Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 13-10-2009, 10:08   #101
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Trudno było liczyć czas uciekając w ciemnościach, w wąskich i mrocznych korytarzach jaskiń, w poczuciu nieustającego zagrożenia. Wszyscy byli jednak wyczerpani i głodni, od momentu, kiedy jednych sprowadzono do kopalni, brutalnie przerywając regenerujący sen, a drugim nieznajomy o imieniu Kuno otworzył cele, musiało minąć wiele godzin.
Pusta, otwarta, czaroitowa skrzynka, nad która zemdlał Aleam, wcześniej zręcznie otwierając skomplikowany zamek, na chwilę przykuła uwagę całej grupy. Mimo dochodzącego zewsząd huku dźwięk, który otwieraniu towarzyszył, usłyszał każdy.
- Nie ma mowy. Pieprzone skrzynki nie wzdychają. – Bobby bezceremonialnie obeszła się ze wspólnym złudzeniem.
Nie było więcej czasu na kontemplację pustego kamiennego pudła. Wszyscy podążyli za młodym rycerzem, który jako jedyny nie miał wątpliwości, co do kierunku dalszej ucieczki.

Pustka, którą świeciło pudełko, dziwnie chodziła Albertowi po głowie. Była nienaturalna. Jak miecz bez rękojeści. Niby wiedział, że Aleam niczego w skrzynce nie znajdzie. W końcu Piskorz to już miał... musiał to mieć... Tajemniczy niby-więzień coś osiągnął i budziło to niepokój duszy Alberta. Mógł jak inni myśleć wyłącznie o swoim przetrwaniu. W końcu Piskorz niczego im nie zrobił... a jednak coś nie dawało protegowanemu błędnego rycerza spokoju. Jakby stało się tu coś co nie powinno było się stać. Zło do naprawienia. Sprawiedliwość do wymierzenia. Prawie słyszał w sercu własny głos, który nakazywał mu wręcz ślub złożyć, że ukarze winnych jej krzywdy... Jej? Jakiej jej? Aż zatrzymał się na sekundę w altance uderzony tym pytaniem, pozwalając się minąć ciemnowłosej dziewczynie... Przecież nikt tu nikogo nie skrzywdził... Vestine? Minęła go z pytającym wzrokiem. Ruszyli dalej.
Naturalne fundamenty prastarej konstrukcji drgały zrzucając z góry coraz większe bryły, a młody Albert czuł, że nie może na niczym myśli skupić. Uciekać. Tak. Uciec z tego miejsca... by odnaleźć złodzieja. Oddać skradzione dobro w prawowite ręce. Uczynić zadość sprawiedliwości i krzywdzie, która została wyrządzona. Tak trzeba. Tak należy. Głos nie mógł się mylić. Tak uczyniłby Sir Duncan. Ale głos nie był jego. Nie był też Alberta. Czyj więc? Czy to ważne? Brzmiał jakby był przytłumiony... jakby dochodził z głębin... Słony posmak w ustach przywiódł na myśl morską wodę. To było tak daleko. I chciało wrócić. Tak bardzo wrócić...
Plecy dziewczyny majaczyły mu przed oczami gdy trochę półprzytomnie biegł za nią po schodach. Czy to ją skrzywdzono? Słabł... nie fizycznie. Jakby za dużo myśli przetoczyło mu się przez głowę... I wielu z nich nie mógł rozpoznać jako swoich własnych. Wyciągnął rękę w stronę dziewczyny, żeby... Nie zdążył. Wszystko ustało. Z tyłu dochodziły wyraźne krzyki Bachmanna.
Vestine szła cały czas obok Alberta. Czuła, że przedziwne źródło zaburzeń przędzy magii, oddala się wraz ze znikającym w oddali konturem postaci, która zeskoczyła z posągu na schodki. Wraz z tym czuła, że może znów myśleć normalnie. Że to dziwne przytłoczenie i ta obecność pozostają nadal, ale są jedynie echem krzyku, który tu wcześniej rozbrzmiewał. W końcu nad tym panowała nad tym. Ale chyba jako jedna z niewielu. I trudno było powiedzieć jej dlaczego, ale jakaś dziwna zawiść zawitała w jej sercu gdy zobaczyła chwilę temu jak ta niepozorna dziewuszka o płowych włosach oddaje się magicznym splotom, niczym dłoniom żądnych wrażeń mężczyzn. A oddanie to musiało być niesamowite zważywszy na zaciskane w dłoniach Astriaty perły. Niby wiedziała, że to chaos. Że to zło, jak dobitnie podkreślał Albert... ale zło od zawsze było przyjemniejsze. A Vestine lubiła ulegać pokusom przyjemności...
Zaraz za nimi Kurt prowadził roztrzęsioną wizjami Astriatę, ściskającą w rękach drogocenne klejnoty, blisko nich trzymał się przybity Valdred. Potem Callisto, Tobiasz i Emesto , który tęsknym spojrzeniem omiótł pominięty w dyskusji taras. Dalej Bobby, Szurak, Urir i Aleam, ten ostatni wciąż próbujący się otrząsnąć z niedawnych przeżyć. Do wąskich schodków bezpiecznie można było dostać się tylko przez altanę i tam pospieszyli. Prawie wszyscy.
Bo Aleam pokonał drogę inaczej. Gdy tylko uległ złudzeniu, że wszystko już jest w porządku, w miejscu zatrzymały go nagłe zawroty głowy. Reminiscencje przeżytego szoku po otwarciu pudelka...
Fala strachu oblała go całego rozchodząc się od strony serca i rozlewając po całym ciele spinającym mięśnie dreszczem. Zimny, lodowaty pot wystąpił na skórę. Nie. To nie był pot. Nic nie widział. Tylko ciemność. Otworzył usta, by coś powiedzieć. I wtedy poczuł jak woda wlewa mu się do gardła. Znów był w morskiej toni. Dopiero jednak gdy do mózgu doszedł pierwszy sygnał o braku powietrza, uświadomił sobie, że oczy ma cały czas zamknięte. Otworzyć... I znów ciemność. Taka sama jak wcześniej. Tylko nieco jaśniej na górze. Zamachał desperacko ramionami, by się tam dostać... do powierzchni. Tam... dostać się tam. Idź tam. Tam odetchnie. Oddech to życie. Życie to cierpienie. Cierpienie to łzy... Idź tam... Wróć do życia. Przywróć je... Przywróć mi moje łzy... Żyj! Otworzył oczy. Tym razem naprawdę.
Piskorz zniknął im już z pola widzenia a dziewiętnastoletni chłopak nagle zapragnął wręcz boleśnie odzyskać to, co mężczyzna ukradł. Zapragnął jak niczego na świecie, tak jak umierający z głodu może pragnąć kromki chleba, a niewinny młodzieniec ust oblubienicy, wszystko w nim krzyczało, że musi dorwać uciekającego… złodzieja… świętokradcę. Musi odzyskać Łzę, to słowo samo pojawiło się w jego głowie, i z powrotem umieścić w skrzynce. Najkrótsza droga na wznoszące się przy ścianie jaskini schodki wiodła prosto z platformy. Dobre pięć metrów nad głęboką przepaścią. Aleam wziął rozbieg i … skoczył. Prawie się udało. Prawie. Stopy nie znalazły twardego gruntu. W ostatnim momencie chłopak zahaczył o skalne nierówności i zawisł próbując podciągnąć się na schody. Napięte do granic możliwości mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa. Upadek groził skręceniem karku.
Bobby wahała się chwilę. W tym była naprawdę dobra, zawsze skakała lepiej i dalej niż wszyscy znani jej mężczyźni. Podrażniona ambicja podpowiadała karkołomny ruch. Przeskoczyłaby to. Prawie na pewno. Zatrzymała ją ciężka ręka na ramieniu. Szurak pchnął dziewczynę, żeby szła za innymi.
W altanie mogli obejrzeć to, co wcześniej widzieli Kurt i Urrir. W pośpiechu i pobieżnie, ale nie sposób było nie zauważyć kamiennych ław i marmurowej posadzki, wszędzie leżały strzępki starych pergaminów, zapisane pismem w nieznanym języku, które brane w dłoń rozsypywały się popiół, fragmenty trudnych do rozpoznania przedmiotów, szczątki naczyń, drewniane i szklane koraliki, ładnie postawiony na ławie stał kamienny kielich, niezbyt duży, kilka sztuk rzeźbionej biżuterii ocalało wisząc sobie spokojnie na oparciach kamiennych ław. Centralne miejsce w altanie zajmował olbrzymi gong i zawieszony obok niego młot. Młot ze szlachetnej stali, mimo że zapewne miał pełnić funkcję ceremonialną, stanowiłby również znakomitą broń.
Ale musieli uciekać. Mimo huku robionego przez spadające stalaktyty słychać było wyraźnie nadchodzących ludzi Bachmanna. Po chwili mogli ich już zobaczyć. Paulusa Bachmanna i dwudziestoosobowy oddział zbrojnych, prowadzony przez zaginionego w kopalni elfa. Żołnierze z Pleven, odziani w solidne kolcze zbroje i poza ładną kobietą i elfem, wszyscy uzbrojeni jednakowo, w miecze, tarcze i kusze. Tylko niektórzy zamiast tarczy trzymali pochodnie. Bachmann wykrzykiwał rozkazy. Pięciu ludzi dowodzonych przez młodą, odzianą niczym barbarzynka kobietę, wbiegło do altany i na schodki, za uciekinierami. Ze strony pozostałych poleciały w stronę byłych więźniów bełty. Szczęśliwie odległość była spora i pociski traciły impet nim doleciały.
Bachmann z resztą swoich ludzi skierował się na platformę. Mijaliście ją biegnąc po schodach. Tym razem kusznicy mieli bliżej, zapewne gdyby nie przeszkadzało trzęsące się wszystkim pod nogami podłoże, byłoby dużo gorzej. Bełt przeleciał tuż koło głowy Ve, gdyby nie natychmiastowa reakcja Alberta, Tileanka spadłaby wtedy ze schodów. Jęknął i upadł Tobiasz. Nie zleciał w dół, ale w udo wbił się mu cały grot, chłopak krwawił obficie. Nie było mowy, żeby biegł dalej sam. Próba pomocy chłopakowi oznaczała zostanie w zasięgu kusz.
Cała jaskinia drżała od huku. Nie robili go ludzie, lecz powoli pękające ściany. Biegliście przeskakując powstające na waszych oczach szczeliny. Pozostali przy Bachmannie żołnierze nadal strzelali.
Po kilkuset metrach wyczerpującej ucieczki schodki kończyły się w wąskim naturalnym korytarzu. Korytarz miał prawie trzy metry szerokości, ale Albert i Kurt musieli nieco się w nim pochylać. Za wami cały czas biegła piątka ludzi, mniej od was zmęczonych, choć być może równie wystraszonych nadciągającą katastrofą. Słyszeliście pokrzykiwania dowodzącej nimi kobiety. Dystans między wami się zmniejszał. W tym momencie już i Astriata i Ve zaczynały wyraźnie opóźniać grupę. Jedyną pozytywną zmianą było zmniejszenie się huku, gdy oddalaliście się od wielkiej sali. Cieszyć mógł fakt, że nadzorca chyba nie zdecydował się posłać w tę pogoń swoich pozostałych ludzi.
I wtedy usłyszeliście zupełnie nowy hałas, dobiegł z przodu. Za chwilę mieliście poznać jego źródło. Zatrzymaliście się wystraszeni. Nie było przejścia. Strop zawalił się tak, że aby iść dalej trzeba było odwalić część kamieni.

