkę. Widząc, że sprawy przyjmują niekorzystny obrót Bertram zazgrzytał zębami. Widać było, że sie waha. Kiedy juz się wydawało, że da znak do wystrzelenia z kusz ponownie odezwał się Dodo Zieleniak. -Niech stracę. Podnoszę wam tygodniówkę do trzech złociszy. Co wy na to? Zbóje popatrzyli niepewnie na swego przywódcę. Gepolter przełknął głośno ślinę. ~~ Speniał… - pomyślał Markus ~~ czyli nie jest taki chojrak na jakiego chce wyglądać. - Trzy złocisze. Dobrze, chwilowo może być, chwilowo! A ty- tu wycelował brudnym paluchem w Tankreda- trzymaj się od nas z daleka. Po tym ochroniarze opuścili bronie i usiedli na powrót przy swoim stole.* Paine wziął głęboki oddech, lecz nie był to oddech na brak tchu spowodowany celowaniem do niego z kusz. Gdzieś z tyłu głowy cichy głosik cały czas mówił mu że nie strzelą. Głównie dlatego, że oznaczało by to dla nich szybienicę lub loch w kilka godzin. Oddech ten był odzwierciedleniem złości jaka powoli go opuszczała gdy siadał do stołu. Tankred wiedział, że trzeba pozbyć się ochroniarzy Zieleniaków, lub chociaż odłaczyć się od ich karawany. Kolejna taka akcja i będą ofiary. - Tak. Z daleka.- Markus nie po drodze było pozbywać się Paine z drużyny więc także żywo zareagował. - Jęsli Wam życie miłe i chcecie mieć wszystkie kończyny na miejscu to zaprawdę powiadam Wam następnym razem sprawdźcie czy gagatek z którym macie na pieńku nie ma w towarzystwie żadnego czarodzieja… Póki co to tylko ostrzeżenie. Markus skończył kolacje dopił swój napitek, sprawdził jeszcze raz swój ekiwpunek i był gótów do dalszej drogi. Tak jak i reszta druhów.
__________________ Man-o'-War Część I Ostatnio edytowane przez Baird : 01-03-2016 o 23:37. |
01-03-2016, 17:33 | #30 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Gdzieś pod Talabheim: Czas w podziemiach nie odmierzany wschodami i zachodami słońca płynął w trudny do uchwycenia sposób. Alfred odpoczywał i starał się nabrać sił. O tym, że nastał nowy dzień zorientował się gdy podano mu kolejną porcję trudnego do zidentyfikowania mięsa. Zjadł je rzecz jasna ze smakiem. U zwierzoludzi nie takie rzeczy się jadło. Obmacując swoją twarz czuł pod palcami, że opuchlizna zeszła lecz nie miał wątpliwości, że jego twarz nie wygląda najlepiej. Wreszcie przyszedł gadokształtny. W zapalonym przez niego płomieniu ujrzał dwóch innych mutantów stojących przy nim. Jeden miał podobny do skorpiona ogon zaś ciało drugiego pokryte było kolcami. - Mam nadzieję, że jesteś w stanie iść? Dwóch towarzyszy gadokształtnego doskoczyło do Alfreda i podniosło go za ręce. Młodzian odtrącił ich jednak dając znać, że jest znacznie silniejszy niż by się wydawało. -Świetnie, siła ci się przyda. A teraz chodź z nami. Ruszyli w mrok tunelu oświetlając swoją drogę jedynie magicznym płomieniem płonącym na dłoni czarnoksiężnika. Po mniej więcej dziesięciu minutach dotarli do miejsca nad którym był właz. Tu gadokształtny kolejny raz odwołał się do magii. Wypowiadając kolejno magiczne formuły nad sobą i dwójką swoich towarzyszy sprawiał, że ich mutacje znikały i przybierali wygląd zwykłych ludzi. Ostatnią rzeczą przed wyjściem było danie Alfredowi płaszcza z kapturem. - Załóż. Nie będzie widać twojej obitej gęby a i mniejsze prawdopodobieństwo, że ktoś cię rozpozna. Gdy już byli gotowi wyszli z kanału na ulicę. Mieli szczęście. Dzięki wczesnej porze w zaułku było pusto. Krętymi uliczkami Łojówek zostali poprowadzeni ku znanemu już Alfredowi miejscu - karczmie "Czarna Latarnia". Przybytek o tak wczesnej porze był zamknięty, ale gadokształtny, który przybrał wygląd niewysokiego szatyna po trzydziestce nieustępliwie łomotał w drzwi. W końcu usłyszeli: - Zaraz, zaraz, kogo diabli niosą? Drzwi otworzył nie kto inny jak Lorenzo. -O signore Gwido. Bene, bene proszę wejść. Uśmiechając się wpuścił grupę do środka. Potem skinieniem ręki dał znak by poszli za nim. Zaprowadził ich na zaplecze, odstawił latarnię i zaczął przesuwać jedną z beczek. Na znak Gwida dwóch mutantów ruszyło aby mu pomóc. Po chwili ich oczom ukazała się klapa w podłodze. - Znacie drogę, przecież to nie pierwszy raz. Nie będę ryglował