Tladin uparł się, że musi rozpytać o brata. Najwyraźniej naiwnie sądził, że jeden krasnolud tak się zapisze w ludzkiej pamięci, że nawet po miesiącu (albo i dłużej) ten i ów będzie mógł o nim powiedzieć to czy owo. Rozwiewanie tych złudzeń Karl postanowił pozostawić praktyce. Zdecydowanie nie chciał co kilka chwil słyszeć "gdybyś mnie nie poganiał, to może..." Aby jednak nie tracić niepotrzebnie czasu Karl postanowił pokręcić się po mieście i dowiedzieć się, co ciekawego dzieje się w okolicy, tudzież jak wygląda droga, jaką mieli przebyć kolejnego dnia. Karl schodził po ulicach i karczmach Ristedt całe popołudnie. Przy okazji stwierdził, że znów się rozpogodziło i widać było ładne słoneczko. Chociaż za bardzo cieplej się od tego nie zrobiło ale i nie było zbyt chłodno. Gdy pytał o drogę do Lenkster dowiedział się, że zwykle obliczano taką podróż na około trzy dni przy ładnej pogodzie. Cztery jeśli była plucha. Za względnie bliski postój zwykle padała nazwa Pluski co miało być jakąś większą wioską. Ale była tam karczma więc można było przenocować. Nieoczekiwanie doszły go słuchy, że na trakcie, właśnie tym do Lenkster, ktoś zaatakował pielgrzymów zmierzających do świątyni Sigmara Górskiego. Karl rzeczywiście kojarzył, że gdzieś na południowych obrzeżach gór była ta świątynia chociaż sam nigdy w niej nie był. A raz gdy szedł wybrukowaną ulicą to musiał odsunąć się z drogi jak i reszta przechodniów. Bo jechało wojsko. I to jakie! Rajtarska kawaleria! Młodzi rycerze z fantazyjnymi wąsami, eleganckimi brodami czy wspaniałymi bokobrodami wyróżniali się w każdym towarzystwie. Ale teraz widocznie nie jechali na towarzystwo bo byli w pełnym ekwipunku. Kirysy lśniły w słonecznym blasku, podobnie jak zdobne moriony na głowach. Przy pasie i w olstrach pyszniły się przynajmniej po dwa albo i więcej pistoletów. Do tego każdy miał szablę albo rapier no i sztylet. No tak, bogactwo i dumę widać i słychać było przy każdym stuknięciu końskiego kopyta o bruk. Rumaki też były pierwszorzędne, może nie takie masywne jakich używali kopijnicy ale nie aż tak opancerzeni i objuczeni rajtarzy takich nie potrzebowali. Kawalkada kilkudziesięciu jeźdźców przejechała raźno przed rozstępującym się tłumem Risted. Ludzie korzystali z okazji aby przystanąć i popatrzeć albo i pomachać do przejeżdżających jeźdźców. Widocznie mieszkańcom ta rota kojarzyła się całkiem pozytywnie. Gdy rota jeźdźców już dawno zniknęła między budynkami, w kolejnej karczmie Karl dowiedział się o konkursie strzeleckim jaki organizuje miejscowy hrabia. Nie tak daleko, w Straży. Właściwie konkurs zaczął się wczoraj, po Marktag ale przez te deszcze nie zdołała przyjechać część znamienitych gości więc ma być dzisiaj i jutro. Obecność wojska mogła odstraszyć potencjalnych bandytów (tych, którzy ponoć napadli na pielgrzymów) czy zwierzoludzi (tych, co napadli na wykopaliska), ale nie musiała. W każdym razie istniała możliwość, że zadowoleni ze swoich sukcesów napastnicy różnego rodzaju zrezygnują (na jakiś czas) z kolejnych napadów. W końcu kiedyś trzeba było nacieszyć się owocami swych zwycięstw. Wypytywanie wojaków o cel podróży zdało się Karlowi niecelowe. Wszak istniało coś takiego jak tajemnica wojskowa, a działania skierowane przeciwko bandytom jednak powinny być sekretem. Równie ciekawa jak przemarsz wojsk była sprawa konkursu strzeleckiego. Do znamienitej szlachty Karl nie należał, zaproszonym gościem również był, ale co szkodziło przejechać się? W końcu co mu groziło - najwyżej strata czasu. A Straż (bo tak się zwała ta miejscowość) nie leżała zbyt daleko. Więc Karl postanowił udać się na małą przejażdżkę. Zostawił Dietera "na posterunku", z wiadomościami, a potem zabrał Manfreda i, zasięgnąwszy dokładnych informacji o drodze, ruszył w stronę Straży. |
|
Tura 25 - 2519.VIII.06; popołudnie Miejsce: Ostland; Ristedt; gospoda “Trzy pióra” Czas: 2519.VIII.06 Backertag (4/8); popołudnie Warunki: umiarkowanie; sucho; jasno; na zewnątrz pogodnie Tladin Wydawało się, że im bliżej wieczora tym gości w “Trzech piórach” zaczyna przybywać. Ale na razie powolutku bo jeszcze było słoneczne popołudnie i do zmroku jeszcze było ładne parę godzin. - Góry powiadasz. - Ragnis Fimburson zastanawiał się gdy Tladin wrócił do jego stołu. Rozprawiali jakiś czas o tej wyprawie. Starszego khazada interesowało o jakie góry chodzi i jaka to wyprawa. Gdy dowiedział się, że o te które wznosiły się prawie po sąsiedzku pokiwał głową. - Tak, w górach jest pełno orków. Czasami jest ich tam więcej niż śniegu. - pokiwał głową i poskrobał się paluchem po przepasce na oku. - Pamiętam jak brałem udział w wyprawie przeciw tym orkom. Tylko wtedy pracowałem dla barona Valkina z Hochlandu. Tak, baron miał pomysł zacny aby przetrzebić ten zielony motłoch aby na dłużej był z tym spokój. Bo co sezon schodzili z gór na niziny rabując i paląc co im wpadło w łapska. Więc jakby wypalić te ich nory w zboczach gór to byłby spokój na jakiś czas. No ale wykonanie tego pomysłu poszło trochę gorzej. O tak, dużo gorzej. - starszy khazad zasępił się gdy wspominał z punktu widzenia khazada niezbyt dawne dzieje. Jeszcze żyjące pokolenie ludzi mogło je pamiętać chociaż pewnie nie było w ostlandzkiej karczmie zbyt wielu Hochlandczyków którzy brali udział w tamtej górskiej kampanii. A wedle relacji jednookiego Fimbursona to baronowi Hochlandu udało się zebrać przyzwoitej wielkości armię. Głównie piechotę. Ale też i sporo wielkich dział i mocny oddział rajtarów. Ale tylko jeden. Z początku szło im nieźle. Orki wydawały się nie skore do walki z tak potężną armią więc nawet jak postrzelały trochę z tych swoich kiepskich łuków czy zaatakowały jakiś mniejszy oddział to trudno było mówić o oporze jako całości. Armia złożona głównie z ludzi i głównie z Hochlandczyków, parła więc do przodu wypalając po drodze pomniejsze nory, jaskinie i obozowiska z orczego paskudztwa. Wszystko szło dobrze aż wreszcie orki postanowiły zastąpić drogę w głąb gór. Zatarasowały dolinę swoimi barbarzyńskimi dolinami a gdy armia Hochlandu