Bobby pierwsza podbiegła do zawaliska. Trzymany w dłoni lauryl rzucił mętne światło na stertę kamieni, która zablokowała przejście. Ale piratka nagle zobaczyła coś, co bardziej ją zaciekawiło nie wiedzieć czemu. Dokładnie w samym środeczku spoczywającego w jej ręce, kryształu. Na załamaniach dwóch równiutkich płaszczyzn unosiła się swobodnie... meduza? Z początku wydawało jej się, że to złudzenie. Parę dni w ciemnościach to przecież nie w kij dmuchał... Zamrugała raz i drugi. A malutka meduza cały czas tam była i miarowo unosiła się w błękitnej kryształowej toni. Bobby zbliżyła lauryl do oczu i przekręciła go parę razy na boki. Widziała już meduzy. Nie raz i nie dwa. I to była właśnie jedna z nich. Tylko jakaś dziwnie mała. Ale wypisz wymaluj, jak w mordę strzelił, meduza. I jeszcze tak nierówno się kołysała... jakby pod wpływem fal... Odwróciła się, by podzielić się tym spostrzeżeniem z Callisto, albo Szurakiem, ale... nikogo nie było w pobliżu. Za to ona znajdowała się we wnętrzu kryształu... A kryształ gdzieś w jakichś głębinach... Morskie dno... Najprawdziwsze morskie dno... Głośny przerażający trzask... Zimna fala uderzyła piratkę przygniatając ją z niesamowitą siłą do ziemi. W tle czyjś płacz...
...i nagle koniec. Wszystko wróciło do wątpliwej normy do jakiej zdążyła się przyzwyczaić od paru godzin. Stała dalej w korytarzu, a pod jej stopami leżał upuszczony lauryl... Urir z zapamiętaniem zaczął odgarniać kamienie klnąc z iście krasnoludzkim akcentem, na czym świat stoi.

Biegnąca z tyłu barbarzynka wykrzywiła twarz w ponurym grymasie. Żołnierze wyciągnęli broń.


- Zawsze możecie się poddać – dobiegł was jej głos.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 13-10-2009, 22:46   #102
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
- Był kiedyś takich chłopak. Gorecho się nazywał, ale ogólnie nosił ksywę „Dupek zakłamany”. Donosiciel, krętacz i ogólnie dupek kwadratowy. Kiedyś jak przegiął pałę, spuściliśmy go związanego na sznurku do dziury zamkowej latryny w Margitcie. Niech nauczy się kultury, gnojek! - przeleciało mu.

Nie nauczył się. Nie pomogło, ale Callisto, stojąc przed tym zawalonym korytarzem, zaczynał rozumieć, jak gościu musiał się czuć wisząc w głębokim wylocie kibla. Mniej więcej tak, jak siedemdziesięcioletni facet w ciąży. Nie wiedział, jakim cudem zaszedł (do tego miejsca), jakim sposobem może się wydostać, skoro brak jest normalnego otworu, natomiast od drugiej strony czuć ostre parcie (w postaci amazonki i pięciu silnorękich). Rante, mente.

- Carramba – wyrwało mu się po estalijsku.

- Jakby coś, jesteś całkiem niezła babka. Miło było poznać, mimo tego kopa po jajach. Mam nadzieje, że uda się jakoś wydostać. Spijemy się – mruknął do Angie sięgając po solidny kamień. - Naści chłopaczki – mruknął do ścigających strażników ciskając na nich solidne ćwierć cetnara litej skały – oraz również ty, zasmarkana podła córko zapchlonej ogrzycy – dodał uprzejmie do cycatej amazonki. Zamachnął się jeszcze kolejnym dostrzegając, że ktoś obok podchwycił pomysł, albo wpadł na niego równolegle.
- Nigdy nie odmówię butelki rumu. Szczególnie gdy stawiają – usłyszał głos dziewczyny. Widać nie lubiła wylewać za kołnierz.
- Optymistka - parsknął - ale niech ci będzie, pod warunkiem, że druga kolejka jest twoja - chłopak ubrany wyłącznie w spodnie bez jednej nogawki przypominał nieco miejskiego trefnisia wyglądem, albo zwariowanego żeglarza. Tak czy siak szczerzył zęby na na myśl o zdrowej popitce pociekła mu ślinka. Nie to, że bardzo lubił pić, ale przy takiej okazji …
- W porządku. Druga butelka na mój koszt - odpowiedział mu jej perlisty śmiech.
Potrafiła zachować odwagę i zdrowy rozsądek. Nawet przy takiej parszywej, urąbanej sytuacji! Podobało mu się to.

Poleciał kolejny głazik lądując na kolanie jakiegoś strażnika. Niby tamci na pierwszą linie skierowali tych z tarczami, którzy próbowali osłonić wszystkich od kamieni, ale od czasu do czasu któryś się przedostawał. Zresztą nawet te, co obijały pawęże też odwalały solidna robotę powodując zmęczenie reki. Giermek doskonale wiedział, jak to wspaniale odbije się przy dalszej walce, kiedy trzeba najpierw przyjąć na ramię solidne walnięcie. Część improwizowanych pocisków jednak przeszła. Uderzały boleśnie, aż wreszcie któryś trafił kolano. Trzask kości.
- Uuu! - wrzask strażnika, który nagle upadł i przekleństwa jego towarzyszy. Dostrzegał jego twarz w blasku pochodni. Istny okaz piękności męskiej. Rzecz jasna, gdyby mu tylko wyprostować kluchowaty nos, usunąć brodawki, zamazać ospowate blizny znaczące jego twarz sinymi cętkami, uładzić wykrzywione złośliwością spierzchnięte wargi oraz ujędrnić obwisłe, policzki na których widniały niedogolone kępki zarostu. Wtedy pewnie niejedna dziewka poleciałaby na niego, gdyby tylko zatkał sobie gębę, bo miał absolutne przekonanie, że mężczyzna wydziela typowy zapach czosnku przemieszanego z wielodniową uryną. Leżał przewrócony na kamieniach. Zwijał się. Ryczał boleśnie trzymając się za trafiony giczoł.

- Bolało! Hehe.
Włażenie po schodach pod gradem solidnych kamyczków to nie przelewki. Trochę jak oblężenie. Włazi się po drabinie, natomiast zza blanek wywalają radośnie wszystko na głowy: od kubłów gnojówki do podgrzanej smoły. Wreszcie jednak napastnicy dochodzą do korony wału. wtedy trzeba wziąć się za miecze.

Ogólnie było ciasno i nisko. Zdecydowanie najsensowniejszym wyjściem było skierowanie do walki stosunkowo niskich oraz zręcznych, mogących sobie poradzić w takich warunkach. Taż szansy nie było na porządny zamach, ani z góry, bo sufit całkiem niziutko zwisał się nad ich głowami. Czyli wręcz prosili się Angie i Urrir. Wprawdzie ten zabrał się za wyjście, ale nie znał krasnoluda, który zrezygnuje z bitki dobrowolnie.

Tak przypadkiem akurat z tyłu stali Kurt i Albert. Oni stworzyli pierwszą linie obrony, wraz z Urrirem, który zdołał się wepchać między nich. Największe wrażenie robił jednak Kurt ze swoją bronią. Wyglądał jak sam Sigmar Młotodzierżca zapewne niemal. Można było liczyć na jego ciosy. Przy takiej ciasnocie chybić praktycznie nie mógł, natomiast tarcze przeciw takiej broni mniej więcej tyle znaczyły, co lignina wobec huraganu. Chłop zwalisty pchał się jednak do przodu. Wyrywny zbytnio, oj naprawdę zbytnio.
- Co za młot – rozważnie nie dodał, czy ma na myśli coś, czy kogoś. On i Angie stanęli w drugiej linii, gotowi zastąpić każdego ze swoich, który jakoweś odniósłby rany. Reszta z tyłu odpoczywała, albo brała się za odwalanie. Zawalisko wszakże nie zrobiło się samo. Któż wie, ile jeszcze sufit wytrzyma. Trzeba było wygrać, potem zaś brać tyłek w troki uciekając jak się da. Najdalej oraz naprawdę chyżo.

Huk! Zawsze był huk wspierany przez szczęk oraz łomot. Kiedy oręże starły się po raz pierwszy.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 13-10-2009 o 23:13.
Kelly jest offline  
Stary 14-10-2009, 10:26   #103
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Myśli kłębiły się wokół niego od chwili, kiedy dostał się do tej przeklętej kopalni. Mimo niezwykłej sytuacji, w jakiej się znalazł jego wewnętrzny kompas pomagał mu trzymać się w pionie. Zachowywać jak na rycerza przystało. Nawet w skomplikowanych sytuacjach czuł jak się ma zachować… było to dla niego naturalne. Otwierając skrzynkę bezwiednie pozwolił otworzyć jakąś furtkę do swojego wnętrza.

Albert słuchał. Dorwać Piskorza… oczywiście i to jak najszybciej. Zwrócić to, co zabrał… pewnie to złodziej. Pomóc niewieście… nie godzi się inaczej. Nie ma czasu do stracenia ona cierpi przez występki ludzi niegodnych. Biegł chciał ją spytać o imię i wtedy go to uderzyło mocniej niż kopie koń. Poczucie głodu i suchości znikło z jego ust. Jego język jakby był pokryty solą… Staną jak wryty. Ktoś na niego wpadł. Nieważne. Uległ!

Coś zburzyło jego niezachwianą postawę. Wymazało na zawsze spokój. Jeżeli coś w nim, mówiło mu jak ma się zachowywać. Udawało jego wolę, podszywało się pod jego honor… Pozwolił na to… Był słabym głupcem. Sir Duncan miał rację powtarzając mu – jesteś silny jak tur i głupi jak mur. Nie miał wątpliwości, co to było… spaczeń. Skapitulował, gdy został poddany próbie sił… pozwoliłby chaos przejął inicjatywę, przedarł się przez obronę i rozbił bramę do wewnętrznego zamku. Wiedział, co to oznacza. Nie wygra tej walki…

Musiał wyrządzić jak najwięcej szkody wrogowi póki jeszcze ma resztki świadomości. A potem…

Inni tłumaczyć by to mogli zmęczeniem, głodem, nieustannym zagrożeniem. On nazwał rzecz po imieniu. Kapitulacja. Chciał wrócić na platformę i zniszczyć to wszystko. Skoczyć na ludzi Bachmanna i ich powstrzymać na zawsze. Gotował się, jego wnętrze płonęło. Spalał się…

Ktoś trącił go w ramię.

Ona. Teraz to jego wyrzut. Jej nie pozwolił się poddać, a sam dał się podejść chaosowi. Ktoś ryknął na nich. Poganiał zawalidrogi. Albert stał jakby mu nogi ugrzęzły.

