Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 10-06-2009, 08:48   #1
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
[Warhammer 2 ed.] Nadzieja Umiera Ostatnia (18+)

Zegar na wieży ratuszowej przy Reik Platz dostojnie wybił godzinę dziewiątą, gdy drzwi kamienicy należącej do profesora Wilhelma Bauholza otworzyły się by wpuścić czekających gości. Najwyższa była ku temu pora, bowiem wiosenna zmienna aura zesłała na Nuln pierwsze krople deszczu.
Sługa bez słowa poprowadził gości do pokaźnej, jak na miejskie warunku sali, w której znajdował się długi stół mogący pomieścić co najmniej trzydzieści osób. Jednak gdy wszyscy już usiedli zajęto ledwie połowę miejsc. Na wyraźną prośbę sługi pozostawiono kilka wolnych miejsc u szczytu stołu przy ścianie z dwoma portretami. Jeden z nich przedstawiał podobiznę Imperatora Karla Franza,



drugi zaś Księżny Elektorki Emmanuelle von Liebovitz.



Po chwili do pomieszczenia wszedł starszy, ogolony mężczyzna. Najwyraźniej hołdujący dawno przebrzmiałej modzie swej młodości.



Tuż za nim weszła nieprzeciętnej urody młoda kobieta, a za nimi znana już wszystkim trójka mężczyzn z Armandem Le Boeuf na czele. Wszyscy z wyjątkiem młodego, przystojnego blondyna nieśli jakieś zwoje, pergaminy i księgi.
Prócz starca wszyscy usiedli. Stojąc mężczyzna powiódł po zebranych wzrokiem, w którym łatwo można było dostrzec radość i podekscytowanie.
- Witajcie moi drodzy. Witam Was w moim domu. Jestem Wilhelm Bauholz. Profesor Uniwersytetu w Nuln. – rzekł z uśmiechem.
- Zapewne jesteście ciekawi celu wyprawy ? Nieprawdaż ? Zaraz go wyjawię. – uniósł palec w górę ciesząc się tą chwilą.
Profesor był znany na uczelni ze swojego zamiłowania do tanich oratorskich efektów.
- Korona Teutogenów. Tak ! – zawołał nie kryjąc podniecenia.
- Ona jest naszym celem. Nareszcie wiem … wiem gdzie ona jest. – spojrzał uradowany na Le Boeufa.
- Wyjaśnię wam zaraz jak do tego doszedłem, otóż moim drodzy … – zaczął wchodząc w charakterystyczny dla wykładowców mentorki ton – otóż Artur król Teutogenów, jak wiadomo był w posiadaniu korony, którą dostał od samych bogów. Gdy miał ją na głowie mógł leczyć każde rany, choroby i mutacje, a nawet wskrzeszać zmarłych i czynił, to co poświadczają fragmenty starych kronik. – chwycił za poły na piersi i kontynuował patrząc przez okno na coraz gęściej padające na dworze krople deszczu.
- Potężny ten artefakt zginał jednak razem z Arturem. Świadectwa historyczne z czasów przed Sigmarem są nieliczne i szczątkowe. Do tej pory wszyscy łącznie ze mną sądzili, iż król Teutogenów zginął, gdzieś w Górach Środkowych. Jednak wyprawy w to miejsce nie przyniosły rezultatu po za odkryciem w jaskiniach koło Breder starożytnych zwojów. Były w kiepskim stanie i prawie rok zajęło mi ich odczytanie, ale warto było. – przeniósł wzrok na stół i podniósł pergamin.
- Jeden ze zwojów zawierał informację o tym jak Artur wraz z armią Teutogenów ruszył na pomoc władcy Brigundian Siggurdowi, który będąc jego szwagrem zmagał się z najazdami orków. A teraz najważniejsze. – zawiesił głos sięgając tym razem po księgę i otwierając ją na stronie z zakładką.
- Oto fragment „ Kronik Averlandu” Hegela.

„ … roku onego wielka złość orków spadła za grzechy nasze, tako aże Miłościwy Książe o pomoc zabiegać zaczął we śród okolicznych władyków wici rozsyłając. Na one wezwanie wódz potężny z północy przybył w czele diadem mający, któren postrach pomiędzy nieprzyjacioły czynił. I poszedł on ku przełęczy i moc plugawych yrchów popsował. W pułapkę zaś wzięty życie wraz z kompanami postradał, aże żalość wielka wśród wszytkich ludzi powstała, bo chrobry to był mąż …”


Wyciągnął rękę ku dziewczynie, która podała mu inny wolumin.
- Spójrzcie tu. Księga ta do plugawych wyznawców chaosu należała i przekazali nam ją kapłani Sigmara. Po złamaniu szyfru udało się odczytać.

„ Rzecz ta mocą straszliwą napełniona i nijak zniszczyć jej nie możem. Do jednego z wodzów Siggurda ponoć należała i wolą pana naszego ukryta ma być w Dohal nieopodal Harkanu i pieczęcią objęta, by w ręce wrogów naszych nie wpadła. Niech będzie pozdrowiony Pan …”


Zatrzymał się wpół słowa.
- Ekhem … Tak … Armandzie ? – profesor zwrócił się do Bretończyka w końcu siadając na krześle.
Tym razem głos zajął Le Boeuf :
- Harkanem orki zowią szczyt w Górach Krańca Świata. Ponoć jest nieopodal ruina twierdzy i to może być ten Dohal. Raz tylko widziałem tą górę i to z daleka, ale wiem jak tam trafić. Musimy iść do przełęczy Czarnego Ognia, a potem odbić na północ. – zrobił minę jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie.
- Dziękuję Armandzie. Tak więc jak widzicie znalazłem. Znalazłem koronę Teutogenów. Swą moc jednak ujawnia tylko gdy będzie ją nosił potomek Artura. Jego Wysokość Karl Franz. Czy wyobrażacie sobie jaką siłą będzie dysponował ? Leczenie ran, chorób, mutacji. Dlatego … Dlatego muszę Was prosić o złożenie przysięgi. Tak jak tu jesteście. Przysięgnijcie, że cokolwiek się zdarzy dostarczycie koronę Imperatorowi naszego Najświętszego Cesarstwa Karlowi Franzowi.
Bauholz wskazał za siebie ręką na portret.

Zaległa pełna konsternacji cisza, która im dłużej trwała tym bardziej stawała się niezręczna. W końcu odezwał się Le Boeuf.
- Panie profesorze taka przysięga to poważna sprawa i ważnej rzeczy dotyczy. Może nasi goście mają jakieś pytania co do wyprawy.
Zwrócił się do zebranych.
- Jestem odpowiedzialny za kwestie organizacyjne. Pan Profesor o ile go znam … - pozwolił sobie na lekki uśmiech – Nie zrezygnuje z owej przysięgi jeśli Państwo …
- To bardzo ważne Armandzie –
wszedł mu w słowo Bauholz – To nie jest byle artefakt, to Korona Teutogenów, to …
Zaczął w ekscytacji mimowolnie machać rękoma.
- Drogi Panie Profesorze. Bardzo proszę niech się Pan uspokoi. Ma Pan do czynienia z laikami w tej kwestii. – przerwał mu po raz kolejny Bretończyk.
- Zapewne drogi Armandzie, lecz w tej kwestii nie mogę ustąpić. – stwierdził profesor z naciskiem.
- Dobrze zatem. Przyzna Pan jednak, ze naszych gości prócz odnalezienia tak cennej rzeczy, interesują także bardziej przyziemne sprawy. Jak choćby wynagrodzenie. Kurt. – zwrócił się do mężczyzny w czarnym birecie i piórem do pisania za uchem.
- Tak ? Acha … już. – skryba pospiesznie przejrzał papiery wyciągając jedną.
- Wynagrodzenie wynosi 3 złote imperialne korony lub ich równowartość dziennie, oraz równy udział we wszystkich zdobytych przedmiotach prócz rzeczonej Korony Teutogenów. Wynagrodzenie nie obejmuje kosztów wyprawy, w tym szczególnie kosztów zakwaterowania, wiktu i wszelakich opłat związanych z podróżą, jak opłaty rogatkowe, mostowe, wstępne do miast i tym podobne, a takoż koszty wynajęcia lub zakupu wozów, łodzi, czy wierzchowców.
Zakończył patrząc niepewnie na Le Boeufa.
- Dziękuję Kurt. Zatem prosiłbym Was o przedstawienie się wszystkim, zadanie pytań jeśli jakieś są no i … - spojrzał na profesora – złożenie przysięgi.
Stwierdził Bretończyk wiodąc po zebranych wzrokiem.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 10-06-2009, 13:46   #2
 
woltron's Avatar
 
Reputacja: 1 woltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumny
- Następny! – krzyknął znudzony Bretończyk oddalając kolejnego chętnego do wzięcia udziału w wyprawie profesora Wilhelma Bauholza.
Snorri, lekko zataczając się, podszedł do stołu, za którym oprócz przystojnego blondyna, siedział też człowiek i krasnolud, machający nogami. Wszyscy trzej popatrzyli się z pewnym zainteresowaniem na Snorriego i jego pomarańczowy czub.
- Imię, nazwisko, zawód? – wyrecytował bezbarwnym głosem Monsieur Le Boeuf.
- Snorri Bomwollen, kharad’azak.
- Słucham? – zapytał się nieco zaskoczony Bretończyk.
- Mówi, że nazywa się Snorri i że jest zabójcą gigantów – wtrącił się krasnolud siedzący obok Le Boeufa, po czym popatrzył się na – I na twoim miejscu Armandzie zatrudniłbym go, bo to skurwiel jakich nam potrzeba.
- Widzę… - powiedział Bretończyk przyglądając się Snorriemu. Krasnolud był niski, nawet według standardów tej rasy. Tłuste, pomarańczowe włosy miał postawione w czub, a czarną brodę splecioną w trzy grube warkocze. W lewym uchu, podobnie jak w nosie, miał kilkanaście kolczyków. Od strzępów prawego ucha do kącików ust szła zaś ogromna, brzydka szrama. Snorri był ubrany w skórzaną kurtę, nabijaną ćwiekami. Na prawej ręce miał bransoletę z pożółkłych kłów trolla, zaś na szyi naszyjnik z pojedynczym zębem. Całości dopełniały dwa topory do rzucania u pasa i ogromny, dwuręczny topór na plecach. – Jesteś przyjęty. Staw się tutaj jutro rano.

