Klaus pyknął fajeczkę. Żar rozjarzył się lekko. Potem wydmuchnął z rozkoszą błękitny dym i oparł trzymaną fajkę o blat stołu. Nie była w sumie niczym szczególnym, choć wyglądała na bardzo starą i dobrze wykonaną. Trzymające ją palce były gładkie, nie zaznały ciężkiej pracy, jeno trochę poplamione inkaustem. - Przyznam panie Tladin, iż z pewnością nie dorównuje wam w sztuce okładania bliźniego po łbie, lub po czymkolwiek. No chyba, że mówimy o niewiastach i ich tylnej części, no to wtedy może mógłbym wykazać się pewnym doświadczeniem... Lecz wybaczcie, zbaczam z tematu. Wracając do okładania łbów, powiedziałbym, iż jestem absolutnym dyletantem w tym rzemiośle. I jest to raczej niedopowiedzenie, rzekł bym wprost, iż jestem wręcz absolutnym beztalenciem w tej wymagającej sztuce. Przyznam z niemałą dozą wstydu, iż piórem zwykłem władać, nie ostrym kawałkiem metalu. Za to w mych licznych studiach miałem rozkoszną przyjemność zapoznać się z dziełami jednych z największych współczesnych i przeszłych strategów i taktyków. Jeśli zatem pragniecie, mogę kierować wami z bezpiecznej i odległej odległości, lecz jeno, jeśli rzeczywiście waszmości na tym zależy. - oznajmił wywołany do odpowiedzi skryba. - Zaś co do panienki, zapewniam waści pana Tladina, iż Gabrielle jest wielce uzdolniona w obcowaniu z wszelkiej maści osobnikami. I owo brzemię obcowania z owymi prymitywami niesie z należną sprawie rzetelnością, nie tylko jak równy z równym, leczy zwyczajnie to właśnie owa niewiasta jest na górze. Co przynosi zwyczajowo liczne korzyści. Z rozmowy oczywiście. - wyjaśnił Klaus, z stoickim obliczem, nawet mu powieka nie mrugnęła. - Nie no, kurwa, przestań z tym panem - krasnolud zachłysnął się pitym właśnie piwem. - Będziemy sypiać w jednym namiocie i szczać za jednym drzewem. A jak trzeba będzie Ci dupę ratować, to też nie będziesz wołał „Panie Tladinie, na pomoc”. Jak już wylazłeś z ratusza, to musisz się nauczyć, że w takiej wyprawie to sami swoi jesteśmy. - Z pewnością. - przyznał Klaus na słowa Tladina o sposobie wołania go o pomoc. - W zależności od sytuacji z pewnością ograniczę się do długiego i przeciągłego ratuuuuunku. Jednak macie rację panie Tladinie. Klaus jestem. - Mężczyzna podniósł się, by podać rękę i przypieczętować przejście na ty. Uścisk khazada był mocny, ale raczej nie przesadnie. - To Klaus, wypijmy! - Galdenson kiwnął w jego stronę kuflem. - Wiecie, są różne gadania - wtrącił się Bernard. - Czasem potrzebne będzie słodkie słówko kobiety; ze swoimi pobratymcami, to wiadomo, Tladinie, że sam się najlepiej dogadasz, a pewnie pan von Schatzberg najlepszy będzie do gadania z wyższą sferą. Ja na siebie mogę wziąć te mniej przyjemne rozmowy, gdy trzeba będzie nieco ostrzej od kogoś coś wyciągnąć. Trzeba się dostosować do sytuacji. Ale co do dowodzenia w walce, to się zgodzę, jeśli kto ma w tym doświadczenie, to dobrze, żeby objął dowództwo, żebyśmy sobie wtedy w drogę nie wchodzili. - No i właśnie - Gladenson trzasnął pięścią w stół, aż kufle podskoczyły. - Nie da się tego ominąć. Ktoś musi dowodzić, bo będziemy się kłócić jak banda goblinów nad ścierwem. Im szybciej uzgodnimy, tym lepiej dla nas. Żeby wygadany był, ale i na walce się znał. To wtedy będzie decydował kto ma kiedy gadać i kto gdzie ma pozycje zajmować. A kto z was dobrze strzela? Bo ja od razu się przyznaję, raczej słabo - zarechotał. W tak zwanym międzyczasie Gabrielle pociągała z kielicha, patrząc na skrybę z niekłamaną uwagą. Wydymała przy tym usta i kręciła niesforny kosmyk włosów na palcu aż zmienił się w sprężynkę. Rozsiadła się też wygodnie, plecy opierając o krzesło i zakładając nogę na nogę. - Klaus… ty niepoprawny pochlebco. Jeszcze gotowam uwierzyć, że naprawdę sztuka negocjacji we wszelkich płaszczyznach powinna być mą domeną - zacmokała, przybierając smutną minę. Rozejrzała się po współbiesiadnikach - Jedno wam rzeknę, póki siedzim tutaj bezpiecznie, a buty nasze nie pokryły się pyłem drogi. Każdy z nas z niejedno gara jadł, nie pierwszyzną nam szlak, choć osobiście zawsze wolałam wygodny siennik… byle nie chrapał - wzruszyła ramionami - Zwykle czas i krew pokazują kto przyciąga do siebie ludzi, by dawał im rady lub kierował losem. Róbmy co do nas należy, hierarchia ustali się sama… na pewno zaś nie ustali jej krzyk oraz puste słowa. Jeśli zaś o rozum chodzi - przepiła toast do mężczyzny z fajką - Jeden znam umysł ostru niczym sztych miecza i jeśli czyich dobrych rad winniśmy słuchać to warto oddać mu głos. Klaus obserwował bawiące się kosmykiem włosów palce dziewczyny. Uwielbiał, gdy tak robiła. Mógłby się w tym zapomnieć i zatracić. Było to z pewnością przyjemniejsze, niż gnanie na przełaj przez góry. Ach, gdyby tylko mógł tak porzucić obowiązek. Jednak nie potrafił. Był człowiekiem na wskroś oddanym sprawie. Taka już była jego natura, a może tylko tak został wyszkolony, kto to teraz jeszcze potrafił rozróżnić. Zaciągnął się zatem znów słodkim dymem i pozwolił sobie pomarzyć o innym życiu. Potem obserwował wydmuchnięty dym, jak odlatuje i rozpływa się w powietrzu. Było w tym coś smętnie metaforycznego. - Wybacz ma miła, taka ma natura, że gdy widzę coś wspaniałego, to to komplementuje, nie ma w tym ni krzty obłudy, jeno szczery podziw. Uwielbiam się przyglądać, gdy... prowadzisz negocjacje. Jednak jeśli ci to trudem, to chętnie cię wesprę, przyłączając się do... negocjacji, lub wezmę na siebie niektóre obowiązki pertraktacyjne. - odparł spokojnie, jednak w oczach błądziły wesołe iskierki. *** Bernard był całkiem zadowolony, że jego dawne znajomości przyniosły jakieś informacje. Przede wszystkim za cenną uznał tą umożliwiającą im poszukiwania drogi niedaleko rzeki Eiskalt i posiadłości herr Paula von Hube, gdzie również prawdopodobnie będą mogli zatrzymać się na odpoczynek oraz uzupełnienie zapasów. Mniej znów dla niego istotna była wiadomość o możliwości obrania innej drogi. Piesza droga przez puszczę mogła znacznie ograniczyć szybkość marszu, narazić ich na różne niebezpieczeństwa, które droga morska zdawała się pomijać. O ile też nikt nie nabawi się choroby morskiej, żegluga raczej umożliwi im dalsze planowanie, wymianę informacji, co jednak przy przeprawie przez puszczę, będzie na pewno utrudnione. Długo bił się z myślami, czy podzielić się informacją z kompanami, jednak nie darowałby sobie, gdyby tego nie zrobił. - Mam też trochę inną sprawę... - nieśmiało zaczął Bernard. - Wiem, że mamy już przygotowane łodzie, wyprawa rzeką już w zaawansowanej fazie przygotowań. Ale rozpytałem u paru swoich różnych byłych zleceniodawców tutaj, w Wolfenburgu i jeden z nich, herr Paul von Hube, właściciel posiadłości u stóp gór, słyszał trochę tamtejszych legend o bastionie. Jego zdaniem nie ma szans, by zamek w górach znajdował się gdzieś w okolicach, gdzie da się dopłynąć drogą wodną. Wskazał znowu, że na pewno do tak dużego zamku musiały być drogi lądowe i niedaleko jego posiadłości znajduje się jakaś droga prowadząca w góry. Dodał też, że do jego posiadłości prowadzi też droga wiodącą przez las, chociaż pewnie będzie trochę dłużej, bo to prastara puszcza. - Niepewnie zakończył najemnik, rozglądając się po towarzystwie. Sam nie był przekonany do drogi przez las, jeśli powodowała opóźnienie, ale też źle by się czuł, gdyby nie przekazał pełni informacji swojej nowej kompanii. - Jak dla mnie, zawsze pewniej czuję się na twardym gruncie. Pływać umiem, ale co mi to pomoże, jak pójdę pod wodę w zbroi? Już wolę ten cały las cieni. Takie moje zdanie, ale nie będę stawał okoniem - Tladin wybuchnął śmiechem i rozejrzał, czy jego towarzysze zrozumieli jego żart słowny.* Klaus pokiwał ze zrozumieniem głową. Uśmiechnął się nawet lekko na wzmiankę o okoniu. - Mi również podróż drogą bardziej leży na sercu. Niby póki szerokości w rzece wystarczy, to łódką podróżuje się wygodnie i spokojnie, malowniczo wręcz. Jednakoż, rzeki zabraknie rychło, takie prawo topografii, lub będzie nam trzeba pod nurt wiosłować, bądź nawet wodospady pokonywać. Nie, nie w smak mi to. Bowiem gdy już z rzeki zrezygnować będziem zmuszony, na własnych, nie przyzwyczajonych do tego, nogach będzie trzeba podróżować. Dlatego mówię, drogą jedźmy. Proponuje też, obok koni, zabrać ze sobą muły bądź osiołki. Istnieje spora szansa, iż droga stanie się w pewnym momencie zbyt stroma, zbyt kamienista dla poczciwych koni. Osły i muły radzą sobie wszak w takich warunkach znakomicie. Zapewne panom niewiadome jest, iż była kiedyś pewna górska kraina, która osła właśnie w swym godle umieściła, a to ponieważ żadne inne zwierzę nie nadawało się do podróży po poprzecinanej licznymi pasmami górskimi owej krainie. Wielkim symbolem upartego dążenia do celu i niezłomnej wytrwałości osły się w owym kraju stały. Samemu jestem dumnym posiadaczem małej dwukółki i dwóch mułów. Bardzo to mądre, choć rzeczywiście uparte zwierzęta. - Coś tam kasy jeszcze mi zostało - Tladin poklepał się bo kurcie. - Dorzucę się na obrok od siebie i co tam trzeba. Zupełnie nie uśmiecha mi się bujanie na łajbie tyle czasu. *** Skoro mimo jego niechęci, kompania postanowiła zorganizować wyprawę z pieszo-muło-konną, to Bernard nie zamierzał sam upierać się przy drodze morskiej. Dorzucił swoje zasoby, jakie posiadał na zakupy wskazywane przez Tladina i Klausa. Co więcej, wziął również udział w targowaniu ceny, jako że dość się w życiu na tym znał. Dla niewtajemniczonych w jego życie osobiste, zdawał się być strasznym sknerą, w każdej sytuacji starającym się oszczędzić nawet złamaną koronę. Poza tym, próbował jeszcze popytać w Wolfenburgu o mapę prastarej puszczy, być może wskazującą jakieś lepiej przejezdne ścieżki, co przy dziko zarośniętym terenie mogło znacząco pomóc w transporcie. |
