|
Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
19-04-2019, 00:28 | #21 |
Administrator Reputacja: 1 | "Włóczykij", jak to zwykle bywało wieczorem, był dość zatłoczony, ale Karl jakoś nie miał ochoty na nawiazywanie bliższych znajomości. Teoretycznie przynajmniej mógłby spróbować załatwić sobie jakieś damskie towarzystwo i spędzić przyjemnie noc (bynajmniej nie na odpoczynku), jednak po krótkich oględzinach znajdujących się w gospodzie panienek zrezygnował z tej przyjemności. Nie to, żeby unikał kobiet, lub by uważał, iż służące nie są godne tego, by zaszczycić swą obecnością jego łoże. Być może wizja wyruszenia na poszukiwanie Bastionu tak wpłynęła na jego samopoczucie, ale po prostu nie miał ochoty na nocne igraszki. Teoretycznie mógłby porozmawiać z uczonym Kilevitą, ale w tym celu trzeba by (zapewne) pożyczyć sobie wiaderko, napełnić je wodą i wylać na śpiącego. Wtedy jednak potencjalny rozmówca nie przejawiałby ochoty na dysputy na odpowiednim poziomie intelektualnym. Z pewnością nie miałby na to ochoty... Ochoty na rozmowy nie przejawiał również nie pierwszej młodości rycerz. Co prawda można by zaryzykować, podejść i przerwać jego zadumanie, ale po co? Karl miał dosyć własnych spraw do przemyślenia. Dopiero później, w łóżku, Karl sobie uzmysłowił, iż tamten, wyglądał na doświadczonego, a młodość mógł spędzić na włóczeniu się po górach i lasach. A nuż i o Bastionie by wiedział... Pozostawał cien szansy, iż rankiem rycerz również będzie jadł śniadanie we "Włóczykiju". Zamówiwszy raz jeszcze nieco wina Karl po raz kolejny zaczął się zastanawiać nad wyprawą na poszukiwanie Bastionu, a dokładniej nad sposobem jej realizacji. Kompani doszli do wniosku, że podróż lądem będzie korzystniejsza. Bo nad wodą Bastion nie leży. To ostatnie było oczywistą oczywistością, lecz inne wnioski, jakie tamci wyciągali, były nieco błędne. Oczywiście do zamku (czy też tego, co z niego zostało) trzeba było dotrzeć drogą lądową, ale jaka była gwarancja, że prowadziła tam jakakolwiek droga? Jeśli kiedyś była, to od dawna zarosły ją liczne krzewy, a może i małe drzewka. Koń czy inny czworonóg z pewnością by się przecisnął, ale dwukółka? Marzenie ściętej głowy. Skojarzenie zapewne związane było z egzekucją, więc Karl jak najszybciej wyrzucił je z głowy. Ale obiekcje co do wózka pozostały... no i trzeba było je przedstawić rankiem pozostałym uczestnikom wyprawy. Może korzystniejsze byłoby wynajęcie tragarzy i ruszenie łodziami, no ale na ewentualne zmiany planów raczej było już za późno. W związku z tym Karl postanowił następnego dnia zakupić muła i kilka drobiazgów (na przykład linę i nieco zapasów), które wspomniany muł mógłby targać na grzbiecie, odciążając właściciela. Teraz pozostawało tylko dopić wino. A w trakcie picia Karl zmienił zdanie i postanowił zagadać do panienki, która - być może - poszukiwała przygód. A nuż by się dało namówić ją na wspólne spędzenie nocy. Albo nawet wspólną wyprawę. Ostatnio edytowane przez Kerm : 19-04-2019 o 11:06. |
19-04-2019, 22:22 | #22 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 5 - 2519.VII.31; poranek Miejsce: Ostland; Wolfenburg; rynek i ulice Czas: 2519.VII.30 marktag(3/8); późny wieczór Warunki: ciepło; pogodnie; półmrok Klaus - No właśnie, tak jakoś im tłumaczyliśmy panie kolego. - kot wydawał się być usatysfakcjonowany taką obietnicą złożoną przez swojego pierzastego odpowiednika. Tak bardzo, że zaczął lizać sobie przednią łapkę a potem po kociemu czyścić sobie futro z tyłu głowy zachodząc poślinioną łapką na ucho. - A ten tam. - czarny dachowiec przerwał swoje wieczorne ablucje, spojrzał w dół kilku piętrowej przepaści na już prawie gotowy do podpalenia stos. - To nasz dobrodziej, imć Friedman. Aptekarz i alchemik. Miał aptekę w mieście. Aptekę Friedmana właśnie. Trupem i formaliną zalatywała jak to z tymi aptekami bywa. Ale dwunogom to pewnie aż tak nie przeszkadzało. - kot zatelepał łepkiem otrzepując się z nadmiaru sierści i kurzu po czym wrócił do przerwanych ablucji jakby chciał przemilczeć te nieudane, dwunogie egzemplarze z gatunku ich opiekunów gdy widać mieli trudności ze zrozumieniem intencji i potrzeb szlachetnej, kociej rasy. Kot wydawał się być bardziej zainteresowany nabłyszczaniem swojego futerka niż losem nieszczęśnika na dole. Ale mimo to zdradził krukowi parę ciekawostek o Aloisym Friedmanie. Pozostałych imion wymienionych w wyroku nie znał więc pewnie używał ich poza miastem. Działał swojego czasu całkiem prężnie w tej swojej aptece. Także poza nią. Specjalizował się w przygotowywaniu różnych leków, mikstur i mieszanek. Z całkiem niezłym skutkiem. Nawet bawił się w filantropa lecząc tych których nie było stać na prawdziwego łapiducha. I miał wielu gości i klientów. I wiele rzeczy sprowadzał z daleka a i sam wyjeżdżał z miasta na całe tygodnie i miesiące. Dlatego gdy kilka lat temu zniknął z miasta wszyscy myśleli, że znów wyjechał. A gdy nie wracał no to wiadomo co się dzieje jak ktoś buszuje po Lesie Cieni czy innych równie barwnych okolicach zamiast siedzieć w domu na tyłku jak dobrzy bogowie przykazali. Ale jednak ponoć zdarzało się, że nie wszystkie medykamenty herr Friedmana działały jak należy. Niekiedy efekt