ustawiła się do bitwy orki uderzyły na zwarte szeregi pikinierów korzystając z dodatkowego impetu gdy jak zielona lawina schodzili z góry stoków. Ale przemowiła artyleria ludzi. Wielkie działa robiły wielkie wyrwy w orczych szeregach. Cała hałastra dotarła do ludzkich szeregów mocno poszarpana i zdezorganizowana. Nie była w stanie przełamać uporu imperialnych. A wtedy baron postanowił skorzystać z odwodu konnych i uderzył w związane walką orcze szeregi. Te nie zdzierżyły szarży i ostrzału rajtarów i poszły w rozsypkę ścigane znów przez masakrującą ich artylerię, łuczników, strzelców i ścigani przez jeźdźców. I gdyby bitwa skończyła się w tym momencie zapewne można by mówić o zwycięstwie ludzi nad zieloną hordą. No ale nie skończyła. Konni ścigający orcze niedobitki pocwałowali dnem doliny aż zniknęli za zakrętem. Wtem dał się słyszeć rumor, ryk rogów, bębnów i dzika, bitewna wrzawa. Co tam się dokładnie stało to nie było widać. Ale po jakimś czasie jedynie pojedyncza grupka rajtarów wydostała się zza owego zakrętu i ścigana przez orczych jeźdźców na dzikach zdołała wrócić do reszty armii. Zaś orcza ciężka kawaleria na tych dzikach wpadła w imperialne szeregi a za nimi reszta orczej armii. Czy była to jakaś wymyślna taktyka jakiegoś zielonoskórego wodza aby wciągnąć ludzi w taką zasadzkę czy też jakieś niesnaski między wodzami spowodowały, że część z nich przybyła spóźniona tego nie było wiadomo. Wiadomo było, że armia barona Valkina nie zdzierżyła impetu nowej orczej fali i poszła w końcu w rozsypkę. - I te wszystkie orki gdzieś tam wciąż są w tych górach skoro wtedy ich nie rozbiliśmy tylko oni nas. - Ragnis zakończył swoją opowieść zapatrzony gdzieś przed siebie ale pewnie gdzieś we własne wspomnienia z tamtych wydarzeń. Sam Ragnis miał brać uzdział w tej bitwie jako część niewielkiego oddziału khazadzkich artylerzystów. Był dowódcą eskorty krasnoludzkiego działa i miał za zadanie dbać aby żaden wróg nie zbliżył się do tego działa. - A tak, i widziałem, że zainteresowała cię nasza, słodka Kettra co młody? - starszy z khazadów zmienił temat na weselszy. Zaśmiał się rubasznie gdy widocznie dostrzegł wcześniejszą scenę rozmowy między Tladinem a młodą i żywiołową młociarą. - No tak, nie dziwię się, jakbym miał tyle lat co ty też bym pewnie do niej uderzał. O tak, nadobna panna, nadobna. - Ragnis pokiwał głową i wzniósł kufel do toastu za zdrowie i urok młodej panny o jakiej rozmawiali. Właśnie upijali sobie wesoło z kufli gdy drzwi trzasnęły otworzone z impetem i gruchnęły o ścianę. Ale na nie nikt nie zwracał uwagi bo do środka zaczęli ładować się zbrojni. - Stać! Straż miejska! Niech nikt się nie rusza! - krzyknął ten który chyba dowodził. Rzeczywiście do środka przez główne drzwi wpadło z tuzin zbrojnych w mniej więcej jednolitych uniformach o dominujących ostlandzkich barwach czyli czerni i bieli. Do tego przez okna widać było czatujących kuszników. A chwilę potem od zaplecza wyszło jeszcze kilku kolejnych zbrojnych. - Tylne wejście zabezpieczone panie poruczniku! - zameldował jeden ze zbrojnych który wyszedł właśnie od strony zaplecza. Miał szarfę oznaczającą, że jest sierżantem. - Bardzo dobrze sierżancie! A teraz przeszukajcie to miejsce! Wiecie kogo szukamy. - oficer zwrócił się do sierżanta z zadowoleniem i ten skinął głową i przekazał rozkaz dalej. Wojacy rozeszli się w grupkach po dwóch czy trzech i przechadzali się między stołami przypatrując się gościom ewidentnie kogoś szukając. Większość gości zamarła nie bardzo wiedząc jak się zachować. - Dzień dobry panie Fimburson. - jeden z żołnierzy jaki przechadzał się między stołami oglądając gości widocznie rozpoznał byłego dowódcę jaki siedział z Tladinem bo przywitał się z nim. Pozostała dwójka również skinęła mu głowami. - Dzień dobry chłopcy. - khazad zrewanżował się podobnie chociaż dość cierpkim tonem. To zaś w ciszy jaka zapadła po najściu straży wydawało się nienaturalnie głośne i przykuło uwagę oficera jaki dowodził tą operacją. - O. Kogo ja widzę. - oficer zaśmiał się ze złośliwym odcieniem w głosie i bez pośpiechu podszedł do stołu zajmowanego przez obu krasnoludów. - Jak się powodzi na emeryturze? - zaśmiał się chyba rozbawiony własnym dowcipem. Były dowódca straży łypnął na niego ponuro i bez słowa upił znów ze swojego kufla. - No to może jako były strażnik pomożesz kolegom? Szukamy przestępcy. Kobiety. Z twojej rasy. Chodzi z młotem. Kettra ją wołają. Bywa w tej karczmie. Widziałeś ją może? Wiesz gdzie ona jest? - oficer bez pośpiechu cedził kolejne dawki informacji precyzując rysopis poszukiwanego przestępcy który jakoś wręcz idealnie pasował do krasnoludki która była tutaj niedawno. Miejsce: Ostland; Straża; folwark hrabiego Czas: 2519.VIII.06 Backertag (4/8); popopołudnie Warunki: umiarkowanie; sucho; jasno; na zewnątrz pogodnie Karl Tubylcy nie mylili się. Straża leżała niedaleko miasta. Karl z Manfredem dotarli tam po jakiejś godzinie marszu. W gospodzie zostawili Dietera, wozy i obu wozaków. Do tego czasu Tladina nie było ani nie przysłał żadnych wiadomości no ale dnia do zmroku jeszcze trochę było więc pewnie dalej szukał swojego brata. A póki co do tej Straży trzeba było wyjść przez południową bramę i skierować się traktem Hergiga a następnie odbić w prawo. Nawet mijali pojedyncze osoby czy całe grupki które albo wracały rozprawiając o rozegranych konkurencjach i zawodnikach albo tam właśnie zmierzały. I rzeczywiście ledwo doszli do tego zjazdu z głównego traktu dostrzegli wioskę otoczoną ścierniskiem świeżo ściętych pól która według uzyskanych w mieście wskazówek miała być tą do jakiej zmierzali. Gdy już widzieli pojedyncze budynki i sylwetki końskie, ludzkie czy wozów bez trudu namierzyli miejsce zawodów. Zrobił się z tego niezły festyn. Ludzie stali z budkami i straganami oferując coś do napełnienia żołądka, zwilżenia gardła tak dla zawodników jak i dla widzów. Zawody były zorganizowane na jakimś ściernisku czyli otwartym, płaskim polu które idealnie nadawało się do rozegrania takich zawodów. Pogoda dopisywała