- Nawet o tym nie myśl, proszę... - Vestine szarpnęła chłopaka za rękaw, wbijając weń błagalne spojrzenie wielkich oczu. - To pewna śmierć... potrzebuję Cię. Musimy się ruszać!

Obiecał jej i Tobiaszowi pomoc. Bezwolny głupiec… Sam na siebie nakładał kajdany zobowiązań...

Liczył, że bogowie nie dadzą mu stracić zmysłów… miał nadzieje, że to nie jest ostatnia szansa na dokonanie wyboru.

***


Przemierzali długie schody. Nie było czasu na myślenie, dzięki bogom… jego ciało reagowało automatycznie. Lewa, prawa, lewa prawa. Schodek za schodkiem i kolejny. Następny, coraz wyżej. Podtrzymał kogoś i dalej… szaleńczy bieg. Oddech coraz cięższy. Każdy kolejny krok był stawiany z większym wysiłkiem. Koszula na plecach przesiąkła potem. Włosy lepiły się do twarzy. W głowie nic… nie wiedział, co tam się działo. Chwała bogom! Powietrze przeciął świst bełtów. Groty z metalicznym dźwiękiem odbijały się od kamieni. Byli coraz bliżej końca schodów. Bezpiecznej wnęki. Widział jak każdy kolejny stopień zabiera siły uciekinierom.

Przemierzali kolejne metry. Kusznicy wypuścili drugą salwę. Odgłos wypuszczanych bełtów dotarł do nich pomimo walącej się jaskini. Spadające głazy nie potrafiły zagłuszyć śmiercionośnych posłańców kopalnianych strażników. Każdy z uciekinierów bezwiednie się kurczył. Nagle wszyscy chcieli być malutcy. Ostatkiem sił przyśpieszali byleby uciec, byleby nie zostać trafionym. Tym razem pociski były o wiele celniejsze.

Jeden zdradliwy krok, nieodpowiednie przerzucenie ciężaru ciała na drugą nogę, zachwianie równowagi i czarodziejka straciła grunt pod stopami. W ostatniej chwili wyciągnął rękę. Silne ramię złapało za nadgarstek kruchej istoty. Zdołał jej pomóc… jeszcze tym razem był w pobliżu.

Tobiasz zwijał się z bólu. Leżąc i jęcząc na schodach rękami obejmował udo, z którego sterczał pocisk. Spomiędzy palców obficie wypływał szkarłatny płyn. Ktoś zwinnie przeskoczył nad chłopakiem, jakby był jedną z wielu kamiennych przeszkód. Albert zerknął na ludzi Bachmanna. Mozolnie naciągali kusze. Ich oblicza w niebieskim świetle przywoływały na myśl trupie zastępy, które pomimo śmiertelnego zagrożenia, jakim były spadające stalaktyty trwały na posterunku. Nim wróci po młodego i dotrze do wnęki zdążą wystrzelić. Kilkadziesiąt metrów odległości i kilkanaście kusz wymierzonych w nich. Uda się! Sam siebie okłamywał.

Wrócił. Przywitała go załzawiona, umorusana twarz Tobiasza z nieskrywanym zdziwieniem i jednocześnie radością.

- No chyba nie myślałeś, że pozwolę, aby ten srebrnik się zmarnował.
Wolał od kiepskiego żartu mieć kiepską tarczę, ale niestety nie miał.

- AUUUUU, boli jak jasna cholera… ja nie dam rady!

Chwycił go i pomógł mu wstać. Szybko wrzucił chłopaka na ramię. Towarzyszące im jęki bólu wyraźnie wskazywały na to, iż jak najszybsze dostanie się w bezpieczne miejsce było najważniejsze. Kosztem komfortu dzieciaka. Przemierzali kolejne metry.

Kusznicy przymierzyli.

Kolejne stopnie…

Zwolnili bełty.

Jeszcze dwa następne, jeszcze jeden…

I znowu zadziwili skutecznością. Jednak nie biorą złota za nic.

Ból w boku i siła uderzenia rzuciły go na ścianę. Przyklęknął. Musiał zebrać się w sobie. Jeszcze trochę. Podniósł oczy, ostatnie osoby, słaniające się Astriata i Vestine były już prawie na progu bezpiecznego korytarza.

- No mały, chyba czas na nas. Z najwyższym trudem powstał. Poczerwieniała z wysiłku twarz, oczy napłynęły łzami. Bok promieniował bólem jak cholera. Krew plamiła koszulę. Jęk przerodził się szybko w wycie. Kolejne kroki były już łatwiejsze. Ciało przypomniało sobie ból inny ran. Doświadczenie pozwoliło mu funkcjonować. Gdy dotarli do zapewniającego ochronę przed kusznikami korytarza ciężko sapał. Każdy oddech przypominał o stali w jego boku. Przekazał komuś dzieciaka zatrzymując się na progu.

Przyjrzał się ranie. Przelotne spojrzenie, bełt starczał z lewego boku. Nie wiedział czy wszedł dość głęboko, aby dostać się do płuca, na pewno nie zatrzymał się na żebrach. Jednak nie było czasu na dogłębna diagnozę. Nie było to ważne, goniąca ich piątka z każdą chwilą się zbliżała. Jego poczynania śledziło kilka ciekawskich par oczu.

Złapał sterczący z boku drzewiec w dwie ręce. Jedną przytrzymał go tak by jak najmniej szarpnąć grotem wewnątrz, a drugą ułamał. Jego zabiegom towarzyszyła cisza przerywana tylko płytkim oddechem. Jakby chciał potwierdzić wszystkim, że to nic poważnego i że jest w pełni sił. Niestety tak nie było.... Niewątpliwie tak będzie lepiej, a przede wszystkim wygodniej w walce. Ból pozwalał mu nie myśleć o mroku w jego głowie. Liczył na to, że walka pozwoli zapomnieć mu o bólu.

Wytarł dłonie w portki i otarł pot z czoła. Zagarnął włosy tak by nie zasłaniały mu widoku. Pokrwawione, niedokładne oczyszczone ręce pozostawiły czerwone ślady na jego głowie… bliżej mu teraz było do jakiegoś fanatycznego wyznawcy Pana Mordu niż rycerza chylącego głowę w świątyni Sigmara. Chciał wierzyć, że tylko wyglądem.

Ciszę przerwał głos barbarzynki. Zgrabnej barbarzynki dopowiedziała jego młoda męskość.- Fakt, możecie się poddać. Wracajcie do Bachmanna to przeżyjecie. Rzucił im wyzwanie. Podnieśli rękawicę, przyśpieszyli kroku.

Albert stał i czekał na ich przybycie. Nie rzucał kamieniami jak inni. Przygotowywał się na…

Sigmarze! Jam Twym sługa wiernym.
Sigmarze! Jam Twym ciałem miernym.
Sigmarze! Dusza ma jest Twoja.
Sigmarze! Umysł mój należy do Ciebie.
Sigmarze! Czyny me dla Ciebie.
Sigmarze! Myśli me do Ciebie.
Sigmarze! Modły me ku Tobie.
Sigmarze! Słowa me przy Tobie.
Daj mi siły, daj mi moc.
Bym byl gotów dzień i noc.
Na przybycie sił Chaosu.
Na odparcie jego ciosu.
Na zniszczenie sług Złego
Na wyrwanie serca jego.
Na niesienie Tobie chwały.
Na pokorę przez czas cały.
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 16-10-2009 o 08:10.
baltazar jest offline  
Stary 14-10-2009, 21:50   #104
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Szurak ją poganiał. Uczyniła w ślad za nim dwa niespieszne kroki gdy... kątem oka dostrzegła kretyna. Wisiał nad przepaścią trzymając się kurczowo jedną ręką skalnego uskoku. Po jaką cholerę w ogóle skakał?
Zleci – pomyślała tylko i zaczęła biec na skraj platformy biorąc przy okazji zdrowy rozbieg.

Szurak zaklął w ślad za nią... Gdyby nie miała już o nim wyrobionego zdania pomyślałaby że się o nią troszczył. Ale ludzie tacy jak sztygar dbają przecież tylko o siebie samych. Bobby to wiedziała, bo sama kierowała się w życiu podobną zasadą. No, może jedynie jej piracka brać zagrzała sobie w jej ciepłym serduszku spory kawałek podłogi. Ale piraci to inna bajka. To rodzina, przyjaciele w doli i niedoli. A teraz los wrzucił ją w środek grupy całkiem obcych ludzi. Jeśli któryś z tej ferajny zginie to nawet nie zapłacze, bo z jakiej niby racji? No, może po Ves by łzę uroniła chociaż to kłamliwa zdzira. I po Calisto, chociaż obił jej mordę. Rycerz też wydawał się w porządku, choć groził, że ją wyda. Miła się też wydawała ta drobna dziewczyna, która podczas ostatniego płaczu znacznie się wzbogaciła, nie tylko duchowo. Brat jej sprawiał wrażenie konkretnego faceta, takiego z jakimi Bobby lubiła sobie w łóżku pofolgować. No i Szurak... Trochę jej przypominał Chrystiana. Miał ten sam urok skurwiela.

Aleam tracił siły. Widziała, że jego dłoń ześlizguje się i traci oparcie. Działała odruchowo, nie kalkulując zbytnio swoich szans. Na szczęście sił nie przeceniła. Dystans był pieprzonym wyzwaniem dla przeciętnego człowieka, ale przecież Bobby daleko było do przeciętności. Na schodach wylądowała miękko, z wdziękiem dworskiej tancerki. Złapała dłoń chłopaka w ostatnim dosłownie momencie. Spóźniłaby się sekundę i skręciłby kark, nieboga. Zmusiła mięśnie do morderczego wręcz wysiłku i podciągnęła bezwładne ciało chłystka w górę. Wygramolił się na kamienne schody dysząc jak zagoniona kobyła.
- Dziś jeszcze Morr nie będzie oglądał twojej brzydkiej gęby – uśmiechnęła się szeroko i pomogła chłopakowi wstać. - Jeśliś ciekaw komu życie zawdzięczasz to zwą mnie Bobby. Podziękowanie przyjmę później.

Reszta była nadal niżej, buszując w kamiennej altanie. Bobby zawróciła by do nich dołączyć. Gdy przekroczyła próg budowli mało jej oczy z orbit nie wylazły. Świecidełka... Cała masa klejnotów! Zatrzymała się tam dłużej mimo walącego się na łeb sufitu. Parę oszczędnych ruchów, złapana w locie biżuteria, teraz już upychana do kieszeni, które nagle wydały się zbyt małe. Jeszce dwa naszyjniki narzucone na szyję wprost przez głowę i silne ramię Szuraka, które zacisnęło się na jej przedramieniu i szarpnęło wściekle.
- Głupia, na co ci się to nada jak cię tamci ubiją?

Tamci? Z naiwnością wypisaną na twarzy obejrzała się za siebie i ujrzała pościg. Wzięła nogi za pas, ale kosztowności z rąk nie wypuściła, nakładając po drodze wysadzane pierścienie na palce i wciskając za gorset.