był żaden albo na odwrót, zaskakujący. Cudowny lub wręcz przeciwnie. Stąd niektórzy szeptali, że mogła się wziąć jego ostatnia podróż z miasta a w akcie oskarżenia zarzut trucicielstwa. Niemniej aptekarstwo czy alchemia to tajemniczy dla laików fach, nawet magistrom trudno oddzielić plotki od faktów a przypadek od celowego działania. W każdym razie póki Friedman działał w mieście nikt nigdy w niego kamieniem nie rzucał ani za rękę z jakimś zarzutem nie złapał. I trochę dziwne, że teraz równie jak niespodziewanie zniknął tak się i pojawił. Chociaż nie sam no i w widocznej na dole roli. Bernard W podobnym czasie gdy dwa magiczne stworzenia prowadziły ze sobą ożywioną dyskusję na krawędzi dachu jednej z kamienic to Bernard spróbował zaryzykować aby ugrać cokolwiek na tej egzekucji. I w pierwszej chwili trafił na zwłowrogi mur halabard i strażników. - Hola, hola! Dokąd to?! Z powrotem! Cofnij się! - w tej nerwowej atmosferze strażnicy nie przebierali ani w słowach ani środkach. O pierś Bernarda stuknął trzonek halabardy stopując go. Uratował go list żelazny. Bez niego to jak nie dostałby po łbie za przerywanie słusznego, imperialnego porządku to co najwyżej zostałby wepchnięty z powrotem w głąb bezimiennego tłumu. Jednak widok urzędowej pieczęci przekonał strażnika z kordonu do tego aby przekazać sprawę dalej. W końcu jednak gdy tylko dostał papier do ręki to Bernardowi też z całego pisma najbardziej w oko właśnie wpadała ratuszowa pieczęć. - Panie sierżancie! Panie sierżancie! - wezwał swojego zwierzchnika unosząc w górę papier aby zwabić go do siebie. No i sprawa jakoś ruszyła z miejsca. Sierżant uznał tą pieczęć i tłumaczenia Bernarda na tyle istotne, że kazał mu iść za sobą i podeszli we dwóch do urzędnika który stał na szafocie i odczytywał wcześniej wyrok. Podał mu papier i chyba dopiero ten starszy mężczyzna był w stanie należycie ocenić co tam stoi napisane. Przeczytał go nim podał go sierżantowi który z kolei oddał go właścicielowi. - Młody człowieku. Jesteś posiadaczem listu żelaznego od naszego ratusza ale w sprawie górskiej wyprawy jaką organizujemy. A to co tu ma miejsce to jest sprawa kryminalna i heretycka. Nie widzę związku więc nie widzę potrzeby wstrzymywać egzekucję. - urzędnik wypowiedział się z typowo urzędniczym i poważnie brzmiącym tonem. Bernard czuł, że sprawa mu przeciekła między palcami. Może gdyby na placu nie było tak nerwowo albo miał więcej czasu, gdyby miał większe doświadczenie w takich negocjacjach, gdyby nie było tej magister na białym koniu czy cokolwiek innego to chyba miałby szansę przekonać urzędnika chociaż na krótką zwłokę. A tak to gdy kapłan Morra udzielił skazańcowi ostatniego namaszczenia i cofnął się od słupa to zakapturzony mistrz małodobry właśnie podpalał stos widząc zezwalający gest urzędnika. Ugrał tyle, że pozwolono mu zostać przy szafocie więc miał jedno z najlepszych możliwych miejsc do oglądania egzekucji. Było na co popatrzeć. Mistrz katowski z wprawą dbał o ogień aby płonął w odpowiednim tempie pochłaniając stopniowo wrzeszczącego heretyka. W miarę jak żar przy słupie rósł to skazaniec wierzgał i szarpał się coraz mocniej. Ale więzy trzymały mocno. No i kaszlał, płakał i pluł coraz mocniej w miarę jak dym i zaczadzenie robiło swoje. W pewnym momencie Bernard dostrzegł jak kat posłał pytające spojrzenie do stojącego na szafocie urzędnika. Ten skinął głową zezwalająco i mistrz małodobry podszedł po raz kolejny do słupa. Machał przy tym rękami, zasłaniał nimi twarz od buchającego żaru i kaszlał bo ogień i dym z tak bliska musiały dawać mu się we znaki. Jednak tym razem w dłoniach błysnęło mu małe ostrze którym sprawnie podciął heretykowi gardło w geście łaski. Głowa skazanego aptekarza jeszcze przez moment patrzyła gdzieś przed siebie by w końcu bezwładnie opaść na pierś. Ale z tłumu tego aktu łaski pewnie przez ten dym, ogień i ekscytację trudno było dostrzec. Raczej pewnie przykuwał uwagę sam egzekutor który na chwilę stracił równowagę i plując i kaszląc opadł na kolana co wywołało nawet falę radości wśród widowni. Następnie płomienie oczyściły nędzne ciało heretyka od doczesnych trosk i grzechów. Ciało przymocowane do słupa było przez wzmagający się ogień coraz słabiej widoczne aż wreszcie całkowicie znikło z widoku. Dopiero pod koniec, gdy ogień już wygadał i zmalał do trochę większego, standardowego ogniska ukazując spalone polana przy poczerniałym od żaru i ogna słupie widać było trudno już rozpoznawalne szczątki które mogły niedawno być żywym człowiekiem. Miejsce: Ostland; Wolfenburg; rynek i ulice Czas: 2519.VII.31 backertag(4/8); poranek Warunki: ciepło; sucho; półmrok pomieszczenia; na zewnątrz pada Wszyscy Poranek nie zaczął się zbyt zachęcająco. Którykolwiek by się łóżku czy pokoju nie obudzić to każdego witał monotonny łomot deszczu o szyby i szare pochmurne niebo z jakiego ten deszcz padał. Chyba pierwszy deszcz odkąd przybyli to Wolfenburga jeśli pamięć ich nie myliła. Bogowie niejako dawali znać, że czas na żniwa już minął. Chociaż było nadal całkiem przyzwoicie i można było swobodnie się czuć w samej koszuli. Przynajmniej póki nie wychodziło się na zewnątrz. Z zewnątrz dochodziły zaś liczne odgłosy ulicy. Skrzyp