bo wyszło ładne słoneczko ale nie było zbyt gorąco. Tak akurat w sam raz na spacery czy właśnie takie wycieczki. I chyba tak pomyślała podobnie spora część Ristedt i okolicy bo tłumów było tutaj całkiem sporo. Akurat jak przybył Karl z Manfredem była rozgrywana jakaś konkurencja drużynowa. Wyglądała całkiem widowiskowo. Dziesiecioosobowe drużyny ustawiały się w linii a potem oddawały na komendę serię strzałów. Dziesiętnik stał nieco z boku i wydawał komendy. - Ładuj! - dziesiątka łuczników zgranym ruchem siegała po strzały. Dziesiątka dłoni nakładała strzałę na cięciwę. - Celuj! - kolejna komenda i wydawało się, że słychać znajome każdemu łucznikowi trzask napinanej cieciwy. Łuki wygięły się i uniosły nieco ku niebu. - Ognia! - ostatnia i najbardziej ekscytująca komenda zakończona świstem zwalnianych cięciw i pierzastych pocisków szybujących po nieboskłonie. Dyscyplina była typowo wojskowa. Jak się dało dowiedzieć większość drużyn to były przedstawiciele lokalnych milicji. Z Ristedt i okolicy. Strzelanie było też jak z pól bitewnych gdzie oddziały łuczników próbowały zasypywać wroga kolejnymi salwami aby go zmiękczyć zanim dojdzie do bezpośredniego starcia. I tutaj na polach Straży można było poczuć namiastkę bitwy. Gdy kolejne drużyny łuczników oddawały salwa po salwie. Liczyło się tempo salw i ceolność. Tempo odmierzała duża klepsydra wypełniona grochem. Zatrzymywano ją po oddaniu sześciu salw i liczono ile grochu się przesypało. A sędziowie zliczali ile drużyna zebrała strzał w słomianych kukłach. Kukły były dość daleko. Na oko Karla ponad setkę kroków, może z półtora. Czyli mniej wiecej zasięg gdy na polu bitwy łucznicy zaczynali ostrzał. Trzeba było już strzelać pośrednio czyli celując wysoko w niebo a następnie strzała szybowała w górę a potem opadała stromo w dół. Celność w porównaniu do strzelania bezpośredniego, gdy łucznik celował przed siebie, była dość mizerna. Za to zasięg był kilkukrotnie większy. No i na polu bitwy to celował cały oddział w cały oddział przeciwnika więc celność wzrastała przez masę strzał która opadała na masę celu powierzchniowego. Widowisko było przednie zwłaszcza, że prawie wszystkie drużyny były lokalne. Większosć to byli czyiść ojcowie, bracia, mężowi i synowie. Więc i mieli lokalnych kibiców wśród swoich rodzin, znajomych i cechów z których się wywodzili. Wydawało się, że nie ma przegranych i wszystko toczy się w przyjacielksiej atmosferze. Prawdziwą sensację wzbudziły dwie drużyny. Pierwszą dlatego, że cała dziesiątka składała się tylko z kobiet. Tylko dziesiętnik był jakimś starszym mężczyzną. A drużyna jak się okazało szwaczek chociaż wyniki miała raczej średnie to wzbudziła powszechny aplauz i sympatię. Druga zaś raczej na odwrót, rzucała się w oczy swoją obcością. Była bowiem złożona z Bretończyków którzy byli w służbie lokalnego barona i nosili jego barwy. Ale słychać było od nich obcy imperialnemu uchu język. - Charge! - padł rozkaz bretońskiego dziesiętnika i dziesięć rąk sięgnęło po strzały. Ale nie do kołczana tylko po wbite przed sobą w ziemię co było jakąś dziwną techniką nie znaną w Imperium. - But! - krótki rozkaz i dziesiątka cięciw napięła się celując w niebo. - Feu! - ostatni rozkaz i dziesiątka strzał poszybowała w górę. I zaraz kolejna salwa. I kolejna! O ile po zliczeniu celności Bretończycy jakoś nie wyróżniali się celnością pośród innych drużyn to jednak pod względem szybkostrzelności byli po prostu niesamowici. Wyrabiali się w prawie dwukrotnie szybszym czasie niż większość drużyn. Żadna lokalna drużyna nawet nie była w stanie zbliżyć się pod tym względem do ich wyników. Ale nie tylko łukami ta impreza stała. Chociaż łuki zdawały się zdominować ten konkurs strzelecki. Byli też kusznicy którzy startowali w osobnych konkurencjach. Kusza była bronią straszną, pod względem siły uderzenia i zasięgu znacznie przewyższającą łuk. Ale za to była beznadziejnie wolna pod względem szybkostrzelności. Najszybsza kusza nie mogła się równać z najwolniejszym łukiem. Zwykle łucznik był w stanie oddać kilka strzał na jeden bełt kusznika. No ale strzała nie miała właśnie takiej siły przebicia jak bełt. I tym właśnie popisywały się drużyny kusznicze. Strzelały na jakąś setkę metrów. Celem były tarcze. Przy takiej odległości łukiem już trzeba by strzelać pod dość mocnym kątem ale kuszą dało się jeszcze razić strzałem bezpośrednim. I efekt był straszny. Zwłaszcza gdy chociaż część z bełtów trafiała w cel i nawet z tej odległości dało się słyszeć głuche puknięcie gdy bełt trafiał i przebijał, czesto na wylot, drewniane tarcze. Była też jakaś kukła obleczona w jakąś starą kolczugę. Tkwiły w niej strzały i bełty. Ale o ile strzały zazwyczaj zwisały smętnie bo nie mogły się wbić zbyt głęboko przez metalowe kółeczka kolczugi lub leżały pod kukłą gdy się od niej zrykoszetowały albo wypadły o tyle bełt gdy już trafił to tkwił w kukle po same trzewia. Gdy Karl przystanął strzelał jakiś kusznik z ciężką kuszą. Efekt trafień był naprawdę widowiskowy. Bełt posłany z morderczą precyzją trafiał prosto w pierś kukły i przebijał ją na wylot. Przez dwie warstwy kolczugi! Tak, gdy kusznik trafił w cel to okazywało się, że kusza jest bronią straszną. Najmniej liczną bronią strzelecką na tym konkursie była broń palna. Ale tutaj, na wschodnich kresach Imperium broń cięciwowa, zwłaszcza łuki, dalej dominowały pod tym względem. Nie to co w tym nowomodnym Reiklandzie gdzie proporcje były podobno dokładnie odwrotne i tam formacje strzelców już dość rzadko były uzbrojone w łuki. Ale co jakiś czas huczały pistolety i muszkiety. Chociaż było ich zbyt mało aby uzbierać się w drużyny więc strzelali w prywatnej rywalizacji i ku uciesze gawiedzi. Pistoleciarze zwykle byli dość majętnymi ludźmi więc zwykle byli to rajtarzy, kirasjerzy, oficerowie czy możni których było stać na taką broń. Strzelali nawet i z sześciu pistoletów jeden po drugim. Wówczas natężenie ognia było znaczne, podobne jaką mogli osiągnąć łucznicy. Do czasu aż trzeba było tą broń przeładować bo wówczas następowała