*


Nuln okazało się kolejnym podłym ludzkim miastem, pełnym dziwek i złodziei. Snorri powoli dochodził do siebie, nie pamiętał ostatnich kilku godzin, ale nie było to ważne – liczył się jedynie fakt, iż pamiętał, że był umówiony przy Emmanuelleplatz 32. Sięgnął po butelkę wódki, upił parę łyków by uporać się z kacem, po czym chwycił swoją broń i wyszedł z karczmy.

*

Pod budynek mieszczący się pod numer 32 na Emmanuelleplatz przybył ostatni. Oprócz niego na otwarcie drzwi czekało kilkanaście osób: głównie ludzie, ale znalazł się i jeden krasnolud. Snorri ukłonił się swojemu rodakowi i pozdrowił go w ojczystym języku, jednak nie kontynuował rozmowy, ponieważ w tym momencie drzwi kamienicy należącej do profesora Wilhelma otworzyły się i służący zaprosił ich do środka, po czym zaprowadził do dużej sali. Usadził gości przy stole, po czym wyszedł.
Po chwili do pokoju wszedł Armand i dwoje ludzie: młoda, bardzo przystojna kobieta i stary, niemodnie ubrany człowiek, który okazał się ich pracodawcą. Przez następne kilka minut Burholz czy jak mu tam było tłumaczył cel wyprawy. Snorri nie słuchał zbyt uważnie, prahistoria ludzi niespecjalnie go interesowała. Dopiero, gdy Bretończyk przerwał wykład profesora i wspomniał o orkach, ruinach i niebezpieczeństwie krasnolud ożywił się nieco bardziej. Niestety, ale Armandowi nie było dane dokończyć, ponieważ profesor uparł się by złożyli przysięgę. Szlachcic poprosił Kurta, skrybę, o przedstawienie warunków współpracy, a po ich odczytaniu zapytał się zgromadzonych:
- Dziękuję Kurt. Zatem prosiłbym Was o przedstawienie się wszystkim, zadanie pytań, jeśli jakieś są no i … - spojrzał na profesora – złożenie przysięgi.
- Snorri Bomwollen, zabójca gigantów – powiedział krasnolud wstając, tak by każdy go dobrze widział. – Pytań żadnych nie mam. – Zrobił krótką przerwę, jakby zastanawiał się nad tym co powiedział przed chwilą profesor. –A co do przysięgi, to przysięgam na Imperatora Karla Franza, że cokolwiek się zdarzy w czasie naszej wyprawy dostarczę koronę Imperatorowi o ile tylko ją znajdziemy – w myślach zaś dodał „i o ile będziemy dychać tak długo”. Zadowolony z siebie usiadł, opierając ręce na obuchu swojego dwuręcznego topora i uśmiechając się szpetnie do pozostałych.
 
__________________
"Co do Regulaminów nie ma o czym dyskutować" - Bielon przystający na warunki Obsługi dotyczące jego powrotu na forum po rocznym banie i warunki przyłączenia Bissel do LI.

Ostatnio edytowane przez woltron : 10-06-2009 o 14:36.
woltron jest offline  
Stary 10-06-2009, 21:32   #3
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
***

Klaus dopijał kolejne piwo siedząc ukryty w cieniu rozłożystej gruszy. Lubił spędzać czas w zajeździe noszącym wyszukaną nazwę „Pod Gruszą”. Przynajmniej tak wnioskował po szyldzie, jaki wisiał nad wejściem i pokracznym drzewie na nim wymalowanym. Oprócz wspomnianej atrakcji, jakim było rzeczone drzewo dla tropiciela istotna była również jej lokalizacja. Znajdowała się, bowiem nieopodal stajni miejskich. Skąd do niektórych nozdrzy dochodził smród nie do wytrzymania, natomiast dla niego było to bardzo mu bliski i znajomy zapach. Woń końskiego potu i gnoju skutecznie zagłuszający fetor miasta. Za sprawą tych wątpliwych aromatów karczma nie miała zbyt wielu gości. Nie licząc oczywiście różnego rodzaju woźniców, poganiaczy czy handlarzy koni

Nuln było istną udręką dla tropiciela. Siedział tu już blisko tydzień rozpaczliwie próbując się z niego wyrwać z pierwszą lepszą karawaną. Tłum ludzi, jaki każdego dnia przetaczał się jego ulicami był dla Klausa Vogela, człowieka nawykłego do ciszy i spokoju, do lasu i samotności nie do wytrzymania. Chodził podenerwowany. Wszystko go irytowało. Już dwukrotnie wdał się w słowne utarczki, które mało, co się nie skończyły rękoczynami.

Ale ten dzień miał to wszystko zmienić. Jak tylko dowiedział się, że rusza jakaś wyprawa z miasta nie miał złudzeń – on będzie wyjeżdżał razem z nią! Dopił ostatni łyk piwa i ruszył do na miejsce spotkania.

Klaus jest wysokim, postawnym mężczyzną o żylastej budowie ciała i sprężystym kroku. Już na pierwszy rzut oka widać, że życie nauczyło go być zdanym tylko na siebie. Niebieskie oczy głęboko osadzone schowane za wydatnym nosem czujnie lustrowało okolicę. Opalona i ogorzała wiatrami twarz zdradzała fakt, iż więcej przebywał mając nad sobą tylko niebo niż pod dachem. Przyodziany był w wynoszoną skórzaną zbroję, wyraźnie na jej fakturze odznaczały się ślady po zakładanej na nią kolczudze – nieodzownym jego odzieniu w dziczy. Przy pasie miał przywieszony miecz i tuż obok zwinięty bicz.

Odstał swoje przyglądając się zgromadzonym ludziom i przedstawicielom innych ras.

- Klaus Vogel, zwiadowca i przepatrywacz. Często podróżowałem w tamte rejony z karawanami kupca Guntera Schoppera.

- O doprawdy Kurt, to chyba pierwszy człowiek tej profesji
– powiedział dostatnie odziany mężczyzna, mówiący ze dziwacznym akcentem. Większość to ludzie niewystawiający nosa poza mury tego śmierdzącego miasta. Radzi będziemy się z panem zobaczyć jutro, w celu omówienia szczegółów naszej wyprawy.

- Będę. Będę na pewno, możecie by o to spokojni, panie. Odparł z nieukrywanym zadowoleniem.

***

Klaus Vogel powłóczył po zebranych wzrokiem. Był mocno zniesmaczony cały tym cyrkiem. Bo ani go obchodziło, po jakiego grzyba jedzie jego zleceniodawca ani dobrze się czuł w tym miejscu. Tyle tu ładnych i czystych rzeczy, że niemal na każdym kroku musiał uważać by czegoś nie zniszczyć lub nie zabrudzić.

Cała przemowa profesora i jego protekcjonalny ton działał na niego jak zatęchłe piwo. Chciało mu się zwrócić dzisiejsze śniadanie. Na całe szczęście ten świergoczący z dziwna Bretończyk sprawiał o wiele bardziej rozgarnięte wrażenie i po jakimś czasie było im dane dojść do konkretów.

- Wynagrodzenie wynosi 3 złote imperialne korony lub ich równowartość dziennie, oraz równy udział we wszystkich zdobytych przedmiotach prócz rzeczonej Korony Teutogenów…


- Rozumiem, iż w przypadku nie płacenia przez was za noclegi i jedzenie wypłacane pieniądze są każdego dnia?
Jeżeli tak to nie mam więcej pytań. No i rzecz jasna jakiem Klaus Voegel przysięgam, iż dołożę wszelkich starań, aby ta korona trafiła w ręce jego Majestatu Cesarza.

Wprawdzie nie wyobrażał sobie jak w razie potrzeby miał to dostarczyć Cesarzowi, ale jak to mawiają srał na to cap.
 
baltazar jest offline  
Stary 11-06-2009, 22:57   #4
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Młoda czarnowłosa kobieta w prostej lnianej sukience z dużym dekoltem odsłaniającym połowę niezwykle pięknych piersi, dekoltem nieadekwatnym, tak jak i brak płaszcza, do pory roku, wychodziła z Banku Krasnoludzkiego. Marszczyła czarne brwi i chyba nawet mamrotała coś pod nosem, zupełnie nieelegancko mimo, że okolica była z tych najlepszych. A i bez tego dziewczyna przyciągałaby wzrok. W przejściu przepuścił ją bogato ubrany szlachcic, kilku innych odprowadzało wzrokiem. Prosta sylwetka, lekki chód i coś dzikiego w wyglądzie niepokoiło obie płcie, choć tylko mężczyznom zapadało w pamięć na bardzo długo.