I już biegli dalej, bo oprawcy deptali im po piętach. Trzeba było odgruzować przejście...
Pomyślałaby nad tym może chwilę dłużej, ale zawiesiła wzrok na laurynie. W jego wnętrzu... Czy tam, na zakrwawione flaki potwora morskiego, czy tam pływała... meduza? Dziewczyna zamarła w miejscu podziwiając ten podwodny taniec, fascynujący hipnotyzujący ruch półprzezroczystego ciałka...

Wszystko ładnie, pięknie. A dokładniej do momentu kiedy nie zmiotła jej fala lodowatej wody. Ciężar przygniatał piersi i rozrywał płuca od środka. Zdawało jej się, że upada choć nadal stała w miejscu. Gdy wróciła do rzeczywistości rozkaszlała się jednak. Nie dlatego, że woda faktycznie wypełniała usta ale dlatego, że rozedrgany umysł tak jej podpowiadał. Zachwiała się by zaraz podtrzymać o kamienną ścianę. Czegokolwiek doświadczyła minęło bezpowrotnie.

Ha! Też się więc doczekała własnych omamów! To dobrze nawet, bo zaczynała sądzić, że jest jakaś nienormalna. Zdawało się wszyscy wokół dawali się z wolna wessać w wir szaleństwa a ona, Bobby, czuła się całkiem zwyczajnie i przeciętnie. No ale wtedy zobaczyła tą meduzę i wylądowała na dnie samego morza. No tak, głupota jakaś. Może to utęskniony umysł zafundował jej wizję wodnych odmętów, żeby jej humor poprawić? Więc dlaczego do cholery nie czuła wcale wesołości? Spaczeń tak na nią wpływał? Niewykluczone.

Wciąż przecierała oczy gdy korytarz wypełnił się zbrojnymi. Śliczna dziewczyna z mieczem proponowała by się poddać. To było jak mocny kop w sam środek dupy. Przed chwilą było morze i pląsająca meduza (morze nie do końca przyjazne bo chciało ją przygnieść swoim ciężarem, ale jednak morze, to o stokroć lepsze niż jakaś stęchła kopalnia) a teraz powrót do codzienności, czyli ubij albo zostań ubitym.
- Myślałam, że to meduza... – powiedziała Bobby, jak dla reszty pewnie całkiem bez ładu i składu. - A to tylko jakaś roznegliżowana dziwka.

Pierwsza linia zapełniła się tak ochoczo jakby co najmniej darmowy spirytus z tamtej strony rozdawali. Bobby nie miała zamiaru na ten stan rzeczy narzekać. Ramię wciąż piekło dotkliwie i nie chciało jej się szczególnie nadwyrężać.
- Którego obstawiacie, że pierwszy padnie? - zagadnęła stojących obok Callisto i Szuraka. - Stawiam mój kosztowny naszyjnik, że Albert się wycofa. Jeśli mu sił braknie to ty Szurak zajmij jego miejsce. Mnie rozleniwienie jakieś ogarnęło...

Aby podkreślić, że wcale nie żartuje znowu się zachwiała i przetarła twarz dłońmi. Zaraz jednak uśmiechnęła się do obu, trzymając zwyczajowy fason, i na tym żarty skończyła. Skoro się bitka szykuje to trzeba stać w pogotowiu. Chce jej się czy nie, w razie czego brzeszczotem sumiennie pomacha.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 14-10-2009 o 21:54.
liliel jest offline  
Stary 15-10-2009, 18:52   #105
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Powoli, powoli huk walących się głazów i powodowane tym echo docierały do omroczonych zmysłów Astriaty. Czuła, że ktoś na przemian ciągnie ją i wlecze po skalistym podłożu, coraz wyżej i wyżej. Zamglonym wzrokiem spojrzała wzdłuż swej ręki, której koniec mocno ściskał Kurt. Czemu nie Val? - przeleciało jej przez głowę, ale zaraz uciekło, przepłoszone przez narastający hałas innego rodzaju: krzyki towarzyszy... nie... głosów było więcej... Ścigano ich! Ale jak? Dla zmęczonego umysłu Astrii za dużo się działo. Co prawda zniknęło wcześniejsze uczucie niemocy, ucisku, dudnienia i wszystkie inne doznania, które męczyły i przeszkadzały w skupieniu się na bieżących sprawach, jednak... dziewczyna miała wrażenie, że nowa fala doznań, których doświadczyła pod posągiem wyczerpała ostatnie zapasy energii. Spojrzała na ściskany mocno w dłoni kamień, po czym wsadziła go głęboko do kieszeni fartucha. Nie chciała myśleć o tym, co się tam stało, nie teraz, teraz nie było na to czasu.
Kilka bełtów świsnęło wokół nich i odbiło się od kamiennych ścian jaskini. Dziewczyna pisnęła i zmusiła swoje nogi do szybszych ruchów. Gdyby nie zabójcze tempo gladiatora pewnie już dawno zostałaby schwytana, ale i tak znajdowali się niemal na szarym końcu grupy - takie położenie tylko wzmagało chęć oglądania się za siebie, a to z kolei strach i prawdopodobieństwo upadku. Nie mogła się jednak powstrzymać! W dole, pod nimi zobaczyła elfa, który towarzyszył jej w kopalni. W pierwszej chwili poczuła ulgę, że dobry elf żyje. Dopiero po kilku sekundach dotarło do niej, że elf wcale nie był dobry - to on prowadził grupę pościgową! Ale w jaki sposób dogonili ich tak szybko? Co prawda uciekinierzy byli zmęczeni - a przez to wolniejsi - mieli kilka przystanków, ale jednak szli... Astriata poczuła wzbierający w gardle płacz. To po to tyle przeszli, żeby teraz i tak zginąć z rąk strażników? Mimo, że taka śmierć była mniej straszna niż pożarcie przez potwory czy utonięcie... to niesprawiedliwe! Przecież tyle się namęczyli, tak się starali! Ale... wciąż biegli! Dziewczyna przełknęła łzy wytężając wszystkie siły, by Kurt przyśpieszając nie wyrwał jej ręki z barku. Jeszcze tylko chwila i będą w korytarzu!

Kolejny huk i tuman kurzu wydawały się nieśmiesznym, okrutnym żartem. Tak jak wcześniej pajęczyna, tak teraz zwały kamieni zamknęły im jedyną możliwą drogę. Wszyscy stanęli niepewnie, po czym jak na komendę odwrócili się w stronę żołnierzy. Kurt wciągnął ją pod gruzowisko, po czym odwrócił się na pięcie i dobywając młota stanął w pierwszym szeregu, najwyraźniej gotów przyjąć pierwszy atak.
- Ten no... uważaj na siebie - mruknął na odchodnym.
- Ty uważaj - szepnęła słabo, ale pewnie już jej nie usłyszał. Napięte mięśnie, zwarta, gotowa do skoku postawa była taka sama jak wtedy, gdy czekał na nadchodzące w ciemnościach skaveny. Tu mrok korytarza nadal rozświetlał słaby blask lauryli, ale czy to duża pomoc przy liczebnej i zbrojnej przewadze? Z przerażeniem patrzyła, jak stojący obok niego Albert łamie drzewce bełta wystające mu z boku... Tobiasz znów jęczał... Tylko Bobby i ten chłopak, z którym się biła wydawali się w dobrych humorach. Jak oni mogą się śmiać?! Chyba strach odebrał im rozum!

- Przepraszam... - dobiegło ją gdzieś z lewej. Valdred stał obok, patrząc na nią dziwnym, pełnym winy i wstydu wzrokiem. Jej też na chwile zrobiło się głupio, że zupełnie o nim zapomniała... jakoś... gdzieś...
- Nie musisz, dałam sobie radę, nie musisz się mną opiekować. Tu każdy każdemu pomaga. - pogłaskała go po twarzy, a on przytulił ją mocno i gotów do walki stanął w drugim szeregu. Nie chciała, żeby czuł się winny temu, że nie uciekali razem. Nic nie mógł na to poradzić, tak się jakoś złożyło.

Wesołe okrzyki Callisto znów zwróciły jej uwagę. Chłopak ciskał kamieniami w nadbiegających ludzi. Spróbowała podać mu jeden, ale tylko zatoczyła się pod jego ciężarem. Kamień potoczył się pod nogi estalijczyka, który chętnie wykorzystał kolejny pocisk. Kamienie! Korytarz! Przecież musi się dać to odkopać, musi! To jedyna droga! Co prawda wcale nie była przekonana, że jest to droga wyjścia, ale raz, że szedł tędy ten ordo-cośtam, a po drugie - czy mieli alternatywę?

- Kopmy! - krzyknęła, a raczej wydała z siebie jakiś dźwięk. Zacharczała próbując usunąć z wyschniętych ust kurz i spróbowała ponownie. - Kopmy! Musimy się jakoś stąd wydostać! - podeszła do rumowiska i niezgrabnie spróbowała przetoczyć kilka głazów, za słaba by je podnieść. Byle by nie rzucać ich pod nogi walczących, a może uda się nie tylko odkopać przejście, ale i stworzyć jakąś prowizoryczną barykadę, która spowolni ludzi Bachmana. Od wysiłku zakręciło jej się w głowie tak, że musiała usiąść, oprzeć się o ścianę i odpocząć. Owinęła kolana rękami, natrafiając na leżącą w kieszeni perłę. Odruchowo ścisnęła ją w dłoni, starając się nie słyszeć głosów nacierających przeciwników. Pod zamkniętymi powiekami pojawiły się smutne, żółte oczy.
- Mamo... - pomyślała zupełnie znikąd. Nie chciała, nie powinna pamiętać tej strasznej, smutnej istoty, która ta kusząco ją wołała. Mamo... skoro tęsknisz, skoro chcesz nas zobaczyć... pomóż tam teraz... proszę...
 
