Jean widząc zamieszanie i wypełzających z nor zbirów poczuł gniew. Tutejsze chamy ewidentnie wymagały tego by dać im lekcję dobrych manier! Kordy i noże mogły im pomóc tam w oberży, gdzie zwarcie utrudnić mogło rozstrzygnięcie tego jak Bóg przykazał. Ale tu? Na wolnym polu? - Won motłochu, to sprawa Kolegium Magii! Won, bo w ropuchy zamienię! - ryknął Berthold a Bretończyk odczekał chwilę na reakcję chmyzów. Ci jednak wyraźnie czuli się w kupie pewni i silni i jęli zachodzić Bretończyka. To mu wystarczyło. - Jak tam sobie chcecie... - powiedział, po czym z mieczem w dłoni ruszył im na spotkanie. Nie chciał ich zabijać, uważając iż lokalne prawo winno się nimi zająć, jednak wiedział że wirze walki może nie dać rady powstrzymać tego, co nieuniknione. I mówiąc szczerze, zważywszy na to że rzucili się nań kupą bezczelni, nie martwił się tym wcale. Tym bardziej, że wzorem swego patrona, widział w nich tylko ciżbę cieszącą się na myśl o starciu z racji liczebnej przewagi. Z tym potrafił już sobie radzić. I nie sądził by inaczej było tym razem... . |
Odpowiednik szczerzenia zębów między psami mieli już za sobą. Jeżeli zaczną walczyć, Marius straci element zaskoczenia. Z drugiej strony, jeżeli uciekną... jeden z nich obraził szlachcica, a reputacji nie buduje się na wybaczeniu. Korzystając z tego, że stoi im za plecami, a ich uwagę ściągają kamraci, Marius wrednie wymierzył solidnego kopa w krocze temu, co w herbie szlachcica "Ślimoka" zobaczył, po czym głowicą sztyletu w łeb poprawił tak, by ogłuszyć - jeśli poprawiać trzeba było. -Który jeszcze szlachcica obraził?! - podniósł groźnie głos, wytrenowany do wzbudzania postrachu podczas wielu zajęć komorniczych. Jednocześnie gotów był do uskoku, gdyby w robolach jeszcze jakaś wola walki drzemała. |
|
W powietrzu coś zaszeleściło i wokół maga przez moment wirowała zielonkawa mgiełka, która szybko skupiła się i osiadła na kosturze. Oczy Bertholda zaświeciły zimnym, zielonym blaskiem. A jego słowa dopełniły dzieła. Plebs widząc Magistra w pełni chwały, wyraźnie demonstrującego swoją moc i chyba niezbyt przyjazne zamiary zatrzymał się. Niemal wszyscy, pomijając rozeźlonych i pijanych, a więc niepodatnych na takie sztuczki robotników, cofnęli się szybko, mrucząc pod nosem modlitwy i słowa odczyniające złe uroki. Karczmarz zatrzymał się tuż za drzwiami, co rusz zerkając przez szparę i obserwując, czy rozróba na podwórcu nie przynosi mu jakichś materialnych szkód, o których zadośćuczynienie, oczywiście z odpowiednim procentem, mógłby się później ubiegać. Robotnicy nie szli kupą, ale rozsunęli się, planując zaatakować Bretończyka z dwóch stron. Nie wiedzieć czemu, nie zaprzestali ataku, widząc, co się święci na podwórzu. Marius podszedł do przodu kilka kroków i z zamachu kopnął zakrwawionego, ubabranego gulaszem murarza w krocze. Brodacz zatrzymał się, zawył i upadł, zwijając w kłębek. Pozostali trzej w końcu chyba otrzeźwieli na tyle, że zatrzymali się trzy kroki od Jean Pierra, który czekał na nich z obnażonym żelazem. Tuż za nim pojawił się Estalijczyk, a za plecami krzyczał Marius. Podziałało. Jeden za drugim, byle szybciej robotnicy wycofali się i przepychając wpadli do winiarni, obalając czającego się za drzwiami gospodarza. Ten zaczął wydzierać się i kląć na czym świat stoi, równocześnie gramoląc się z podłogi i otrzepując fartuch. Stockinger, skuty kajdanami stał ze spuszczoną głową, dumając nad swoim marnym losem i przeklinając chwilę, którą wybrał na pojawienie się w "Alte Weinkeller". W końcu zebrał się na odwagę i zapytał trzymającego go Maximiliana. - To jaka, panie Metzinger jest ta trzecia możliwość? |