znacznie dłuższa przerwa chociaż chyba i tak krótsza niż kusznicy potrzebowali na przeładowanie swojej broni. Za to broń długa należała głównie do członków regularnych oddziałów strzelców. Tutaj broń była różna. Lżejsze które i tak były dłuższe od przeciętnego miecza i te cięższe które wymagały już podstawki do sprawnego strzelania by były już zbyt ciężkie i nieporęczne by strzelać swobodnie z ręki. Ta broń działała zwykle trochę inaczej niż pistolety bo strzelec musiał męczyć się z odpaleniem jakiegoś knota który był przy zamku broni a ci od pistoletów wydawało się, że po prostu dobywają broni i strzelają. No ale efekt strzału takiego arkebuza czy muszkietu był bardzo efektowny i efektywny. Kule bez kłopotu wbijały lub przebijały się przez deski z jakich zrobione były tarcze celów. No i ten huk, dym, czasem snop iskier jaki wylatywał z lufy przy strzale jak z jakiegoś smoka! No tak, było na co popatrzeć. Osobną kategorię stanowili też konni strzelcy. Należeli do dwóch grupek ze wschodu. Używali dziwnych, wygiętych łuków, zwanych refleksyjnymi. Były dość krótkie, krótsze nawet niż zwykłe, proste łuki rozpowszechnione w Ostlandzie. Dlatego można ich było używać z siodła co byłoby bardzo kłopotliwe a w praktyce walki właściwie nierealne z prostym łukiem. Jedną z tych grupek to była jakaś kislevska sotnia. Drugą byli jacyś jeźdźcy ze wschodnich stepów Kisleva o dziwnych, skośnych oczach. O ile Kislevici w Ostlandzie byli dość powszechni a nawet swojscy i chyba byli najpowszechniej występującymi nie-Ostlandczykami na tej ziemi o tyle ci skośnoocy jeźdźcy razili swoją obcością. Może nawet bardziej niż bretońscy łucznicy w służbie lokalnego możnego. Też mówili jakimś obcym językiem, mieli inny ubiór, ozdoby, sumiaste wąsy których końcówki zwisały ponad brodę jak jakieś sznureczki i wydawało się, że jakoś dogadać się z nimi można właśnie po kislevsku. Ale na ten konkurs nie przyjechali aby obnosić się ze swoją nie tutejszą modą i kulturą tylko dla techniki strzelania. A tutaj też było na co popatrzeć. Obie grupki rywalizowały ze sobą bo nikt z miejscowych nie mógł się z nimi równać ani nawet nie miał takiego łuku aby próbować chociaż strzelać z siodła. A ci konni łucznicy właśnie to robili. Strzelali z łuku z miejsca i podczas jazdy. To robiło wrażenie gdy rząd konnych przejeżdżał w pełnym pędzie i szył ze swoich łuków do rzędów tarcz oddalonych o dwa czy trzy tuziny kroków. Nie było sobie trudno wyobrazić jak tak zasuwają wzdłuż rzędu zbrojnych i szyją do niego raz za razem rażąc jego szeregi, wprowadzając zamęt, śmierć i zranienie. Jeden ze skośnookich jeźdźców okazał się istnym cyrkowcem. W pełnym galopie strzelał do przodu, w bok albo nagle odwracał się i siał strzałę do tyłu jakby szył do ścigającego go przeciwnika. Albo kazał ustawić belkę między dwoma wozami i ruszył na nią z pełnym galopie. Wszyscy chyba myśleli, że postara się nad tą belką przeskoczyć ale nie taki był zamiar konnego wojownika. W ostatniej chwili zmusił konia aby ten pochylił łeb a i sam zsunął się z siodła a przy tym napiął łuk i wypuścił strzałę. Akurat gdy mijał belkę i jechał prostopadle do ziemi! Widzowie byli zachwyceni tymi cyrkowymi popisami i nagrodzili wirtuoza siodła i łuku gromkimi brawami. Gdzieś między tym wszystkim Karl dowiedział się, że pierwszego dnia większość konkurencji była właśnie takie jak widział czyli drużynowa. A większość zawodów indywidualnych była rozgrywana drugiego dnia, w tym roku miało to być jutro. Jutro miał się odbyć pojedynek między dwoma najznamienitszymi rywalami. Miał to być Faenlionem Zielonym, miejscowym elfem a Lukasem Zweigiem, kapitanem oddziałów miejskich strzelców. Ostatnimi laty obaj zdeklasowali łucznicze konkurencje i właściwie pytanie było który z nich wygra w tym roku. Bo ostatnio wygrywał jak nie jeden to drugi. Obaj z tego powodu wydawali się być lokalnymi bohaterami i mieć swoich zwolenników. Chociaż w zeszłym roku dość mocno trzymał się jakiś przybysz spoza miasta i przez chwilę wydawało się, że może zagrozić temu duetowi. No ale ostatecznie jednak to właśnie ta dwójka walczyła o pierwsze miejsce. W tym roku też mieszkańcy miasta zastanawiali się czy znajdzie się jakiś śmiałek, ktoś na tyle dobry w łuczniczym rzemiośle aby zagrozić tym dwóm liderom. Miejsce: Ostland; Las Cieni; las na pn od Ristedt Czas: 2519.VIII.06 Backertag (4/8); popopołudnie Warunki: umiarkowanie; sucho; półmrok; pogodnie Gabrielle Chyba dlatego nazwali to miejsce Lasem Cieni. Nawet w środku dnia i to całkiem słonecznego, na dnie lasu panował niekończący się półmrok. Puszcza zdawała się pradawna i nietknięta ręką człowieka. Pod nogami szeleściły opadłe w zeszłym sezonie liście. Bogate poszycie na dnie lasu i gęsty baldachim liści na górze lasu skutecznie blokowały dostęp promieniom słonecznym. To sprawiało, że panował tam wieczny półmrok a w zagłębieniach kłębiły się kłęby nigdy nie ustępującej mgły. Na szczęście w środku dzisiejszego dnia nie było mglisto więc nie było jeszcze tak źle. Ale widok, chociaż malowniczy, sprawiał wrażenie, że ludzie i ich cywilizacja nie są tutaj naturalnymi mieszkańcami. Raczej gośćmi czy nawet intruzami. A jednak pół tuzina osób przedzierało się przez te leśne pustkowia. Mimo świadomości, że skraj tej pradawnej puszczy jest ledwo z godzinę marszu od nich to po wyglądzie tych pradawnych leśnych ostępów w ogóle nie szło się tego domyśleć. Wydawało się, że ta puszcza ciągnie się po skraj świata i pokrywała go od początku i będzie go pokrywać aż po jego kres. Natura boskich Taala i Rhyii wydawała się tutaj emanować w pełni a ich aspekt potężny. Z pół tuzina osób chyba tylko dwie czuły się w takim środowisku swobodnie. Maruviel która była stałym mieszkańcem takich puszcz i Agnes która również często bytowała w takich warunkach. Dla pozostałych była to obca, wręcz wroga sceneria która szarpała nerwy swoją obcością. Wydawało się, że wróg i atak może nastąpić z każdej strony, z każdego krzaka i zza każdego drzewa. Zwłaszcza po tym co znaleźli w obozowisku położonym na