| Poranek nie wskazywał pogorszenia pogody. Wszelkie niezbędne do wyruszenia w dalszą drogę czynności wykonała Rowan w asyście Simona, który okazał się wielce pomocny zwłaszcza w przypadku użycia większej ilości siły. Jeszcze nim wszyscy wstali, Khazadowie byli już gotowi ruszyć w dalszą drogę. Thalgrim zarzucił na plecy większy bagaż i ruszył na szlak. Grumbli wrócił się jeszcze do Ryżego.
- Pomyślałem, że przyda się wam słowo otuchy na drogę i jako, że nie spostrzegłem w was łotrów poradzę wam coś. Gdy dotrzecie już do kopalni to pytajcie o Bardaka Barantana. Jest mędrcem i siedzi tam od wieków. Z pewnością zna bardzo dobrze okolicę. Pamiętajcie jednak o szacunku, gdyż jest on najważniejszy. Jednak byście wspomogli wasze nieobyte języki, to w wiosce udajcie się do młynarza Hectora Briocha. Człeczyna pędzi wyśmienitą brandy, za którą stary Bardak przepada. To wywrze na nim korzystniejsze wrażenie niż wszelkie wasze słowne starania. Bywajcie i szerokiej drogi. Obyście znaleźli cel wędrówki - gestem dłoni pożegnał wszystkich i ruszył szybszym krokiem za młodszym krewniakiem. Grupa śmiałków po wszystkich porannych rytuałach - w tym śniadaniu, bez którego nie sposób iść w dalszą drogę wedle słów Ryżego - wyruszyła w stronę doliny Frugelhorn. Droga stała się jednak bardziej męcząca niż mogli się spodziewać. Znów zmienność górskiej pogody dała o sobie znać. Błoto, deszcz, wiatr i zimno - takimi słowami można opisać ich wędrówkę przez przełęcz, która sama w sobie nie napawała optymizmem. Zwłaszcza, że płynąca przez kanion rzeka, dodatkowo powodowała oziębienie i sporą wilgotność utrudniającą jazdę zarówno wozem jak i konno. Dodatkowo w połowie drogi zaskoczyła ich skalna lawina, która niemal pozbawiła życia zarówno konie i osoby jadące wozem.
Późnym wieczorem, gdy słońce zaszło już niemalże, dojechali w końcu do doliny. Przemoknięci, zmarznięci, z błotem w butach, głodni i wyczerpani dojrzeli w czerwonym blasku zachodzącego słońca zabudowania małej wioski. Strużki dymu unosiły się nad drewnianymi dachami, co wskazywało na to, że w karczemnej izbie z pewnością jest ciepło i mają wytęsknioną strawę - ciepłą, smaczną i pożywną o wiele bardziej niż suchy prowiant z juków. Im bliżej podjeżdżali, tym więcej zauważali niuansów związanych z wioską. Przede wszystkim była bardzo mała. Kilka chat na krzyż na uboczu w górach - nie zwiastowało ani karczmy, ani gospody. Ktoś musiałby upaść na głowę żeby inwestować tutaj w przybytek z jakimikolwiek przyjemnościami. To już mocno ostudziło radość z ciepłego pokoju i strawy. Gdy dojechali do brodu, przez który można przejść mocząc buty nieco ponad kostkę, mogli w końcu podziwiać lokalną architekturę. Pierwszy budynek po prawej jaki minęli w ocenie wszystkich był stodołą lub stajnią - duże wrota i malutkie okna zasłonięte skórą od środka nie wskazywały na budynek mieszkalny. Ciekawiej natomiast robi się w głębi wioski. Po prawej stronie stoją kolejno dwa duże, piętrowe, ozdobione kwiatami domki, których architektura przypomina nieco pomieszanie strzelistych domów Parravońskich, z imperialnymi domkami biednej szlachty. Bielone deski, imperialny fachwerk, w oknach zawieszone na linach kwietniki z barwną zawartością lokalnych skarbów natury. Nad wejściem do jednego domku wisi tabliczka z napisem Villa Giscard, nad wejściem do drugiego napis głosi Chateau Papin. Reszta zabudowań wsi mimo, że wpisuje się w górski kanon architektoniczny, to odstaje ‘bogatością’ i wszechobecnym kiczem od dwóch wymienionych. Po lewej między niewielkim wzgórzem a rzeką, usytuowany jest młyn, w którym z pewnością mieszka wspomniany przez krasnoluda Hector.
Oczywiście psia pogoda przegoniła wszystkich do własnych domostw, ale nie do tego stopnia żeby nikt nie zauważył obcych we Frugelhofen. W dodatku zbrojnych z wozem i końmi. Gdyby ktoś obserwował ich teraz z okna, to z pewnością pomyślałby, że to niechybnie zajazd zbrojny jakichś bandytów albo inne obdartusy szukają problemów bądź gwałtu na mieszkańcach. Gdzieś w oddali zaszczekał pies, co spłoszyło piszczące zwierzęta za dużym ogrodzeniem, przy domku wysuniętym najbardziej na północ wsi. Drzwi do chaty otworzyły się z hukiem i wypełzło z nich zło w postaci dwóch podpitych mężczyzn w młodym wieku, ale dojrzałych na tyle żeby ich nie lekceważyć. Pierwszy był niższy i seplenił pewnie przez brak kilku zębów. Drapał się w łeb po słomianych długich włosach i pociągał z butelki trunek, który wylewał mu się obficie na rozpiętą koszulę. Poza nią miał na sobie tylko kalesony i stare buty wyglądające na górskie. Drugi był wyższy i widać z mordy, że bardziej inteligentny. Tłuste blond włosy zaczesane miał do tyłu i spięte w kitkę. Również popijał z butelki, lecz trzeźwiejszym ruchem i nie rozlewał na rozpięty wams, ani koszulę. Temu nic nie dyndało między nogami - na co uwagę mogła zwrócić damska część podróżnych - gdyż najwyraźniej miał czas założyć spodnie. - Gotlieb pats-hik! Co to syrk psybył?-hik! - zaseplenił niższy w imperialnym. - Stul ten chamski pysk - ryknął ten nazwany Gotlieb. - Czego tu?!
|