Ale Margot Beranger wrażenie jakie robiła, w tej chwili było całkowicie obojętne. Lubiła skupić się na jednej sprawie całkowicie. Nawet jeśli powodem koncentracji było coś tak nudnego jak finanse.

Jak to się działo, że wszystko wiedziały małe przechery? „Dzień dobry wielmożna czarodziejko. Czego wielmożna czarodziejka sobie życzy? Po raz pierwszy w naszym banku? Z Bretonii? Jesteśmy zaszczyceni”. Co do cholery? Ma ten glejt na czole? Warknęła więc na kurdupla z głębi gardła. Trochę zmiękł. A Margot z satysfakcją patrzyła na niepewną minę i w pół urwany gest przywołujący kogoś na pomoc. Uśmiechała się. Teraz mogłaby z wielkodusznością zwycięzcy wylizać krasnala po pysku. Obejrzało się kilkanaście osób, gdy Margot szczerzyła białe zęby czując jak ghur wokół niej narasta. W końcu roześmiała się. Głośno, gardłowo. Tego chyba nawet Julie nie przewidziała. Metropolia czy głusza sama Margot potrafiła emanować taką silną energią jakby była źródłem wiatru. Pierdolić konwenanse. Kiedyś wybuduje sobie chatkę w wielkim mieście.
Donośny śmiech dziewczyny zaniepokoił krasnoluda chyba jeszcze bardziej niż wcześniejsze warczenie.

A potem wpłaciła te swoje marne 60 koron.

***

Bowiem 40 wydała na pierścień, który lśnił na jej prawej dłoni. Nie był tyle wart, ale chciała go na za godzinę i tyle wytargował jubiler. O, ten mężczyzna się jej podobał. Czekając, patrzyła na muskuły niczym u gladiatora i zwinne palce operujące precyzyjnymi urządzeniami, i czuła narastające podniecenie.
W końcu dostała pierścień. Herb kuł w oczy. Przynajmniej ją. Prawie zapomniała o tym swoim prawie, ale miasto budziło dawne wspomnienia, a dodatkowo ten chłystek Lorraine wkurzył ją niebotycznie i zachciało jej się lilii, żeby dupkom w oczy świecić, albo między oczami odciskać, wszystko jedno, choć nokaut na ambasadorze Bretonii pewnie miałby swoje konsekwencje.
Wzięła od gladiatora pierścionek, założyła na palec i ściągnęła sukienkę. Pod którą nie miała zwyczaju nic nosić.

Ale to było wczoraj teraz szła się zapisać na głośną wyprawę.

***

- Pójdę z wami – wyłowiła wzrokiem najlepiej ubranego mężczyznę. Na jego dłoni również błyszczał szlachecki pierścień. Już wcześniej słyszała jego bretoński akcent.
-Niektóre zasady mi umykają. – Przerwała mężczyźnie rozpoczynane zdanie – Kobiety też je noszą? Zrobiłam sobie. Mój ojciec nie miał synów.
- Margot Berenger. Czarodziejka. Takie wąsy są obrzydliwe. Zapach pomady drażni mi nozdrza. Będę cię trzymać od zawietrznej.
Przez chwilę w namiocie było cicho. Czarodziejka zamknęła oczy. Zaszumiała knieja. Gdy je otworzyła właściciel wypielęgnowanego zarostu bez zawstydzenia wpatrywał jej się w tatuaż.
- Runa ghur wpleciona w węża – powiedziała. – Za 50 koron pokażę ci całą.
Wygrała potyczkę. Jej ponura mina stopniała. Usiadła na krześle przed mężczyznami.
- Zbyt długo robię takie same rzeczy. Wybaczcie mi, panie. Ja jestem jak łania. Dla przyjaciół. Tak przynajmniej myślę. W wyprawie na koniec świata powinnam być przydatna.

***

Oczywiście celowo spóźniła się na spotkanie organizacyjne. Nic nie mogła na to poradzić. Pozwoliła żeby odebrano jej pewność samodzielnej decyzji i choć wyprawa całkowicie odpowiadała jej gustom, drażniący cierń niepewności, czy zdecydowałaby się na nią bez okoliczności zewnętrznych, pozostał.
Weszła z rozmachem, trzaskając drzwiami. Werbujący ja Bretończyk przemawiał akurat i znowu zdawał się oglądać ten sam tatuaż. Aż posłała mu całusa.
- Pięćdziesiąt –wyszeptała tak, że połowa zgromadzonych mogła ją usłyszeć. I usiadła na najdalszym wolnym miejscu. Ocierając się po drodze o przynajmniej o dwóch mężczyzn i jedną kobietę.
Ale dokładnie słyszała słowa Le Beoufa
- Trzy korony? Tyle samo dla każdego? –przemówiła dopiero gdy wygodnie rozpostarła się na krześle - Ja nie jestem drażliwa. Mimo, że mam zdolności spotykane najrzadziej w świecie, które uczyłam się wykorzystywać 10 lat, dostane zapłatę jak byle obwieś? – uśmiechnęła się do siedzącego najbliżej niej mężczyzny. – Dziwne zasady - Naprawdę była rozbawiona prawie do łez.

Nie po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że ludzie są dziwni.
Jakby sama nie należała do tego gatunku.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 13-06-2009, 17:58   #5
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
- Nienawidzę cię gnoju! - Łzy złości ciekły po pokrytych brudem policzkach Ulryka gdy gonił mniejszego od siebie chłopaka zręcznie lawirującego pomiędzy tłumem ludzi na rynku – Taki łomot dostaniesz, że za pierdlem zatęsknisz!
Uciekający płowowłosy chłopak o dość wymizerowanej posturze ciężko dysząc biegł co sił w chudych jak patyki nogach, mijając kolejne stragany. Wyglądał zupełnie jak inne dzieciaki, które można było znaleźć w dzielnicy biedoty, bawiące się na zasyfiałych podwórkach. Proste lniane spodnie, takaż koszula i kamizelka podszyta poprzecieranym futrem jakiejś zwierzyny, a wszystko nie pierwszej nowości, mogły budzić co najwyżej współczucie. Błoto miejskie pryskało na lewo i prawo spod jego sfatygowanych trzewików, na których przy każdym zakręcie zaliczał niewielki poślizg. Przerażenie w jego oczach nie zostawiało wątpliwości, że wie co się stanie jeśli zaraz nie zgubi prześladowcy. Minął kiermasz zielarski biorąc zapas na łuku i... prawy trzewik nie zdzierżył przeciążenia, a trzynastolatek próbując utrzymać równowagę na prawej nodze, która nie wytrzymała przeciążenia, runął na ziemię niemal podturlając się niemal pod sam stragan i nogi kupującego akurat pęczek przylaszczek jakiegoś dostojnika, który zważywszy na grube futro sobolowe, mógł pochodzić z północy.
Nat jednak nie zdążył nawet rzucić mu błagalnego spojrzenia o pomoc gdy Ulryk rzucił się na niego i zaczął okładać dłońmi.
- Wszawy fiucie! Teraz cię urządzę!
- A co to?! Co wy chłopcy robicie!? Złaźże z niego! - rzekł obcy i odkładając przylaszczki złapał Ulryka za kubrak i bez większego trudu ściągnął z Nata i postawił przed sobą – Co to znaczy?! Chcesz go zabić, czy jak?!
Ulryk z początku wyrywał się silnym dłoniom, ale po chwili częściowo się uspokoił patrząc tylko wilkiem na podnoszącego się z ziemi panicznie szybko Nata.
- Rozpowiada, że moja mama to pijana kurwa – warknął – i że za butelkę bimbru obciąga krasnoludom.
- O bogowie, a cóż to za słownictwo?
- To nie prawda!
- odkrzyknął przestraszony Nat – to Bibi tak mówi, a nie ja! Naprawdę Ulryk! Uwierz mi proszę. Ja bym tego nie zrobił!
- Znam cię gnido! To byłeś Ty! - Ulryk znów chciał się rzucić na chowającego się za dostojnikiem chłopaka, ale mężczyzna szczęśliwie go powstrzymał.
- Dość tego! - obcy potrząsnął oboma – Jak wy się zachowujecie! Nie możecie normalnie porozmawiać ze sobą i wyjaśnić? Natychmiast podajcie sobie dłonie na zgodę, bo jak nie to ja wam obu tyłki spiorę.
Chłopcy pod taką groźbą dość skwapliwie wyciągnęli do siebie dłonie mierząc się niepewnie wzorkiem.
- No! A teraz do domów! A jak się uspokoicie to porozmawiajcie ze sobą i wyjaśnijcie jak dorośli ludzie!
Obaj trzynastolatkowie nadal patrząc na siebie nieufnie spuścili jednak po sobie głowy i oddalili się od wielkiego dostojnika. Nie odzywając się do siebie, jakby w napięciu mijali małe uliczki, by w końcu, w jedną z nich skręcić i zniknąć w ciemnej bramie pustostanu zamieszkałego głównie przez szczury. Wejście na dach mieli opracowane do perfekcji i gdy w końcu usiedli na znajdujących się tam kocach, wyjrzeli za gzyms wyłącznie odruchowo, by upewnić się, że nikt nie wykazuje zainteresowania ciemną uliczką, Nat wyciągnął zza pazuchy pokaźny trzosik.
- Ja nie wiem jak ty kurwa ich wybierasz. Mi się zawsze gołodupce żołędne trafiają.
Nat spojrzał drwiąco na przyjaciela.
- I pewnie myślisz frajerze, że ci powiem, co? Policzmy, potem do Tędlarza, a na koniec na drożdżówki... tylko te z budyniem tym razem.