skraju lasu. Maruviel okazała się dobrą przewodniczką gdy po minięciu wolfenburskiej bramy przez jaką przejeżdżali wczoraj gdy wjeżdżali do miasta skierowała się inną, mniej uczęszczaną drogą wiodącą do skraju lasu. Przy okazji wskazała na “Podbramną”, miejsce gdzie dziś rano spotkała Karla i Tladina. Wyglądało jakby spędzili tutaj ostatnią noc. Ale nie zachodzili tam tylko szli dalej. Do obozowiska nie było tak daleko. Wystarczyło iść polną drogą która w pewnym momencie odbijała właśnie w stronę pobojowiska. Według obydwu tropicielek ktoś jechał tą drogą niedawno. Zapewne wczoraj. Jechał jednoosiowym wozem zaprzegniętym w jednego konia od strony miasta i dojechał mniej więcej do zjazdu na ten obóz. I tam zawrócił w stronę miasta nie wjeżdżając do obozu. Z tego miejsca było już widać dość opustoszały obóz więc może dlatego. Sam obóz to było właściwie pobojowisko. Wśród półmroków lasu część namiotów jeszcze stała, część była spalona, rozpruta albo zawalona. Namioty były dość duże większe niż zwykle podróżni zabierali ze sobą na jedną czy dwie osoby. Raczej takie jak przenośne domy jakie już trzeba było przewozić łodzią albo wozem. Zresztą kilka wozów tu stało chociaż bez zwierząt. No i były też ciała. Ludzkie ciała. Zabite w walce. I tropicielki i wojownicy byli dość zgodni, że napad musiał nastąpić w nocy bo praktycznie wszystkie ciała były w nocnym negliżu, prawie żadne nie miało przy sobie broni ani kompletnego ubrania. Za to leżały teraz we krwi, z ranami, często na plecach jakby próbowali uciekać przed zagrożeniem i im się to nie udało. Na terenie obozu było z jakiś tuzin ciał. W namiotach, poza namiotami, praktycznie wszystkie rozsiekane jakąś bronią. - Zwierzoludzie. - elfka wskazała na ślady kopyt odciśnięte w popiele albo ziemi. Agnes też była tego samego zdania. - Z dziesiątka. - Bretonka dodała swoją opinię. We dwie wspólnie oszacowały liczebność napastników gdzieś między tuzin a pół tuzina. Twarze popatrzyły na siebie niepewnie. Wydawało się, że o ile z tą mniejszą liczebnością mogliby stawać w szranki jak równy z równym to z tą większą liczbą mogliby już mieć kłopot. Ale pod wpływem charyzmy Gabrielle zgodzili się chociaż pójść tropem i zobaczyć czy coś uda się z tego skubnąć. - Zaznaczę szlak. Może ktoś jeszcze tutaj przyjdzie szukać czy co. - Larisa wyjęła nóż i na korze drzewa wycięła strzałkę na znak co do kierunku w jakim poszło stado i grupka tropicieli za nimi. I tak pod przewodem dwóch tropicielek zagłębili się w trzewia mrocznej puszczy. Elfka która zwykle szła na czele reszta grupki prawie nie widywała. Widzieli za to Agnes która była niejako pośrednikiem między tą blondwłosą istotą lasu a resztą grupki. Trop dla reszty grupki był słabo widoczny. Dlatego gdyby nie Agnes która wskazała im jakieś zryte zagłębienia albo prawie niewidoczne, zbrązowiałe ślady krwi na liściach czy korze drzew pewnie by to przegapili. - Mają kogoś. - powiedziała Bretonka mają na myśli pewnie jakichś jeńców których z obozu zabrali ze sobą zwierzoludzie. I rzeczywiście mieli. Jakiś czas potem natknęli się na ciało jakiegoś mężczyzny w średnim wieku. Z wydatnym brzuchem który został zarżnięty jak bydło u rzeźnika. - Rana nogi. Nie mógł nadążyć. - lakonicznie skomentowała elfka która zatrzymała się przy zabitym. Mężczyzna był w samej nocnej koszuli i boso. Do tego miał ranę nogi i boku które chociaż nie były śmiertelne to musiały go boleć i spowalniać. No i wtedy pewnie otrzymał swoją ostatnią ranę czyli głęboko rozpłatane gardło. Teraz jego ciało stało się pożywką dla pierwszych padlinożerców a nad ciałem brzęczały muchy chodząc po świeżym trupie. Obie tropicielki też były dość zgodne, że ciało leży tutaj około doby, pewnie sprzed ostatniej nocy czyli wtedy gdy był ten napad. - Na razie musimy go zostawić. Nie damy rady go nieść i ścigać resztę. - Lotar odezwał się gdy chyba większość miała podobne myśli. Sumienie nakazywało by prawodządny obywatel Imperium i wyznawca dobrych bogów pochował bliźniego. No ale to zajęłoby zbyt długo czasu. A ciało było sporym balastem dla tak małej grupki idącej na przełaj. Niebezpieczeństwo przyszło dość niespodziewanie. Pierwsza usłyszała je Gabrielle i dała znać reszcie. Jakieś hałasy. Jakby coś złamało jakąś gałąź. Co niepokojące za nimi. Po chwili Raina dała znać, że też to słyszy. Coś tu było w pobliżu. Dali znać Agnes a ta jakoś przywołała elfkę więc po paru chwilach wszyscy już byli w komplecie. I teraz coś słyszeli już wszyscy. Coś się zbliżało. Na pewno. Gdzieś od kierunku z jakiego przyszli. I po paru chwilach nasłuchiwania byli już prawie pewni, że to coś kieruję się w ich stronę. Dłonie zaczęły niespokojnie zaciskać się na broni a spojrzenia spoglądać niepewnie po sobie. Gdy dotarł do nich charakterystyczny odgłos końskiego parsknięcia. |
|
Turniej, bo inaczej nie można było nazwać tego zgromadzenia i popisów zbrojnych mężów (i kobiet) był bardzo okazały, przynajmniej jeśli chodziło o liczbę popisujących się i widzów, tudzież tych, którzy przy okazji turnieju chcieli zarobić parę groszy sprzedając tak jadło, jak i trunki. A gdyby tak całą tę zbrojną brać zagnać w lasy porastające Góry Środkowe, to wszelkiego rodzaju mutanci i bandyci zostaliby zmieceni z powierzchni ziemi i na parę lat zapanowałby spokój. Na parę lat, bo, jak wiadomo, natura nie lubi próżni i po jakimś czasie na miejsce wypędzonych lub zabitych pojawiliby się następni, stanowiący uzasadnienie istnienia tak wojska, jak i sił milicyjnych, których popisy Karl miał okazję oglądać i oklaskiwać. Ale sam się do udziału nie pchał. Ewentualnie mógłby wystąpić w jakichś zawodach indywidualnych, ale te miały się odbyć dopiero następnego dnia. Drużyny zaś wyglądały na skompletowane, a poza tym Karl nie bardzo chciał się pospolitować z wieśniakami i sługami, z których te drużyny się składały. Wolał pochodzić, popatrzeć, posłuchać plotek, pooklaskiwać. A w międzyczasie rozejrzeć się z znajomymi, którzy wszak mogli się znaleźć w tym licznym i wielobarwnym tłumie. "Zgubiwszy" Manfreda, który znalazł