- Oj Panie Stockinger, zawsze tak załatwiacie interesy? Od razu do rzeczy i to do tego w smrodliwym zaułku? Przecież tak się nie godzi, człowiek interesu taki jak Pan powinien o tym dobrze wiedzieć. - odpowiedział pobłażliwym tonem Maximilian na pytanie przemytnika - Jak już mówiłem, nie tu będziemy rozmawiać - |
Berthold odprowadził pogardliwym spojrzeniem i warknięciem murarzy, uciekających jak sarny przed wilkiem. Jego pies chciał gonić, ale powstrzymał go uspokajającym gestem. Przynajmniej nie musiał rąk sobie brudzić, nie że mu to przeszkadzało, ale wdawanie się w bójki w karczmie mogło go wpędzić w jeszcze większe problemy w Kolegiach. Ze zdziwieniem dostrzegł pewnie interweniującego po ich stronie Mariusa. |
-Zapraszam, w mojej komnacie przynajmniej nie ma nazbyt ciekawych uszu. Dajmy jeno chwilę panu de Grasson, coby załatwił sprawę obrazy jego stanu. Bertholdzie, Twoja radość słodka niczym miód - uśmiechnął się sarkastycznie - wróciłem? Nigdy nie przestałem być poborcą. Rozszerzyłem tylko ofertę, czasem mój cel nie leży spokojnie jak złoto w mieszku... - obejrzał uważnie swoje odzienie - całe szczęście, udało się uniknąć najgorszego. Nienawidzę plam z krwi, są takie krępujące... |
"Cóż za rozczarowujące zakończenie!" pomyślał Jean Pierre chowając miecz do jaszczura. Skłonił się towarzyszom w podzięce za ich gotowość do stawania w jego obronie, choć był niemal przekonany, że była to gotowość zbędna. - Dzięki - powiedział, choć widział ich niechętne spojrzenia spowodowane zapewne tym, że wywołał burdę, która im była nie na rękę. - Tego nie można było puścić płazem. - rzucił przepraszająco, choć pewny nie był że zrozumieją. Chcąc uniknąć niezręcznej ciszy dodał - Pójdę po nasze rzeczy... Po chwili niezbędnej dla zebrania pozostawionego w alkowie sprzętu swego i swoich kompanów Jean Pierre, nie niepokojony przez uspokojonych chamów, wyszedł z oberży i był gotów ruszyć z kompanią. Gdziekolwiek. . |
Marius prowadził kamratów po brukowanej drodze z coraz większymi ubytkami - wydawało się, że mieszkańcy pobliskich domów nawet kamień kradli w jakimś celu. Gdy przechodzili koło oberży "Pod powrozem i suchą gałęzią", kilku lokalnych osiłków ożywiło się na widok poborcy, z wyraźnie smutną miną powracając do glansowania krawężnika, gdy pokręcił odmownie głową. Z krótkiej, acz zadbanej Kaletniczej skręcili na Powroźników. Pośród niedbałych, drewnianych zabudowań stało tam kilka kamienic - wąskich w parterze, szerszych u góry, z ostrymi czapami dachów, w których braki w dachówkach upchano słomą. Kamienice liczyły sobie po cztery piętra, przy czym górne były pokryte siecią śladów licznych napraw - użyto tu taniej, lichej zaprawy i im wyżej, kwatery były coraz tańsze, coraz zimniejsze i coraz mniej bezpieczne. Kamienice wybudowano niegdyś z lokalnego piaskowca, co było całkiem solidną robotą. Potem nagle ktoś stwierdził, że takie kwestie, jak drzwi, okna, tynk i inne elementy trzeba wykonać tanio i szybko. Mało które okno nie było osłonięte zaryglowaną okiennicą, niektóre wręcz zabito, używając tanich, drewnianych czopów. Czereda wychudłych dzieci o coś walczyła ze sparszywiałymi kundlami w pobliskim rynsztoku. Mieszkańcy ulicy pozdrawiali Mariusa i uciekali od niego wzrokiem, niby przypadkiem wybierając trasę jak najdalszą od jego i odruchowo się kuląc. Spojrzenia rzucane spode łba, lub na plecy poborcy były dalekie od szacunku, nie mówiąc już o sympatii. Na blaszanej tablicy przy wejściu do jednej z kamienic ktoś wyrył gwerk, którym posługiwali się Wollenbergowie - trójkąt wpisany w koło, symbolizujące złotą koronę i grot oszczepu - tradycyjnej ostlandzkiej broni. Taki sam znak znajdował się na żelaznym pierścieniu, noszonym przez Mariusa. Krótki korytarzyk prowadził drewnianymi schodami na górę; przejścia z niego prowadziły po lewo do kuchni i po prawo - do zakładu powroźniczego. Drzwi do pomieszczeń na pierwszym piętrze były zamknięte, ale sądząc z dobrej ich jakości, musiały być pomieszczeniami prywatnymi średniozamożnego mieszczaństwa. Dopiero na drugim piętrze Marius otworzył zamek przy drzwiach po lewo i gestem zaprosił gości do środka. Miłe ciepło biło od kominka, którym niosło się od parteru, od pieca kuchennego. Łóżko było niegdyś wystawne, ale kilka ciosów toporem bezpowrotnie pozbawiło go świetności - widać było ślady pospiesznych napraw oraz miejsce, z którego ściągnięto tarczę herbową. Stół był prostym blatem na krzyżakach, a na kilka stołków każdy był inny, i każdy miał oznaczenie innego rzemieślnika. Okno niegdyś składało się ze szklanych gomółek osadzonych w ołowiu, część z nich była nieobecna. Przestrzeń wielkości kostki brukowej wypełniono drewnianymi płytkami. Pulpit do pisania nosił gmerk skryptorium kancelarii adwokackiej, dekadę temu zamkniętej z powodu dochodzenia inkwizycyjnego. Kufer na rzeczy pomalowany było na czerwono - ulubiony kolor contessy de Tarvaux, której mąż kilka lat temu przeprowadził głośny rozwód ze skandalicznie wręcz faworyzującym go orzeczeniem w kwestii rozdzielności majątkowej. Umywalkę przesłaniał parawan z jedwabiu, którego wartość nieodwracalnie przekreśliły duże plamy krwi, sądząc po solidnie sczyszczonych śladach, pochodzące z tętnicy udowej, rozerwanej haczykowatym narzędziem. Kto by pamiętał sprawę sprzed piętnastu lat, gdy uznany chirurg zastał swoją piękną żonę w ramionach pewnego dandysa ze znanej arystokratycznej rodziny? Oprócz skazania sprawcy na publiczne męki, magistrat skonfiskował też jego ruchomości... Marius wyjął ze skrzyni kubki i butelkę miejscowego cienkusza, ustawił na stole, polał gościom i zachęcił do zajęcia miejsc, sam natomiast przystąpił do dorzucenia kilu drew do węgielków z rannego przepalenia. |
Juan Maria poprawił tylko swoją broń udając, że jest gotów jej użyć. Tak naprawdę nie chciał tego robić i miał nadzieję, że tłum się szybko rozejdzie i będę mogli pomyśleć co dalej. Wymienił szybko uścisk dłoni z nowo przybyłym kompanem i pokiwał głową na to co mówił. Propozycja Reinharda by pójść do niego była dobra jak kazda inna. Moze nawet lepsza niż inne. Mogli spokojnie przesłuchać sobie Kurta. Mendoza szedł tuż za jeńcem. Nie spodziewał się by ktokolwiek chciał go odbijać ale trochę pracy w tym fachu nauczyło go, że trzeba zawsze być czujnym i zwracać uwagę na wszelakie detale. Dlatego Mendoza szedł spokojnie i niedbale ale czujnie obserwował "ulicę" i to jak ona reaguję na ich pochód. Juan usiadł na miejscu wskazanym przez gospodarza, odpiął swój rapier i położył go sobie na kolanach następnie sięgnął po napój i po wypiciu solidnego łyka zagaił: - Co tam Kurt? Głupio wpadłeś, gringo. Jaki idiota chodzi do posada by napić się piwa gdy go szukają, hmm? Jak wszyscy chyba czekał na przemowę Maximiliana. Najdłużej był w tym zawodzie i najlepiej się chyba znał. Z jednej strony jemu wystarczało, że mógł wziąć pod swój rapier najgroźniejszego przeciwnika i nie potrzebował się rządzić. Z drugiej jednak rozkazujący ton łowcy nagród często go irytował i sam siebie pytał jak długo starczy mu cierpliwości nim wybuchnie. Wystarczyło przecież by ten amigo był bardziej milszy i swoimi komendami nie ustawiał innych jak pionki na szachownicy i nie poniżał ich. Mednoza lekko pokiwał głową by odrzucić te myśli. Jeszcze będzie czas by wszystkie żale i pretensje wygarnąć na stół... |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:16. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0