Sayane jest offline  
Stary 15-10-2009, 21:17   #106
 
Oktawius's Avatar
 
Reputacja: 1 Oktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłość
Ucieczka... coś do czego Kurt nie był przyzwyczajony. Konfrontacja, spięcia, pięści i broń, a nie spieprzanie, nerwy i przebieranie nogami. To nie w jego stylu. Chętnie sam by rzucił się na nich wszystkich, ale dwie sprawy. Raz że bełtami go zasypią, co mu niespecjalnie podobało się. Zabawa w "zróbmy jeża", nie należała do jego ulubionych.
A dwa, że kurde no. Co zrobi z Astriatą? Praktycznie wisiała na jego ramieniu, a porzucić ją, czy oddać komuś, też nie byłby, jakby to Hans powiedział, ludzkie. Zresztą, mało człowieka jest w człowieku. No ale nie wypada.
Korytarz nie był robiony na Gladiatora napewno. Musiał iść lekko pochylony, całe szczęście że nie bokiem.
Czuł rześki podmuch powietrza, a może mu się zdawało? Przystanął na chwilę, zachwycając się tym przyjemnym uczuciem. Jednak potrafił czerpać radość nie tylko z walki. Jednak ta się zbliżała nieuchronnie, a tym bardziej stała się pewna gdy korytarz się zawalił i zablokował przejście.
-Będzie się działo - powiedział w stronę Astriaty uśmiechając się. Podszedł pod najdalszą ścianę i tam pomógł się jeszcze oprzeć.
- Ten no... uważaj na siebie - po czym odwrócił się na pięcie, dobywając w dłonie młot. Ciężka, wielka broń. Tutaj musi wytrzymać jak najdłużej. Nie może pozwolić by przedarli się przez niego. NIE MOŻE ! Nie dlatego że chce ich chronić, chociaż... Nieważne. To się z nim samym kłóci.
"Żaden gnoj nie przejdzie przezemnie! ŻADEN! Słyszysz ogniu? ŻADEN KURW! " Sam się nakręcał. W głowie trwała nieustająca burza. Buzowanie w jego skroniach, dłoniach, ramionach i torsie. Czuł pulsującą krew, uderzającą do głowy. Czuł przypływ agresji i siły. Tempo, siła, opanowanie. ZNISZCZYĆ!
Spojrzał na młot raz jeszcze. "Kurwa, potrzebuje miecza. Z tarczą będzie łatwiej" Przez jego nabuzowany umysł przemykały jeszcze ostatnie zdrowe myśli.
- Szurak daj mi swój miecz - Rzucił do niedawnego wroga, zatrzymując się przy nim. Sztygar rozejrzał się i zobaczywszy oparty o ścianę pozostawiony przez Emesto miecz skaveński, kopnął go pod nogi Kurta.
- Tylko oddaj potem - parsknął i razem z Urirem stanął za Albertem i gladiatorem, pilnować, by nikt się nie przedarł. Kurt nie pozwolił odejść od tak dla Sztygara. Złapał go za ramię w której trzymał miecz. Mocno, w żelaznym uścisku.
- Może z innymi możesz igrać. Spróbuj tak jeszcze raz ze mną to obiecuje że jeszcze swoje flaki zobaczysz - Oczy Kurta w tym momencie pałały nieukrywalną chęcią mordu. Zbliżał się jego "stan", a takie prowokowanie go, może zadziałać w drugą stronę. Szurak nie zareagował. Nawet się nie poruszył. Cały czas jednak patrzył chłodno w oczy gladaitora. Oceniając możliwości ich obu. Nie miał szans w siłowaniu się z olbrzymem, ale i nie o siłę się rozchodziło. Miecza puszczać nie zamierzał. Spojrzał tylko raz za ramię Kurta by zobaczyć jak daleko ma jeszcze grupa ich ścigająca.
A dla Kurta o miecz już wcale nie chodziło. Gdyby teraz go dostał pewnie cisnął by nim daleko w tunel. Może raniąc jednego z strażników. Odepchnął Szuraka od siebie ciągle mierząc go wzrokiem. Ten musiał zrobić parę kroków tył. Być może nie przestraszył się, być może był na tyle hardy by dalej patrzeć w oczy Gladiatora, które w tym momencie wyrażały jedno. ZABIĆ! Kurt odwrócił się po czym stanął koło Alberta. Widząc że stoi w pierwszym szeregu uśmiechnął się tylko.
"Swój chłop " Mruknął w myślach, poczym podszedł do niego i klepnął po ramieniu.
- Pamiętaj jedno. Zasługi tutaj, odzwierciedlą się tam na górze - Uśmiechnął się i pewnie w rękach chwycił broń, a koło jego głowy przelatywały co chwilę kolejne kamienia raniąc przeciwników. Rycerz roześmiał się... tak radośnie, wesoło. Nie ma to jak braterstwo broni. Byli całkowicie różni, mimo to teraz walczyli ramię w ramię.
- Zapamiętam. Zepchnijmy na nich coś większego niż tylko te kamyczki.
- Dobrze że z nas dwóch, Ty przynajmniej ruszasz głową - Również roześmiał się, zapomniając szybko o Szuraku i strażnikach. To jest to! Walka w śmiechu, chociaż całkiem zabójcza. Może nie zawsze dawał upust radości na zewnątrz, lecz w środku tańczył gdy bitka się zbliżała. Może i twarz wyglądała zawsze na skupioną i niezdolną do emocji, tak teraz uśmiech zagościł. Rozejrzał się szybko, stwierdzając że jeden, całkiem potężny klocek leży tuż niedaleko, a strażnicy jeszcze mają trochę do przejścia. Lecące kamienie spowalniają ich skutecznie.
Wskazał dłonią na jeden z głazów.
-Dobry? Jak tak to lecim z koksem - oparł młot i tarczę nieopodal pierwszej lini, by daleko nie biegać. Miecz skaveński dalej miał za pasem. Tak na wszelki wypadek.
Dwa olbrzymy podeszły do głazu chwytając go pewnie i przesuwając w stronę tunelu. Zaczęli rozpędzać głaz, a gdy dotoczyli go już do lini "frontu", praktycznie rzucili go na strażników. Celowali tam, gdzie było ich najwięcej. Ten z uszkodzoną nogą pewnie dużo nie zaszkodzi dla uciekinierów, więc o jednego mniej.

Albert po jego lewej stronie, skupiony, trzymający pozycję. Zaraz obok niego Gladiator już wtopił wzrok w wroga. Przeciwnik poruszał się w górę, ciągle zostając obsypywanym kamieniami. Kobieta, zręczna bestia, jak każda kocica, ma pazurki. Ale Kurt tutaj był drapieżnikiem. To on będzie dyktował warunki. To on sprawi że będą błagać o litość, której Gladiator nie miał dla wroga. To dzięki młotowi, pogruchota kości, złamie to co się da złamać. Czy szkielet czy wole. Zabije, oj tak. Wkońcu da upust złości. Nareszcie ktoś poczuje jak smakuje gniew Kurta.
Wzrok wlepiony w jednego z strażników idącego na wprost jego. Patrzył się prosto w oczy, takie niepewne ale dalej brnące przed siebie. Zato oczy Wielkoluda były zimne. Bez uczuć i emocji. Bez zwątpienia i zbędnych pytań. Wyrażające jedno, coś co spotka każdego człowieka kiedyś. Ale dziś paru strażników i kobieta spotkają ŚMIERĆ o wiele szybciej. Złego wybrali przeciwnika dla siebie. Oj przejadą się na Kurcie.
Idzie, zbliża się. Jest już coraz bliżej. Ręce Gladiatora zaczynają się niecierpliwić. Ile można czekać?
- DAWAJ KURWA! Chodź tu! Ile mam na Ciebie czekać GNOJU! CHODŹ TU! Zabije, oj zabije! - Wykrzyczał w jego stronę, dalej patrząc się prosto w oczy. On będzie pierwszy, on będzie tym który straci życie w mgnieniu oka. I on będzie tym który uwolni BESTIE!

Amunicja przeturlała się dość szybko przez "schody" po czym uderzyła w jednego ze strażników, skutecznie turbując mu nogę.
- Nie pobiega sobie - Z uśmiechem rzucił do Blondyna, ale już nie było czasu na kolejne turlania. Kurt chwycił po raz ostatni młot w tej walce. Teraz nie ma zamiaru go opuścić. Zręczna była. Nie było co do tego wątpliwości. Naskoczyła na bok zepchniętego w dół korytarza głazu i dobiła od niego jak pchła lądując na sąsiedniej ścianie od strony gotowego do walki gladiatora. Tyle, że nawet on nie spodziewał się, że będzie taka szybka. Znacznie szybsza niż skaveny. Krótki scimitar ciął powietrze a wraz z nim skórę nie osłoniętego uda mężczyzny. Naderwane mięśnie ugięły pod nim na chwilę nogi. Zdążył jednak zamachnąć się tarczą, by odrzucić znacznie mniejszego przeciwnika. Ksenia odskoczyła do tyłu i uśmiechnęła się patrząc na wielkiego wojownika. Oblizała się jak dziecko.
-To teraz masz przejebane - Kurt rzucił w stronę kobiety, wyczekując na kolejny atak. Odrzucił tarczę, którą zdążył tylko użyć do obrony i wziął się za młot.
 
__________________
Wolę chodzić do studia niż na nie po prostu,
palić piątkę do południa niż mieć ją na kolokwium.

511409

Ostatnio edytowane przez Oktawius : 15-10-2009 o 21:37.
Oktawius jest offline  
Stary 15-10-2009, 23:01   #107
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Uciekający wciąż krok przed nimi mężczyzna zabrał ze sobą magiczne fluktuacje, które pozbawiały ją kontroli nad własną głową. Wraz z jego odejściem powróciła pełna świadomość. Wciąż odczuwała jeszcze delikatne anomalie, ale był to raczej posmak, resztki kręgów na wodzie. Choć fizycznie słabła z każdym krokiem, psychicznie czuła się dużo lepiej. Szła obok Alberta dziwnie rozdrażniona. Gdy stanęli w altance, ukradkiem przyglądała się małej histeryczce. Pierdolone kamienne łzy. Innym mogła kłamać prosto w oczy, ale siebie nie była w stanie oszukać. Ta cholerna dziewka otarła się o chaos o wiele intensywniej niż ona, Vestine. Skrzywiła się widząc, jak Bobby zakłada na siebie kolejne świecidełka.
Chaos.
To ona powinna być na miejscu Astriaty! To jej należały się wielkość i potęga, do wszystkich diabłów! To ona poza Mocą nie miała nic.
Miała ochotę podejść do tej małej suki i zepchnąć ją ze skalnego balkonu. Usłyszeć jej wrzask i zobaczyć jak zakwita na ziemi plamą krwi. Chciała wyłupić jej płaczące szlachetnymi kamieniami oczy, odebrać jej to, co tamta zawłaszczyła sobie bezprawnie, a co – według opinii Vestine – należało się jej.
Jedna część Vestine pragnęła tego bardziej, niż czegokolwiek innego. Druga zaś szeptała uparcie, że to niewłaściwe. Że to przesiąknięta złem ścieżka do zagłady. Łaknąca potęgi Vestine chciała nią podążyć, lecz ta Vestine, która wciąż jeszcze zakorzeniona była w realności uporczywie trzymała ją za rękę.

Ludzie Bachmanna, którzy podążyli ich śladem, być może uratowali obie czarodziejki. Uciekinierzy zerwali się do ucieczki, w pełnym pędzie przeskakując kolejne schodki. Pierwsza salwa wytraciła impet zanim zdążyła sięgnąć celu. Biegli. Ve czuła, jak nogi zaczynają się pod nią uginać. Potykała się coraz częściej. Bachmann nie był idiotą. Przegrupował swoich kuszników i posłał ich na platformę, z której mięli znacznie bliżej do grupy niemal bezbronnych byłych robotników. Ciemnowłosa coraz częściej się potykała. Powietrze coraz oporniej wypełniało jej płuca. Goniła resztką sił. Kątem oka spostrzegła mierzących do nich zbrojnych. Zapatrzyła się dosłownie przez chwilę. Wystrzelili. Rzuciła się do przodu w ostatniej chwili. Mgnienie oka później przypłaciłaby to życiem. Fałszywy krok odebrał jej resztkę równowagi. Runęła w bok, rozpaczliwie wymachując rękami. Już witała się z ziejącą tuż obok schodów otchłanią, gdy poczuła nagłe szarpnięcie. Ktoś złapał ją mocno za nadgarstek i pociągnął w swoim kierunku. Albert. Zrozumiała dopiero, gdy w odruchu oplotła go ramionami, przywierając do szerokiej piersi mężczyzny. Ciężko powiedzieć, które z nich bardziej było zaskoczone nieoczekiwanym mgnieniem bliskości. Krzyk Tobiasza przypomniał Ve gdzie się znajduje. Oderwała się od Alberta i potykając się, pociągnęła go ku oferującemu złudę bezpieczeństwa przejściu. Wypchnąwszy ją ku tunelowi, sam zawrócił po Tobiasza. Obejrzała się przez ramię, żeby upewnić się, że za nią biegnie i stanęła jak wryta. W tej samej chwili bełt jednego z ludzi Bachmanna wgryzł się wściekle w bok Alberta. Czarodziejka krzyknęła rozdzierająco, lecz ktoś z biegnących za nią, wepchnął ją w głąb korytarza. Chwilę później wlokący rannego chłopaczka jeszcze bardziej ranny rycerz dopadł korytarza.

