| Bezimienny wysłuchał was, po czym najpierw skierował swe słowa do Kazaka. - Niech i tak będzie. Pomożemy pozbyć się Enguerranda, być może lepsze czasy nadejdą dla tej ziemi, wolnej od jego reżimu. Chłopami się nie przejmujące na ten czas - zostali zabrani przez moich ludzi do jednej z naszych kryjówek i tam przeczekają, aż zrobi się spokojniej. - Po chwili spojrzał na Louisa, odpowiadając na jego pytanie. - Wzmożone ruchy zwierzoludzi przy kurhanie, w L'Anguille mutanci, którzy porwali chłopów z Serrac. Jedno i drugie miejsce nie tak daleko od siebie... jak dla mnie na obie sprawy trzeba spojrzeć chłodnym okiem i nie lekceważyć tego, że mogą być powiązane.
Natomiast gdy odezwali się Pierre i Friga, herszt banitów zaśmiał się krótko. Nie był to jednak ironiczny śmiech. Raczej wesoły. - Już się przedstawiłem, dzielni wojowie, jednak jeśli chodzi wam o moje prawdziwe imię... cóż, być może będzie jeszcze czas, byście je poznali. Zobaczymy, jak nam się współpraca ułoży. Póki co jedzcie i pijcie, a potem moi ludzie zaprowadzą was na miejsce spoczynku. Jutro rano wyruszymy na wschód. A co się Enguerranda tyczy... - Spojrzał na Asleifa. - Kiedyś nie był taki. Kiedyś był uczynnym, dobrym panem dla swoich poddanych. Ludzie z okolicznych wiosek złego słowa na niego by nie powiedzieli. Wszystko zmieniło się latem i tak naprawdę nie wiadomo dlaczego. Stał się zaborczy, pobierał coraz większą daninę, przestał dbać o ludzi, którzy na niego harują dzień w dzień. Ale jego czas nadejdzie już wkrótce, czuję to w kościach...
Bezimienny uciął, a wy, czując, że właściwie wszystko zostało powiedziane, skupiliście się na wybornie wypieczonym mięsie i zimnym winie. Byliście gośćmi Zakapturzonych, jednak mimo wszystko czuliście się między nimi dość nieswojo, zwłaszcza, że niektórzy nie spuszczali was z oczu, jakby czekając tylko na jeden, fałszywy ruch. Po wieczerzy dwóch banitów zaprowadziło was do namiotów i choć warunki nie były najbardziej komfortowe, to sen nadszedł dość szybko.
Następny dzień przywitał was wgryzającym się pod ubrania chłodem. Pozbieraliście się szybko w sobie i zasiedliście do śniadania przy przyjemnie rozgrzewającym palenisku wraz z Bezimiennym i kilkoma jego ludźmi. W rześkim powietrzu czuć było zbliżający się deszcz, co zresztą zwiastowały ciemne, posępne chmury wiszące nad okolicą. Jedliście w ciszy, co jakiś czas zerkając po zebranych, tak samo, jak i oni zerkali po was. Ledwo skończyliście śniadanie i zbieraliście się do drogi, gdy z krzaków wypadł na polanę jeden z ludzi Bezimiennego. Podbiegł do niego, a że byliście w najbliższym otoczeniu herszta banitów, doskonale słyszeliście słowa zwiadowcy. - Ludzie Enguerranda wyjechali z zamku. Trzydziestu uzbrojonych chłopa. Mają zamiar przeczesać lasy i zniszczyć bandę złoczyńców i kłusowników, czyli nas. Mają również za zadanie odnaleźć tych, których zabraliśmy wczoraj z wioski...
Bezimienny spojrzał po was, zastanawiając się nad czymś. Po chwili rzekł. - Zmiana planów. Wy zajmiecie się sprawą kurhanu, natomiast ja i moi ludzie postaramy się wywieść w pole oddziały Enguerranda. I nie, nie zrobimy na odwrót, gdyż ja znam te lasy jak własną kieszeń. - Ostatnie słowa i nie znoszący sprzeciwu ton oraz sposób wypowiadania się, dały wam do myślenia. Jeśli Bezimienny naprawdę był banitą, to z pewnością nie pierwszym lepszym, jakiego można było zwykle spotkać na szlaku. - Pojedzie z wami dwóch moich zaufanych ludzi, wskażą wam drogę, a potem poczekają na was przy kurhanie, żebyście wiedzieli, jak wrócić. Do dzieła!
Zakapturzeni dozbroili się, po czym szybko zniknęli w lesie, podążając za swoim przywódcą. Dwóch z nich, tak, jak zarządził Bezimienny, pozostało z wami i niedługo później byliście już w drodze do kurhanu znajdującego się na wschód od Serrac. Banici prowadzili was przez chaszcze pewnie, co jakiś czas nieco zwalniając tempo, gdy dostrzegli, że nie nadążacie. Mniej więcej po godzinie marszu przez knieje zaczęło najpierw mżyć, a potem rozpadało się na dobre. Ponura pogoda przyniosła ponure nastroje. Na domiar złego, niedługo później podniosła się mgła. Gdy w końcu znaleźliście się na miejscu, polana na której znajdował się kurhan wyglądała dość posępnie.
Pomimo tego, iż było jeszcze przed południem, ciężkie, deszczowe chmury przydawały okolicy atmosfery wczesnego wieczoru. Mgła kłębiła się nisko przy ziemi i smagana wiatrem poruszała się, niczym żywa istota. Było w tym krajobrazie coś złowieszczego, coś wywołującego wewnętrzny niepokój. Wejście do kurhanu obwarowane było trzema popękanymi, kamiennymi klocami, przy których przechadzały się dwa gory, rozglądając po okolicy. Skryci za drzewami, obserwowaliście ich. Od wejścia dzieliło was jakieś piętnaście-dwadzieścia metrów, a obaj zwierzoludzie o byczych łbach poznaczeni byli ropieniami i różnymi rozlewającymi się po ciałach wrzodami. Ich jedyne uzbrojenie stanowiły topory, a oprócz tego jeden z nich miał przy pasie róg, najpewniej by ostrzec kogoś przed ewentualnym zagrożeniem. Szybko oceniliście sytuację - od frontu nie było szans podejść niezauważonym, a przecież jakoś do środka dostać się musieliście. |