Tura 3 - 2519.VII.30; wieczór Miejsce: Ostland; Wolfenburg; rynek i ulice Czas: 2519.VII.30 marktag(3/8); dzień Warunki: ciepło; pogodnie; jasno Wszyscy Skończył się ranek, śniadanie i późny ranek też się skończył. Grupka śmiałków jaka zobowiązała się władzom Wolfenburga do stawienia czoła posepnym, prastarym puszczom i enigmatycznym, wiecznym górom skończyła zaś dyskusje. Doszli do momentu gdy albo trzeba było przemienić słowa i zamierzenia w czyn albo szykować się do obiadu bo już zbliżała się połowa bożego dnia. Ale wyszli razem bo z początku i tak wszystkim było po drodze w kierunku centrum. Ale weź tam się dopchaj! Przeca to środek dnia, środek targowego dnia a nawet środek dożynek! Każdy skraj i fragment miasta zdawał się być zawalony tłumem. Kupujący, sprzedający, stragany, obwoźni sprzedawcy, strażnicy, najemnicy, goście, przyjezdni, miejscowi no wydawało się, że ludzie i nieludzie zjechali się tutaj z całego świata! I chyba każdy chciał zawiadomić innych o swoim istnieniu krzycząc do kogoś konkretnie, ogólnie albo profilaktycznie. - Obwarzanki! Świeże Obwarzanki! Kupujcie Obwarzanki! - wydzierał się jakiś gołowąs obwieszony sznurkami z zachwalanym towarem. - Czyszczenie kolczug! Czyszczenie kolczug! Najszybciej i najtaniej w mieście! - niedaleko przed kramem chuderlawy szczawik próbował przekrzyceć całą resztę świata zachwalając usługi oferowane przez swojego szefa. Przez zbitą ze skrzynek ladę widać było jak dwóch jegomościów wspólnie macha jakimś pobrzękującym i sypiącym trocinami workiem co było jednym z najlepszych, najszybszych i najpewniejszych sposób wyczyszczenia takiego pancerza z każdego drobiazgu jaki zaplątał się między druciane kółka. Chociaż oczywiście bardzo czasochłonnym nawet na dwie osoby. - Kaczki, spójrzcie jakie tłuściutkie! Kupujcie kaczki, któż może się obyć bez kaczek!? - jakaś pulchna kobieta dumnie zachwalała swoje pierzaste stadko. Rzeczywiście kaczki wyglądały niczego sobie, akurat aby je sobie kupić gdyby ktoś właśnie myślał o takim zakupie. - Spróbujecie szczęścia panie? Może Randall się uśmiechnie do pana? Jeden wygrywa, drugi przegrywa. Po której stronie dzisiaj będziesz panie? Masz odwagę zmierzyć się ze swoim losem? - chuderlawy człowieczek zapraszał do gry w trzy kubki na ustawionych skrzyniach. Ktoś próbował swoich sił, ktoś zadowalał się jedynie obserwacją czy mądrymi lub mniej mądrymi radami. - Paszteciki! Spróbujcie pasztecików Ludo! Najsmaczniejsze wypieki po tej stronie Talabek! - nieco dalej niziołek zachęcał do kupowania swoich wypieków. Tak u niego jak chyba do każdego innego straganu ustawiały się mniejsze i większe kolejki. Wydawało się czy ktoś chce coś kupić czy sprzedać to wybrał sobie właśnie ten gorący, pogodny dzień, tą ulicę, ten narożnik aby dokonać wymiany. Wydawało się, że dzisiaj handluje się tu wszystkim. Pasza dla zwierząt i same zwierzęta, jedzenie dla ludzi, te gotowe, te na drogę i te robione na gorąco. I coś do zwilżenia gardła! Bo w taki ciepły i słoneczny dzień pić się chciało strasznie. Zwłaszcza jak ktoś jeszcze musiał dźwigać jakieś żelazo na sobie co w taką ciepłotę wydawało się czystym zbytkiem które wysysało tylko siłę z głów i mięśni. Materiały na ubrania, same ubrania, zamawianie gotowych ubrań a do tego sakwy, derki, pledy, koce. Ile tego było! Całe mnóstwo! A ile się działo na samym głównym placu to trudno to było opisać. Wydawało się, że im bliżej placu targowego tym bliżej bijącego serca miasta. I tłumy na metr kwadratwy tylko gęstniały i gęstniały, robiło się głośniej, tłoczniej i goręcej. A ile było dziwów! Jak tylko grupka awanturników zdołała dotrzeć wreszcie na plac trafili na prawdziwie rycerskie widowisko. Ot dwóch zacnych panów stanęło ze sobą w szranki. Jeden był na brązowym rumaku, szczycił się barwami żółci i czerni. Drugi na potężnym karym ogierze był zdobny w błękity i czerwienie. Obaj panowie pysznili się tak pełnym turniejowym runsztunkiem jak i potężnymi rumakami. Gawiedź rozstąpiła się robiąc im miejsce na jednej z uliczek jakie utworzyły się z ciągu straganów. Wszyscy byli ciekawi jednak o faworyta było trudno bo dla większości wolfenburczyków żaden z nich nie nosił swojskich bieli i czerni ani nie miał rozpoznawalnego znaku byczej głowy co by znamionowało, że to ktoś swój. Dla Bernarda i Klausa te barwy i znaki również nic nie mówiły. Pozostałej trójce wydawało się coś przeciwnego. Tladin i Karl byli prawie pewni, że odziany w żółcie i czerń jeździec pochodzi z południowego, słonecznego Averlandu zaś Gabrielle była pewna, że ten drugi, odziany w błękity i czerwienie pochodzi z Middelland. Rycerze dopełnili ceremoniału rycerskiego i zgodnie, niczym para najlepszych przyjaciół zajechali na oczyszczoną przez sługi uliczkę na której mieli się potykać. Obaj mieli uniesione przyłbice, uśmiechali się do siebie i do ludzi poniżej wierzchowców. Obaj wydawali się wielcy na tych swoich ogromnych rumakach niczym jacyś półbogowie. Żartowali ze sobą, sługi podały im wino i niczym najlepsi przyjaciele pożegnali się życząc sobie nawzajem powodzenia. Nawet jeśli piątka śmiałków stała zbyt daleko aby cokolwiek usłyszeć to i tak dało się to odczytać po gestach i mimice. Obydwaj rycerze w spokoju zajęli swoje krańce oczyszczonej z tłumu alei. I stanęli do siebie twarzami. Sługa każdego z nich wykrzyczał zacne imię swojego pana i listę włości i tytułów szlachetnych. To co doszło do uszu piątki podróżnych okazało się wystarczyło aby domyślić się, że baron Wolfram von Schoeler odziany w czerń i żółć pochodzi z Heideck w Averlandzie. I ma zaszczyt potykać się z gościem z zachodu, baronem Rangerem Soucy pochodzącym z Brionne z dalekiej Bretonii. Obaj byli godnymi siebie przeciwnikami. Jeden zgładził trolla w pojedynku, drugi maszkarę straszącą jego rodzinne włości. Jeden pokonał rozległe krainy Bretonni i Imperium drugi odbywał kislevskie i tileańskie wycieczki. Jeden uczestniczył w takich a drugi w innych bitwach. Pojedynek rycerzy zapowiadał się więc ciekawie. I gawiedź i obserwujący szykujący się pojedynek możni czekali na ten spektakl z niecierpliwością i ekscytacją. Gdy słudzy skończyli przedstawiać obydwu zacnych przeciwników zaczęła się właściwa cześć pojedynku. Gość z odległego południa wykrzyczał swoje zawołanie bojowe i spiął rumaka ostrogami. Bretoński baron zrobił to samo i potężne rumaki ruszyły na siebie. Tłum zamarł w oczekiwaniu na starcie tych stalowych tytanów. Jakie barwy będą górą? Averlandzka czerń i żółć czy bretońska czerwień i błękit? Słońce czy lilijka? Szybko się okazało. Dwaj błękitnokrwiści starli się z hukiem stali. Kopia, na szczęście ćwiczebna, rozdarła bretońską tarczę jakby była z tanich deszczułek zaś baron Soucy nie zdołał trafić południowca. Ale nic to! Obydwaj wyhamowali swoje rumaki zanim wjechali w gawiedź na końcach alejki i obrócili konie. Przez krzykaczy posłali zapytanie czy ten drugi ustępuje. Ale żaden z tych dumnych panów ustąpić nie chciał nie czując się pokonanym. Bretończykowi słudzy podali nową tarczę zaś Averlandczyk pobrał nową kopię w miejsce rozstrzasanego ułomka. I po chwili ruszyli na siebie ponownie. Znów imperialna kopia trafiła Bretończyka. Aż po placu echo poszło od dźwięku tego metalicznego uderzenia. Barona Soucy wydawało się, że bezpośrednie trafienie nawet ćwiczebną kopią zmiecie z siodła. Rzuciło nim w tył aż prawie położył się plecami na zadzie swojego rumaka a potem zaczął się przechylać w bok aby upaść. Ale nie upadł. Siła woli, wojenna fortuna, łaska bogów, potężne siodło które pomogło mu zachować równowagę, cokolwiek to było gdy dojechał na koniec alejki zwisał z siodła wyraźnie się słaniając. Natychmiast podbiegli do nieg słudzy sprawdzając w jakim jest stanie. Baron von Scholerer wspaniałomyślnie zaproponował bretońskiemu panu, że mogą odłożyć ten pojedynek gdy poczuję się lepiej. Ale ta chwila nadeszła już. Bretończyk o dziwo wyprostował się w końcu w siodle, chwycił podaną kopię która przy trafieniu mu wypadła i ponownie stanął w szranki! Cóż za widowisko! Gawiedź na placu oszalała z uciechy, ku obydwóm wojownikom poleciało potężne echo aplauzu. Ale tłum uciszył się ponownie gdy dwaj baronowie z różnych stron świata którzy należeli jednak do tego samego kręgu kultury rycerskiej znów ruszyli na siebie. Popędzali swoje wierzchowce celując w przeciwnika swoją kopią. I trafienie! Wreszcie baron Soucy trafił Avelandczyka który spadł z siodła ledwo po kilku kłusach swojego rumaka. Na bruk z trzaskiem metalu zwaliła się pancerna sylwetka drugiego barona. Ale i Averlandczyk trafił! Obydwaj trafili się w tym samym momencie! Bretończyka znów przygięło gdy po raz kolejny otrzymał