wozów, porykiwania zwierząt, pokrzykiwania wozaków. Wydawało się, że tak jak wczoraj na dzień targowy miasto ogarnął przypływ tak od poranka zaczął się odpływ. Przynajmniej część podróżnych opuszczała ostlandzką stolicę aby powrócić do swoich wiosek i miasteczek czy w ogóle ruszyć dalej. Poranny deszcz raczej podróżnym nie sprzyjał ale z ostlandzkim uporem liczni podróżni zmierzali do swojego celu przetaczając się przez brukowane ulice, rynsztoki pełne odpadków i potoków brudnej wody a następnie wylewając się przez liczne bramy metropolii. Klientela lokalu była barwna i różnorodna. Nie było już weselących się Kislevitów z Czerwonej Sotni, nie było starszego i zalanego pobratymca ale byli inni. Mniej lub bardziej barwni, krzykliwi rzucający się w oczy mniej lub bardziej. Zajęci swoimi sprawami czyli zwykle tuż po śniadaniu, na śniadaniu albo czekający na swoje śniadanie. W oczy rzucał się jakiś wojak z szarfą sierżanta. Pożerał swoje śniadanie tak żarłocznie jakby od tygodni nic nie jadł i wreszcie się dorwał do michy. Ledwo zerkał na to co się dzieje dookoła głównie zaprzątnięty opróżnianiem swojej porcji. Wczoraj też nie było młodego skryby czy urzędnika jaki siedział przy innym stole kurczowo trzymając swój puchar. Ten dla odmiany wydawał się czujny albo spięty a może czekał na kogoś z niecierpliwością bo łypał okiem na resztę sali. W końcu w tej lub innej kolejności podróżni jacy zamierzali ruszyć na górskie szlaki zgromadzili się mniej więcej w komplecie na śniadaniu. W tej alkowie którą zdążyli już po cichu nazywać swoją. Podczas śniadania mieli okazję porozmawiać w komplecie chyba pierwszy raz od wczorajszego śniadania. Tladin Tladinowi rozmowy z wczorajszego wieczora poszły jak to zazwyczaj mu szły ostatnio. Chociaż jego nowy znajomy, Barin z początku wydawał się przychylny gdy siadali do gry w kości to jednak w końcu niezupełnie obeszło się bez zgrzytów. Tladin nie był teraz pewny czy poszło o wyniki w grze bo szło mu wyraźnie lepiej niż pobratymcowi. Bo chyba nie o te marne sumki jakie grali za które i tak zwykle kupowali kolejną kolejkę piwa. Może Barinowi nie spodobała się jakaś uwaga czy dowcip pobratymca? Może znów go szlag trafiał na ten swój interes jaki widocznie nie szedł mu najlepiej przez wspólnika. W każdym razie Barin zrobił się pod koniec wieczora marudny i ponury. Dopiero na koniec, gdy już się żegnali wziął się w garść i pożegnał się jak na khazada przystało czyli życząc koledze powodzenia w poszukiwaniu brata i opieki dobrych bogów na szlakach. Właściwie Tladin dowiedział się tyle, że Barin raczej do Faber się nie wybiera a czeka na wspólnika który miał być czy wracać z Kalkengard. Nazwa gdzieś, kiedyś obiła mu się o uszy i to chyba była jakaś wioska czy miasteczko. Nie tak strasznie daleko od Wolfenburga, chyba na północ ale czy gdzieś po drodze do Faber czy nie to już nie był pewny. Po odejściu Barina na pocieszenie została mu Silvia która co prawda pracowała do późna ale chyba była mu wdzięczna za ochronę przed pyskatym i surowym pobratymcem który się znacznie zmiarkował w czynach i słowach odkąd Tladin dosiadł się do niego. Zapytała nawet czy czegoś mu nie trzeba i czy na rano nie potrzebuje czegoś. No i właśnie było to rano. Dość ponure i deszczowe. Karl Karl który chyba z całej piątki wrócił do własnego łóżka najwcześniej z całej obsady ich wspólnego pokoju wstał całkiem wyspany chociaż nie całą noc tylko spał ani do łóżka nie kładł się sam. Wesoła i rezolutna dziewczyna jaka wpadła mu w oko na sali na dole dała się zaprosić na wspólną, wieczorną przygodę. Rozhulana wcześniej tańcem, śpiewem i winem widocznie szukała odpowiedniej okazji do zakończenia tego wieczoru więc propozycja Karla nawet przypadła jej do gustu. Długo nie zwiedzali ani łóżka ani siebie nawzajem bo gdzieś koło północy wyszła z pokoju pozostawiając po sobie błogie rozleniwienie i przyjemne wspomnienia. Mimo wszystko jednak położył się spać najwcześniej przynajmniej się wyspał porządnie. Ledwo zarejestrował gdy drzwi skrzypnęły i w pokoju zadudniło ciężkie cielsko opancerzonego krasnoluda. Ale to było jeszcze wczoraj wieczorem a dziś przy śniadaniu miał okazję podzielić się ze współbiesiadnikami swoimi przemyśleniami i pomysłami odnośnie ich podróży. Co prawda targ się już skończył ale Wolfenburg to było wielkie miasto więc ekwipunek o jakim myślał na pewno gdzieś się kupi. Z wczorajszych gości karczmy rozpoznał ową krótkowłosą dziewczynę Rainę, jaka wczoraj tak dokazywała wieczorem i z Laurą i z Kozakami tutaj w sali na dole a potem z nim na piętrze. Dziś rano Raina była zdecydowanie mniej żywiołowa. Siedziała nad swoim talerzem chyba ledwo przytomna bo smętnie przełykała raczej swoją porcję ciężko do tego podpierając głowę swoją ręką. Zdradzała wszelkie konsekwencje uczciwej, solidnej zabawy z wieczora jakie zwykle się potem płaciło rano. I wyglądała jakby miała ochotę na nic i nikogo. No i bogowie byli mu na tyle łaskawi, że dostrzegł owego ostlandzkiego szlachcica, starszego już wiekiem. Zresztą zajął ten sam stół co wczoraj no i jego orszak trudno było przegapić. Po śniadaniu udało mu się podejść do tego stołu i sprawić na nim na tyle dobre wrażenie, że po chwili zastanowienia