Wujo Gunther miał jak się okazało dziwniejszych znajomych niżby nawet można się było tego spodziewać. A w każdym razie takie wrażenie odniósł Nat gdy siedząc na jednym z tych wygodniutkich krzesełek przyjrzał się wchodzącym. Już wcześniej czuł się cokolwiek głupio z tą hałastrą wielgasów. No ale polecenie było wyraźne i tak jasne, że nawet Baryła, by je ogarnął. Przyjść o godzinie i czekać. Więc czekał. Machając trochę za krótkimi nogami i z umiarkowanym zainteresowaniem lustrując dwie babeczki i dwóch faciów. Obdartusa i krasnoluda można było od razu skreślić. Ulotną uwagę trzynastolatka odwróciło potem wejście spóźnionej... ciotki? Skąd się tu wzięła i co tu robiła, tego Nat nie wiedział, ale widocznie ucieszył się na jej widok gdyż żując jednego z oddawanych za bezcen w piekarni Knuta cukierków z mleczka pszczelego, pomachał do niej wesoło. Ta tylko na chwilę zatrzymała się dostrzegłszy chłopaka, ale nie powiedziała ani słowa. Widać jednak było, że poza zdziwieniem po kącikach jej ust błąkał się wiedźmowaty uśmieszek, którym zwykła go raczyć. Dopiero wtedy wszedł jakiś bakałarz i trójka wymuskanych urzędasków z tym bretolem na czele. No i posypały się w końcu pierwsze informacje o tym co tu się dzieje. Gdy bakałarz się przedstawił, Nat domyślił się co się święci. Wyprawa! Albo śnił, albo planowano właśnie kolejną z tych głupich wypraw po skarby! A najlepsze było to, że najmłodsza tu poza nim osoba miała co najmniej dziesięć lat więcej niż on. A to heca! Nat oczywiście nie wierzył w skarby. Choć może, lepiej byłoby powiedzieć, że gdy kiedyś w jeden uwierzył, spędził w więzieniu w towarzystwie paru zwyrodnialców dwa tygodnie które oduczyły go wiary w skarby... i uświadomił sobie, że wcale nie chciał sobie tego przypominać. Życie w Nuln dostarczało pełnego zakresu doświadczeń.
Tak czy inaczej przynajmniej kierunek się zgadzał.

Postanowił, że nie będzie się odzywać, bo i niby co go to obchodziło wszystko. Le Boeuf miał widocznie jakieś swoje sprawy do załatwienia i choć dobrze było się im przysłuchać, to chyba przecież nie będzie chciał, żeby Nat brał w tym udział. Prawda? Zadane sobie pytanie jednak pozostawiło nieprzyjemny cień wątpliwości. Oczy Franciszka Karola zdawały się patrzeć wprost na niedorostka... Ale jazda.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 14-06-2009, 16:45   #6
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Przyszedł prawie jako pierwszy, wolał bowiem samemu kierować oczy na przybywających ludzi i nieludzi, niż być ocenianym przez świdrujące spojrzenia. Rozważnie wybrał miejsce, chociaż w ostatecznym rozrachunku to i tak nie będzie miało znaczenia. Miał ochotę pociągnąć sobie z piersiówki, ale byłoby to nierozsądne. Woniejący alkoholem oddech nie pomagał w negocjacjach, więc powstrzymał ten swój odruch. Już od samego rana go powstrzymywał, zrobił to też wtedy, gdy dobierali ludzi. Ucieszyli się, gdy się przedstawił i podał specjalizację. Dobrze, znaczyło to, że przynajmniej w tej grupie był w pewien sposób unikatowy. Miał swoją wartość, nie to co te zwykłe rębajły. To było ważne, podnosiło status. Czyżby znów budziła się jego szlachecka krew? Ojciec zawsze potępiał jego ścieżkę, ale łożył na edukację. On był wojownikiem, Dieter zaś sprzątającym tyły medykusem. Nie było to hańbiące, ale nie tak stary von Hohenzoler wyobrażał sobie karierę najstarszego syna. W końcu pochodzili z Ostlandu, tam nie było miejsca dla słabych.

Dość młody, przystojny, szczupły mężczyzna o kilkudniowym, ale wypielęgnowanym zaroście czekał więc na pozostałych, siedząc na krześle w dość swobodnej, przynajmniej na pozór, pozie. Jego schludne i dobrze skrojone ubranie było najwyraźniej przygotowane na podróż, bowiem wyglądało solidnie i chociaż jego właściciel nie wyglądał w nim jak szlachcic, to jednak na pewno tym elementem nie utrudni sobie podróży. Patrzył spokojnie, świdrujące spojrzenie ciemnych oczu kierując na każdego wchodzącego. A na co patrzeć było, chociaż Dieter w duchu dziwił się wyborowi ludzi profesora. O ile na kilka postaci prawie kiwnął z aprobatą, to już przy krasnoludzkim Zabójcy prawie wytrzeszczył oczy. Nie spotykało się ich zbyt często, zwłaszcza w miastach, ale medyk wiedział o nich troszeczkę. Tyle by wiedzieć, że nie warto do nich zagadywać, że stracili honor i poszukiwali śmierci. Nigdy jeszcze nie widział Zabójcy, który kłania się grzecznie i przedstawia jako pogromca gigantów. Szybko przeszukał swoją pamięć, ah. Czyli ten tutaj zabił już jakiegoś trolla? Jeśli tak to Dieter postanowił nie zbliżać się do tego samobójcy. Potem na szczęście było lepiej. Przybycie kobiet skwitował lekkim uśmiechem, gdyż było do czego się uśmiechać. Zwłaszcza, gdy jedna z nich otarła się o niego. Jeszcze tylko ten chłystek, który zjawił się jakby nigdy nic, lekko podniósł mu ciśnienie. Miał zamiar poruszyć tę sprawę.

Wysłuchał spokojnie podstawowych wyjaśnień, zastanawiając się przez chwilę w jakie to szaleństwo się właśnie pakuje. Przysięga, cóż, przysięga była prosta, nie miał przecież zamiaru przywłaszczać sobie jakiejś korony. A właściwie to nawet nie wierzył w jej zdobycie. Wstał więc po słowach czarodziejki, nie odnosząc się do nich bezpośrednio. Ukłonił się tylko, najpierw Bauholzowi, potem kobietom, z uśmiechem zawieszając wzrok najpierw na damie z tatuażem między piersiami, potem czarnowłosej o której dowiedział się, że pochodzi aż z Kislevu, a więc w pewien sposób sobie bliskiej. Na koniec skłonił się pozostałym, ignorując jawnie ulicznika.
-Jestem Dieter von Hohenzoler, z Ostlandu. Zostałem zatrudniony jako medyk w tej wyprawie i obiecuję służyć swoimi umiejętnościami, szkolonymi w nulneńskiej szkole medycznej. I dobrze, obiecuję oddać koronę cesarzowi, jeśli ta przypadkiem trafi w moje dłonie.
Urwał na chwilę, ponownie siadając na swoim miejscu. Ale bynajmniej jeszcze nie skończył.
-Pani ma z jednej strony rację. Czy te trzy korony będą należeć się na równi moim umiejętnościom i... - spojrzał w kierunku dzieciaka -... chociażby temu chłopcu, który wygląda jak zwykły ulicznik? Rozumiem też, że jak najbardziej uiszczacie wszelkie opłaty celne, wjazdowe, karczemne i tym podobne, a słowa, które usłyszałem, były po prostu źle użytym sformułowaniem w naszym prawie pięknym reiskpielu?
Nie miał ochoty iść na głupią wyprawę bez zapewnienia sobie z niej jakiś wymiernych korzyści.
 
Sekal jest offline  
Stary 15-06-2009, 00:18   #7
 
Suarrilk's Avatar
 
Reputacja: 1 Suarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodze
Opuściwszy siedzibę ambasadora Borysa Afanasjewicza Pitnikowa, Nastia skierowała swe kroki do najbliższego płatnerza. W myślach już krzepko osadziło się i głęboko zapadło w pamięć nazwisko rezydenta w Averheim, na wypadek, gdyby potrzebowała pomocy, gdy dotrą tam razem z wyprawą. Młoda kobieta nie zawierzała pergaminom. Teraz jeszcze pozostawało jej sprzedać bezużyteczną szpadę. Niósł ją, owiniętą w jedwab, służący, Fieofan.


Fieofan, człek sędziwy i przygłuchy, był jednym z ludzi jej matki, która nadal łudziła się, że uda jej się wydać nieposłuszną córkę za mąż za odpowiedniego kandydata, toteż zamartwiała się o cnotę Nastii dniami i nocami. Co prawda, wedle jej pojmowania przyzwoitości powinna była raczej Nastia wyruszyć w podróż z Jarska z co najmniej trzema służkami oraz starą niańką, lecz dziewczyna skutecznie jej to wyperswadowała. Na Fieofana przystała tylko dlatego, że był absolutnie pozbawionym własnej woli człowiekiem, a poza tym niezmiernie wygodnie jest mieć służącego pod ręką.