mocarne uderzenie w napierśnik. Wydawał się zwycięski ale i obolały. Dojechał do końca alejki i dopiero tam słaniając się opadł na ręce swoich poddanych. Tylko dlatego nie upadł na bruk. A więc remis! Żaden nie był na tyle lepszy, lub nie aż tak sprzyjali mu bogowie i patroni aby definitywnie pokazać swoją wyższość i sprawność w boju aby zbić z siodła przeciwnika a samemu utrzymać się we własnym. Remis! Cóż za widowisko! Tego chyba niewielu się spodziewało ale po reakcji tłumu, oklaskach i okrzykach można było poznać, że widowisko podobało się tak pospólstwu jak i garstce możnych i szlachetnych jacy przybyli obserwować ten pojedynek. --- Ale nie tylko szlachetnie urodzeni dali świetne widowisko. Niczym jakieś ucieleśnienie koszmarów na placu były trzy potwory. Prawdziwe monstra! Nawet gdy siedziały na bruku ich wielkie cielska górowały nawet nad jeźdźcami. Co jednak dziwne wydawały się względnie spokojne a nawet przybrane w czarno - białe barwy. Na placu były trzy, straszliwe ogry. Wielkie poczwary o karykaturalnych kształtach ludzi tylko wielokrotnie większe. Jako żywe maszyny wojny i zniszczenia budziły respekt i odczuwalną aurę obawy. Nikt za bardzo nie chciał się zbliżać do nich, na pewno nie w zasięg łap czy tasaków. Mimo, że niby były w służbie Wolfenburga to jednak nikt za bardzo nie chciał chyba kusić losu. Wyglądały tak straszliwie nawet gdy wydawały się spokojne a zszyte płachty materiału w ostlandzkich barwach nadawały im nieco mniej dzikiego wyglądu. Ale działało to jak założenie obroży wilkowi czy innej dzikiej bestii: nadal to był bestia, nawet jeśli chwilowo jej dzikie instynkty zostały jakoś utemperowane. I tak potężne potwory były w służbie Imperium! Ba! Samego Ostlandu a nawet Wolfenburga! Jakiż głupiec by się ośmielił rzucić wyzwanie takim monstrum i ich panom? Teraz gdy były takie niby oswojone te humanoidalne olbrzymy budziły respekt. Właściwie Klaus i Bernard opanowali się na tyle by nie okazać niczego po sobie. Pozostała trójka zachowywała się jednak swobodniej. Jak by jednak to wyglądało nie w świetle słonecznego dnia tylko gdyby przyszło się zmierzyć z takim zagrożeniem lepiej było nie myśleć. Nawet teraz stwory dawały pokaz swojej siły, dzikości i żarłoczności. Każdy z nich, na surowo, pochłaniał wołu. Potężne tasaki, młoty i inny straszliwy oręż jaki był wielkości mocarnego męża albo i większy chodził w tych wielkich łapskach jak piórko. Kilkoma uderzeniami tasaka taki ogr mógł przeciąć tuszę wołu na pół. I to tak jakby to robił od niechcenia, bez wysiłku. Wydawało się, że właśnie posiłek najbardziej pochłania uwagę i żołądki ogrów przez co niezbyt zwracali uwagę na maluczkich jacy z trwogą obserwowali te wielkie maszkary. Uwagę przykuł dopiero śmiałek który odważył podejść bliżej i na migi próbował się porozumieć z tymi poczwarami. Pokazywał na wielki młot siebie i jakieś machające gesty rękami. Najbliższy ogr zwrócił uwagę na tą pantonimę nie przerywając przeżuwania udźca w oderwanego wołu który przed chwilą bez trudu oderwał od wielkiej tuszy. Dziwnie przypominało to jakby obliczał pod tą grubą czaszką czy potrawka z człowieka będzie dobrym dodatkiem do tego wołu. Ale w końcu marny człowieczek spróbował unieść olbrzymi młot. Stękał, sapał i pocił się ale udało mu się z trudem trochę unieść ciężki obuch. Ale o machaniu nie było mowy. Trochę lepiej ludzkiemu osiłkowi poszło z tasakiem. Zdołał go podnieść i nawet zamachnął się ale przypominało to jakby mały chłopiec próbował machać dwuręcznym toporem swojego mocarnego ojca. Albo jeszcze gorzej. Człowiek chwiał się bo w końcu ogrzy oręż był równie lekki i poręczny jak solidna kłoda drzewa. Ogr roześmiał się ubawiony tymi wysiłkami. Człowieczek odskoczył gdy wielka łapa ogra bez trudu chwyciła swój oręż i wzięła zamach. Ostrze ze świstem przecięło powietrze i wbiło się głęboko w bruk aż posypały się dookoła kawałki kamienia i resztki wołu jaki niejako przy okazji rozciął na połowę. Gawiedź westchnęła z podziwu i przerażenia na ten pokaz brutalnej siły. To zachęciło chyba ogrzego wojownika do małego popisu. Wstał przez co okazało się, że sięga chyba drugiego piętra. Zaryczał potężnie a może wzniósł jakiś okrzyk w swoim barbarzyńskim języku po czym w kilka brutalnych ciosów zmasakrował i tak już pociętą i pokawałkowaną tuszę. Ostrze bez wysiłku przechodziło przez tuszę masywnego zwierzęcia na wylot. Nie trudno było się domyślić, że zamiast byka mógłby tak przeciąć i człowieka. I to kilku jednym uderzeniem! Albo zmiażdżyć. Tak jak chwilę potem potężny obuch zmiażdżył w krwistej, mięsnej fontannie byczy łeb. Jego pobratymcy hucząco pokrzykiwali albo śmiali się z aprobatą na takie wyczyny bo takie zabawy były w smak tym dzikim istotom. Gdy ogr znów usiadł wracając do swojego udźca jeszcze kilku śmiałków miało odwagę podejść i spróbować swoich sił z dźwiganiem olbrzymiego oręża. Czy człowiek czy krasnolud czy pewnie jakikolwiek istota ich rozmiarów mogła tylko trochę unieść i niezdarnie machać czymś co było dłuższe niż wzrost nawet największego ludzkiego mocarza i pewnie niewiele lżejsze co on cały. --- Ale nie tylko wojownicy i brzydsza połowa populacji byli dzisiaj w ten słoneczny, ciepły dzień na głównym placu. Byli i kuglarze a nawet prawdziwi cyrkowcy! Grupka z nich znalazła sobie kawałek miejsca gdzie dawali występ. I cóż to był za spektakl! Połykacze ognia zdawali się mieć jakieś wręcz magiczne zdolności gdy żąglowali płonącymi pochodniami albo połykali żywy ogień czy zionęli nim jak smoki. Były nawet pacynki! Ku radości widzów i w zamian za skromne datki znów można było przeżywać czasy Magnusa Pobożnego i ostatniej wielkiej wojny cywilizowanego świata z najazdem barbarzyńców ze wschodu i północy. Znów małe kukiełki ukazywały jak wspaniały i święty imperator ocalił krainy ludzi przez niechybną zagładą. Można było się pośmiać, poklaskać, posłać szydercze drwiny pod adresem głupich i podstępnych najeźdźców. Ale przecież był sam święty Magnus, istny mąż opatrznościowy który przejrzał te wszystkie podłe intrygi i wygnał z powrotem te dzikie hordy tam gdzie ich miejsce! Ku chwale Sigmara i dobrych bogów! W trupie cyrkowej byli i siłacze rozrywający łańcuchy i akrobaci fikający śmiałe salta i zwinne fikołki. Artyści chodzili na szczudłach, tancerki i dzieciarnia chodziły po widowni sprawdzając czy chociaż w takim dniu nie chowają węża w kieszeni ale największy popis chyba dała właśnie “mistrzyni bicza” zapowiedziana szumnie przez głównego szefa całej imprezy. Przed scenę która była po prostu kawałkiem względnie pustego bruku wyszła Astrid Silberkatze. Ciemnowłosa kobieta była ubrana w czarny gorset i takież spodnie. Przy pasie miała umiejscowiony zwinięty pejcz. Biła od niej aura rezerwy i tajemniczości. Jakby zupełnie niespodziewanie urwała się z całkiem innej historii. Ale była tu i teraz, właśnie na tym zalanył słonecznym ciepłem placu, wśród otaczających ją widzów. Ciemnowłosa bez pośpiechu odpięła i rozwinęła bicz a robiła to tak elegancko, że już samo z siebie, nawet te niby proste i zwykłe gesty znamionowało kunszt zapowiadanego popisu. I było na co popatrzeć! Artystka zaczęła od kilku machnięć swojego bicza. Broń przecięła powietrze z ostrym, suchym trzaskiem aż ciarki mogły przejść od tego specyficznego, złowieszczego odgłosu. To dało sygnał do rozpoczęcia pokazu i grajkowie zaczęli akompaniament swojej koleżance. A ta miała co pokazać. W jej wprawnych rękach coś co wydawało się niczym więcej niż długą plecionką rzemieni albo jakiejś liny zmieniało się w coś żywego! Bicz wił się wokół swojej właścicielki niczym żywe, eteryczne stworzenie. Strzelał w stronę widowni, w górę, w dół i świetnie zgrywał się z astystką i muzyką. Przypominało to trochę taniec ze wstęgą jaki niekiedy można było zobaczyć u niektórych cyrkowców i wyglądał bardzo zgrabnie i płynnie. Ale tym razem to, że zamiast wstęgi użyto bicza nadawało mu jakiejś ekscytującej drapieżności. Ale na samym tańcu Silberkatze nie zamierzała poprzestać. Był też pokaz którym można by nazwać bojowym. W jej rękach bicz potrafił zdziałać cuda! Broń gdy miała okazję zmieniała się w coś co wydawało się być żywe i kąsało w każdym miejscu jednocześnie. I to jak! Końcówki rozpędzonych rzemieni bez trudu trafiały i rozbryzgiwały poustawiane jabłka. Albo niczym najostrzejsza szabla przecinały rząd ustawionych świec. I to tak, że skróciły się gdzieś o połowę a tylko jedna się przewróciła a pozostałe spadły z powrotem do pionu i paliły się dalej! Albo rozpędzone rzemienie owinęły się wokół pasa jednego z kolegów i zanim ten zdążył coś zrobić mistrzyni bicza jednym szarpnięciem przyciągnęła go do siebie. Może ten numer był ukartowany i przygotowany wcześniej ale i tak wyszedł świetnie! A potem już nieźle rozgrzana i Silberkatze i publiczność pokazała coś całkiem nowego. To, że podobnie jak biczem umie posługiwać się i łańcuchem. Długi rząd ogniwek w jej rękach zmieniał się w morderczą broń. Potrafiła go posłać wyrzutem ramienia poza zasięg jakiejkolwiek broni ręcznej i precyzyjnie trafić w podstawiony arbuz. Aluzja do czyjejś głowy była oczywista zwłaszcza gdy masywny ciężarek bez trudu przebił się przez owoc na wylot w