szlachcic zezwolił gestem aby ten młodszy usiadł jako jego gość do jego stołu. Sądząc po minie szambelana gospodarza tego stołu zapewne miał on sporo zastrzeżeń co do jego skromnej czyli skromnie wyglądającej a więc w mniemaniu wielu błękitnokrwistych i ich dworów, z natury podejrzanej osoby. Ale skoro taka była wola jego pana to naturalnie ją zaakceptował. Okazało się, że herbu owego szlachetnego pana nie rozpoznał poza tym, że to zapewne jakiś ostlandzki ród. Jednak rozpoznał hrabiowskie oznaczenia na tym herbie. A gdy usłyszał tytuł “hrabia Randolf von Wassermann, pan Grenzburg i Selonian Hills, obrońca granicy i protektor kresów” wiedział, że gościny udzielił mu przedstawiciel jeden ze znamienitszych ostlandzkich rodów. Swoje włości owi rycerze mieli w samy południowo - wschodnim narożniku Ostlandu pomiędzy Talabek na południu a granicą z Kislevem na wschodzie. - A więc młodzieńcze, interesuje cię Bastion Falkehorstów i górskie szlaki. - starszy o pewnie o pokolenie hrabia zwrócił się do młodszego szlachcica z ojcowską dojrzałością jaką zwykle rezerwowali seniorzy wobec wasali. Stary rycerz pogładził swojego sumiastego wąsa gdy namyślał się co odpowiedzieć. - Tak, tak bywałem za młodu w tamtych rejonach. Smaliłem nawet cholewki do pięknej białogłowej więc powiem ci, że twierdza której szukasz na pewno nie jest w Grünberg. Chociaż wówczas miałem pewnie tyle lat co ty teraz to jednak świetnie pamiętam. I te górskie jelenie! Piękne! Ileż ja stamtąd poroży przywiozłem! A ile dorobiłem! - stary rycerz zaśmiał się rubszanie na wspomnienie starych i dobrych czasów jakie mu przyszły na myśl. Karl kojarzył nazwę Grünberg. To było gdzieś na górskim pograniczu chyba po wschodniej albo południowej stronie. Górski region był dość znany z łagodnego klimatu jaki panował w tej okolicy. - Powiem ci młodzieńcze, że na twoim miejscu spróbowałbym w zamku Lenkster. Poza tym, że to nigdy nie zdobyta twierdza, to leży u podnóża gór. Przez jakiś czas tam właśnie były główne koszary Gebirgsjäger. Może coś ostało się z zapisków o ich oryginalnej twierdzy - matce. - starszy już wiekiem hrabia zwrócił uwagę na ten detal. Karl zrozumiał do czego ten pije. Lenkster był jedną z najpotężniejszych twierdz w Ostlandzie, może nawet najpotężniejszą. Ostlandczycy często twierdzili nawet, że jedna z najpotężniejszych w Imperium człowieka i nigdy nie zdobytą przez wroga. Nawet ten milenium temu ten plugawiec Gorthor co spustoszył całą prowincję oraz sąsiedni Hochland nie zdołał zająć tej twierdzy. Lenkster był traktowany przez ostlandzkich elektorów jak perła w koronie von Raukovów. Chociaż leżał wciśnięty w sam narożnik między Góry Środkowe a graniczną z Hochlandem rzekę Lachtbeck. Z Wolfenburga najłatwiej było tam się dostać drogą lądową, rzeczną lub rzeczno - lądową. Czy drogą czy rzeką trzeba było jechać na południowy - zachód, wzdłuż rzeki Wolf aż do Ristedt. I tam albo dalej płynąć rzeką a potem w górę owej granicznej rzeki no albo drogą, na przełaj przez prastarą puszczę. Nie do końca był pewny co do odległości ale chyba w ciągu kilku dni do tygodnia chyba powinno dać radę przebyć tą lub inną trasę między stolicą a zamkiem. Tylko to raczej nie było po drodze do Faber. Przynajmniej nie drogą lądową do tej osady. No i nie było wiadomo czy w samym Lenkster znalazłoby się coś pomocnego w odnalezieniu Bastionu. Klaus i Bernard Z początku tego deszczowego poranka, siedzieli przy stole w alkowie razem z innymi. Ale też musieli się wyszykować do wizyty w ratuszu. Wczorajszego wieczora nie udało się powstrzymać albo chociaż odroczyć egzekucji heretyka. Niemniej wspólnym wysiłkiem, po wykonaniu sprawiedliwego wyroku udało im się porozmawiać tak z urzędnikiem z ratusza, herr Fleischmanem, jak i z magister Franziską. Oboje wydawali się być jednakowo zaskoczeni prośbą Bernarda aby móc rzucić okiem na rzeczy skazańca. Oboje też nie chcieli jednak podejmować zbyt pochopnych decyzji dlatego zgodzili się na spotkanie dzisiaj, w ratuszu aby porozmawiać w cywilizowanych warunkach. Hałaśliwy plac pełen rozwydrzonego tłumu i panujące nocne, ciemności niezbyt sprzyjały spokojnej rozmowie. Podczas samej egzekucji Klaus nie dopatrzył się u piekącego się żywcem heretyka ani knebla ani prób manipulacji Eterem. Dusił się, kaszlał, piekł, płakał i wył jak każdy inny śmiertelnik płonący na stosie przed nim i pewnie wielu po nim. Ostatecznie sczezł w dymie i płomieniach. Nawet jeśli próbował użyć sztuki tajemnej to chyba mu nie wyszło albo raczej kiepsko i w ostateczności nijak nie odwróciło jego przeklętego losu. Nowy znajomy kruka, czarny dachowiec, chociaż zdradził mu parę ciekawostek o lokalnym aptekarzu to jednak nic nie wspomniał o tym by aptekarski dobrodziej był mistrzem sztuk magicznych. A ponoć mieszkał w mieście przed swoim zniknięciem dobre parę lat. Wieczorem urzędniczo - magiczna para zdradziła im tylko tyle, że skazańca na jakim właśnie wykonano wyrok pochwycono niedaleko miasta i przewieziono tutaj na sąd i egzekucję. Z bliska magister Niebiańskiego Kolegium robiła chyba jeszcze większe wrażenie niż z daleka. Nawet jej rumak, bo na miano zwykłego konia zdecydowanie nie zasługiwał, robił imponujące wrażenie. Żaden