Do Nuln dotarła kilka dni temu i nie znała miasta zbyt dobrze, niespecjalnie zresztą jej zależało na zwiedzaniu go. Pozostawiła Fieofanowi zorientowanie się w topografii i odnalezienie właściwego warsztatu. Nie zabawiła w nim długo – ku swemu zaskoczeniu, nie musiała się nawet targować, dostała za broń więcej, aniżeli była warta, a płatnerz nie odrywał łakomego wzroku od Nastii, co zaobserwowała z rozdrażnieniem. Potraktowała go wyniośle i z rezerwą, jak wszystkich niższych od niej stanem, cały czas trzymając dłoń na rękojeści rapiera, spoczywającego spokojnie w drewnianej, lakierowanej pochwie, na której wyraźnie wyróżniał się rodowy herb Miedwiediewów – srebrny niedźwiedź na niebieskim polu.


Niedźwiedź zdobił także dłoń młodej kobiety - rodowy sygnet w kształcie głowy niedźwiedzia wykonano z czystego srebra, na miejscu oczu osadzono dwa niewielkie rubiny. Biżuterii dopełniał srebrny medalion, wyobrażający Ursuna, boga-niedźwiedzia. Ród, którego nieodrodną córką była, słynął ze swej dumy, buńczucznie postawił u swych korzeni niedźwiedzia i chełpił się wręcz tą rodzinną legendą. Pokolenia Miedwiediewów czciły Ursuna, czciła go i Nastia. Z tym większą zaciętością tu, na obcej ziemi, w granicach Reiklandu. Teraz też wróciła do wynajętego pokoju, by pomodlić się przed ikoną, wyobrażającą Ursuna w ludzkiej postaci, o powodzenie wyprawy. Następnego dnia czekała ją konfrontacja z innymi członkami wyprawy, a przede wszystkim – z samym Bauholzem. Ciekawiło ją, jakim jest człowiekiem...

Dzień rozpoczął się deszczem. Utriennij dożd’, diewiczij gniew i pliaska staroj baby – szto rosa na woschodie sołnca[1], jak mawia się w Kislevie. Jedyne, co w związku z deszczem najmocniej irytowało Nastię, to fakt, że jej czarne loki skręciły się jeszcze mocniej.


Kobieta wstała rozdrażniona i przybyła na spotkanie organizacyjne w dość mrukliwym nastroju, gotowa naskoczyć na pierwszą osobę, która w jakikolwiek sposób da jej powód do wyładowania na nim złości. Zważywszy na pochodzenie i obcy akcent, który wyróżniał ją spośród zebranych, spodziewała się, że nie będzie musiała długo czekać. Ku swemu zaskoczeniu, miast kozła ofiarnego spotkała rodaka. Kiedy w przejściu popchnął ją wysoki mężczyzna, ręka błyskawicznie powędrowała do rękojeści, a gniew błysnął w brązowych oczach.
- Jak chodisz, podliec – warknęła, przeciągając w charakterystyczny sposób akcentowane „o”. Nieznajomy obrócił w jej stronę przystojną twarz z czarnym wąsem, unosząc brew na widok wyhaftowanego na kaftanie herbu.
- Miłosti proszu, gosudarynia[2] – odezwał się nieoczekiwanie po kislevsku, kłaniając się jej w pas. Wyprostował się i podkręcił wąsa. Aha. Kozak. Oni wszyscy są pozbawieni jakiejkolwiek ogłady, co do jednego – ochleje i zabijaki. W tym najgorszym znaczeniu. Ten jeszcze przynajmniej stwarzał pozory, że ma resztki dobrych manier. Przyjrzała mu się, aż uśmiechnął się zuchwale.


Nie spodziewała się spotkać tu, w tym domu, rodaka, musiała to przyznać. Była tak zaskoczona, że aż pozwoliła mu na bezczelną poufałość, jaką było chwycenie jej dłoni i złożenie na jej grzbiecie głośnego pocałunku. ~O gospodi[3], mam nadzieję, że się nie rumienię~, przebiegła przez jej głowę przerażona myśl. Dłoń silniej zacisnęła się na rękojeści.
- Barysznia[4], pozwólcie, że się przedstawię. Michaił Piotrowicz Niekrasow. Jeszcze raz najmocniej proszę o wybaczenie karygodnego zachowania – szastnął czapką o ziemię, nadal mówiąc po kislevsku. Uniosła brew, ale skinęła wspaniałomyślnie głową. Może i był z pospólstwa, ale jako jedyny prócz niej Kislevita w groteskowym towarzystwie, jakie zdążyła do tej pory zaobserwować, zyskał sobie jej tymczasowe zainteresowanie. Cóż, z pewnością będzie ciekawszym towarzyszem od Fieofana.
- Anastazja Osipowna Miedwiediewa – przedstawiła się, wyprostowując z dumą i rzucając harde spojrzenie na wypadek, gdyby ktoś śmiał obrazić dobre imię rodu Miedwiediewów. – Lecz możecie zwracać się do mnie per Nastia Osipowna – oznajmiła łaskawie. Poranne rozdrażnienie zmieniło się raptem w mieszaninę zaciekawienia, rozbawienia i chęci rozerwania się. Któż mógł być w tej chwili lepszym towarzyszem, aniżeli szarmancki Kislevita. Oczywiście, nie dała tego po sobie poznać, pozostając cokolwiek wyniosłą i oficjalną. Niekrasow wziął ją pod rękę i poprowadził do stołu, nie przestając sypać komplementami, a przede wszystkim – opowiadać o sobie. Nastia głównie milczała, wtrącając się z rzadka do jego monologu, a chwilami śmiejąc się uprzejmie z jego żartów. Ich konwersację, którą przez cały czas prowadzili w rodzimej mowie, przerwało wejście pracodawcy i jego podwładnych czy też wspólników, kobieta nawet tego nie wiedziała. Wysłuchała przemówień, wpierw Bauholza, potem Bretończyka, a wreszcie wypowiedzi poszczególnych członków przyszłej wyprawy. Dostrzegła uśmiech tego przystojnego Ostlandczyka, nawet odpowiedziała mu skinieniem głowy. Zmarszczyła brwi na wieść o warunkach zapłaty. Jakże to, nawet noclegu im nie opłacą? Cóż to za ekspedycja naukowa? Już chciała się odezwać, gdy raptem Niekrasow mrugnął nonszalancko w jej stronę – poczuła, że nie wróży to niczego dobrego – podniósł się z krzesła, skłonił zebranym, po czym rzekł donośnie:
- Michaił Piotrowicz Niekrasow, do usług, warunki wyprawy są dla mnie do przyjęcia, na koronie mi nie zależy, a jedyne, co chciałem powiedzieć, dedykuję tej oto pięknej pani – szerokim gestem zatoczył ramieniem poziomy łuk w powietrzu, wskazując na Nastię. Na szczęście, była na tyle obuczona etykiecie i na tyle dobrze wiedziała, jak się zachować, że nie okazała po sobie wielkiego zażenowania, w jakie wprawiły ją jego następne słowa. A brzmiały jak następuje:
- Ja pomniu cz’udnoje mgnowienije, pieriedo mnoj jawiłas’ ty, kak mimoliotnoje widienije, kak gienij czistoj krasoty![5]
Jedyną oznaką, że Nastia najchętniej zapadłaby się w tej chwili pod ziemię, była nagła bladość, jaka wystąpiła na jej oblicze. Niekrasow zasiadł na powrót za stołem, a młoda szlachcianka uśmiechnęła się, mając nadzieję, że nikt nie dostrzeże, jak sztuczny i wymuszony był to uśmiech. ~Co za upokorzenie~. Odsunęła się nieznacznie od Niekrasowa – na tyle, by dać mu to odczuć, lecz by nie było to wyraźnym uchybieniem zasadom grzeczności.
- Nastia Osipowna Miedwiediewa – przedstawiła się, nie wstając. Jej głos zabrzmiał sztywno. Mówiła z wyraźnym akcentem. – Przysięgam zwrócić koronę cesarzowi – rzekła, dumając w duchu nad etymologią niektórych słów. Jej poprzednicy zapytali już o to, co ją interesowało, czekała więc na odpowiedź profesora. Zwłaszcza że wolała na razie zwracać na siebie jak najmniej uwagi. Policzy się z tym Niekrasowym, oj, policzy się... Zmarszczka gniewu zakłóciła gładkość jej czoła.

---
[1] przysł. Deszcz ranny, płacz panny i taniec baby niedługo trwają.
[2] Proszę o wybaczenie, pani.
[3] O, boże.
[4] Barysznia - dziewczyna ze szlacheckiego rodu.
[5] Aleksander Siergiejewicz Puszkin, DO *** - Cudowne pomnę oka mgnienie

Cudowne pomnę oka mgnienie,
Harmonią tknięty wzrok i słuch:
Zjawiłaś się jak przywidzenie,
Czystego piękna lotny duch.