czerwonej, wodnistej eksplozji. Podobnie zmasakrowana została mała baryła. Ogniwka rozpędzonego łańcucha ze świstem przecinały powietrze albo z metalicznym łoskotem zderzały się z brukiem. Widownia nagrodziła już mocno zdyszaną artystkę gromkimi brawami. Posypały się okrzyki, wesołe albo sprośne uwagi, dzieciarnia i tancerki miały istne żniwa w datkach gdy konferansjer wrócił na scenę i nakłaniał do więcej braw i nie szczędzili datków za ten wspaniały popis mistrzowskich umiejętności dla mistrzyni bicza, Astrid Silberkatze. --- Ale cyrkowcy nie byli jedynymi grupkami na jakie można było oglądać. Były i inne. Jedna z nic rzucała się i w oczy i uszy. - Koniec jest bliski! Na kolana! I żałujcie za grzechy! - zawył jakiś obszarpaniec w podartym ubraniu. Otaczający go towarzysze wydawali się podobnie zaniedbani. Ale jacy żarliwi! Obwieszeni talizmanami z młotem i podwójną kometą wznosili ku niebiosom chwalebne psalmy. W pobliżu leżał ich oręż były tam i jakieś bardziej siekiery niż topory, i sierpy, i okute metalem pałki. Ale najbardziej rzucał się wręcz flagowy oręż biczowników czyli ich sławne i rozpoznawalne cepy bojowe. Teraz jednak w ręku mieli głównie kawałki lin lub rzemieni którymi bezlitośnie okładali samych siebie lub siebie nawzajem udowadniając swoją gotowość do oddania życia za wiarę i sprawę w jaką wierzyli. - Nadciąga zagłada! Koniec naszych dni jest bliski! Porzućcie nadzieję! Przestańcie zbierać złoto! Cóż to jest warte w chwili ostatniego oddechu?! Nie dbajcie o marne ciało walczcie o waszą nieśmiertelną duszę! Bracia i siostry! Porzućcie zgniliznę i próżność dnia powszedniego! Wyzwolcie swoje dusze! To co widzicie to tylko marność! Walczcie z nami o nieśmiertelną duszę! O zbawienie wieczne! Stańcie z nami ramię w ramię aby stawić czoło odwiecznemu wrogowi! - nawoływał żarliwie wieszcz zagłady bezlitośnie co chwilę smagając siebie albo opętańczo tańczących w kółko pobratymców. A ich wiara była tak wielka! Wydawali się w ogóle nie odczuwać razów jakie spadają na ich wynędzniałe ciała! W oczach płonął ogień boskiej wiary, na twarzach malowało się ekstatyczne oddanie wierze, w głosie brzmiała niezłomna pewność siebie. To trafiało na podatne ostlandzkie serce i dusze. Coraz więcej osób przyłączało się do ekstatycznego korowodu porzucając ciężar i znój życia codziennego aby obrać prostą i klarowną drogę do zbawienia nieśmiertelnej duszy. A ciało?! Cóż znaczy ta nędzna, ziemska powłoka?! Cóż znaczą dobra doczesne?! Cóż znaczą podziały jeśli wszyscy mogą być bratem i siostrą i razem służyć Sigmarowi w walce z siłami zagłady! Zginąć z jego imieniem na ustach i zapewnić tym sobie wieczną chwałę i miejsce u jego boku?! --- Miejsce: Ostland; Wolfenburg; karczma “Włóczykij” Czas: 2519.VII.30 marktag(3/8); wieczór Warunki: ciepło; pogodnie; jasno Wszyscy To wszystko jednak było. Zajęło jednak większość dnia. Teraz po kolei znów schodzili się do “Włóczykija” i jego alkowy którą zdążyli niejako po cichu uznawać za swoją. Powoli zajmowali miejsca ale póki nie było kompletu mogli porozmawiać, zjeść kolację, przepłukać z miejskiego kurzu gardła i posłuchać rudowłowsej Laury która znów miała swój występ. Tym razem grała na lutni i śpiewała bardzo modną ostatnimi czasu balladę “Zamek Kriegfield”. Zwaną też “Zamkiem Kriegfieldów” czy “Bitwą o Kriegfield” albo “Obroną Kriegfieldu”. Ktoś z gości widocznie zamówił tą balladę bo przy ich stoliku stała, grała i śpiewała artystka. Karl i Bernard znali tą balladę. Powstała niecałą dekadę temu, podczas prawdziwej bitwy o zamek z tej legendy gdy obaj byli młodsi a Bernard to wówczas jeszcze nawet nie miał co myśleć o goleniu wąsa. Wówczas to w granice Ostlandu wdarła się horda barbarzyńców z północy. Parli przed siebie zostawiając po sobie szlak zniszczeń aż natrafili na zamek Kriegfieldów. Większość mężczyzn ruszyła aby stawić im czoła ale jakimś sposobem zostali wmanewrowani i większość dzikich barbarzyńców uderzyła i obległa zamek. W balladzie oblężenie trwało cały dzień i noc. A na czele obrońców stanęła córka Kriegfieldów. Jej niezłomna wiara i postawa natchnęła obrońców na tyle aby odpierali kolejne szturmy dzikich wojowników z północy oraz wspierających ich maszkar. Ale i w zamku był pewien atut. Prawdziwy czołg parowy! Tylko niestety od paru tygodni uszkodzony. To co się wtedy działo właśnie opisywały słowa ballady. Głos Laury umiejętnie wprowadzał podniosłą atmosferę tamtych prawdziwych w końcu wydarzeń. Śpiewana poezja pozwalała znów stanąć na blankach zamku Kriegfieldów. Wtedy gdy szlachetni rycerze ruszyli z zamku aby rozprawić się z dziką hordą brzmiała dumnie i spokojnie jak na rycerskie pożegnanie przystało aby żegnać obrońców jadących bronić swoich domów. Wtedy gdy pieśń mówiła o tym jak latające maszkarony strącały z blank umęczonych obrońców w czeluście skał na jakich stał zamek. Brzmiała ponaglająco popędzając prawego inżyniera do wymyślenia sposoby jak w tak krótkim czasie naprawić zepsuty czołg. Truchlała gdy nastał zmierzch a napędzane nienaturalną mocą mięsnie napastników wydawały się nie czuć zmęczenia podczas gdy szeregi nadwątlownych obrońców z coraz większym trudem napinały łuki i odpychały drabiny. W końcu przyszedł moment najwkększej trwogi. Goście “Włóczykija” którzy znali tą pięść zaciskali zęby i pięści wiedząc co teraz się stało. Brama w końcu pękła pod nieustającym naporem zezwierzęconej hordy. Opętany żądzą krwi i zniszczenia tłum barbarzyńców wlał się na główny dziedziniec i tam rozlał się jak żywa powódź rozszaprując na miejscu każdego kogo zdołał dopaść. Wydawało się, że nastąpił koniec. Ale nie! Była jeszcze ostatnia nadzieja! Dzielny imperialny inżynier zdołał w ostatniej prawie chwili naprawić czołg i ognia! Eksplodowały beczki ustawione przez Meinkopa nazwane tak na jego cześć właśnie. I naprzód! Stary, dobry czołg znów ruszał do ataku! Znów miażdżył i tratował zaskoczone hordy wrogów Imperium! Na sali wzniosły się okrzyki, że ci przeklęci zuchwalcy z północy zostali poszatkowani, spaleni, zmiażdżeni i zabici tak jak na to zasługiwali. Słuchali z aprobatą jak z trudem działający czołg zatarasował swoim żelaznym cielskiem wyważoną bramę stawiając odpór dzikiej hordzie. I wreszcie nadzieja! Melodia i słowa zabrzmiały z tej radosnej nutki. Rycerze wracają! Po tylu emocjonujących zwrotkach ballady gdy koniec wydawał się tak bliski wreszcie pojawiła się nadzieja. Ostatnia szarża dzielnych kopijników na karki i plecy zaskoczonej hordy i tak! Uciekają! Zwycięstwo! Radość! Uśmiechy na twarzach. Już słychać i prawie widać malowany melodią i słowami obraz gdy lady Kriegfield macha na powitanie do swoich ojców i braci. Ale ta ballada nie miała szczęśliwego zakończenia. Pewnie dlatego tak wpadała w ucho i zapadała w pamięć. Ostatni ze skrzydlatych maszkaronów zawrócił i porwał piękną i dzielną dziewczynę która dotąd tak dzielnie stała na czele obrony zamku. Porwana! Zgubiona! Ręce zaciskały się w pięści na taki okrutny los. Obiecywały zemstę tak samo jak i ballada. Obiecywała, że kiedyś dzielna lady Kriegfeld powróci by znów stać na czele obrońców. To też było na typowo ostlandzki akcent gdzie upór i wytrwałość wydawały się dać odpór wszystkim przeciwnościom. Stąd właśnie był ten toast jaki przetoczył się po sali ledwo Laura skończyła swoją pieśń. “Za lady Kriegfeld! Za powrót lady Kriegfeld!” kufle i szklanice wzniosły się gniewnym toaście który jednoczył ostatnimi czasy wielu Ostlandczyków. Zwłaszcza, że wciąż mogli żyć uczestnicy tamtych wydarzeń. Czy tak to w rzeczywistości było jak we właśnie zakończonej balladzie ognistowłosej minstrelki to tak naprawdę nie było wiadomo. Przynajmniej żadna z pięciu siedzących w alkowie osób tego nie wiedziała. Ale na pewno była, przynajmniej w wersji Laury, bardzo piękna i poruszająca. Dostała zresztą za to brawa od chyba wszystkich gości. Klaus Klaus przez ostatni tydzień poszukiwań w różnych mniej i bardziej oczywistych miejscach jakichkolwiek informacji o bastionie też natknął się na obronę zamku Kriegfeld. Trochę to mieszało bo zamek który też był na tyle blisko gór, że można było mówić, że w górach i też obrona i bitwa, stopniowo wypierał ze świadomości ten “dawny” który był gdzieś tam naprawdę. Ale, że od wieków nikt go nie widział ani nie odnalazł stawał się powoli legendą. A zamek Kriegfeld był dość świeży i jak najbardziej namacalny. O ile reszcie tej krainy to pewnie nie przeszkadzało to komuś kto zamierzał się właśnie tam udać no już mogło nieco namieszać gdy w rozmowie te dwa miejsca odległe w czasie i przestrzeni mieszały się coraz wcześniej w jeden konglomerat mitów, legend, ballad i plotek. Zapiski z kronik jednak nie wyglądały na zbyt zachęcająco. Po pierwsze ani razu od ręki nie podano mu żadnej informacji czy kroniki. Nie dlatego, że nie chciano. List żelazny wystawiony przez ratusz potrafił otworzyć wiele drzwi. Tylko dlatego, że to było dawno i nieprawda. Trzeba było przejść się do zwykle nie zaglądanych rejonów archiwów i magazynów. To czego się dowiedział wskazywało, że już podczas wielkiej wojny, za czasów Magnusa Pobożnego czyli dwa wieki temu, bastion był traktowany podobnie jak obecnie czyli jak na wpół zapomniana