rycerz by się nie powstydził takiego wierzchowca. Dumne, rosłe i idealnie białe zwierzę o mądrym spojrzeniu. Chociaż nie, nie zwierzę. Nie takie zwykłe. Jak z bliska zorientował się magister Kolegium Cienia. To też była magiczna istota ukryta pod pokrywą zwykłego zwierzęcia. Na rosłym rumaku siedziała zaś jego właścicielka. Oboje promieniowali błękitnym składnikiem Eteru, tradycyjnie zwanym “azyr”. Błękitny, wewnętrzny blask jaki zdawał się emanować z oczu jasnowłosej czarodziejki mógł zdradzać jej nadnaturalne moce nawet bardziej niż błękitny płaszcz ozdobiony złotymi gwiazdami, kometami i księżycami czyli tradycyjnymi motywami wyróżniającymi “niebian”. Oraz to, że etap szkolenia w Kolegium widać dawno już ma za sobą. Ona zapewne też wyczuwała zawirowania Eteru jakie wywoływała jego magia ale jednak nawet jeśli tak było nie zdradziła się niczym bo obejrzała go sobie z góry tak samo jak Bernarda który stał obok niego. No a dzisiaj mieli właśnie spotkać się z nimi w ratuszu. Karl już skończył posiłek i właśnie siedział w gościnie przy stole jakiegoś rycerza w barwach Ostlandu ale pozostali jeszcze siedzieli przy stole w swojej ulubionej alkowie.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
25-04-2019, 18:48 | #23 |
Administrator Reputacja: 1 | Śmiałym szczęście sprzyja, powiadali pisarze, tworzący w czasach, których nie pamiętali najstarsi nawet mieszkańcy Imperium i Karl przekonał się, że warto było zagadać do Rainy. Co prawda część nocy była nieprzespana, ale Karl nigdy z życiu nie nazwałby tego czasu straconym. I nie żałowałby, gdyby dziewczyna została do rana. No ale wyszła wcześniej, dzięki czemu Karl nie ziewał hrabiemu prosto w nos. Wtedy z pewnością zostałby potraktowany inaczej. A tak... Okazało się, że hrabia (mimo iż należał do zdecydowanie wyższych kręgów niż Karl) jest uprzejmy i chętnie dzieli się swoją wiedzą. A z rady, jakiej udzielił, warto było skorzystać. - Dziękuję za radę, panie hrabio - powiedział. - Postaram się przekonać moich towarzyszy, by ruszyć najpierw do zamku Lenkster, a nie od razu na ślepo w góry. Zamieniwszy jeszcze kilka zdań z hrabią Randolfem Karl pożegnał się uprzejmie i wrócił do swoich towarzyszy, by podzielić się z nimi - oczywiście nie wrażeniami z nocy, tylko otrzymanymi informacjami. No i pokrzepić się czymś bardziej pożywnym niż wino, którym częstował go hrabia. * * * - Tu jest Wolfenburg. - Za pomocą kufli, noży i łyżek Karl tworzył prowizoryczną mapę. - Faber leży nad Eiskalt, gdzieś tu. I stąd niby prowadzi droga w góry. - Dwie łyżki i kufel zajęły odpowiednie miejsca. - Mniej więcej w tym miejscu leży Ristedt, a dalej zamek Lenkster. - Kolejne dwa kufle zostały odpowiednio ustawione. - A hrabia Randolf, z którym przed chwilą rozmawiałem, sądzi, że w Lenkster mogą mieć jakieś informacje o naszym Bastionie. A z zamku też możemy ruszyć w góry. Karl upił nieco piwa. - Jedno jest pewne - mówił dalej - przynajmniej moim zdaniem. Do Bastionu nie prowadzi żadna droga, którą moglibyśmy dojechać wozem. Dlatego proponuję zrezygnować z kupna czegoś na kołach i ograniczyć się do kupienia dwóch mułów. Będą mogły nieść nie tylko ekwipunek, ale i kogoś z nas. - No i chyba powinniśmy ustalić, co warto dokupić prócz jedzenia - dodał. - Jakieś liny? Łopaty? Kilofy czy oskardy? Lampy mamy... |
26-04-2019, 09:24 | #24 |
Reputacja: 1 |
|
27-04-2019, 18:41 | #25 |
Reputacja: 1 | - Szczerze ci powiem Klaus, że nie wiem, jak z nimi rozmawiać - rzucił w drodze do ratusza Bernard. - Trochę spontanicznie uznałem, że z różnych powodów warto chociaż spróbować odroczyć egzekucję lub przejrzeć jego rzeczy. Z tym urzędnikiem to jakoś jeszcze, ale ta czarodziejka, to nie dość, że niezła dupa, to no właśnie, jeszcze czarodziejka. Właściwie wszystkie swoje argumenty już zużyłem, próbując się do nich dostać. Jakiś pomysł, jak ich przekonać do naszych racji? Bernard chętnie wysłuchał ewentualnych uwag kompana. Następnie jedyne, co mógł zrobić, to powtórzyć swoje argumenty z egzekucji. Liczył, że Klaus, czy niestety zaginiona ostatnio Gabrielle znajdą sposób na przekonanie urzędnika i czarodziejki. To im zależało też na przedmiotach człowieka o wielu imionach i profesjach. Natomiast jeśli do nich doszło, to w samych przeszukiwaniach, chętnie się włączył do akcji, mając w tym pewne doświadczenie. |
29-04-2019, 00:08 | #26 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 6 - 2519.VII.31; przedpołudnie Miejsce: Ostland; Wolfenburg; karczma “Włóczykij” Czas: 2519.VII.31 backertag (4/8); przedpołudnie Warunki: ciepło; sucho; półmrok pomieszczenia; ciepło, pogodnie Karl W międzyczasie deszczowego poranka znikła mu z oczu Raina. Za którymś razem gdy podniósł wzrok na miejsce przy którym siedziała było ono puste. I nie widział jej na sali głównej. Trudno było powiedzieć, żeby w alkowie, z jego towarzyszy, ktoś jakoś zareagował na jego sugestie, pomysły i przemyślenia. Więc po kolejnym dniu i kolejnym śniadaniu właściwie byli przygotowani do wyprawy do wyprawy tak samo jak wczoraj czy tydzień temu. Czyli niezbyt. Właściwie nawet mniej bo wcześniej mieli podstawione pod nos łodzie z obsadą gotowe zawieźć ich w górę rzeki tak daleko jak się da a wczoraj gdy po naradzie, Klaus