(przeł. Wiktor Woroszylski)
 
__________________
"Umysł ludzki bardziej jest wszechświatem niż sam wszechświat".
[John Fowles, Mag]

Ostatnio edytowane przez Suarrilk : 18-06-2009 o 20:47. Powód: Przypisy.
Suarrilk jest offline  
Stary 15-06-2009, 06:46   #8
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Wysoki, młody mężczyznę siedział w kącie gospody, od czasu do czasu unosząc do ust kufel z piwem. Jego ciemne, niemal kruczoczarne włosy były nieco zbyt długie, jakby dawno nie widziały balwierza. Kosmyki włosów spadały na czoło ale wyglądało na to, że ten fakt wcale ich właścicielowi nie przeszkadza.
Starannie przycięte broda i wąsy harmonizowały z opaloną twarzą.

Mężczyzna zdecydowanie nie wyglądał na takiego, w którego sakiewce brzęczy dużo występującego w nazwisku metalu. Pierścień z herbem, obrócony kamieniem do środka, udawał zwykłą obrączkę, a chociaż odzienie Petera było czyste i porządne, to jednak w tłumie kłębiącym się w karczmie nie wyróżniało się niczym szczególnym. Dzięki temu Peter mógł ze spokojem wysłuchiwać wszystkich mniej lub bardziej prawdopodobnych informacji, którymi przerzucali obficie się raczący trunkami bywalcy gospody.

Traf jakiś, czy przeznaczenie sprawiło, że wśród plotek pojawiło się nazwisko profesora Bauholza. I informacja o planowanej przez niego wyprawie.

Wyprawa... To było coś dla niego. Szczególnie uwzględniając fakt, że w wielkim mieście każda sakiewka systematycznie niezasilana chudła błyskawicznie, zwłaszcza gdy trzeba było wyżywić nie tylko siebie, ale i konia.

Peter z chęcią poznałby więcej szczegółów, ale tym razem szczęście mu nie dopisało. Mężczyźni nagle przeszli do omawiania wdzięków kelnerki, która przyniosła im piwo i do poprzedniej tematyki nie wrócili. Na szczęście nie stanowili jedynego źródła wiedzy...


Kierując się wskazówkami umieszczonymi na ogłoszeniu trafił do Zielonego Zaułka. Ku jego zdumieniu kolejka posuwała się nadzwyczaj szybko. Kandydaci na uczestników wyprawy jeden po drugim opuszczali miejsce z zawodem wypisanym na twarzy, przy okazji narzekając pod nosem na pecha lub na stawiane wymagania.
Gdy wreszcie przyszła na niego kolej nie bardzo wierzył w sukces.

- Peter Dorr. Zwiadowca - powiedział. - Woźnicą też bywałem.

Mężczyzna, zwany, jak słyszał, Le Boeuf, zlustrował Petera od stóp do głów.

- A bywałeś w Górach Krańca Świata? - spytał.

Peter pokręcił głową.

- Nie zdarzyło się - powiedział, przekonany że z angażu nici.

- Szkoda - stwierdził Le Boeuf - ale zwiadowca zawsze się przyda. Zgłoś się jutro tam. - Wskazał znajdującą się niedaleko bramę. - O dziewiątej - dodał.



Czy informacje o koronie były prawdziwe?
Nie bardzo w to wierzył, ale, prawdę mówiąc, cel wyprawy był mu obojętny. Najważniejsze było to, że profesor płacił za usługi i to całkiem nieźle.
W brązowych oczach Petera zalśniły wesołe ogniki.
Realne złote korony za znalezienie legendarnej korony. Zabawne.

Czemu miałby nie złożyć przysięgi.
Albo nie będzie czego dotrzymywać, jeśli korony nie znajdą, albo też... Ludzie, którzy dostarczą takie cudo do rąk Imperatora z pewnością mogą liczyć na dodatkową nagrodę.


Wstał.

- Peter Dorr - przedstawił się. - Przysięgam, że zrobię wszystko co możliwe, by odnalezioną koronę dostarczyć do rąk Imperatora.
 
Kerm jest offline  
Stary 17-06-2009, 12:25   #9
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Kolejne osoby wstając lub siedząc składały obietnicę dostarczenia korony Imperatorowi. Niektórzy mieli pytania, inni nie.
Le Boeuf uważnie wysłuchał wszystkich uwag i spoglądając na Kurta, który pod jego spojrzeniem wręcz się skurczył, odpowiedział :
- Zdaje się, że wynikło pewne nieporozumienie. Trzy korony o których była mowa to wynagrodzenie podstawowe wolne od kosztów. Wszelkie wydatki związane z podróżą ponosi profesor Bauholz. – spojrzał prosto w oczy Margot. – To oczywiste, że dysponują państwo różnymi umiejętnościami. Jednak trudno jest w tej chwili orzec które będą najbardziej przydatne. Dlatego przewidziane jest dodatkowe wynagrodzenie w zależności od wkładu wysiłku w powodzenie wyprawy.
Przeniósł wzrok na medyka.
- Bez wątpienia Pańskie usługi będą tymi, które zostaną opłacone specjalnie.
Położył otwarte dłonie na blacie stołu.
- Mam nadzieję, że rozwiązałem wszystkie Państwa wątpliwości. Panno Margot, Nathanielu … poproszę o przysięgę, którą pominęliście zapewne przez przeoczenie.
Dodał lekko się uśmiechając i czekając na odpowiedź.
- Jeśli nie ma więcej pytań wyznaczam spotkanie jutro o świcie przy Nabrzeżu Kaufmanna. Udamy się barką do Averheim. Proszę się stawić z pełnym ekwipunkiem. Wypływamy godzinę po świcie i nie będziemy czekać na spóźnialskich.
Spojrzał na Bauholza pytająco.
- To chyba wszystko profesorze ? – starzec tylko skinął głową - Jeśli nie ma więcej pytań to dziękuję Państwu i do zobaczenia jutro.

Spotkanie dobiegło końca, wszyscy wstali by udać się ku swoim sprawom. Asystentka Bauholza, owa młoda, ładna dziewczyna zebrała wszystkie księgi i dokumenty. Jak zwykle było tego sporo jak dla jej słabych ramion i ruszyła w kierunku wyjścia. Niestety niosąc przed sobą na ręku stos papierów i chcąc szybko dogonić oddalającego się profesora, zderzyła się z jednym z mężczyzn, który chyba nazywał się Dorr. Dziewczyna straciła równowagę, a wszystko wysypało jej się z rąk. Spojrzała bezradnie na rozrzucone papiery, a w jej oczach zaszkliły się łzy. Bycie asystentką Bauholza nie było łatwe.
- Przepraszam - powiedziała speszona, nerwowo odgarniając kosmyk jaśniutkich włosów za drobne ucho.



- Bardzo pana przepraszam, za nieuwagę - Powtórzyła kucając by pozbierać materiały. Jej głos niezwykle niski i głęboki dziwnie kontrastował z delikatną, wiotką sylwetką.
Była ubrana w skromna suknię zapinana pod szyję, ale na tyle obcisła, że można się było pod nią dopatrzyć uroczej dziewczęcej sylwetki.

Wychodząc na zewnątrz wszyscy spostrzegli, że niebo wypogodziło się. Słońce oświetliło ulice Nuln nadają im pogodniejszy wygląd. Ludzie ponownie zaczęli zapełniać Emmanuelleplatz udając się ku swoim sprawom. Także i goście Bauholza zaczęli się rozchodzić. I tak na przykład Margot Berengar kręcąc swą bez wątpienia zgrabną pupą udała się w górę miasta w kierunku książęcego zamku, podczas gdy krasnolud i wyrostek obrali kierunek ku Reiksplatz.
Było wczesne popołudnie i wszyscy mieli dość czasu by nacieszyć się urokami „kulturalnej stolicy” Imperium przed porannym wyjazdem.


Świt był mroźny. Oszroniony bruk nabrzeża zmuszał do ostrożności przy stawianiu nóg nie wspominając już o tym, że wciąż jeszcze blade słońce kiepsko oświetlało ulice ledwo co przeganiając nocne cienie.
Przy jednym z pomostów opartych na wbitych w rzekę Aver palach stała grupka ludzi ładująca na pokaźnych rozmiarów barkę różne paczki. Jedna z osób widząc, iż ktoś się zbliża podeszła. Był to Le Boeuf.
- Witam. A gdzie Panna Hilde Heisenberg ? – spytał podenerwowany.
- Trudno, jeśli nie dotrze na czas nie będziemy na nią czekać.
Wskazał ręką na barkę.
- Zapraszam na „Tęczę”. Takie jest miano naszej jednostki i naszego domu przez najbliższe 7 dni podróży do Averheim.
Wtem podszedł do rozmówców przystojny blondyn kłaniając się lekko.