- Do jasnej cholery, czyś Ty zwariował?! Chciałeś sie zabić? Są na to szybsze i mniej bolesne sposoby! - Ve dopadła grzebiącego przy pocisku chłopaka. W jej oczach błyskało szaleństwo. Wystraszyła się nie na żarty. Albert zaś milczał. Może nie wiedział co jej odpowiedzieć. Może nie chciał jej okłamywać. Śmierć też jest jakimś rozwiązaniem w jego sytuacji.
- Jeśli uważasz, że możesz udawać, że mnie nie słyszysz to jesteś w błędzie. Spójrz na mnie, Albert! O co chodzi?
Spojrzał i ściszonym głosem odpowiedział
- Próbuję wam... tobie pomóc. Póki jeszcze mogę. Na jego twarzy odciśnięte miał piętno bólu. A może to smutek...
- Próbując się zabić? - brwi Vestine zbiegły się w wyrazie troski. - Proszę Cię, pożyjmy jeszcze trochę, dobrze?
Nie przytaknął.
- Po prostu nie zostawiłem chłopaka na pewną śmierć! A czasem za cenę życia innych trzeba zapłacić krwią.
Wyciągnął zza pasa siekierę. Pogoń się zbliżała. Pogoń się zbliżała a Vestine stała w osłupieniu, wpatrując się w plecy rycerza. Utarł jej nosa, nie ma co. Faktycznie, może nie była błękitnokrwistą królewną żyjącą wedle kodeksu, ale nikt jeszcze nie oznajmił jej tego w podobny sposób.
- Nawet jeśli, to Ty zapłaciłeś chyba dostatecznie dużo? - omal nie puknęła się w czoło. Zabrzmiała tak, jak brzmieć mogłaby jej własna matka, gdyby była choćby odrobinę mniej rozpustna.

- Czy ty będziesz ciągle tyle gadać. Tak muszę! Nie znał się na kobietach, ale słyszał w gospodzie o taki jednym skutecznym sposobie na uciszenie tych gadatliwych. Przyciągnął ją bez zbędnej delikatności. Nie było na to czasu. Przywarł ustami do jej ust… Chyba ten spaczeń kompletnie namieszał mu w głowie.
A Vestine... oniemiała. Prawdopodobnie spodziewała się każdej innej innej reakcji poza tą jedną. Dotyk jego warg odgrodził ją od wszystkiego, co działo się tuż obok. Żarliwie odwzajemniła pocałunek. Dopiero po chwili rozluźnił uścisk. Podziałało! Ciemnowłosa czarodziejka umilkła zupełnie zbita z pantałyku, a on spokojnie ruszył naprzeciw wrogom.

Trwało to chwilę, zanim odzyskała rezon.
Okręciła się na pięcie, lustrując ślepy zaułek.
Nie bardzo wiedziała co z sobą zrobić. Poparzone ręce czyniły ją bezużyteczną.
 

Ostatnio edytowane przez hija : 15-10-2009 o 23:35. Powód: BB code
hija jest offline  
Stary 15-10-2009, 23:18   #108
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Nie wiedział, co z nim się działo. Czy to chaos, czy to Sigmar dodał mu sił. A może bliskość śmierci… Nie było w nim złości typowej przed walką… raczej nieoczekiwany przypływ energii. Może to, że zdecydował się pocałować Ve jakoś go uskrzydliła… nie wiedział… nie interesowało go to! Wziął, co chciał od dawna i ruszył w śmiertelny bój.

Cała zabawa w rzucanie kamieniami trochę pomieszała im szyki. Już nie wiadomo było, kto był w pierwszej a kto w trzeciej linii. Absolutny brak porządku! Co to za potyczka, co jeden przeskakuje przez drugiego. Gdzie linia, gdzie szyk… wszędzie burdel! Tu chodziło o ich życie, jak nikt inny nie chciał wziąć odpowiedzialności za innych to musiał to zrobić Sir Albert z Helmgart.

I nie tylko to był gotów wziąć.

- Potrzebowałbym miecza. Zwrócił się do Bobby, której taka opcja nie mieściła się w głowie. Przecież zaraz mogła włączyć się do walki, a z mieczem było jej dużo bardziej do twarzy niż z siekierą. Mina nie pozostawiała złudzeń. Nie da… Znaczy nie odda po dobroci, ale rycerz przecież musi mieć miecz. Nie może być inaczej.

Złapał za jej prawicę swoją lewicą, a prawą ręką wyszarpnął oręż. Albo ta mała istotka miała w sobie niespodziewane pokłady siły albo Albert słabł. Wcale nie przyszło mu to z łatwością. Nie słuchał fali obelg, jaki się wydobywał z jej ust… a niech ją licho. Rycerz musi mieć miecz! – Czy wyście się wszystkie wściekły, dzieci rodzić. Portki prać! I do jasnej cholery dajcie spokój z tymi kamykami. Czas utworzyć szyk! My trzej z przodu.

Nie było w nim żądzy mordu czy chęci zemsty za kopalniane krzywdy. Wręcz wolał, aby ludzie Bachmanna się wycofali, ale na to nie było szans. Jeżeli chcieli przeżyć to musieli się bronić. A pozycję do obrony mieli dobrą. Pomimo lepszego uzbrojenia oponentów to oni mieli lepszą pozycję w tej walce.

Skoczyli na nich. Dziewczyna na Kurta... na niego jakiś żołdak. Kątem oka dostrzegł, że ich plan nie wypalił. Dziewka była zwinna jak ryś. Ale jego przeciwnik nie! Gdy żołnierz stawiał nogę na ostatnim stopniu rycerz ruszył naprzód. To sprowokowało zbrojnego do nieskładnego ataku. O to chodziło Albertowi. Łatwo odbił wrogie ostrze, zamarkował cios toporem trzymanym w lewej ręce… i wyprowadził kopniaka. Nie takiego w krocze czy szczękę znajdującego się niżej przeciwnika. Przygotowana na odparowanie ciosu tarcza stanowiła świetny cel. Nieomalże oparł na niej nogę i mocno odtrącił przeciwnika… nawet jak nie spadnie w przepaść to łapanie równowagi zajmie mu chwilę.

Chwilę dla krasnala i jego młota lub dla rycerskiego miecza… Albert mając na uwadze szybkość dziewczyny nie podejmował karkołomnych akcji.
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 15-10-2009 o 23:24. Powód: chaos i spaczeń
baltazar jest offline  
Stary 15-10-2009, 23:51   #109
 
Jakoob's Avatar
 
Reputacja: 1 Jakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwu
- Łza... - wykrztusił z siebie jakby miał usta pełne wody. Złapać... złodzieja! Dorwać! Odebrać MÓJ skarb, MOJĄ własność! Muszę być przed wszystkimi, oni nie mogą być przede mną. Też chcieliby dostać skarb, a skarb jest mój. Tylko mój ... i mojego pana. Muszę mu go zwrócić. Jak najszybciej. Inaczej będzie zły. Bardzo zły. Tak! Czemu idziemy tak wolno?! Musimy iść prędzej! Czy nie czujecie jak Piskorz oddala się coraz szybciej, jak nagroda ucieka prosto z naszych rąk, podobnie do wody przeciekającej między palcami ściśniętej dłoni? Czy wy w ogóle cokolwiek rozumiecie, bando idiotów, bando pokrak, które nie umieją zrobić jednej prostej rzeczy jaką jest bieg? BIEG, kretyni! O Panie?! Gdzie oni idą? Kurwa, czy nie widzicie krótszej drogi? Czy wy zawsze musicie robić wszystko na około, bez myślenia, niczym kukiełki poruszane emocjami jak najgorsze zwierzęta? Mutanty byłyby lepszymi kompanami! Myślicie, że dzięki komu pościg złapał nas tak wcześnie, co?! Myślicie, że dzięki komu...

Skoczył. Przez ułamek sekundy czuł trzeźwiący wiatr, targający włosami. Wiedział, że mu się nie uda. I z jakiś względów wcale się tym nie przejął. Widział jak palce stóp obsuwają się z krawędzi i mkną w dół, ku przepaści niemającej dna. Ku pustce ziejącej nieprzebytą czernią. Nie wiedział jak udało mu się chwycić dłonią kawałek skały. Czuł jak skóra rozrywa się pod opuszkami palców, jak pękają twarde, żółtawe pęcherze, wydalając przeźroczystą ropę. Mięśnie pulsowały i paliły. Jak w krainie potępionych. Powoli, milimetr po milimetrze, zsuwał się w dół.

I nagle pojawiła się znikąd. Dziewczyna, którą widział z Szurakiem, która powodowała u Aleama komplet zupełnie sprzecznych z sobą emocji. Z jednej strony dziwka, z drugiej gotowa w każdej chwili stanąć twarz w twarz z wrogiem. Sprawiała wrażenie dbającej tylko o siebie, niezależnie od kosztów. Wypaczonej. Chociaż, może nie było z nią jeszcze aż tak źle. Przyjął pomocną dłoń, zostawiając na ręce wybawicielki krwiste ślady.

Na widok skarbów zebranych w komnacie, dziewiętnastoletni chłopak zakrztusił się. Poczuł jak gardło zaciska się dookoła krtani, a oczy, nabiegłe krwią, pieką. Tyle skarbów, tyle władzy i prestiżu, tyle wpływów na wyciągnięcie ręki. Jeden gest, jeden ruch. Bełt świsną koło ucha. Czemu ja zawszę muszę być ostatni? - pomyślał z goryczą. Ruszył za Bobby, której każdy krok objawiał się silnym dźwiękiem stukania metalu o metal. Po policzku Aleama płynęła gruba, soczysta kropelka łzy.