jakichś znajomków i postanowił wspomóc jedną z drużyn, Karl zaczął wędrować między straganami, do chwili, gdy jego wzrok trafił na młodego krasnoluda, jakby zagubionego w tłumie, z niecierpliwością kogoś wypatrującego. Całkiem jakby czekał na kogoś... zapewne znajomego, który postawiłby mu coś do jedzenia i picia. Sam krasnolud zbyt zasobnie nie wyglądał, raczej można by sądzić, że potrzebował finansowego wsparcia. No chyba że zagubił się w tłumie... Karl nie był w nastroju, by wspomagać biednych lub oprowadzać zagubionych i już miał iść dalej, gdy przypomniał sobie o poszukiwaniach, jakie prowadził Tladin. Niestety, zagadnięty krasnolud okazał się nietutejszy i o Bladinie nic nie słyszał. Obiecał co prawda, że spyta, lecz wiara Karla w to była niewielka. Uprzejmie pożegnawszy Fagrima (bo takie imię nosił ów młodzik) Karl ruszył dalej, by w chwilę później omal nie zderzyć się z młodym, bogato odzianym mężczyzną, najwyraźniej bujającym w obłokach. - O, pan Karl... Bardzo przepraszam... - sumitował się młodzian, syn jednego z (bogatszych) sąsiadów Karla. - Przepraszam... - powtórzył. Nawet to zajście nie starło uśmiechu z jego twarzy. - Johan, miło cię widzieć. - Karl rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu Caspara von Pless, który zwykle nie spuszczał z oka swej nieco niesfornej latorośli. - Cóż tu porabiasz, sam? Zniknąłeś ojcu z oczu? Johan odruchowo się obejrzał, a potem szeroko uśmiechnął. - Jestem pod opieką wuja - powiedział. - Korzystaj zatem ze swobody. - Karl się uśmiechnął. - Zresztą widać, że ci to służy. Takiś radosny... Jak jej na imię? Johan zarumienił się. - Już nie będę cię dręczyć. - Karl ponownie się uśmiechnął. - Baw się dobrze. - Poklepał Johana po ramieniu. - A pan? Może nas pan odwiedzi? Wuj by się ucieszył. - Przekaż mu pozdrowienia ode mnie, ale tym razem nie mogę. Muszę wracać do miasta i rankiem w góry. Bastion czeka. - A tak, słyszałem, ojciec wspominał. - Johan skinął głową. Na jego twarzy pojawiła się lekka zazdrość. - Może by pan mnie zabrał? Umiem walczyć... - zapewnił, z brakiem wiary w spełnienie jego pragnienia. - A wuj cię puści? Zamienili jeszcze parę słów, po czym pożegnali się. Johan pospieszył (zapewne) na spotkanie, a Karl pokręcił się jeszcze trochę po Straży, po czym ruszył z powrotem do miasta. |
|
Tura 26 - 2519.VIII.06; wieczór Miejsce: Ostland; Ristedt; gospoda “Pod odyńcem” Czas: 2519.VIII.06 Backertag (4/8); wieczór Warunki: umiarkowanie; sucho; jasno; na zewnątrz pochmurna, chłodna noc Karl i Tladin No to pod sam wieczór ostatecznie spotkali się we czterech przy wspólnej wieczerzy. Karl z Manfredem wrócili do gospody “Pod odyńcem” licząc, że spotkają tu Tladina i resztę ekipy. No nie pomylili się w swoich nadziejach co do krasnoluda. Zaś Dieter, wozacy i reszta pewnie nadal czekali w “Podbramnej”. Ale było już po zmroku więc bramy miasta były już zamknięte. Najprędzej mogli się spotkać z nimi rano i modlić się do dobrych bogów aby wszystko było w porządku do tego czasu. Zaś samego Tladina zastali wierzerzającego z jakimś innym krasnoludem. Ten krasnolud wydawał się dużo starszy od Tladina, miał przepaskę na oku ale wydawał się krzepki krzepkością krasnoludzkiego, górskiego granitu. Oba krasnoludy rozmawiały ze sobą w najlepsze, nad talerzami i kuflami piwa gdy odnalazła ich pozostała dwójka. Obie strony miały co sobie opowiadać. Khazadzi w końcu byli świadkami nalotu straży miejskiej na “Trzy pióra” i tego jak oficer straży rozpytywał się o Kettrę a ludzie byli na turnieju strzeleckim gdzie działo się a działo. A Karl nawet znajomego spotkał. - To kiedy macie zamiar ruszać w te góry? - Ragnis chciał wiedzieć o tej wyprawie na jaką się zastanawiał czy dołączyć co mu proponował Tladin. Chciał wiedzieć na ile, ile płacą i ile można na tym zarobić. Widać, że przemawiała przez niego dusza weterana najemników o czym wcześniej trochę opowiadał Tladinowi. Rozpatrywał sprawę z krasnoludzką dokładnością. Bo co prawda roboty dowódcy straży już nie miał w tym mieście. Ale mógł mieć inną albo wrócić do rodzimej twierdzy. A ta wyprawa o jakiej mówił Tladin to co by nie mówić ale była dla ludzi do których Ragnis, jako do pracodawców, podchodził przez ostatnie wydarzenia dość sceptycznie. A jakoś w międzyczasie do “Odyńca” zeszło się całkiem sporo grajków. Wydawało się jaby wybrali sobie właśnie tą karczmę na miejsce do grania. Zaczęli stroić instrumenty co im dość szybko poszło i już po chwili zaczęli przygrywać skoczne, wesołe melodie. Były chyba ze trzy bandy bo gdy jedni grali pozostali siedzieli i stali przy stołach czekając na swoją kolej. Klaskali, spiewali razem z nimi zachęcając ich do pląsów i swawoli aż nie wiadomo jak i kiedy wieczorna atmosfera podgrzała się i rozlała na większość gości. Ktoś pierwszy wstał i odsunął stół i ławy a za jego przykładem poszli kolejni. Zrobiono miejsce do zabawy i zmęczeni całym dniem pracy ludzie znaleźli nagle energię aby zabawić się raz jeszcze. Zaczęły się tany, panowie prosili panie do tańca a te rozochocone atmosferą jaką wygrywali minstrele nie było trudno namówić do wspólnej zabawy. Chociaż nie wszyscy wydawali się dać ponieść tym radosnym, wieczornym emocjom. Przy jednym ze stołów siedział kapłan Sigmara który patrzył na te swawole z ponurą miną i czasem z niechęcią kręcił swoją łysiejącą głową. Poza tym często rozglądał się po karczmie i spoglądał na drzwi wejściowe ale przez tańczące pary nie było to łatwe. Podobnie ponurą aurę roztaczała wokół siebie jakaś stara matrona. Wyglądała jak stary, zasuszony sęp otukany w czernie. Klęła na najbliższych tańczących i nie zezwoliła ruszyć swojego stołu. Musiała być to osoba o znacznej pozycji albo i majątku bo była ubrana w ciemną suknię na jaką byle parobka czy rzemieślnika stać by nie było. I przy stoliku siedziała z ludźmi którzy wyglądali na typów spod ciemnej gwiazdy. Byli wyraźnie od niej młodsi i chyba sami mężczyźni. A jednak dało się wyczuć, że to właśnie ta matrona jest wśród nich najważniejsza. A dla odmiany przy innym stole siedziała kobieta