- Pozwolą Państwo, że się przedstawię … Martin Richthofen. Armandzie coś się dzieje.
Wskazał palcem na przystań kawałek dalej. Rzeczywiście jacyś ludzie z pochodniami o czymś dyskutowali, co i rusz pochylając się nad wodą.
Jeden z nich ze strusimi piórami na czapce wskazał na barkę, od grupki oderwała się postać i podbiegła do Le Boeufa. Mężczyzna miał na sobie mundur nulneńskich strażników.
- Przykro mi, ale nie możecie Państwo wypłynąć. – stwierdził dysząc i prężąc się przed Bretończykiem.
- A to niby czemu ?! – spytał poirytowany Richthofen ubiegając Armanda.
- Z rozkazu kapitana Rossi panie Martinie. – rzekł tonem usprawiedliwienia strażnik prężąc się jeszcze bardziej.
- Rossi tak ? Znowu Rossi. – stwierdził blondyn zjadliwie.
- Już ja to załatwię. Armandzie idź przypilnuj profesora z łaski swojej, a ja porozmawiam z tym kogucikiem. A ty … - zwrócił się do strażnika – Idź i powiedz kapitanowi, że Richthofen … Nie, że Bauholz i Richthofen chcą z nim porozmawiać.
Strażnik bez słowa odwrócił się na pięcie i pobiegł z powrotem.
- Tylko go nie pobij. – rzucił Le Boeuf na odchodne udając się na barkę.
Wkrótce Anzelmo Rossi kapitan straży rzecznej na dzielnicę Kaufmanna podszedł do towarzystwa. Otworzył usta by się przywitać, lecz nie zdążył, bo Martin trzymając się pod boki wrzasnął na niego niczym rozwścieczony buhaj.
- Co Ty znowu wydziwiasz Rossi ? Co tu się u licha dzieje ?
Kapitan zauważalnie przybrał na twarzy czerwoną barwę i odparł wyniośle.
- Względy bezpieczeństwa panie Richthofen. Zaginęła barka Pańskiego stryja.
- Jak to zaginęła ? Co ty chrzanisz ?

Rossi spurpurowiał jeszcze bardziej.
- Cumy zostały zerwane, a w wodzie jest pełno drewnianych szczątków. Woda zaś … - zmieszał się wyraźnie – Jest dziwna. Jakby … jakby ktoś wylał krochmal.
Zakończył niepewnie.
Martin choć starał się mówić spokojnie stopniowo podnosił głos.
- I Ty tileański śmieciu wstrzymujesz wyprawę moją i Bauholza, bo ktoś wylał krochmal ?! Popieprzyło Cię całkiem ?! – Richthofen ostatnie słowa wykrzyczał.
Zdawało się że krew za chwilę tryśnie z oblicza Rossiego.
- Jestem przedstawicielem prawa. Nie pozwolę się obrażać.
- Zrobisz co Ci każę, bo inaczej wylecisz ze służby i nawet protekcja radcy Erharda Ci nie pomoże !
- To oszczerstwo ! Jak śmiesz ! Jeszcze słowo, a każę Cię aresztować ! –
Rossi najwyraźniej stracił resztki opanowania i sięgnął do rękojeści rapiera.
Martin nie pozostawał mu dłużny.
- Powiem Ci nie jedno, a dwa słowa i to po kislevsku ! „Paszoł Won” ! – Richthofen też już się imał oręża.
Lada chwila mogło dojść do rozlewu krwi. Było jasne dla wszystkich, prócz zaperzonego blondyna, że bez względu na wynik starcia na pewno, nie pomoże to w szybkim opuszczeniu miasta.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 18-06-2009, 15:26   #10
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
przy pisaniu posta uczestniczył woltron... i nie ucierpiał ani jeden krasnolud

Oczywiście złożył przysięgę. Tak jak by coś miała ona znaczyć... Ale skoro Le Bouef skinął głową, to widocznie bez tego by się nie obyło. A kij im w oko.

A poza tym to było wręcz dziwne, że nie spotkał się z typowym wstrętem z jakim ludzie tej klasy co tam, odnosili się do nulneńskiej biedoty. Najwyraźniej prawie nikt nie pochodził z Nuln. A przynajmniej prawie nikt wyłączając tego picusia z uniwerku. Śmieszny gostek w sumie. Niby wykształciuch, a ubrany jakby do lasu na grzyby szedł. Nat uśmiechnął się szeroko gdy padło słowo „ulicznik”. Chyba ulicznika na oczy nie widział skoro twierdził, że jako konował jest bardziej przydatny. Przeca teraz byle klecha to samo co medyk potrafił, a szybciej i mniej boleśnie. A jak się dobrego znalazło jak frater Camillo to i darmo choróbska odczyniał, lub ewentualnie za flaszkę. Kusiło Nata, by dowieść Dieterowi jak bardzo jest w błędzie, ale bardziej kusiły świecidełka tej kisełki, co to przyszła z mężulkiem. Oczojebne jak ta lala...

Kierunek podjęty więc przez młodzika był jasny, bo a nuż kisełka gdzieś wyjdzie na wieczór. Nie zdążył jednak wykonać nawet dwóch kroków spod progu domu Bauholza gdy za ramię złapała go jakaś silna ręka.
- Ej... gagatku. Wiesz gdzie tu jakieś lepsze piwo mają, bo tam gdziem wcześniej siedział, to karczmarz chyba antałka od spluwaczki nie odróżnia...
Krasnolud nie był wyższy od Nathaniela, musiał jednak być nie lada cięższy, bo deski przybudówki zdrowo pod nim trzeszczały. Chyba, że była to wina tego gargantuicznego topora, który nosił na plecach. Na tak jednak postawione pytanie, chłopak musiałby chyba najprawdziwszego kultystę po deformacjach zobaczyć, by odmówić pomocy. Tak to już jakoś było, że pomaganie przyjezdnym, pomagało i jemu. Przestało się więc liczyć, że krasnolud był półnagi, uzbrojony po zęby i miał czymś tłustopomarańczowym nastroszone na sztorc włosy. Istotne zrobiły się inkrustowane platyną bransolety na jego rękach i trzosik u pasa.
- No jasne, że wiem. W Faulestadt jest „Krzywa gęba”. Biorą piwo od jakiegoś piwowara z północy Panie. Ponoć mocne.
- Krzywa gęba powiadasz? Brzmi nieźle, prowadź... byle szybko bo psiajucha zaschło mi w gardle od tego pieprzenia cośmy słuchali przez ostatnie godziny - odpowiedział krasnolud.
- Tylko że okolica średnio bezpieczna dla takich jak ja więc dajcie Panie parę monet za fatygę. Matka na suchoty wiosnę temu zachorowała, a od tygodnia to i kaszel ją złapał jakiś taki paskudny i mokry... a cyrulicy drodzy teraz...
- Kurwa, czy ja wyglądam jak matka Fiara od Biednych? - Zapytał się sam siebie kransolud. Mimo to Snorri sięgnął do ciężkiego mieszka i wyjął, dużą srebrną monetę. - Masz łachudro, a teraz prowadź, bom nie tylko spragniony, ale i głodny!
Mały zagryzł monetę bynajmniej nie po dziecięcemu i z szerokim uśmiechem odparł:
- Za tyle to nawet wam dziewkę sprowadzę. Tędy nam trza - po czym ruszył w stronę rzeki.
- Dziewkę to chyba dla siebie smarkaczu sprowadzisz - powiedział Snorri po czym ruszył za chłopakiem. Krasnolud w czasie tej cokolwiek długiej wyprawy na drugą stronę rzeki, miał tylko jedno pytanie - Po jaką cholerę pchasz się chłopcze w Góry Krańca Świata?
- Eeeee... -
Nat wyraźnie chciał coś powiedzieć, jakby odpowiedź była oczywista i oczywiście nie mógł jej wyjawić, a każda próba innego wytłumaczenia wydawała się jemu samemu niedorzeczna – No jak to? Po te trzy korony oczywiście... no cztery w sumie. A taki pieniądz piechotą nie chodzi. Matkę wykuruje, siostrze coś kupię... a no i chętnie zobaczę wyraz twarzy tej pindy Bibi... - to ostatnie było akurat prawdą.
- Hmmm... a walczyć umiesz czy tylko leki matce podawać? - krasnolud może nie był najbystrzejszy, ale wystarczająco bystry by wyczuć, że Nathan kłamie.
- Walczyć? - spojrzał na imponujące topory krasnoluda - eee... to nie dla mnie. Tylko leki podawać... no i szybko po nie biegam.
- I mimo to chcesz iść w Góry Krańca Świata? Posłuchaj mnie gówniarzu. Góry Krańca Świata to paskudne miejsce, gdzie szybki bieg cię nie uratuje.
- Paskudne miejsce? -
musiał przyznać, że brzmi to zabawnie zważywszy na to gdzie się znajdowali. Na szczęście już docierali do celu i być może krasnolud nie będzie taki dociekliwy gdy popije i poje... tak czy inaczej warto było się go trochę potrzymać skoro groszem nie śmierdział. Teraz na druga stronę kanału i oto nulneńskie slumsy pełną gębą.


- Ooo i oto jesteśmy!
Gospoda była imponująca. Pod warunkiem oczywiście, że komuś imponowały niespożyte zdolności pijackie stałych bywalców i marny, ale za to nieśmiertelny talent kapeli, która mocą niesioną przez pełne wyniosłości frazesy, jednoczyła klientele we wspólnej pasji.

„No i... znów bijatyka,
No i... znów bijatyka,
No i... bijatyka cały dzień,
I porąbany dzień, i porąbany łeb,
Razem bracia, aż po zmierzch! Hej!”