legenda. Znalazł jednak jakiś zapisek który powoływał się na wspomnienie jednej z kronik o uczonym który przebywał jakiś czas w Wolfenburgu. Przyjechał z Sollandu na dalekim południu właśnie na zaproszenie von Falkenhorstów. Tylko, że Solland jako prowincja przestał istnieć po niszczycielskim najeździe orków Gorbada Żelaznoszpona. Ta wojna tak spustoszyła południowe krainy Imperium, że Solland jako prowincja przestał istnieć i jego spustoszone i prawie bezludne ziemie zostały rozparcelowane między tamtejsze prowincje. Tylko to było z 700 lat temu podczas epoki trzech imperatorów jaką zakończyła dopiero ostatnia wielka wojna dwa stulecia temu i koronacja Magnusa na imperatora. Więc jeśli zapiski w kronice były poprawne to ów uczony nie mógł przybyć do Ostlandu wcześniej. Z drugiej strony dopiero co pouruchamiał biurokratyczną machinę wprawiając mozolne tryby w mozolny rytm. Nie wiadomo czy czegoś jeszcze te trybiki nie przemielą. Ot, pytanie ile chciał czekać. Tladin Krasnoludowi bogowie coś ostatnio nie sprzyjali. Przynajmniej w poszukiwaniach jego zaginionego brata. Pod względem atrakcji i barwności ten dzień był na pewno udany. Ale gdy chodziło o zdobycie nowych informacji o Bladinie to nie poszło już tak dobrze. W lecznicy jakiej Bernard doglądał Gurfrika tego już nie było. A bez niego jak na razie nie udało mu się złapać nowych tropów jakie mogłyby go naprowadzić na trop jasnowłosego Gladensona. Po tym drobnym uśmiechu losu fortuna zdawała się zacząć patrzeć w drugą stronę. Przy okazji jednak pokręcił się z pozostałymi po mieście aby sprawdzić jak by mogła wyglądać sprawa z ewentualnym zakupem środków transportu lądowego. Właściwie sprawa wyglądała podobnie jak z transportem rzeką. Czyli nie wiadomo jak daleko taki wóz czy koń zajedzie ale jak się pnie ktoś wystarczająco uparcie w góry to w końcu zostaje same skały, śnieg, lód i wiatr a zdany jest na własne nogi. Zostawała nadzieja, że czegoś z zamkiem w nazwie nie zbudowano aż tak wysoko. Chociaż kto ich tam wie? Na razie wiedzieli tyle, że jakikolwiek adres na dowolnie wyrysowanej mapie gór wyglądałby równie prawdopodobnie co nieprawdopodobnie. Na koniach z nich wszystkich najbardziej znał się rodowity wolfenburczyk oraz Klaus. No i co nieco Gabrielle i Karl. Właściwie to on sam kompletnie się na tym nie wyznawał. W końcu po co khazadom kawaleria prawda? Niejako przy okazji zorientowali się, że brakuje im woźnicy z prawdziwego zdarzenia. Co prawda konno poza znów nim i Bernardem pozostała trójka radziła sobie całkiem nieźle ale zaprzęgów nikt z nich na poważnie nigdy nie powoził. Tutaj w mieście i oporządzenie zwierząt i wozu oraz zawiadywanie nim nie wyglądało na sztukę tajemną. Ale jak to będzie wyglądać w dziczy, na trakcie gdy będą zdani tylko na siebie? W każdym razie jednak przez ten dzień porządnie zdołali zapoznać się z rynkiem różnych wozów, powozów i wierzchowców. Wniosek nasuwał się sam. Owszem przy połączeniu zasobów własnych i zaliczki jaką wypłacił im Zimmermann na poczet przygotowań do podróży było ich stać na całkiem realne zakupy. Tyle, że zakup wozu i coś co pociągnie ten wóz było raczej poza zasięgiem każdego z nich. To znaczy nawet jak ktoś kupiłby wóz to nie miał już zasobów aby kupić zwierzaka jaki by go uciągnął o woźnicy nie wspominając. No chyba, żeby się złożyli. Na prawie pół tuzina osób to już robiło się całkiem sensowne zgodnie z zasadą “duży może więcej”. Im w więcej osób by się złożyli tym na więcej ich było stać albo było mniej odczuwalne dla sakiewki każdego z nich. Mieli więc nad czym dyskutować gdy spotkali się ponownie w alkowie “Włóczykija”. Gdyby się złożyli we trzech to akurat powinno starczyć na dwukółkę i coś do tej dwukółki. Na trzy osoby powinna starczyć no ale właśnie przecież nie byli tylko we trzy osoby. Były jeszcze dwie i do tego dwóch ludzi Karla. Jakby mieli wynająć czy zabrać jeszcze kogoś to na tak długą i niepewną podróż taka dwukółka robiła się trochę mała i ciasna. To może dwie? Albo jedną furmankę? I co do tego wszystkiego zaprząc? Konie? Osły? Muły? Woły? Wszystko miało swoją cenę oraz swoje plusy i minusy. Na końcu zostawała sprawa przygotowanych przez ratusz łodzi wraz z obsadami. Wciąż gdzieś tam w wolfenburskim porcie rzecznym czekały gotowe zabrać ich w trasę. Co zrobi ratusz jak się okaże, że po prostu wyjechali z miasta trudno było oszacować. Na pewno nie zrobiłoby to dobrego wrażenia na początek współpracy. W końcu ratusz płacił więc i ratusz wymagał. Do tego zobowiązały się obie strony, i ratusz i piątka śmiałków którzy zgodzili się podjąć tego zleconego zadania. Bernard Bernard wrócił do “Włóczykija” jak na skrzydłach. Miał mapę! Udało się! Zdobył bezcenny pergamin z naniesionymi danymi. Teraz mogli ruszać śmiało i już nie musieli podróżować w ciemno! Co prawda nie zdobył tego za darmo ale opłacało się! Dumnie zaprezentował swoją zdobycz przed kompanami. Jednak spotkało go rozczarowanie. Te wszystkie oznaczenia, rysunki, plamki i kreski na mapie były bezużyteczne! To nie była mapa jakiej potrzebowali! Zwłaszcza ekspertyza skryby nie pozostawiała złudzeń: to nic nowego. Pergamin nie był dokładniejszy niż mapy jakie pokazano im w ratuszu. O ile to w ogóle przedstawiało jakikolwiek rzeczywisty teren. Stracił tylko tak ciężko zarobione pieniądze! Gabrielle i Karl Ostatni goście w alkowie przynieśli wieści z miasta. Niedługo zacznie się egzekucja! Na placu już ustawiano szafot i całą resztę precjozów. Tłum który po zakończonym dniu trochę zelżał znów zaczynał się tam zbierać aby nacieszyć się widowiskiem. I to jakim! Spalenie heretyków! Na zewnątrz po dniu zostało już tylko granatowe niebo które lada chwila powinno przejść w ciepło zapowiadającą się noc. Więc stosy na pewno będą płonąć pięknie i widowiskowo nasycone heretyckim ścierwem. I to jakim! Sam Alderyk Von Tannenberg zapłacić za swoje zbrodnie! |
Jarmarki są bardzo przyjemne - pod warunkiem, że osoba idąca na ten jarmark ma kieszenie pełne złota i srebra, że lubi tłok (i zaduch czy smród niemytych ciał - bo i to się zdarzało dość często), wrzaski sprzedawców, a na dodatek nie boi się kieszonkowców, dla których takie zbiorowisko ludzi było okazją do obfitych połowów. Karl do osób zbyt majętnych nie należał, ale nie znał nikogo, kto lubiłby stracić choćby parę sztuk miedzi. Dlatego też pilnował schowanej za pazuchę sakiewki, dzieląc swą uwagę między uroki targowiska a potencjalnych kieszonkowców. Uroki targowiska również były potencjalne.. Obważanki może i były smaczne, ale Karl nie był głodny, wyrósł też z wieku, gdy biegało się po targowisku w poszukiwaniu przysmaków. Kaczki było owszem, całkiem dorodne, ale wyprawa z kwaczącymi zapasami żywności byłaby, delikatnie mówiąc, mało rozsądna. Ewentualnym czyszczeniem kolczugi nie był zainteresowany (a jak już, to miał ludzi, którzy mogliby się tym zająć), podobnie jak i nie był zainteresowany ewentualną grą w trzy kubki. Dawno, dawno temu wyrósł z naiwnej wiary w to, iż w tej grze wygrywa ktokolwiek inny niż ten, co kubeczki przestawia. No a po co było płacić za wątpliwej jakości paszteciki, skoro władze miasta fundowały wikt i opierunek? Jak już, to warto było popatrzeć na starcie dwóch rycerzy z dalekich stron. Dwa barwne koguciki starły się w bardzo widowiskowy sposób, lecz Karl zastanawiał się, jak obaj by się sprawdzili w prawdziwym boju... I czy by się przydali na wyprawie w góry...? Podobne pytanie zadał sobie oglądając popisy ogrów. Na pierwszy rzut oka jeden taki zastąpiłby cały oddział wojaków. Pytania jednak były dwa... Pierwsze - czy władze miasta wypożyczyłoby jednego lub dwóch na kilka dni lub dłużej. A drugie - czy w odległości dwóch dni z ogrów nie zeszłaby ta odrobina ogłady i, czy w ramach powrotu do dzikości ogry nie zeżarłyby pozostałych członków ekspedycji... Zawędrowawszy w sam koniec targowiska, gdzie handlowano czworonogami, zaczął się przyglądać zgromadzonym tu zwierzętom. No i po krótkich oględzinach doszedł do wniosku, że faktycznie warto by kupić jakiegoś zwierzaka, który niósłby na grzbiecie część ładunku. Albo kogoś, kto nie nadążałby za resztą. Tak... gdyby taka decyzja zapadła, to on z pewnością by się do zakupów dorzucił. Może by się dało zakupionego zwierzaka (lub dwa) załadować na łodzie i połączyć przyjemne z pożytecznym? Ćwiartowaniem czy paleniem heretyka zainteresowany nie był. Jaka była przyjemność w obserwowaniu, jak płomień pochłaniał żywot człeka, który mu nic nie uczynił - tego nie pojmował. Dlatego też postanowił spędzić ten wieczór w karczmie. Ale o egzekucji poinformował pozostałych. |
|
Zdenerwowany zakupem felernej mapy i zarazem stratą pieniędzy, Bernard nie był tego dnia najprzyjemniejszym towarzyszem. Owszem, przechadzał się targiem razem z kompanami, ale był raczej mrukliwy. Jako mieszkańca Wolfenburga, niewiele mogło go też na miejscu zaskoczyć. Zazwyczaj w poszukiwaniu pracy czy jakiegoś nowo przybyłego medyka odwiedzał targowe centrum, choć większość atrakcji, która wymagała jakiegokolwiek nakładu finansowego, z reguły odpadała. Tak było zresztą i teraz, gdy nawet mógł sobie pozwolić na wydanie paru monet na przygotowania do wyprawy. Dawno jednak się nauczył, że nie ma dróg na skróty i nigdzie szybko się nie wzbogaci. Rycerskie pojedynki były imponujące, chociaż następnie napotkane ogry wprawiały w wątpliwość zdolności bojowe wymuskanych wysoko urodzonych. Na pewno nie chciałby ich spotkać w drodze do, czy samym Bastionie, chociaż ich wielkość przynajmniej miała taki plus, że zauważalni z daleka, dawali większą możliwość ominięcia ich. Spore wrażenie zrobiła na nim mistrzyni bicza, choć zastanawiało go, w jakiej mierze wywołane było to również jej urodą? Gdyby mężczyzna, mogący nawet silniej i szybciej poruszać bronią, wyszedł na środek i zaczął taniec, pewnie nie zebrałby połowy widowni. Bernard, raczej stroniący od efektownych rozwiązań, a ceniący sobie proste rozwiązania, doceniał kunszt, lecz widział w nim nadmierne efekciarstwo. Zdecydowanie gorsze odczucia miał jednak wobec pokutników, którzy również czynili wszystko na pokaz, na dodatek nawet nie zapewniając zbyt przyjemnej warstwy wizualnej. Dopiero we "Włóczykiju" poczuł, co jest prawdziwym poświęceniem. Niepotrzebne do tego były walki, napinanie mięśni, samobiczowanie, a wzruszający śpiew w akompaniamencie lutni o "Zamku Kriegfieldów". Najemnik ochoczo wznosił toasty za zaginioną bohaterkę pieśni, jak i nagradzał oklaskami artystkę za jej wspaniałe wykonanie. Siedząc z kompanami jeszcze raz podał w wątpliwość drogę lądową. Z kolejnymi kuflami zaczynał nawet żałować, że przekazał otrzymane wieści reszcie. Być może nieco był skażony przez swój zawód, ale nauczył się, że utrzymywanie dobrych relacji ze zleceniodawcą raczej popłaca. Być może nie miał doświadczenia w pracy w pozamiejskim terenie, gdzie zapewne dość szybko kontakt z szefostwem się urwie, przeczuwał jednak, że w sprawie, która nie wydawała się wiele zmieniać, nie warto było nadstawiać karku. Czy reszta przychyliła się do jego obaw, czy nie, udał się na egzekucję. Wciąż Wolfenburg był jego rodzinnym miastem i czuł konieczność bycia na takim wydarzeniu. A jeśli reszta nie przychyli się do drogi morskiej, być może uda mu się nieco odreagować. |
|
Tura 4 - 2519.VII.30; wieczór Miejsce: Ostland; Wolfenburg; karczma "Włóczykij" Czas: 2519.VII.30 marktag(3/8); wieczór Warunki: ciepło; pogodnie; jasno Karl i Tladin W “swojej” alkowie zostali we dwóch. Bernard postanowił pójść zobaczyć wieczorne widowisko jakie miało się odbyć na placu, Gabrielle gdzieś im się zawieruszyła a Klaus to chyba nie wrócił nawet do “Włóczykija” i ostatni raz widzieli go jakiś czas temu na placu jak jeszcze widno było. Czyli zostali we dwóch. Ale nie byli jedynymi gośćmi w tym popularnym lokalu. Wieczór zdawał się sprzyjać gęstnieniu tłumów wewnątrz lokalu i wzroście hałasów i odgłosów wszelakich, tak typowych dla każdej karczmy. Przyśpiewki, toasty, pokrzykiwania, kłótnie, brzdękanie kufli, stukot łyżek o talerze, zapach palonego zioła, wina, piwa, gotowanego jedzenia. Jednym słowem “cywilizacja”. No i byli też oni. Przybyli wraz ze zmrokiem. Ubrani w czerwone uniformy, zdobni w sumiaste wąsy, kitami na czubku wygolonych głów i szablami u pasa. Kislevici z “Czerwonej Sotni”. Zwiastował ich stukot kopyt na bruku a zaraz potem weszli całą, wesołą, kupą swawolną i wydawali się być w tej chwili dominującym żywiołem w pstrokatym tłumie. Zajęli ze trzy sąsiadujące ze sobą stoły i zaczęli wieczorną, hałaśliwą biesiadę. - Graj diewuszka, graj! A coś żywego! Bistro, bistro! - wołali do rudowłosej Laury widząc, że ma lutnię i zajmuję się umilaniem wieczoru śpiewem i muzyką. Więc Laura im zaśpiewała i zagrała uderzając w żywsze, weselsze i taneczne nuty. Wśród pstrokatego tłumu gości było wiele różnorodnych typów ludzkich i mniej ludzkich. “Włóczykij” wydawał się ogniskować jak w soczewce wszelkiej maści mozaikę podróżnych. Był jakiś starszy już wiekiem mężczyzna ubrany w całkiem niezłe szaty zdradzające jego uczoną profesję. Sądząc po bełkotliwej od nadmiaru trunków mowie chyba był Kislevitą. Ale był już w lokalu gdy Karl, Tladin i Bernard powoli zeszli się w “swojej” alkowie i gdy Bernard postanowił opuścić ich dwójkę aby udać się na plac targowy. Od tego czasu trunku zmogły tego starszego pana i nie doczekał w przytomności umysłu przybycia swoich młodszych i bardziej żywiołowych pobratymców. Niemniej nawet teraz, gdy przysypiał na ławie przy jednym ze stołów jego ubiór sprawiał przyzwoite wrażenie i na biednego nie wyglądał. Podobnie w oczy rzucał się brodaty pobratymiec Tladina. Był wyraźnie starszy od Tladina i nie sprawiał wrażenia jakby szedł zaraz na wojnę. Siedział na swoim miejscu ubrany w dość zwyczajnie wyglądający kaftan z nie najwyższej półki cenowej. Za to był równie hałaśliwy co ci z Czerwonej Sotni. No i chyba szukał zaczepki lub był po prostu wkurzony. Krzyczał i wyzywał kelnerki, zwyzywał gości siedzących obok w pewnym momencie cisnął nawet w głąb sali kuflem wrzeszcząc coś niezrozumiale. Był też jeden “chudy” jak na elfy zazwyczaj mówili Ostlandczycy. Rzucał się w oczy o tyle, że chyba był jedynym przedstawicielem swojej rasy w lokalu przynajmniej w tej chwili. Jak to z elfami bywa, komuś z innej rasy trudno było ocenić jego wiek. Sądząc po todze i kosturze mógł być nawet jakimś czarodziejem, kapłanem lub kimś takim. Przynajmniej tłumacząc to sobie przez porównania do ludzkich społeczności. A jak to tam było u tych elfów to trudno było zgadnąć kim mógł być u nich. Elf jak na klasyczny stereotyp swojej rasy wykazywał się całkiem żywiołowo. Jak wkurzony człowiek. Rozmawiał z kimś przy swoim stole i to chyba nie przebierając w słowach na ile można było się zorientować z samego patrzenia. Inną ciekawą osobą wydawał się jakiś zacny rycerz. Starszy już wiekiem i sądząc po zdobieniach i czarno - białych barwach zapewne pochodził z Ostlandu. Wraz ze świtą zajmował cały stół ale sam z siebie, mimo bogactwa stroju wydawał się zamyślony albo przygnębiony. Mówił mało i koncentrował się najpierw na swojej wieczerzy a potem na swoim pucharze. Na usługującego mu służącego z własnej świty prawie nie zwracał uwagi, reszta jego świty wydawała się szanować nastrój swojego pana i nie nagabywała go. W oczy rzucała się też jakaś młoda dziewczyna która chętnie przyłączyła się do zabawy skoncentrowanej wokół Laury i Czerwonej Sotni. Wydawała się wesoła i szukająca okazji do zabawy. Niektóre piosenki znała i śpiewała je razem z Laurą, niektóre tańczyła z którymś z kislevskich jeźdzców, przepijała kolejn toasty i bawiła się na całego. Sądząc po względnie skromnym stroju do bogatych osób nie należała tak samo jak do wojowników bo pancerza czy broni innej niż mały, zwykły nóż trudno było się u niej dopatrzyć. Wieczór we “Włóczykiju” mijał barwnie, głośno i wesoło. Do północy jeszcze było z połowę wieczoru a w tym lokalu ludzie śpiewali, tańczyli, jedli, pili, zapoznawali nowe twarzy, spotykali stare, załatwiali interesy, czekali na coś czy kogoś albo po prostu byli. Miejsce: Ostland; Wolfenburg; marktplatz Czas: 2519.VII.30 marktag(3/8); wieczór Warunki: ciepło; pogodnie; półmrok Bernard Rodowity wolfenburczyk przepychał się przez ciżbę która gęstniała w miarę jak zbliżał się do oka tego ludzkiego cyklonu. Większość tej ciżby stanowili jego krajanie chociaż słyszał całkiem często typowo kislevski akcent. Podobnie sądząc po ubraniach przynajmniej niektórzy z tego tłumu byli spoza Wolfenburga a może i spoza Ostlandu. Plac targowy, będący centrum miasta niezbyt przypominał ten jaki opuścił wcale nie tak dawno. Większość straganów została zwinięta pozostawiając po sobie zamknięte budy i stosy różnorakich śmieci oraz nawozu. Tłum niczym jedna żywa, wielka istota, przesuwał się w różne strony ale tendencja była przeć ku frontowej ścianie ratusza gdzie już widać było szafot wraz z przygotowanym stosem wokół wbitego pala przy jakim miał spłonąć skazaniec. O ile się orientował Bernard mistrz małodobry trafił się im w stolicy całkiem solidny. Przy wykonywaniu wyroków zwykle okazywał się bezbłędny i wymierzał kary całkiem skrupulatnie. Odcinał uszy, nosy, wypalał znamiona, łamał kołem, wieszał, ścinał no a jak trzeba było to i palił na stosie. Więc widowisko szykowało się przednie, każde miasto byłoby dumne z takiego solidnego fachowca. Krążyła plotka, że ponoć władze Middenheim chciały podkupić tego egzekutora ale ten wolał zostać tutaj. Chociaż inna plotka głosiła, że to sam kat rozgłaszał o sobie takie plotki aby podnieść swoją wartość. Kim był tego nie było wiadomo bo przecież zawsze był w kapturze i masce. Im bliżej do szafotu tym trudniej było się przepchać. Gorączka i zniecierpliwienie tłumu rosło gdy nie mógł się doczekać widowiska kaźni. Ale straż miejska, uzbrojona w solidne pałki a także halabardy a część i w kusze, skutecznie odgradzała miejsce wykonania wyroku od coraz bardziej żądnej krwi gawiedzi. W nocne niebo leciały ponaglające okrzyki. Tłum się niecierpliwił. Kat czekał na skazańca na szafocie. W końcu jednak doczekali się! Przez jedną z bocznych uliczek na plac wjechał mały orszak. W oczy rzucała się dumna para. Tylko oni jechali konno więc mieli wgląd na zaludniony plac ponad większością głów jak i byli przez t głowy świetnie widoczni. Mężczyzna jechał na karym koniu i sądząc po grubym wisiorze na szyi oraz biało - czarnych barwach stroju był przedstawicielem wolfenburskich władz. Na piersi poza wisiorem widać był dumnie prezentujące się godło miasta. Bernardowi zdawało się, że zna go z widzenia, jedna z grubych ryb w ratuszu. Obok niego jechała kobieta. Oboje zdawali się być dobrani jakby dla skrajnego kontrastu. Ona młoda a on w sile wieku. On ubrany w biel i czerń ona w kolory o dominacji pięknych błękitów. On na karym koniu a ona na białym. Oboje jednak prezentowali się dumnie i bogato. Co ciekawe to właśnie za białym koniem ciągnęła się lina. A do liny była przywiązana jakaś płachta. Na niej zaś toczył się po kocich łbach placu uwiązany skazaniec. Bernard znał ten zwyczaj. Ta płachta to pewnie była bycza skóra na której wożono skazańców zamiast podwozić ich wozem. Dodatkowa hańba dla tych którzy nie okazali skruchy i zostali skazani za wyjątkowo ohydne występki. Skazańca otaczał dodatkowy krąg żołnierzy z halabardami którzy pilnowali aby nic nie zakłóciło dotarcia skazanego na miejsce kaźni. Tłum zawył a ku skazańcowi poleciały wyzwiska, zgniłe owoce a nawet kamienie. Przy okazi poleciały więc także i w stronę eskortujących go strażników co wywołało reakcję ich okrzyków i czasem wychowawcze trzaśnięcie zbyt wyrywnego widza pałą. Bernard miał szczęście lub nieszczęście być na tyle blisko trasy przejazdu tego orszaku, że mógł dojrzeć wleczonego nieszczęśnika. Ledwo go poznał! Przecież to był ten poczciwiec herr Friedman który tak swego czasu przejął się losem ukochanej siostry bliźniaków! Ale teraz, wleczony po bruku na byczej skórze wyglądał jak kupka nieszczęścia na sznurku. Skazańca zawleczono w końcu pod szafot gdzie ta bogato ubrana pani na białym koniu odpięła sznur przekazując go strażnikom a ci zawlekli nieszczęśnika na szafot. Urzędnik zsiadł ze swojego karego konia i dumnym krokiem wszedł na szafot gdy strażnicy zaczęli przywiązywać skazańca do swojej nowej i jakże widowiskowej ale i jednorazowej roli. Zaś przedstawiciel władz stanął na środku szafotu, rozwinął pergamin i zaczął odczytywać straszliwe zbrodnie jakich dopuścił się skazany. Kradzieże, machlojki, oszustwa, trucicielstwo przeciw ludowi ich ukochanemu Imperium! A także sprzeciwianie się władzom i prawom tak ludzkim jak i kościelnym i boskim! Zaprzedanie swojej duszy złu! Za to dla tego marnego ciała ratunku już nie było! Ale jeszcze była nadzieja, że ogień oczyści te słabe ciało i uchroni chociaż duszę nieszczęśnika. Może bogowie będą łaskawsi ale ich słudzy, tu na ziemi, łaskawsi być nie mogą. Dlatego wyrok był nieugięty: śmierć na stosie! Tłum zawył i naparł na halabardy strażników słysząc takie bluźnierstwa. Wydawało się, że samą swoją masą przerwie dość wątłe zdawałoby się linię czarno - białych strażników i samodzielnie wymierzy takiemu bezbożnikowi sprawiedliwość. Linia strażników wygięła się pod tym naporem gdy nieoczekiwanie wszystkich wystraszył grom z ciemnego nieba. Błyskawica spadła z ciemnego nieba z impetem uderzając w bruk przed szafotem. Chyba wszyscy zamarli a potem jednakowo spojrzeli na kobietę w błękitach która nadal siedziała w siodle z dłonią wyciągniętą w rozkazującym geście. Wskazywała to miejsce gdzie przed chwilą uderzył piorun a między palcami tańczyły jej małe błyskawice. To ona! Magia! Czarostwo! Czarownica! Wiedźma! Sigmarze uchowaj! Przez zdezorientowany tłum przeszła fala niepewnych i podszytych strachem okrzyków. Chwilowo agresja jednak została skutecznie zagłuszona przez silniejsze uczucie strachu przed niezrozumiałą i obcą siłą. Strażnicy karnie wykonali rozkaz sierżantów których z kolei zagnał do pracy oficer sprawnie skorzystali z okazji i mniej więcej ponownie utworzyli strefę bezpieczeństwa wokół szafotu. - A ta zacna pani to magister Franziska Walter z altdorfskiego Kolegium Sztuk Mistycznych która schwytała tego bezbożnika! Chwała Imperium! Chwała Sigmarowi! - urzędnik też nie był w ciemię bity i skorzystał z okazji aby zażegnać groźbę zamieszek z nowego powodu. Ostlandczycy byli bowiem wybitnie nieufni wobec tego co obce i tajemnicze ale w tej krainie nie było to bezpodstawne podejście. Tajemnicze, dumne a więc groźne tytuły, autorytet Imperium i Sigmara w ustach imperialnego urzędnika zrobiły swoje i strach został wzięty w karby gdy kobieta w błękitnym kapturze lekko schyliła głowę na znak poparcia. Skoro ten punkt programu mieli załatwione więc można było wznowić przygotowania do egzekucji. Klaus Ale się nachodził od rana. Aż nogi bolały. Niemniej krok, po kroku zbliżał się do upragnionego celu. Albo chociaż jakiegoś solidnego przystanku. Chwilą gdy opuści największe miasto w tej północno wschodniej prowincji zbliżała się nieuchronnie. No ale jednak wciąż pozostawało mu jeszcze trochę rzeczy do załatwienia. Od tresera, opiekuna, poganiacza czy przewodnika ogrów bo właściwie trochę trudno było sprecyzować tą rolę dowiedział się, że cena to “jeden człowiek dziennie”. Tak kwaśnym żartem ów człowiek zaczął rozmowę z przechodniem. Z niej zaś wynikło, że tak właśnie ogry zaczęły negocjacje w sprawie służby. Ostatecznie jednak zgodziły się na jakiś ekwiwalent owej ludzkiej sztuki mięsa. Zwykle była to owca, teraz trochę na pokaz z okazji dożynek zaserwowano im wołu. Niemniej parę w łapach miały ale i zeżreć potrafiły. Wydawało się, że interesuje je właśnie głównie napełnienie swojego kałduna. No i z tym zjadaniem ludzi to nie był tylko żart, naprawdę mogły to zrobić więc jego rolą było właśnie pilnowanie aby do tego typu wypadków dochodziło jak najrzadziej. Wierzył, że dochodzą bo jego poprzednik dwa tygodnie temu był trochę zbyt wolny i nieostrożny no i skończył jako posiłek tych dwunogich bestii. Więc negocjacje z tymi potworami były dość monotematyczne i krążyły głównie wokół jedzenia. Nie były zbyt wybredne, mogły zjeść chyba wszystko i każdego byle dużo. I nikt nie rozumiał ich języka a one bardziej polegały na uniwersalnym migowym niż rzeczywistym rozumieniu tego co się do nich mówi. No ale tak, parę w łapach miały, gdy chodziło aby coś zniszczyć, złamać, przewalić to były skuteczniejsze niż cała kompania wojska. A czy dałoby się wynająć? A tego nie wiedział, był tylko pośrednikiem między tymi brutalnymi mięśniakami a resztą społeczeństwa. To trzeba by obgadać z ratuszem. W samym ratuszu Klausowi też udało się dojść do porozumienia. Pan Adler był bardzo zaskoczony jego prośbą zmiany środka lokomocji z drogi rzecznej na lądową. - Jesteś tego pewny? Chcecie jechać przez sam środek Lasu Cieni? Czy ktokolwiek z was podążał już tym traktem? - urzędnik wydawał się mieć poważne wątpliwości czy taki krok jest rozsądny. Niemniej skoro Klaus nalegał zgodził się na to ustępstwo i załadować zapasy jakie miały być wiezione łodziami na wozy. Chociaż nie ukrywał, że będzie miał z tym trochę roboty a ratusz straci zaliczki jakie już wypłacił wioślarzom i reszcie rzecznej ekipy która miała wspierać wyprawę w góry podczas rzecznego etapu. A wozy, wozacy i wierzchowce no tego tak od ręki obiecać nie mógł. Musiało to trochę potrwać bo do tej pory nikt nie spodziewał się, że będą potrzebni. Zorganizowanie tego trochę potrwa, może z kilka dni więc trzeba się po prostu dowiadywać albo załatwić sprawę samemu. --- Kapitan straży okazał się być przyzwoicie poinformowany. Nie omieszkał z dumą wspomnieć, że sam wraz ze swoimi ludźmi schwytał owego bezbożnika. W pierwszej chwili to jego relacja wyglądała tak jakby sam, samodzielnie wkroczył do jaskini zła i bez trudu pochwycił groźnego bandytę. No może troszkę mu pomogli jego ludzie. Ale to już przy pilnowaniu i powrocie do miasta. Dopiero dokładniejsze pytania o detale oraz orszak jaki wjechał akurat w jednym z narożników placu nieco skorygowały jego wersje. Jednak chyba troszkę mu pomogli więcej jego ludzie no i była jeszcze “ona”. Przy “niej” posłał niechętne spojrzenie ku parze jadącej na czele orszaku. Jechali tylko we dwoje, mężczyzna i kobieta więc pewnie chodziło o nią. Oficer straży miejskiej jakby na wszelki wypadek przeżegnał się znakiem Sigmara i splunął przez ramię aby odczynić zły urok który mógłby na niego spaść. Gdy orszak zbliżył się bardziej sam już mógł dostrzec więcej detali. Mężczyzna sądząc po stroju i grubym wisiorze na szyi pewnie był urzędnikiem reprezentującym oficjalne władze. Kobieta na białym koniu jaka jechała obok była magistrem Kolegium Niebios co mówiła dominująca barwa błękitów jej stroju. Jechała dostojna i piękna o jasnych, prawie białych włosach i oczach tak niebieskich, że aż wydawały się żarzyć błękitnym, wewnętrznym blaskiem. Właśnie do jej konia był przytroczony skazaniec. Przez chwilę go nawet widział jak był wleczony na jakiejś skórze. Wyglądał tak bezbronnie i nieporadnie w podartych łachmanach, brudny i pobity. Ale to był on! Alderyk von Tannenberg alias Alois Friedman alias Uwe Kluge! Tylko pobity i brudny więc wyglądał inaczej niż gdy ostatnio się spotkali. No albo to ktoś bardzo podobny… A może tylko tak ucharakteryzowany? I kiedy? Teraz czy wtedy gdy się widzieli ostatnio? Tak czy siak właśnie wiedli go na szafot i przygotowywali do wykonania słusznego wyroku. Później było tylko ciekawiej. Przez chwilę wydawało się, że tłum rozedrze heretyka na strzępy nie czekając na wykonanie