w średnim wieku ale o całkiem innej aparycji. Wydawała się pogodna i rozbawiona tym nie planowanym koncertem urządzonym w karczmie. Klaskała w dłonie do rytmu albo stukała dłonią w blat stołu. Ale chyba z powodu bogatej sukni o kislevskim kroju nikt nie odważył jej się poprosić do tańca. Jej też towarzyszyło kilka osób wyglądających na jej osobistą świtę. Chociaż nie tak ponurą jak ta z drugiej strony sali od starej matrony w czerni. Miejsce: Ostland; Ristedt; gospoda “Przyłbica i kwiat” Czas: 2519.VIII.06 Backertag (4/8); wieczór Warunki: umiarkowanie; sucho; jasno; na zewnątrz pochmurna, chłodna noc Gabrielle Wnętrze “Przyłbicy” było zdecydowanie przyjemniejsze niż ten chłodny, pochmurny mrok na ulicach Ristedt. Na zewnątrz było już ciemno, nocne niebo zasnuło się chmurami i zrobiło się dość chłodno. Za to wewnątrz “Kwiatu” było jakby na pohybel tej jesiennej nocy głośno, jasno i ciepło. A jak wesoło! Głównie dlatego, że do tego jak się okazało całkiem popularnego lokalu, zawitała spora grupka Srebrnych Hełmów. Rajtaria czuła się tutaj jak w domu i szybko się okazało, że często tutaj bywają. Srebrne Hełmy były kimś w rodzaju siły jaką wysyłało się w pierwszej kolejności do nagłych zadań. Takich jak to dzisiejsze przegonienie bandy zwierzoludzi i odbicie imperialnych jeńców. Tak więc tym wieczorem wrócili do miasta i część z nich zajechała do “Przyłbicy”, znanej sobie knajpy, aby świętować powrót z dzisiejszej akcji. A mieli co świętować chociaż sama akcja nie poszła całkowicie zgodnie z planem. Kilka godzin wcześniej, jeszcze za dnia i tam, w trzewiach Lasu Cieni który z powodu wiecznego półmroku i mgły nie na darmo nosił swoją nazwę. Nawet w środku dnia światło dnia nie rozświetlało w pełni leśnych zakamarków. Grupka Gabrielle została niejako adoptowana i dokoptowana do oddziału pościgowego rajtarów i pełniła rolę zwiadowców, tropicieli i przewodników. Okazało się, że szacunki Maruviel okazały się całkiem poprawne gdy mówiła o odległości i liczebności bandy leśnych stworów jaką słyszała w nocy a tropiła za dnia. Udało się jej i Agnes podejść pod obozowisko i niedostrzeżone wycofać się do głównej grupy aby przekazać wieści. Niestety o ile może pieszym może i udałoby się podkraść jeszcze raz do obozowiska bo rogaci kopytni byli w jakimś amoku jakby dalej odsypiali nocne hulanki to nie było co liczyć, że uda się to tak dużej grupie, grzechoczących pancerzami i bronią zbrojnych. Więc kapitan półroty uznał, że nie będą się bawić w podchody. Bo oczywiście to, żeby kawalerzysta, do tego szlachetnie urodzony, zsiadł z konia i walczył pieszo nikt nawet nie raczył wspomnieć. Zaś Gabrielle i jej grupka dostała rozkaz aby odzyskać jeńców bo elfka i Bretonka jakichś porwanych i torturowanych nieszczęśników zdołały dojrzeć. A rajtaria zajmie się tą bandą odszczepieńców. Plan wydawał się niezły. Ale jak to zwykle bywa, jego wykonanie w praktyce poszło tak sobie. Psy, a raczej potężne ogary o morderczych szczękach, wyczuły obcych i podniosły alarm. Zwierzoludzie zaczęli się podnosić, warczeć, skrzeczeć rozglądając się dookoła i wyraźnie węsząc. Byli paskudni. Niby ludzka połowa sylwetki a jednak ohydnie przemieszana ze zwierzęcą anatomią już na pierwszy rzut oka zdradzając mroczne pochodzenie od Chaosu. Ale na moment zapanowała panika gdy całkiem niedaleko rozległ się głos trąbki trąbiący sygnał do ataku. Jak blisko! I zdecydowana oznaka ludzkiej obecności i cywilizacji tak nienawistnej rogatym kopytnym. Stado przez krytyczną chwilę skrzeczało, wyło, sięgało po broń niepewne czy walczyć czy uciekać ale gdy usłyszeli tętent wielu końskich kopyt, parskanie koni i okrzyki ludzi to czmychnęli w leśne ostępy. Zwłaszcza, że teraz były to okrzyki ludzie ale bojowe, żądne zemsty i pełne gniewu, należące do uzbrojonych i gotowych do walki zawodowych żołnierzy Imperium a nie zaskoczonych i wyrzynanych w nocy uczonych i robotników. Jazda przetoczyła się przez obozowisko jedną falą i poszła w las w pościgu za stadem. Wówczas do obozu mogła wkroczyć Gabrielle i jej grupka aby wykonać swoją część zadania. Obozowisko było tak samo ohydne jak istoty jakie je założyły. Czuć było smród fekaliów i zwierzęcy smród tych stworzeń nawet gdy już ich nie było. Środkiem obozu było ognisko i to tyle było wspólnego z obozem ludzi czy innych cywilizowanych istot. Stwory nie miały ani namiotów ani nawet najprostszych posłań. Jak zwierzęta spały na trawie czy tam gdzie padły podczas nocnych hulanek. Wydawało się, że wręcz z lubością oznaczają swoimi ekskrementami teren bazgrając jakieś plugawe znaki na okolicznych kamieniach i drzewach. Gabrielle rozpoznała charakterystyczny znak rozchodzących się strzałek jaki był symbolem mrocznych potęg przed jakimi drżał każdy prawy obywatel Imperium i jakie od tysiącleci próbowały zniszczyć kraj umiłowanego Sigmara. Udało się uratować trzech mężczyzn. Chociaż jeden był w tak ciężkim stanie, że gdy już w Ristedt odbierały go kapłanki Shallyi to nie było wiadomo czy dożyje poranka. Dwaj kolejni widocznie mieli być główną atrakcją obecnej albo kolejnych nocy więc wyglądali dużo lepiej. Na tyle aby dziękować najpierw Gabrielle i jej towarzyszom a potem rajtarom gdy ci wrócili z pogoni za stadem. Pogoń jak się teraz dowiedziała Gabrielle poszła tak sobie. W trzewiach lasu koń nie mógł rozwinąć pełnej prędkości i w ogóle teren mu nie sprzyjał. A te leśne poczwary przemykały między krzakami i drzewami jak jakieś leśne duchy. Dzień się kończył a przed zmierzchem rajtarzy chcieli wyjść z tej leśnej matni i wrócić do miasta więc nie mieli zamiaru zapędzać się w pościgu zbyt daleko. Ta część planu im się udała bo rzeczywiście o zachodzie dziennej gwiazdy przejeżdżali przez bramę miasta. Już w mieście przekazano odzyskanych nieszczęśników służkom Białej Gołębicy a większość roty pojechała do koszar albo rozjechała się po mieście. Za to kilku, w tym ta dwójka którą Gabrielle poznała na samym początku czyli Julia von Grunwald i Wolfram von Shuser. Złączono dwa stoły w jeden długi i obie ekipy przemieszały