odmówił je w ratuszu nie mieli nawet tego. Były co prawda pomysły bu kupić dwukółkę, muły czy inny sprzęt ale na razie na gadaniu się skończyło. W stajniach gospody żaden zwierzak juczny czy wierzchowy nie stał a wóz nie parkował. Tak naprawdę na tą chwilę mieli jedynie własne nogi i grzbiety do transportu. A z funduszy opłaconych przez ratusz mieli do dyspozycji jeszcze dziś, jutro, pojutrze i kolejnego poranka, angestag już musieli się wynieść lub zacząć płacić z własnej kieszeni za dalszy pobyt w mieście. Hrabia von Wassermann również skorzystał z poprawy pogody i zrobił sobie wycieczkę na zewnątrz. A wraz z nim ruszył cały jego orszak. Pod główne drzwi podstawiono pięknego rumaka godnego samego hrabiego właśnie. Towarzyszyło mu czterech innych konnych na też niczego sobie wierzchowcach no ale nie miały one startu do rumaka wielmoży. Na zewnątrz bowiem się wypogodziło, deszcz ustał i znów nad miastem nastał ciepły, słoneczny dzień. Tladin Tladinowi trafił się kompan do rozmowy całkiem inny niż do tej pory. Z jednej strony rozmawiało mu się łatwiej niż z innymi a z drugiej trudniej. Łatwiej bo podoficer nie miał nic przeciwko temu czy dosiadł się obok krasnolud czy kto inny. Nawet mówił całkiem chętnie. Za to był głównie zajęty pałaszowaniem śniadania więc mówił między żarłocznie łykanymi kęsami i łyżkami kaszy. Krasnolud rozpoznał szarfę sierżanta którą tamten miał na sobie. Oraz dwukolorowy, czarno - biały spodnie i kubrak w barwach prowincji. Miał też przy pasie przypięty jakiś tasak ale nie trudził się z dźwiganiem niewygodnego i zbędnego w tych warunkach pancerza. Wyglądał więc na jakiegoś żołnierza zawodowego ze sporym stażem, zapewne z piechoty chociaż trudno było powiedzieć jakiej bez pełnego ekwipunku. Chociaż mógł być też podoficerem jakiejś milicji bo chociaż szeregowi takich zwoływanych w razie potrzeby byli poubierani jak popadnie i co wzięli z domu więc wizualnie byli podobni do każdego mieszczanina, chłopa czy banity z jakich się wywodzili więc jedynie obecność względnie umundurowanych podoficerów i oficerów dawała możliwość ich zidentyfikowania. Mężczyzna okazał się być sierżantem z kompanii halabardników. Był głodny bo przez te cholerny, wczorajszy festyn miał w cholerę obowiązków. A jakby samego dnia targowego i festynu było mało jeszcze sobie mądre głowy wymyśliły heretyka spalić. Dodatnowa robota! Normalnie nie było wczoraj kiedy usiąść i jeszcze tych nicponi i ladaco trzeba było przecież pilnować by zrobili co trzeba. A jakby było mało wysyłali ich w ten cholerny las. Trzeba było więc najeść się i za wczoraj, i na dzisiaj, i na kolejne dni. Tladin odniósł wrażenie, że przez ten głód czy po prostu z natury, sierżant który przedstawił się jako Herman, jest ponuro i pesymistycznie nastawiony i do tego całego festynu i pełnych halabard roboty wczoraj jak i tej wyprawy poza mury miejskie jaka się mu szykowała. Wypad w trzewia Lasu Cieni zdawał się traktować jakby szanse na szczęśliwy powrót były dość nikłe. Chociaż może akurat było to te jego czarnowidztwo które zdawał się mieć w naturze. Miejsce: Ostland; Wolfenburg; ratusz Czas: 2519.VII.31 backertag (4/8); przedpołudnie Warunki: ciepło; sucho; półmrok pomieszczenia; ciepło, pogodnie Obydwóm towarzyszom szykującym się na górską wyprawę przejście między karczmą a ratuszem obyło się bez większych trudności. Przypadkiem lub nie, “Włóczykij” był położony dość blisko placu miejskiego do jakiego przylegał ratusz. Na zewnątrz deszcz przestał padać chociaż bruk wciąż obmywały kałuże i strumyczki deszczowej wody pełne zmywanych lub zatopionych w sobie resztek i nieczystości. Ulice były pełne przechodniów, część wciąż opuszczała miasto po zakończonym wczoraj dniu handlowym a część toczyła swój zwykły, dobowy rytm codzienny. Ci pierwsi zwykle niczym powolna, niezorganizowana karawana bierzyła ku głównym ulicom i dalej bramom a ci drudzy zmierzali właściwie w każdą stronę. Sam ratusz, jak na budynek użyteczności publicznej który jednocześnie był wizytówką władz stolicy prowincji w której zapewne i czasem gościł sam elektor von Raukov robił spore wrażenie. W kontraście do okalających go placu, budynków i zwykłych ludzi wydawało się, że brud i błoto się go nie imają. Główne drzwi, schody, korytarz, recepcja wszystko to już obaj znali bo byli przecież tutaj już z kilka razy podczas negocjacji werbunkowych. Tym razem jednak nie mieli się spotkać z herr Alderem który niejako patronował z ramienia władz całej wyprawie ale z herr Fleishmannem. W recepcji skierowano ich do odpowiedniego gabinetu na piętrze. Gdy tam trafili okazało się, że jest to pomieszczenie podobne wielkością do pokoi we “Włóczykiju” ale urządzone jak gabinet a nie pokój mieszkalny. Dominowało potężne biurko. Ładne, gustowne, ozdobne oznaczające władzę i pieniądze. Zapewne w rezydencji szlachcica, szefa gildii czy właśnie urzędu robiło pasowało w sam raz. Mówiło samo za siebie czy ktoś był piśmienny czy nie, czy był w urzędach wielokrotnie czy pierwszy raz to intuicyjnie dało się wyczuć, że trafiło się do miejsca gdzie załatwia się poważne sprawy. Poważnie wyglądała też dwójka gospodarzy. Herr Fleishman siedział po właściwej stronie biurka na zdobnym