Tak to czasami w życiu bywa, że potrafi dać w kość. Ktoś powiedział, że jest taki typ człowieka, który musi stoczyć się na dno, aby zdać sobie sprawę z własnego położenia i kierunku, ku któremu zmierza. Wydawałoby się, całkiem sensownie. Gorzej, kiedy wszystko dookoła się wali, a ani celu, ani dna nie widać. Trwanie od impulsu do impulsu jest atrakcyjne do pewnego czasu. Potem zaczyna się nudzić, staje się męczące i wyczerpujące. Człowiek wypala się psychicznie, uzależniając się od wrażeń albo zamyka się w sobie, popadając w stan apatyi. Tak czuł się Aleam. Widząc zasypany korytarz, który w tej chwili stanowił jedyną drogę ucieczki, zaklął siarczyście. Odwrócił się. Piątka zbrojnych. Młodziak wyjął miecz i zawył jak opętany. Niech to się już skończy! Ja chce stąd wyjść! Chcę odetchnąć pełną piersią, nie pyłem, chcę odpocząć i wyspać się w normalnym posłaniu, nawet w stajni! Idźcie stąd, nie chcę was widzieć! Zgińcie, niech Morr przyjmie wasze dusze!

Ktoś powstrzymał go, zapewne ratując po raz kolejny życie. Cała grupa zmieściła się w wąskim korytarzu, zamknięta przez kilku śmiałków. Tak, oni zdecydowanie lepiej robili mieczem. W powietrzu zafurkotały pierwsze kamienie. Odbijały się od tarcz, wydając puste, głuche dźwięki. Ktoś krzyknął. Żołnierze zbliżyli się na odległość kilku stóp i wtedy doszło do kontaktu. Dziewiętnastolatek spodziewał się czegoś bardziej fenomenalnego - oczekiwał wspaniałych parad, fint, cięć z obrotu, przechwytów. W zamian uzyskał obraz chaotycznego starcia. Zamach, uderzenie, parowanie, zamach, uderzenie, szczęk żelaza, zamach... Wzrok Aleama podążył w zupełnie innym kierunku. Miecz, delikatnie zakrzywiony, z długą rękojeścią obwiniętą nie najtańszą skórą, w bardzo ładnej pochwie ozdobionej metalowymi i drewnianymi symbolami. Drogie cacko, paradne. Z takim pokazać się w karczmie...

Usłyszał głos za sobą. To Astria nawoływała do kopania. Cóż można było robić?

- Racja, kopmy! - pochwycił okrzyk i zaczął odrzucać kamienie. Rozdarta skóra na palcach pulsowała bólem, ale w tej chwili nie miało to większego znaczenia. Czuć było nieco chłodniejsze powietrze. Pierwszy raz, od niepamiętnych czasów, Aleam wzniósł modły do Shallyi.

***

Oj trafiło się ślepej kurze ziarno. Raz go capnęła, ale więcej się jej nie poszczęści. Odskoczyła od niego i wyczekiwała. Tak samo Kurt. Nie miał zamiaru szarżować z ciężką i wolną bronią. Przez tyle lat na arenie nauczył się jednego o walce z szybszym przeciwnikiem. Będzie chciał on doskoczyć, zaatakować i szybko odskoczyć. Więc najlepszym rozwiązaniem jest uprzedzić doskok. Gladiator wyczekiwał, wyczekiwał, prowokował i gdy w końcu zaatakowała, Kurt był przygotowany na szybki krok czy dwa (zależy od impetu doskoku) do tyłu i w tym samym momencie zaatakował młotem, celując w korpus. Dlaczego? Bo jest go najwięcej, a trafienie takim młotem... praktycznie wróży śmierć.
 
__________________
gg: 8688125

A po godzinach, coś do poczytania: [nie wolno linków w podpisie, phi]

Ostatnio edytowane przez Jakoob : 16-10-2009 o 00:05. Powód: amnezja K.
Jakoob jest offline  
Stary 18-10-2009, 00:34   #110
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Kiedy posypały się kamienie przyspieszyła. Reszta zrobiła to za nią. Nie żeby uznała kamyki za szczególnie groźne, większość nie osiągała impetu, który mógł czymkolwiek im zagrozić, ale jeden sukinsyn miał pecha i coś trzasnęło mu w kości. Pozbierał się. Kulał, ale przecież nie przylazł tu tańczyć. Nie musiała nawet straszyć go spojrzeniem.

Ogólnie pleveńscy żołdacy byli nieźli. Nie znakomici, ale całą tę wariacką pogoń przebiegli jak karne wojsko. I nawet nie mrugnęli, gdy objęła chwilowe dowództwo. Doceniała takie zdyscyplinowanie. Tyle, że sama walka zapowiadała się żałośnie. Więźniowie wyglądali jakby ledwo trzymali się w pionie, byli kiepsko uzbrojeni, ruchy ograniczały im ciężkie obręcze kajdan na rękach i nogach. Mogłaby zabić ich sama. Ale Bachmann chciał przynajmniej część dostać żywych. Zwłaszcza, tę zwaną Bobby, ciemnowłosą w steranym, acz ładniutkim gorseciku.

Wyminęła krasnoluda i znalazła się przy najwyższym z mężczyzn. Nieudolnie spróbował ataku. W nagłym przebłysku wesołości Ksenia oblizała wargi. Pozwoliła zmienić mu broń. Przez chwilę tylko unikała jego ciosów. Niech się męczy. Uderzał zanim ona nawet drgnęła. Całkowicie przewidywalny, dużo za wolny. Wiedziała, że jej taktyka nie była mądra, obnaża się broń, żeby zabijać, ale Ksenia chciała obejrzeć niezwykły młot. Rozpoznawała niektóre symbole na jego rękojeści. Ceremonialna broń w rękach przeklinającego jak dziecko półgłówka wzburzyła jakąś strunę w duszy barbarzynki. W końcu doczekała się. Przeciwnik wyprowadził zgrabny cios. Uniknęła, nadal ruszał się jak mucha w smole, ale widziała w tym tknięcie mocy, młot nie odrzucił uzurpatora. Z boku padał na ziemię drugi z wielkoludów.

Chciała tę broń zobaczyć w prawdziwym starciu, nie w takiej parodii. Chciała żeby mężczyzna miał szansę nauczyć się jej używać. Wykonała ruch tak nieznaczny, że przeciwnik nawet go nie zarejestrował.

- Pamiątka, kapłanie – znowu oblizała wargi, patrząc mężczyźnie w oczy.
Zbieg nie miał czasu na nowy stek bluźnierstw. Z odsłoniętej przez długowłosego blondyna strony atakował go następny żołnierz. Po policzku spływała mu ciepła, gęsta krew. Głębokie, faliste cięcie pozostawi brzydką bliznę na zawsze. Wściekłość przezwyciężyła ból mięśni u uzbrojonego w młot więźnia, ale cios, furia, która powinna zmiażdżyć Ksenię, nie mogły jej dosięgnąć. Barbarzynka była już gdzie indziej.

Korytarz drżał w posadach, co z pewnością nie docierało do wszystkich walczących.

Iwo Bruhl, wielkonosy, ambitny, zapatrzony w uda dziewczyny Bachmanna, tak bardzo, że nie zauważył świątyni, a szkoda, bo poza udami miała to być ostatnia tak niezwykła rzecz, jaką widział w życiu, stanął do walki w jednym szeregu z Ksenią. Skupił się na przeciwniku, choć Myrmidia mu świadkiem, nie było to łatwe. Blondyn był od niego wyższy o dobre dziesięć centymetrów. Zarejestrował poczciwą, młodziutką twarz w tej samej chwili, co szkarłatną plamę na żebrach. Uśmiechnął się pewny łatwej wygranej. Wtedy blondyn odepchnął go z imponującą siłą. Iwo zatrzymał się dopiero na skalnej ścianie. Poczuł kłujący ból w plecach. Czerwony jak burak z impetem skoczył na rannego. Szczęknęły miecze. Uderzenie, parowanie, uderzenie, parowanie… Stanowczo za długo. Iwo miał wrażenie, że słyszy szyderczy śmiech Kseni. Czerwone plamy na policzkach żołnierza objęły już uszy i szyję, ale to z plamy na piersi blondyna kapała krew. Więźnia pokonywało własne ciało. Drżały zmęczone mięśnie. Z wykrzywionej nagłym skurczem ręki wypadł miecz. Żołnierz cały swój wstyd przelał w jedno kopnięcie. Bełt przemieścił się w ciele. Upadek blondyna zgrał się w czasie z nowym wstrząsem.

Iwo zaatakował więźnia z młotem. Gdzieś obok niego mignęła Ksenia. Przez chwilę jej plecy dotykały jego. Lędźwie zareagowały kretyńską erekcją. Zaatakował uciekiniera jakby walczył z własnym popędem. Furia naprzeciw furii. Jego atutem był niższy wzrost, mniejsze zmęczenie i szybsza broń. Trafił z pierwszym atakiem, choć miecz ześlizgnął się po boku, przecinając jedynie udo przeciwnika. Rozluźnić się. Starczy jeden dobry atak, na to ciało niechronione zbroją. Młot uderzył w skałę tuż przy głowie Iwo, aż zagwizdało mu w uszach. Zachwiał się. Przecież nie da zabić się górnikowi. Zmienił pozycję, przerzucił broń do drugiej ręki. Zmusił obrońcę do przesunięcia się. Miejsca starczyło żeby rozgorzała walka i w drugiej linii. Jego dwa ataki, zbiega jeden. Drasnął go ponownie, po piersi, niezręcznie, płytko. Znowu usłyszał szyderczy śmiech.
- Dziwka! - zaryczał w stronę przeciwnika, zupełnie jakby to go chrzcił tym mianem.

Kolejny atak i następny, aż nagle miecz trafił w młot wielkoluda. Iwo zdążył się zdziwić nim jego broń pękła na pół. Potem ramię spróbowało osłonić twarz przed uderzeniem. Śmierć przyszła szybko.

Heroiczna walka Urira zajmie w tej opowieści zbyt mało miejsca. Przyczółek obronny uciekinierów. Pierwszy. Sam. Nie miał szans. Dzięki umiejętnościom przetrwał pierwszy impet. Dzięki determinacji drugi. Nawet za trzecim razem mógł mówić o szczęściu mimo przeciętych ścięgien prawej nogi, rany, która odsłoniła złamaną kość. A potem zginął.

Walczyła już i druga linia.

Paolo był tym, który dobił krasnoluda, żaden honor, sztychem w kark, gdy szerokobary khazad klęczał już na jednej nodze. Gorzki smak tego zabójstwa sprawiał, że w ustach, mimo ciągłego spluwania gromadził się nadmiar śliny. Może dlatego czterdziestoletni estalijczyk tak ochoczo przedarł się za plecy walczących w pierwszym szeregu. Dziurę powstałą po upadku blondyna zatkało dwóch mężczyzn, w tym jeden krajan, Paolo łatwo rozpoznał to po akcencie.
- Poddajcie się – wycharczał, podobnie jak wcześniej Ksenia – na chuj macie tu umierać?
Nie podobał mu się ten pościg. Kątem oka widział dwoje dzieci, w wieku jego własnych, nieprzytomnego chłopca i płaczącą dziewczynkę, i brudną, młodą kobietę, która zawyła niczym śmiertelnie ranne zwierzę, gdy padł blondyn z pierwszego szeregu. Przez chwilę nawet cieszył się, że jest jeszcze tych dwóch naprzeciw niego, w tym jeden nawet w skórzni i z dobrym orężem. Pomagało to otrząsnąć się z myśli, że taka walka to tchórzostwo, że nie tak miało być, że całe to cholerne Pleven z jego niewolnictwem i kultem złota wychodzi mu już bokiem.