się. Wydawało się, że obie strony na chwilę zapomniały o dzielącej różnicy w hierarchii społecznej i szlachetnie urodzeni jeźdźcy siedzieli pospołu z kimś kogo nie stać było na zwykłą szkapę. Ale wspólne niebezpieczeństwo jakie dzielili dzisiaj w głębi puszczy oraz przelany wtedy pot a teraz wino zacierają te różnice. Na pewno pomocne w tym było to, że większość kawalerzystów była mężczyznami w sile wieku a większość pieszej grupki kobietami w sile wieku. A nikt jakoś nie miał ze sobą partnera czy partnerki która ciążyłaby ku sobie więc bawili się przednie. No i była jeszcze hrabina Simone von Osten która okazała się prawdziwą duszą towarzystwa zdolną umiejętnie połączyć obie tak różne grupy. Z jednej strony tak przedstawiała sprawę jakby cała grupka Gabrielle była osobistą świtą hrabiny i działała na jej rozkaz i za przyzwoleniem. Co zapewne w oczach szlachetnie urodzonych rajtarów jakoś dodawało nisko urodzonym powagi skoro służyli hrabinie i wykonywali jej wolę. A z drugiej strony okazało się, że szlachetnie urodzeni nie są sobie całkowicie obcy. Okazało się, że panna von Grunwald była kiedyś na balu wyprawianym przez pannę von Osten. Jednak hrabinę zmylił jej wygląd bowiem wówczas młoda dziewczyna była w balowej sukni no i taka kobieca. A dzisiaj siedziała przy stole w pełnym rynsztunku bojowym rajtara służąc obronie Imperium. Chociaż w miarę trwania imprezy rajtarzy kolejno ściągali z siebie te niewygodne i ciężkie na długie posiedzenie pancerze. Zaś Wolframa hrabina nie kojarzyła osobiście ale za to okazało się, że jej ojciec robił interesy z jego ojcem, gościli się nawzajem na polowaniach więc przynajmniej tak rodzinnie okazali się znajomymi. - Ale milady, ciebie to chyba dłuższy czas nie było w okolicy? - Wolfram zapytał hrabiny jakby coś słyszał na ten temat ale nie był pewny tych informacji a może był zbyt dobrze wychowany aby pytać bardziej bezpośrednio. To co przeżuwała Raina na chwilę utkwiło w jej gardle gdy posłała Gabrielle czujne i nieco nerwowe spojrzenie. W końcu hrabina von Osten nadal powinna znajdować się w wolfenburskich kazamatach! A jak ten młody szlachcic to wiedział?! - Oh, mój drogi Wolframie! - hrabina roześmiała się wesoło jakby pytanie naprawdę ją rozbawiło. - To prawda co mówisz, nie było mnie tutaj. Rodzice wysłali mnie do Wolfenburga na nauki. A tam tylko kamienne ściany i przykre obowiązki! Jak w jakiejś celi! No zobacz jak zbladłam, spójrz na moją cerę! No ale na szczęście już wracam do domu i znów wszystko będzie jak dawniej. Mam pomysł! Zrobimy bal! Tak jest, zrobimy bal maskowy którym uczcimy mój powrót! I zapraszam na niego was wszystkich! - hrabina mówiła skarżąc się na swój ciężki los i wpływ na swoją piękną osobę. Ale płynnie przeszła do pomysłu jak uczcić swój powrót do domu, że wszyscy przy stole przyklasnęli temu pomysłowi zwłaszcza jak z miejsca dostali zaproszenie na tak znamienitą ucztę dla ducha i ciała. A Gabrielle musiała przyznać, że hrabina potrafiła być bardzo przekonywująca. Gdyby sama nie była w tamtych kazamatach, w biurze komendanta a potem w wieży, w celi gdzie przebywała szlachetnie urodzona blondynka to chyba może i miałaby jakieś “ale” ale pewnie zwaliłaby to na jakieś machlojki i intrygi szlachetnie urodzonych. Wolfram wydawał się całkowicie przekonany i dał się ponieść euforii zaproszenia na planowany bal, Julia chyba też nie miała zamiaru podważać słów hrabiny. Bo teraz się bawili i świętowali! Teraz był czas na zabawę, świętowanie, wino i śpiew! |
|
Karl nie mógłby powiedzieć, by dzień można było zaliczyć do udanych. Prawdę mówiąc uważał, że stracili całkiem niepotrzebnie dużo czasu. Wycieczka do Straży zaowocowała niczym, Gladin nie dowiedział się nic o swoim bracie, a jego jednooki rozmówca nie był na tyle ryzykantem, by dołączyć do poszukiwań w zamian za niezbyt pewne zyski i wolał twardą gotówkę miast wizji świetnych perspektyw. Na dodatek świątynia Górskiego Sigmara (w której mogliby wypytać o zamek Falkenhorstów), choć nie była mitem podobnym do Bastionu, nie leżała po drodze do Lenkster. Być może podróż do tej świątyni przyniosłaby jakieś konkretne informacje, ale równie dobrze mogłaby to być tylko i wyłącznie strata czasu. Czy więc warto było mówić o tym Gladinowi? Karl uznał, że nie. Przynajmniej nie w sensie propozycji. I bynajmniej nie w tej chwili. Dobra kolacja i kubek dobrego wina poprawiły nieco humor Karla, który dzięki temu nieco weselszym okiem spojrzał na świat i bawiących się (coraz lepiej) w “Odyńcu” gości. Chociaż nie miał zamiaru dołączać do tańczących, ani też wpraszać do innego towarzystwa, nie powiedział "Nie", gdy do jego stołu dosiadła się młoda i zgrabna niewiasta, szukająca wolnego miejsca w niezbyt zatłoczonym prawdę mówiąc lokalu. A może szukała kulturalnego towarzystwa? Rozmawiali o różnych różnościach - od poszukiwania Bastionu przez poszukiwanie przygód po poszukiwanie męża, od której to czynności panna Anastazja Arszeniewskaja, rodem z Kisleva zresztą, zdecydowanie się odżegnała. Prawdę mówiąc Karl odniósł wrażenie, że dziewczyna raczej uciekła przed niechcianym narzeczonym i wybrała życie na wolności, miast zostać kurą domową. A Karl w szczegóły nie wnikał. Zaproponował co prawda udział w wyprawie (panna nie wyglądała na taką, co by stanowiła obciążenie dla pozostałych), ale odniósł wrażenie, że Anastazja ma swoje plany. Co prawda padło słowo "zastanowię się", ale tego typu deklaracji nie należało traktować zbyt serio. Wspólna kolacja przeciągnęła się nieco... a potem jeszcze trochę... i jeszcze... I było w zasadzie nad ranem, gdy Karl obudził się i, pożegnawszy się z Anastazją, wrócił do swego pokoju. Aż tak nie wypoczął, ale zdecydowanie nie żałował. Chociaż gdy rano Tladin go obudził, nie bardzo miał ochotę wstawać. Zwlókł się jednak z łóżka i ruszył do studni się orzeźwić, a potem na śniadanie. Chciał wyruszyć jak najszybciej - zanim znów coś stanie im na przeszkodzie. |
|
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:40. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0