wejścia. Powodzenia. Znowu zeszli do podziemi. Korytarz był źle obrobiony, zdecydowanie nie była to robota krasnoludów. Prowadził pod pewnym kątem w dół, momentami nieznacznie zakręcał. Dwa razy przechodzili przez większe komory zastawione od dołu do góry jakimiś pakunkami i beczkami. Po jakichś pięciu minutach dotarli do wyjścia. Gwido otworzył płachtę maskującą wyjście i powiedział. - Tak więc jesteś wolny. Nie oczekuję, że będziesz dziękował. Nie dbam o takie rzeczy. Jedyne co mną powoduje to chęć wpasowania się w plany Pana. A i masz to- tu rzucił Alfredowi sakiewkę- trzy złote korony, jakbyś jednak chciał zrobić co innego jak dołączyć do zbrojnych stad. Alfred wyszedł na skalnym zboczu krateru porośniętym już w tym miejscu krzakami i niskimi drzewkami. Była poranna szarówka i mżył drobny deszcz. Szlak był jakieś pięćdziesiąt metrów w dół. Prowadziła do niego kręta ścieżka. Gdy już się znalazł na trakcie po chwili namysłu zdecydował się ruszyć w lewo całkiem słusznie dedukując, że w ten sposób oddali się od miasta. Po mniej więcej godzinie w czasie której szczęśliwie nie spotkał nikogo po drodze dotarł do wioski leżącej po południowej stronie krateru. Tablica na rogatkach głosiła "Witamy w Waldfahrt". Tu już byli ludzie krzątający się na wioskowym placu. Dwóch woźniców szykujących swoje furgony do drogi i kobiety piorące przy studni. Przy placu znajdowała się także karczma co Alfred rozpoznał dzięki szyldowi. Obelheim: Jak ustalili tak zrobili. Mimo panujących już na zewnątrz ciemności zdecydowali się ruszyć by zbadać dzielnicę biedoty. Karczmarz Otto, gdy dowiedział się o ich zamiarach załamał ręce. - Co za goście mi się trafili. Ta trójka w płaszczach też urządziła sobie spacer. Czy to mądre? Zaraza na zewnątrz, mówi się o mutantach a wy spacerować po nocy? Jak was zdybie straż to możecie w kozie wylądować. Poza tym tutaj nie ma wydzielonej dzielnicy, gdzie mieszka biedota. To nie Talabheim czy Nuln. Tutaj ludzie mieszkają przemieszani. Najwięcej biedoty mieszka chyba we wschodniej dzielnicy. Tam mieszkają rzemieślnicy a im nie zawsze dobrze się wiedzie. Ekipa Zieleniaków widać nie miała ochoty na zabawę i picie bo nie było po nich śladu w izbie wspólnej karczmy. Widocznie bojąc się zarazy pozamykali się w pokojach. W końcu wyszli z karczmy. Ulice były skąpane w mroku i jeszcze bardziej pozbawione życia niż gdy wjeżdżali do miasta. Idąc co jakiś czas dostrzegali uchylające się drzwi lub okiennice zza których ktoś wyglądał. Szybko jednak zamykano je na powrót. Daleko nie zaszli. Gdy znaleźli się na miejskim ryneczku, niespodziewanie z cienia przy świątyni Sigmara wyszedł obszarpaniec. -Głupcy, głupcy! Co tu robicie? W Obelheim zagnieździło się zło. Was też pochłonie. To miejsce jest martwe nie czujecie smrodu rozkładu? A może wy od nich? Tu żebrak zamilkł i po chwili zaczął się śmiać, najpierw cicho potem głośniej i tyłem wycofywał się z powrotem w mrok. - Lothar głupi, Lothar nic nie wie, nic, nic! Zostawcie Lothara. Niech baron ... Nie dokończył. Z przeciwległego końca placu rozległ się gwizdek. I dał się słyszeć tupot nóg. - Stać, stać w imię barona! Z ciemności wypadło na nich czterech drabów miejskich. Trzech zbrojnych w halabardy a czwarty, najwidoczniej dowódca w miecz. Z każdym z nich było coś nie w porządku. jeden miał wysypkę, drugi kaszlał, trzeci miał obandażowaną rękę a dowódca czyraka na policzku. W piersi piątki wycelowano halabardy a dowódca spytał. - Coście za jedni, że łazicie po nocy. Może złodzieje? A może studnie miejskie zatruwacie? Widząc strażników żebrak zaczął uciekać w mrok ulicy. Nie był jednak wystarczająco szybki. Jeden ze strażników dogonił go i uderzeniem drzewca broni zwalił z nóg. - Ty gdzie? Nie słyszałeś zarządzenia barona? Włóczędzy i bezdomni mają zostać poddani obserwacji i do czasu wykluczenia choroby osadzeni w zamkowych lochach. Żebrak zaczął rozdzierająco krzyczeć co wprawiło strażników w dobry humor. -Was się też to tyczy. Lepiej żebyście mieli jakieś lokum, bo udacie się z nami- dowódca zwrócił się do drużyny. Ostatnio edytowane przez Ulli : 01-03-2016 o 17:40. |