i wygodnie wyglądającym krześle. Znów był ładnie i bogato ubrany a na piersi dumnie spoczywał mu gruby łańcuch z herbem byczej głowy symbolizującym władzę Wolfenburga. Drugim z gospodarzy była stojąca za jego plecami magister ubrana w błękit. Stała trochę bokiem do reszty pomieszczenia, opierała się ramieniem o framugę okna jakby interesowało ją co się dzieje na placu przed ratuszem. Leniwie spojrzała na dwójkę petentów gdy weszli do pomieszczenia i pod kapturem który w sporej części zasłaniał rysy jej twarzy wydawały się żarzyć dwa błękitne ogniki w miejscu gdzie powinny być oczy. Ale była małomówna, pozwoliła przedstawicielowi lokalnych władz prowadzić rozmowę. - A więc co was tutaj sprowadza? - po krótkim, oficjalnym przywitaniu się herr Fleishmann wskazał na dwa krzesła po właściwej stronie biurka aby obaj goście na nich spoczęli i mogli spokojnie przedstawić sprawę z jaką przychodzą.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
30-04-2019, 00:00 | #27 | ||
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Gladin : 30-04-2019 o 00:09. | ||
01-05-2019, 22:47 | #28 |
Administrator Reputacja: 1 | Karl przez dłuższą chwilę przyglądał się krasnoludowi, nie do końca rozumiejąc, jaki związek ma jedna sprawa z drugą. |
03-05-2019, 10:05 | #29 | ||||
Reputacja: 1 |
| ||||
05-05-2019, 11:22 | #30 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 7 - 2519.VII.31; południe Miejsce: Ostland; Wolfenburg; ratusz Czas: 2519.VII.31 backertag (4/8); przedpołudnie Warunki: ciepło; sucho; półmrok pomieszczenia; ciepło, pogodnie Tladin i Karl - Kto? Schweiger i Frotzman? A do kogo przyszli? W jakiej sprawie? - urzędnik jaki obsadzał recepcję rozpoczął standardową procedurę załatwiania sprawy w urzędzie publicznym czyli obywatele musieli odczekać aż się okaże co i jak. Okazało się, że znajomi dwójki jaka dotarła do ratusza rzeczywiście byli wpisani w rejestr no ale mieli spotkanie jakie jeszcze się nie skończyło. Petenci więc musieli zaczekać na swoich kolegów. W międzyczasie gdy czekali to z nudów mieli okazję poobserować trochę ratuszowy rytm dnia. Czekali w czymś pośrednim między standardowym korytarzem a jakimś otwartym pomieszczeniem gdzie mieściła się właśnie poczekalnia wypełniona mniej lub bardziej interesującymi osobnikami. Była też tablica z ogłoszeniami oraz listami gończymi. Ze dwie osoby studiowały tą tablicę. Trudno powiedzieć czy z zawodowego zainteresowania czy podobnie jak dwójka towarzyszy dla zabicia czasu. Ogłoszenia były różne, głównie jakieś zarządzenia ratusza w sprawach miejskich. Zapewne wisiały tutaj na wszelki wypadek bo i tak przecież większość populacji była niepiśmienna. Wprowadzano nowy podatek przy bramie, ogłoszono kiedy i jaki cech ma warty na jakim fragmencie murów i tego typu potrzebne zarządzenia jakimi żyło każde większe i mniejsze miasto. Trochę ciekawsze była tablica z listami gończymi. Jaka kolekcja różnych typów ludzkich i nieludzkich. Tam jakiś złodziej, gdzie indziej podżegacz, jeszcze jakiś oszust. Facjata ze trzech hersztów banitów z czego jeden chyba działał na mieście a dwa na podmiejskich traktach. Ale były i ciekawsze fizjonomie. Na samej górze, niczym król całej kolekcji figurowała paskudna, bycza fizjonomia potwora z leśnych ostępów. Minotaur, zwany Ragush Krwawy Róg. Potwór miał być to straszny i wraz ze swoją bandą miał być przekleństwem tej ziemi. Karl zdawał sobie sprawę, że to żadna niespodzianka. Akurat jego rodzima prowincja nie na darmo nosiła w herbie byczą głowę i w leśnych ostępach do jakich nigdy nie docierał cywilizwany człowiek ani światło dnia, lęgły się całe hordy wypaczonych maszkar. W tym całkiem sporo minotaurów które były plagą tej ziemi. Widać znów jeden z nich zrobił się na tyle bezczelny by wychylić się z leśnej głuszy i pustoszyć zagubione w trzewiach pradawnej puszczy ludzkie sioła. Numerem dwa była wręcz karykaturalny łeb jedynie z grubsza przypominający ludzkie rysy twarzy. Nic dziwnego bo w końcu miał to być wizerunek trolla który grasował gdzieś w okolicy jakiegoś młyna. Nagroda była mniejsza niż za minotaura ale też nie mała. Numerem trzy pod względem nagrody była niejaka Simone Hertz. Wyjęta spod prawa herszt bandy grasującej na wschodnich kresach Gór Środkowych. Opis był jednak dość zaskakujący bowiem grasantka miała być jeźdźcem i być szefem konnej bandy. Przez korytarz przechodziły w obise trony różni ludzie i nieludzie. W poczekalni część czekających wyszła a część doszła. Ktoś przyszedł rzucić okiem na tablicę z ogłoszeniami jak jakaś ubogo wyglądająca kobieta okryta luźną, brudną narzutą zakrywającą większość jej sylwetki. Ktoś wstał lub usiadł okazując typowe zniecierpliwienie dla czekających jak jakiś starszy jegomość który chyba był mieszczaninem ubranym w swój świąteczny ubiór skoro przyszedł do urzędu. Ktoś jeszcze wyszedł gdy widocznie doczekał się na swoją kolej w urzędzie jak dwaj młodzi ludzie którzy aż tryskali z nadmiaru energii lub zniecierpliwienia. - Ciekawe czy jak ten złapałby tego to dostałby nagrodę czy stryczek… - mruknęła cicho młoda kobieta od której zalatywało ulicznym łajnem wskazując z zaciekawieniem na portret jednego i drugiego zbira umieszczonego na tablicy. Wydawała