wyroku. Ale owa magister, Franziska Walter jak ją przedstawił rządowy mówca, zrobiła drobny użytek ze swoich mocy. Zaskoczenie i strach skutecznie spacyfikowały sytuację. No ale w końcu magistrowie błękitnego kolegium znani byli z władania piorunami oraz zgłębiania tajników przeszłości i przyszłości. I wyglądało na to, że wedle odczytanego wyroku, zasadniczo się przyczyniła do schwytania tego którego właśnie przywiązywano do słupa przy którym miał szczeznąć w płomieniach. --- - Niezły ma podołek ta kicia. Chciałbym aby mnie pomiziała troszkę. Może ja bym też mógł pomiziać i ją tak w zamian. - czarny kot siedział na skraju dachu z zaciekawieniem obserwując wydarzenia całe piętra poniżej. Takie tłumy! Ale dwa, czarne stworzenia, niczym małe ruchome gargulce siedziały na krawędziach stromizny i miały pewnie lepsze pole obserwacji niż ktokolwiek z dwunogów poniżej. Czarny kot i czarny ptak siedziały sobie w pokoju obserwując to co się tam dzieje i na pierwszy rzut oka wyglądały jak kolejny kot i kolejny kruk. Chociaż mogło dziwić czemu w takiej zgodzie siedzą obok siebie albo czemu kot gada ludzkim głosem. Odkąd na scenie pojawiła się koleżanka z innego kolegium kot obserwował głównie ją. - Jarmarczna sztuczka. - machnął pogardliwie ogonem komentując zwykłą, magiczną błyskawicę, jeden z podstawowych czarów z arsenału “niebian”. No ale zapewne tłum na dole inaczej oceniał tą rzecz więc jednak zadziałało jak należy. - No ale kolego drogi, sprawa jest. - kot spojrzał złotymi oczami na stojącego obok kruka. - Wyobraź sobie, że dzisiaj przyszło do nas zgłoszenie z ratusza. Podobno wczoraj nie, przedwczoraj nie, tydzień i miesiąc temu też nie ale akurat dzisiaj zapanowała plaga niewidzialnych złodziei. No nie uwierzysz co ludzie na ulicy gadają. Nikt nic nie wie, nikt nic nie widział, nie słyszał, jak tak to nieprawda ale a to komuś zginęły pieniądze ze szkatułki, ale nie wszystkie, złote monety okazały się miedziakami, ktoś coś pamiętał ale właściwie to nie i tak dalej. No cuda niewidy słowem. Czary mary. I wyobrazi sobie kolega, że akurat dzisiaj. - czarny kot popatrzył swoimi złotymi oczami w ciemne oczy czarnego kruka lekko do tego przekrzywiając łepek. - No i jak czary mary to przyszli do nas. Wysłuchaliśmy i załagodziliśmy sprawę. Ale naprawdę mamy co robić niż ganiać niewidzialnych złodziej których nikt nie może złapać ani zapamiętać. Więc tak kolego pomyśleliśmy, że skoro kolega u nas gości to może tak wspomnimy o tym. Lepiej mieć oczy i uszy otwarte skoro takie rzeczy dzieją się na ulicach. Naprawdę wolimy zajmować się swoimi sprawami a nie ganiać za czymś takim po ulicach. No ale jak sytuacja będzie się powtarzać no niestety będziemy musieli się jednak tym zająć. - czarny kot machnął czarnym ogonem w jedną i drugą stronę i pewnie wyczuwał opływające zawirowania eteru wokół kruka jakie i ten wyczuwał od niego. Z obydwu chowańców biła aura szarego “ulgu”. - Tak, nie tylko podołek ma ładny. - kot znów popatrzył kilka pięter w dół wracając spojrzeniem do koleżanki po fachu wciąż siedzącej na swoim białym rumaku. Przez chwilę ta uniosła głowę okoloną błękitnym kapturem i wydawało się, że spojrzała prosto na dwa zwierzaki. Ale przez chwilę więc może był to przypadek bo raczej bardziej interesował ją szafot i skazaniec. - Kolega w tej sprawie czy jakiejś innej? I jak pobyt w naszym pobożnym mieście? - kot zagadnął kruka obserwując zbliżające się do gorącego finału widowisko. |
Klaus podziękował treserowi ogrów. Stwierdzając końcowi, tak pod nosem, iż pozyskanie osobistego przybocznego w formie ogra przełoży na następne stulecie. Nie zdziwiło go za to jak kapitan przedstawił własne zasługi. Klaus był już do tego przyzwyczajone, ludzie mieli tą intrygującą i momentami irytującą, jednak najczęściej po prostu zabawną przypadłość. Kruk nastroszył piórka. - Dyrdy maaaałe. Od cooo. Zapewne jakiś czeeeeeladnik przywłaszczył sobie złłłłłoto, albo ktoś prowadził niechlujnie kkkkksięgi. Od cooooo. Nieeeeeepotrzebnie was niepokkkkkkoją. Kolegium to nie poooooolicja, ddddddziwi niezmiernie, iż kkkkkktokolwiek pomyślał maaaaaagia, a jeszcze bbbbbbbardziej, że miaaaał czelność zwrócić się do waaaaas. No ale nic tooooo. Jak już się tym zzzzzzajmujecie, co też dddddziwi, gdyż kolegium ma ważżżżżżżniejsze sprawy, to za pewwwwwwwne się to już więcej w tej formie nie powwwwwwwtórzy. Dyrdy maaaałe. - A miasto ładne, jak zawsze. Miło znów na chwilę odwiedzić. niestety, misja ważna gnać każe dalej. - A cooo wieccccie o tyyyyym na dolllle, kuuuuu spaleniu idącymmmmmmm? Rzeczywiście, w sprrrrawę zamieszany, jakkkkką badammmmmmy. Przesłuchać go rrrradym bym barrrrdzo. Lecz za późźźźźźno, oj za późźźźźno. Przed płłłłłomieniami go nie urrrratujem. Na dole Klaus w niezadowoleniu wzruszył ramionami. Liczył na to, iż zdąży przesłuchać osadzonego jeszcze nim go wywloką. Niestety. Teraz nie mógł nic zrobić. A nawet gdyby mógł, na pewno nie zamierzał przerywać egzekucji. Porozmawia po tym całym z tą Walter. Może ona będzie miała dla niego coś ciekawego. Lista oskarżeń wydawała się... dziwna jak na heretyka. Stosunkowo dużo zarzutów to zwykłe świeckie przestępstwa. A te heretyckie były, bynajmniej mało ścisłe i rozmyte. Przypadek? Brak staranności w układaniu oskarżenia? Klaus spodziewał się znacznie więcej, w szczególności, iż pofatygowała się na egzekucję czarodziejka. Za późno. Gdyby miał solidne dowody, może wtedy przerwał by egzekucję. Ale nie, bo mu się coś nie podobało. Staną zatem gdzieś z boku, tak by mieć dobry widok na spektakl. W szczególności przyglądał się czy więźniowi założono knebel. Jeśli był rzeczywiście magiem, to czy będzie próbował rzucić jeszcze jakiś czar? |
Po rozpoznaniu twarzy skazańca, Bernard był mocno niepocieszony. Nie spodziewał się, że pod skazańcem o nazwisku von Tannenberg, będzie się krył człowiek, którego uważał za dobrodzieja i pomocną duszę. A zarzuty na nim ciążące, były niezwykle okropne, podłe, nikczemne. Czy to była pomyłka? Czy to naprawdę ten człowiek? Ciężko było Schweigerowi wyobrazić sobie, że pan Friedman mógł okazać się takim złoczyńcą. Chciałby jakoś pomóc herr Friedmanowi, ale przy takich zarzutach, próba bronienia aptekarza skazywałaby również jego samego na podejrzenia. Myślał, czy czasem nie podburzać publiczności do agresji względem czarodziejki, ale odkrycie jego osoby jako prowodyra takich zachowań, również stawiałoby go w złej sytuacji. A za pasem wraz z kompanią miał wyjazd. Gorzko przełknął ślinę, odwracając wzrok od upokarzanego Friedmana. Jeśli jednak nie mógł zdziałać niczego dla dawnego przyjaznego znajomego, tak mógł spróbować wyciągnąć z tego coś dla wyprawy i swoich kompanów. Nie widział, by któryś z nich również wyruszył na egzekucję, mógł więc założyć, że nikt z nich nie wiedział o tym, kim dokładnie jest skazaniec. A ten ważny był prywatnie dla Gabrielle i Klausa, a na dodatek trop za mężczyzną ukrywał się w górach, więc jakieś jego zapiski mogły również zawierać wskazówki do odnalezienia samego Bastionu. Podejrzewał, że o tej godzinie nikogo nie będzie w ratuszu, ale przy egzekucji mógł spróbować odnaleźć jakiegoś przedstawiciela władz, bo zapewne było ich tam więcej niż sam urzędnik odczytujący przy samym szafocie pergamin. Następnie rozpoczynając od próby po dobroci z ukazaniem swojego imiennego listu żelaznego, a w razie niepowodzenia przechodząc do zastraszania, spróbował przekonać urzędnika do możliwości obejrzenia rzeczy po skazańcu, argumentując to zdobytymi informacjami o przebywaniu przez pana Friedmana, również znanego jako von Tannenberga, w okolicach mogących dawać wskazówki o położeniu Bastionu. A przecież w jego odnalezieniu był czysty interes Wolfenburga, więc dlaczego mieliby mu nie pomóc? Podejrzewał, że wśród rzeczy pana Friedmana mogą także znajdować się dokumenty, jakich poszukiwała Gabrielle, a także jakieś informacje dla Klausa, więc prosił o udostępnienie również im możliwości przejrzenia pozostałości po skazańcu. Gdyby w ogóle nie powiodły się próby udostępnienia jego rzeczy, prosił chociaż o rozmowę z kimś, kto brał udział w zatrzymaniu mężczyzny, czy może nie dowiedzieli się czegoś o miejscach, jakie odwiedzał pan Friedman w górach lub jakichkolwiek innych wskazówkach. A może, gdyby wszystko poszło w drugą stronę i jednak żelazny list w oczach urzędników znaczył bardzo dużo, to może udałoby się nawet ciut odroczyć egzekucję, by ich kompania mogła chociaż porozmawiać z panem Friedmanem? |
Tladin czekał przy „ich” stole mając nadzieję, że może jednak Astrid się zjawi. Poza tym dzisiejszy zestaw gości średnio go pociągał. Najchętniej zagrałby sobie kilka partyjek, tylko z kim? Kislevici by się może i nadali, ale przy takiej ich ilości, awantura gotowa. A szkoda mu było tego przybytku, miło mu się tu mieszkało. A skoro o awanturach mowa… nieznany mu khazad zaczął właśnie wyzywać Sylvię. Tladin nie był rycerzem w lśniącej zbroi i na białym koniu, ale… miło spędzał przecież czas z tą dziewczyną. Trochę się zirytował. A co tam, machnął ręką, chwycił kufel i podszedł do krasnoluda. |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:27. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0