Poza tym zwykły kamienny budynek niedaleko murów miejskich wykonany bez polotu i najniższym możliwym kosztem. Drewniany dach po lewej stronie był nieco zapadnięty i aż prosił się o naprawę. Na oko od co najmniej pięciu lat.
- No to pięknie kurwa! - powiedział krasnolud i nie czekając na zaproszenie wszedł do środka. �-- Karczmarzu piwa - krzyknął Snorri to grubasa za ladą przecierającego kufel. - A ty czego chcesz? - zapytał się młodzika
- Cześć Kuno - rzekł do opasłego karczmarza podskakując przy ladzie i przewiesiwszy się przez nią ciekawsko zajrzał co nowego inni dziś złoili - Dla mnie kwas chlebowy. A piwo lej to ciemne. Ino raz raz!
- Kwas chlebowy? Obrażasz mnie chłopcze! Lej mu piwa! - wykrzyknął krasnolud.
- A w sumie to pewnie, że tak! Piwa lej Kuno!
Chłopak wzruszył niewinnie ramionami wesoło przy tym spoglądając na marszczącego brwi Kuno. Karczmarze rzadko niestety sprzedawali alkohol dzieciakom. Być może były to ostatki godności jaka ledwo włócząc nogami krążyła po wielkim mieście Nuln - klejnocie imperium. Mimo to były sposoby, by zdobyć piwo, jednak nie dawały tej satysfakcji co teraz gdy przecież karczmarz nie odmówi klientowi o takiej posturze. Dostali więc po piwie i wielką deskę z rozłożonymi na niej kawałkami golonki z chlebem i chrzanem
- No to rozumiem - stwierdził Snorri przyglądając jak dzieciak zanurza usta w piwie; swoje piwo kransolud wypił w trzech szybkich łykach,a gdy je opróżnił podniósł się i ruchem ręki przywołał karczmarza. - Dwa... nie trzy kufle jeszcze i gorzałki, ale szybko – powiedział.
Tym razem ulicznik jednak nie zamierzał wypić ni łyka więcej... łacniej było schlać brodacza, który ewidentnie miał się ku temu nastrojowi i potem na spokojnie już sprawdzić zawartość mieszka. Toteż ilekroć krasnolud zajmował się golonką, Nat korzystał ze sposobności by zamienić kufle. A marienburski lager potrafił solidnie przetrzepać. Mówi się, że by zatrzymać fermentację, gorzałki się do kadzi wlewa, by drożdże ubić. Nie było więc nic dziwnego w tym, że Snorri dość szybko łapał rozgadany nastrój prawiąc to o krasnoludzkich zwyczajach picia, to o różnych monstrach, które mogą na nich czekać w tej wyprawie, a które niechybnie zrobią z młodzika krwisty befsztyk. Piwa jednak mijały,a krasnolud choć coraz mniej do rzeczy, to nadal gadał i gadał. Nawet niektóre typki z zaciekawieniem patrzyły ile ten pokurcz jest w stanie w siebie wlać. Nat zaś z pełnym zainteresowanie zadawał kolejne pytania i pokazywał tylko na Kuno, by ten dalej przynosił kufle. I zapewne skończyłoby się to zupełnie pomyślnie dla Nata, który jeszcze przed południem miał zamiar spieniężyć jedną z tych bransolet, gdyby nie zajście, którego nie sposób było przewidzieć.
Do gospody weszła trójka ludzi. Nat poznał ich od razu. Jeden mały niewiele starszy od niego palant z rzadkimi rozczochranymi włosami i dwóch zakapiorów od brudnej roboty. Strutzl i Misse. Łyse i bezlitosne bydlaki. Rozumu mieli tyle co baranie dupy, ale niestety odwrotnie proporcjonalnie pary w ramionach... Zawsze chodzili razem. I nie znosili jak się ich nazywało „strucla z mięsem”.
- Cześć Nat – odezwał się ten mały.
- Cześć Kris
- Ciężko cię było znaleźć... dopóki się nie pokazałeś... w towarzystwie.

Krasnolud beknął, a Kris ciągnął dalej.
- Tędlarz chce cię widzieć. Mam cię do niego zaprowadzić.
- Tędlarz? -
Nat przełknąwszy głośno ślinę nagle zamarł. Ostatnio gdy Tędlarz chciał kogoś widzieć i wysyłał po niego tych jełopów, to potem delikwenta wynoszono na desce.
Kris wzruszył tylko drwiąco ramionami
- Co się pytasz? Głuchy jesteś? Zbieraj manatki i idziemy. I tak jest czymś strasznie wkurwiony, a będzie jeszcze bardziej jak będziesz się tak wić jak mucha w gównie.
Nat desperacko rozejrzał się wokoło, ale nijak było ich minąć. Tłok co prawda był porządny, ale stół skutecznie blokował większość możliwości. Spojrzał błagalnie na krasnoluda.
- Że coooo kur... - Snorri beknął głośno, ale zdążył już opróżnić z sześć kufli i zabierał się do gorzały - wa! Nie wildzicie, że Na... na... no... Nathaiel pije ze mną? - Chwycił rozczochranego chłopaka za ubranie i podniósł do góry. - Powwwiedz swój szefwi, żeby przyslał kogo większego, a nie takie gówna jak wy – po czym rzucił nim w stronę lady na tyle mocno, że ten stracił równowagę i legł na plecy na deskach.
Strucla z Mięsem spojrzeli po sobie z pewną dozą zdziwienia, a następnie na Krisa, którego piegowata twarz wykrzywiona było w głupkowaty grymas wściekłości. Niestety dla nich, oni również tak jak Nat nie zdawali sobie sprawy z tego, czego w swoim życiu szuka ten konkretny krasnolud polujący na giganty.
- Prać? - spytali
- Prać – warknął gramolący się na nogi Kris
- Przadć - mruknął sam do siebie krasnolud, nie zdając sobie sprawy, że dwóch dryblasów Krisa szło na niego. Dopiero cios w szczękę otrzeźwił go. - Zajebię was gówniarze! - krzyknął na cały głos i oddał swojemu przeciwnikowi cios trafiając prosto w jajca przeciwnika. Niższy z psów Krisa ku radości skulił się, chwytając się za krocze, umożliwiając krasnoludowi wyprowadzenie kolejnego ciosu. Tym razem przeciwnik Snorriego dostał z główki prosto w nos.
Nathaniel, który już po pierwszym „prać” dał nura pod szeroki stół i zniknął z oczu najbliżej zajścia siedzącym nie mógł jednak nie usłyszeć mokrego odgłosu gruchotanej kości.
- MÓJJJ NOSSS, MÓJJJ NOS...
Krasnolud niebezpiecznie chwiejnym ruchem obrócił się do drugiego i dostał pięścią w głową. Nie zrażony tym faktem, zamachnął się i z całej siły trafił w powietrze wpadając na Krisa, który odepchnął karsnoluda w drugą stronę do Misse. Snorrri ponownie się zamachnął i tym razem trafił mężczyznę w brzuch z taką siłą, że ugięły mu się kolana i zwrócił zawartość żołądka. - Kurwa! Obrzygałeś mi kurtę jebany psie! - krzyknął Snorri i w szale powalił przeciwnika po czym zaczął go bić po twarzy. Na ten widok odwaga Krisa stopniała do zera i chłopak skoczył w kierunku drzwi, w których znajdował się już Nathaniel. Ulicznik zdawał sobie sprawę, że lepiej będzie zamknąć gdzieś Krisa, by ten nie wrócił dziś do Tędlarza. Bardzo krótko mierzyli się wzrokiem jak dwa młode wilki, którym przyszło bić się o ochłapy po starszych. Kris rzucił się pierwszy. Obaj z impetem wylecieli na ulicę, którą w tej chwili pokrywała nieprzyjemnie waniająca mieszanina ziemi, pomyj i łajna. Nat jednak przeliczył swoje możliwości. Przeciwnik okazał się od niego silniejszy. Przyparł go do podłoża i uderzył mocno z pięści w twarz. Pociemniało mu przed oczami. Kierowany odruchem wymacał pod dłonią jakiś kamień i uderzył przeciwnika mając nadzieję, że trafi w głowę. Trafił.
Kris odpadł od niego...
- Straż! - dało się słyszeć czyjś konspiracyjny krzyk. Strażnicy co prawda nie patrolowali slumsów, ale jak najbardziej pilnowali porządku na trakcie do południowej bramy, który był zupełnie niedaleko.
- Wcześniej miałeś tylko przesrane Nat... ale teraz to cię nawet ze świątyni wywloką – burknął Kris podnosząc się trochę słabo i puszczając się pędem w stronę murów. Nat leżał cały czas w błocie ogłuszony i niezdolny się podnieść. W prawej ręce zaciskał jedyną zdobycz, którą była sakiewka Krisa. Zważywszy, że ta trójka zwykle haracze zbierała, powinno być całkiem nieźle. Patrzył tylko na niebo, które po chwili przesłoniła mu ubrana w gwardyjski szyszak głowa o pełnym politowania wyrazie twarzy.

W Krzywej Gębie tymczasem nawet kapela przestała przygrywać gdy Snorri okładał coraz słabiej broniącego się przeciwnika. Dopiero gdy twarz Misse zmieniła się w krwawą miazgę bywalcy "Krzywej Gęby" uznali, że należy powstrzymać krasnoluda, bowiem o ile oglądanie jak biją innych stanowiło niezły ubaw i urozmaicenie, o tyle bycie świadkiem takiego katowania niebezpiecznie prowadziło w okolice głównego placu Nuln gdzie pod koniec każdego tygodnia wesoło dyndał stryczek. Chwycenie krasnoluda okazało się jednak błędem, gdyż ten rzucił się z pięściami na kolejnego człowieka. Ten zaś wpadł na innego i znów zrobiło się wesoło. Kufle i pięści poszły w ruch, a kapela znów zaczęła przygrywać... To wszystko dopóki nie pojawiła się straż. Wtedy ci co nie zwiali, zgodnie wskazali winowajcę zajścia.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:10.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172