się rozbawiona takimi rozważaniami. Faktycznie mógłby być to ciekawy precedens skoro oba prawa były ze sobą równoważne. Za złapanie czy przyniesienie głowy skazańca należała się nagroda którą urząd zobowiązał się wypłacić wystawiając list gończy. Ale też gdyby zgłosił się z tym ktoś z tablicy ogłoszeń właściwie na nim też należało wykonać karę urzędową. Ale też zdarzały się i żwawsze momenty które ubarwniały czekanie na to kiedy koledzy Tladina i Karla skończą swoje negocjacje z urzędzie. W pewnym momencie do uszu czekających doszły jakieś podniesione głosy. Z początku gdy pewnie jeszcze zakręty korytarzy czy drzwi blokowały dźwięk niezbyt zapowiadały,że ktoś jest tutaj bardzo oburzony, zdenerwowany i w ogóle ma jakieś roszczenia i pretensje. - Ależ herr Snorrison! Co pan mówi! - przez tumult głosów przebił się wyraźniejszy, należący do jakiegoś mężczyzny. Wyrażał sobą głównie zaniepokojenie. - A tak! Tak właśnie mówię! - w przejściu pojawiła się przysadzista, krępa sylwetka brodacza ubranego jak przedstawiciel jakiejś rzemieślniczej profesji. Tladin szybko rozpoznał po zdobieniach młotów i kowadeł, że pewnie należy do zacnej profesji kowali. - Ależ herr Snorrison chyba nam pan tego nie zrobi? Może usiądźmy i porozmawiajmy? - zaproponował mężczyzna wyglądający na jednego z urzędników ratusza który co prawda nie miał trudności za nadążeniem za krótkonogim ale widocznie był zaniepokojony jego zachowaniem. - Już rozmawialiśmy. - odburknął zdenerwowany khazad gdy przeszli przez poczekalnie i obaj zniknęli po przeciwnej stronie. Jeszcze chwilę było słychać ich głosy oddalające się korytarzem prowadzącym do wyjścia a widoczni petenci w miarę jak cichły ich głosy tracili zainteresowanie tą atrakcją wracając do własnych spraw. Kolejnym razem szum głosów zdradził przybycie kolejnych zacnych gości. Przez okno na zewnątrz dało się zauważyć cały orszak otaczający nowo przyjezdną karocę. Czarna bryła zawieszona na nowoczesnych resorach i prowadzona przez sześć, bielutkich koni zdradzała bogactwo i władzę właściciela nawet jeśli nie uczyniłby tego osobisty orszak konnych. Część konnych niejako obydwaj goście “Włóczykija” już trochę znali z widzenia z dnia wczorajszego. Byli nimi bowiem Kozacy z Czerwonej Sotni. Tym razem byli konno i w pełnym rynsztunku. Średnie łuskowe pancerze, spiczaste hełmy tak popularne na wschodnich rubieżach, łuki, szable i lance. Czynili straż przednią i tylną orszaku. Sama karoca byłą jednak eskortowana przez specyficzną gwardię przyboczną złożoną ze słynnych, także w Ostlandzie, skrzydlatych lansjerów. Ci w porównaniu do Czerwonej Sotni prezentowali się dumnie jako pełnowymiarowa ciężka jazda zdolna rozgromić w pył każdego przeciwnika podczas zuchwałej szarży. Jak się okazało, właściwie mieli do czynienia z właścicielką a nie właścicielem tego orszaku. Z karocy wysiadła bowiem starsza dama ubrana w coś przypominającego togę. Towarzyszył jej osobisty orszak kilku osób jakie wraz z nią wysiadły z powozu. Potem zniknęli w trzewiach ratusza ale niespodziewanie dla wszystkich mieli zaskakujące spotkanie już wewnątrz budynku. Coś co wyglądało na delegację z Kisleva chociaż nie było wiadomo czyją dokładnie na korytarzu natknęło się na podobną delegację. O wiele bardziej egzotyczną bo długouchych elfów. Sądząc po barwach bieli, błękitów i złota z samej na wpół legendarnej kolebki elfiej rasy. Oba poselstwa stanęły naprzeciw siebie gdyż korytarz nie był na tyle szeroki aby mogły się swobodnie minąć. Jednych i drugich było z około tuzina. Kislevici byli zgrupowani przy swojej starszej damie. Sercem elfiej grupy był młody elf ubrany jak jakiś mag, kapłan czy uczony. Chociaż jak u wszystkich przedstawicieli tej rasy młody wygląd mógł być bardzo złudny. Obie formacje zatrzymały się obserwując się chwilę w milczeniu gdyż jasne było, że protokół dyplomatyczny traktował ich jako równorzędne strony więc ustąpienie miejsca mogło być poczytane jako uchybienie na honorze. Widoczni petenci i urzędnicy zamarli jakby w oczekiwaniu na jakąś scysję czy początku skandalu dyplomatycznego. - Kapitanie, dlaczego się zatrzymaliśmy? Dlaczego ten młody człowiek blokuje nam przejście? - Kislevitka zwróciła się do szefa swoich gwardzistów na tyle głośno, że pewnie słyszało ją i pół korytarza z Tladinem, Karlem i elfami włącznie. Głos sugerował, że właścicielka nie jest zachwycona ani nawykłą do przeszkód tego typu. Sytuację rozładował sam “młody człowiek”. - Najmocniej przepraszam, nie przybyliśmy tutaj sprawiać kłopotów. - odpowiedział z kurtuazją szef elfickiej grupki po tym gdy uniósł brew ze zdziwienia gdy nazwano go “młodym człowiekiem”. Zgrabnie jednak się skłonił i sam odsunął się na bok korytarza a reszta jego eskorty uczyniła to samo. - No chociaż dobrze wychowany. Niech bogowie czuwają nad twoim losem młody człowieku. - Kislevitka okazała wyrozumiałość “młodemu człowiekowi” który okazał się być skłonny naprawić swoje niestosowne zachowanie. Jej kolumna znów ruszyła korytarzem mijającą się na uboczu elficką delegację. Przez chwilę napięta sytuacja się rozładowała gdy jedna a potem druga grupka zniknęły w odmętach ratuszowych korytarzy.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |