Kiedyś... Kislev. - Martwi mnie Vitaliy i jego podejście do tego, co się stało - powiedziała z troską w melodyjnym głosie wysoka, ciemnowłosa kobieta o nieprzeciętnej urodzie. - Czyli czuje się winny za przebieg sytuacji? - spytał barczysty, wygolony na łyso mężczyzna, który rozmawiał przed karczmą z dziewczyną o imieniu Nastia. Na kożuch jej płaszcza leniwie spadały duże płatki śniegu. - Dowodził po raz pierwszy i od razu ktoś zginął. To najgorsza rzecz, jaka może się zdarzyć. Zwłaszcza, że nawet nie chciał jechać do Sosnovki. To Andriy go namówił. Vitaliy musi się teraz czuć okropnie.
- A ty? Co czujesz?
- Mętlik w głowie, ale ufam Andriyowi.
- Nie, Nastia. Co czujesz do mnie? - Wielki Kislevita spojrzał jej pewnie w oczy, chwytając ją za ramiona. - Wiesz, że cię kocham, Sergey.
Vitaliy zacisnął pięści i odwrócił się od okna swego pokoju na piętrze, by nie patrzeć na całującą się parę. Nie tak to miało wyglądać... Teraz... Imperium. "Nigdy nie możesz pić z Rogatej Czaszki..."
Sceny z przeszłości rozmyły się wraz z wiedźmią wróżbą, która co jakiś czas do niego powracała, a którą nosił ze sobą od kołyski. Nie wiedział dokładnie, co ona oznacza, ale skoro wioskowa wiedźma przestrzegła w chwili narodzin przed piciem z Rogatej Czaszki, coś musiało w tym być. Nie zaprzątał sobie tym jednak teraz głowy. Polał z miedzianej menażki do kubka przezroczystego płynu i chlapnął na raz. Polał znowu, tym razem jednak nie opróżniając naczynka.
Od niedawna przydarzyło mu się podróżować w ciekawej zbieraninie. Stolik w karczmie dzielił z kilkoma ludźmi, niziołkiem i jedną kobietą, rudowłosą elfką Kasją. Vitaliy szanował elfy i doceniał ich naturalną zdolność do magii i łuku oraz artystyczny kunszt. Do tej pory w opowieściach krążyły peany odnośnie poświęcenia tej rasy podczas obrony Erengradu przez zakusami korsarzy ich mrocznych pobratymców. Z tego, co słyszał, w Erengradzie żyły nawet nielicznie Morskie Elfy, którzy zasymilowali się z Kislevitami do tego stopnia, że aż wykładali pieniądz z własnych kies, by wspierać miasto. Chwaliło im się. Szkoda tylko, że te piękne istoty tak słabo znosiły ciężki klimat Północy, chociaż Kovash daleki był od szydzenia z tego powodu.
Niziołki to była inna sprawa. Te małe pokurcze potrafiły świetnie gotować, ale i przywłaszczać sobie rzeczy, które do nich nie należały. Wpuszczałeś takiego do domu i zrobił ci z resztek żarcia wybitny gulasz, a potem jeszcze powynosił to i owo, a przyłapany stwierdzał, że tylko pożyczył. Vitaliy miał oko na Maxa, jednak póki co mały ludek niczym kozakowi nie podpadł, a wręcz przeciwnie - dzięki fantastycznym potrawom, które serwował, zaskarbił sobie sympatię ungolskiego wojownika. Niziołków mało było w Kislevie, ze względu na zimno, mróz i niebezpieczeństwa, ale ogólnie się ich szanowało za gościnę, umiejętności kulinarne i chęć niesienia pomocy.
Kovash omiótł salę zimnym spojrzeniem orzechowych oczu. Jeśli znalazłby się ktoś, kto by mu się właśnie przyglądał, ujrzałby niskiego, żylastego mężczyznę o nieco ogorzałej karnacji skóry i wyraźnie wyróżniającego się na tle pozostałych. Nie tylko ubraniem, na które składały się szerokie spodnie w kolorze wina, wysokie buty pod kolano, biała koszula i narzucony na nią kaftan kolczy, ale przede wszystkim obliczem. Ponura, pociągła twarz kozaka zdradzała bowiem zahartowanie, tak szlakiem, jak i rodzinnymi stronami, krajem niedźwiedzia i zimy. Od czoła, przez nasadę nosa aż na prawy policzek biegła blada, skośna blizna, którą mężczyzna zarobił jeszcze za młodu, w jakiejś karczemnej awanturze w Praag.
Gęste, czarne i długie wąsiska opadały poniżej podbródka, tak samo jak zostawione jedynie w czubie włosy tego samego koloru, spływające po lewym boku wygolonej głowy. W prawym uchu dało się dostrzec kolczyk, a swoją aparycją Kislevita nie wzbudzał zaufania i zwykle brany był za barbarzyńcę z Północy. Co mimo wszystko sporo ułatwiało, gdyż Vitaliy nie lubił strzępić języka i raczej nie wdawał się w jałowe dyskusje, chyba, że miał coś ważnego do powiedzenia. W ogóle był raczej rodzajem samotnego wilka, które czasem włóczyły się po stepach Kislevu, niźli człowiekiem pragnącym towarzystwa innych. Choć i to czasami się zmieniało. Obok siedziska, gdzie leżał wypchany po brzegi plecak, oparta o ścianę i gotowa do dobycia spoczywała wysłużona, ale wciąż świetnie zachowana szabla, która niejednego chaośnika posłała już do piachu.
Kozak dbał o nią jak o najcenniejszy skarb, w końcu ta broń nie raz i nie dwa uratowała mu życie, choć dla Imperialnych mogła wydawać się dziwna i nieatrakcyjna względem miecza. Tuż obok szabli dostrzec można było długi łuk i kołczan pełen strzał, co zdradzało, że mężczyzna nie tylko w zwarciu potrafił sobie radzić. Uzbrojenia dopełniał długi sztylet dyndający teraz przy pasie. Gdy przy ich stoliku pojawił się niziołczy właściciel karczmy, Vitaliy spojrzał na niego spod swych krzaczastych brwi. - Dajcie mi talerz kaszy i dzban tej waszej okowity, skoro tak chwalicie, da? - powiedział z wyraźnie ciężkim, wschodnim akcentem. - Zobaczym, czy w tych stronach chociaż trochę mocna, bo do kvasu nie ma co porównywać waszych wódeczek. - Wyszczerzył się spod wąsów i łyknął alkoholu, który nalany miał w kubku, przechylając do dna i nawet się przy tym nie krzywiąc. - Wasze zdorovje, kamraty!
Uderzył kubkiem o stół i przetarł rękawem koszuli zmoczone alkoholem wąsiska, mlaszcząc przy tym głośno. |