Zakrzywiony miecz estalijskiego więźnia szczerbił się przy każdym uderzeniu o tarczę, ale mężczyzna był prawie równie szybki, co stary weteran. I to pomimo kajdan. Paolo atakowany z dwóch stron chwilowo tylko się bronił. Odetchnął z ulgą, gdy kolejny żołnierz stanął obok niego. Dzięki temu miał teraz tylko jednego przeciwnika. Wir wydarzeń zepchnął obu estalijczyków na ścianę, walczyli prawie przytuleni, częściej odpychając się niż zadając ciosy. A Paolo opuszczała cała determinacja. Niezwykle wyraźnie słyszał cichy płacz dzieci, patrzył w zawziętą twarz rodaka. Kawałki skały odłupywały się od sufitu. Nienawidził podziemi.
- Poddajcie się – tym razem zabrzmiało to jak prośba.

I wtedy skaveński miecz utkwił mu w brzuchu, wbił się głęboko przyciśnięty jeszcze ciałem przeciwnika. Potworny ból rozszedł się falą, nic nie widział poza jasnozielonymi rozbłyskami. Nie czuł smrodu, który uderzył w nozdrza jego adwersarza.
- Umieram – powiedział głośno i wyraźnie w ojczystym języku.

Udo Pieniacz, wbrew nazwisku słynął z tego, że nie wychylał się bez potrzeby. To on najdłużej zmitrężył przy martwym krasnoludzie. Potem też nie pchał się do przodu, bo przecież i miejsca nie starczyło dla wszystkich, za to mógł odpocząć po szybkim biegu i ogarnąć całość sytuacji. Gdy padł pierwszy więzień i linia walki przesunęła się nieco, postanowił pozamykać sprawy za kompanów. Podniósł wielki półtorak, by zakończyć życie leżącego, zarejestrował jego przymglone spojrzenie. Wtedy wyskoczyła na niego dziewucha.
Wyglądała jakby się zdziwiła widząc Udo, ale w mgnieniu oka odzyskała rezon i kopnęła go w krocze z taką precyzją, że gdyby nie był sobą, Udo Pieniaczem, facetem, którego zadany mu ból doprowadza do szału, pewnie zwijałby się w cierpieniu kilka minut. Ale dziewczyna miała pecha, Udo był sobą, zamiast się skulić, zawył jedynie i rzucił się na nią z potwornym rykiem. Uniknęła prowadzonego wprost na głowę ciosu, ale zachwiała się i wylądowała na kolanach. Wrzask Udo przeobrażał się już w wyzywający rechot. Zobaczył, że suka nie ma broni. Podkutym metalem butem kopnął ją w twarz, uchyliła się, trafił w obojczyk, chrupnęła kość, przebiła skórę, błysnęła bielą nad ciemnym kubraczkiem. Dziewczyna zbladła, zachwiała się, ale stanęła na nogach. Pieniacz odkopnął miecz blondyna, ten, po który najwyraźniej wcześniej sięgała.
-Boisz się suko? –marnował czas na gadanie, ale przecież nie ryzykował, ona bez broni, o połowę cieńsza, podzwaniająca łańcuchami, taka żałosna, zagoniona w kąt – Bój się! – wrzasnął drugi raz najwyraźniej niezadowolony z efektów pierwszego pytania.

Może i była całkiem szybka, może nawet dosyć zręczna, gibka niczym łania, ale co mogła w ciasnym korytarzu. Zatańczyła unikając miecza, raz i drugi. Udo śmiał się przeraźliwie, jądra pulsowały mu bólem, jak ona mu, tak on jej, wiedział jak chce ją zabić, ciosem od dołu przetnie jej krocze aż do kręgosłupa, będzie patrzył na jej zdziwienie, że to już, właśnie teraz śmierć przyszła po nią w postaci tego bladego tłuściocha, oprawcy w przepoconym mundurze. Zapomniał o nieprzytomnym, o zwykłej przezorności, o walącym się korytarzu i konieczności odwrotu. Bawił się.

Zbiegłego sztygara ta walka wyprowadziła z równowagi. Wargi same ścisnęły się w wąską kreskę, wydłużyła się zmarszczka między brwiami, pobladły kłykcie palców. Żołnierz, z którym Szurak skrzyżował ostrza, mimo, że dość sprawny i szybki był jednak tylko gołowąsem, starczał na przekąskę, nie nadawał się na danie główne dla prawdziwego mężczyzny, nawet zmęczonego, jak sztygar teraz. Ale albo z Randala jest kawał nieprzewidywalnego sukinsyna i bóg postanowił pożartować ze śmiertelnika, albo sam Morr upominał się właśnie o swoje. Najpierw uciekinier dostał w oczy sypiącym się z sufitu pyłem, kilka sekund walczył ślepy, wypłakując gryzące nieczystości, pozornie spokojny, skupiony, jakimś cudem precyzyjny, nieulegający panice dzięki twardej woli przetrwania. Potem, gdy wreszcie zaczął widzieć a żołnierz w niezręcznym uniku całkowicie odsłonił niechronioną hełmem głowę, w ranne w starciu ze skavenami ramię sztygara wbił się ciśnięty przez kogoś sztylet, zwyczajny nóż zza cholewy, żadne wymuskane cacko do rzucania. Nawet nie miał czasu spojrzeć, komu to zawdzięcza. Nim z upiornym jękiem wyrwał z rany ostrze, żołnierz znowu stanął w pozycji bojowej. Wreszcie, gdy zachwiało wszystkimi kolejne drgnięcie podłoża, skała pękła właśnie tam gdzie sztygar uskakiwał. Ugrzęzła mu noga, zmuszając na długie sekundy do skupienia się jedynie na obronie.
A potem zobaczył dziewczynę przypartą do muru przez tłustego Pleveńczyka i kij wie, dlaczego skoczył tam zamiast dokończyć zmęczonego chłopaczka. W ostatniej chwili odepchnął grubasa, mimo impetu ledwie zdołał, drab ważył ze 120 kilo.

Chyba sufit walił im się na głowy, gdyby nie to nie dałby się odepchnąć od ofiary. Przerwano zabawę Udo.
- Dorwę cię jeszcze– darł się tak, że pokonał pochłaniający wszystko huk.

Przywołany przez uciekinierów żywioł precyzyjnie oddzielał obie walczące strony.
Walka pochłonęła trzy istnienia.
Dwa bloki skalne połączyły się na zawsze. Bez ofiar.

***

Albert świadomość odzyskał gdy tylko plecy gruchnęły o podłoże. Nie mógł się ruszyć. Myśl, że to koniec owiała go chłodem i dziwnym spokojem. Czas zwolnił. Spróbował ugiąć jedną nogę, drgnęła nieznacznie, jeszcze raz, odrobinę skręcić biodro, nieznacznie przesunąć całe ciało. Słabo widział, krew z rozciętej skroni zamazywała obraz, potrzebował miecza, stal błysnęła na krawędzi percepcji, jeszcze jeden mały ruch, w tamta stronę. Nie podda się przecież, liczą na niego, nie w ten sposób … bez walki. Słyszał wycie Vestine wyraźniej niż cokolwiek innego. Tak chyba nie powinno być. Nagle czarodziejka umilkła, przerażony, że coś jej się stało, odwrócił głowę, raptownym, zaskakującym ścięgna ruchem, dzięki ci Sigmarze, udało się przekręcić szyję, łzy bólu mieszały się z krwią, wtedy zobaczył grubego żołnierza nad sobą … i Bobby.

I znowu słyszał Vestine, zbyt wyraźnie, słowa w obcym języku, czy ona czaruje?, NIE wrzasnął, chciał jej wytłumaczyć, żeby nie robiła tego, nie w tym straszliwym miejscu, bo starci na zawsze. Coś. Najważniejszego. I poczuł, wiedział, że to właśnie to, wiatr nad nim, czysty chaos, przykrywał go całunem, wiedział, że musi mu się oprzeć, Sigmarze, Młotodzierżco, dopomóż swemu słudze, odpychał to od siebie, najtrudniejsza walka w jego życiu, jego własny zionący ogniem smok.

- NIEEE

Może to krzyk Alberta poruszył skały.

***

Prosta prośba. Odwołanie do matczynej tęsknoty. Szczere? Tak. Nie. Tego nikt nie mógł wiedzieć. Nikt nie mógł nawet słyszeć. Ale przerzucający gruz obok Astrii, Valdred i Aleam, jakby instynktownie obejrzeli się na dziewczynę, która przestała kopać i zaczęła bezgłośnie poruszać ustami. Zaskoczeni i zaniepokojeni. Valdred nie mógł przełknąć śliny. Gdzieś z tyłu do jego uszu dochodziły krzyki i szczęk metalu, ale nie myślał o tym. Strach o siostrę i narastające poczucie bezradności, sprawiały, że w gardle młodego najemnika zaczęła narastać nieprzyjemna gula niepozwalająca nawet przełknąć śliny.
- As? Astria!? - odrzucił kamień i złapał siostrę w ramiona. Zaraz potem poczuł słabe drżenie podłoża. Drobne kamyczki na podłodze zatańczyły niewielkimi podskokami. Trzewia ziemi zatrzeszczały gdzieś dudniąco. Coś się działo. Aleam i Emesto przyspieszyli. Górą już by nawet dało się przeczołgać. Tam była ucieczka. Estalijczyk nie wytrzymał. Nie oglądał się na innych. Chwycił tylko pozostawioną przy zawalisku jedną z lamp i rzucił się w stronę wąskiego przejścia przy stropie. Aleam zdążył tylko za nim krzyknąć, gdy ten zniknął w ciemnym otworze i po chwili stanął po drugiej stronie, gdzie biegiem zaczął się oddalać od reszty.
A Astria bała się pomyśleć, to co wydawało jej się oczywiste. Że mamusia wysłuchała…

Kute ściany korytarza zaczęły drżeć, gdy w paru miejscach pojawiły się pajęcze konstrukcje spękań. Coraz większe i większe. Zapał obu walczących stron został ostudzony, gdy podłoże zaczęło dygotać nierównomiernie grożąc rozejściem się. Jednak to strop nie wytrzymał drgań. Całkiem głośny, choć stłumiony huk rozległ się gdzieś nad ich głowami, po czym na korytarz zwaliła się cała masa gruzu. Walka była skończona.

Odgrzebanie przejścia, którym zdążył przecisnąć się Emesto nie zajęło wiele czasu. Gorzej było z rannymi. Kurt choć niespecjalnie to w ogóle zauważał, ewidentnie utykał na lewą nogę, która obficie broczyła krwią. Albert wstał. Był ledwie żywy. Złamany bełt praktycznie cały schował się w obrzmiałej ranie. Wielki blondyn żył chyba wyłącznie dzięki wyrobionej przez lata ciężkich treningów, kondycji. Zahartowany organizm nie łatwo było zdusić. Szurak też trzymał się za bok, ale nie pozwalał nikomu zbliżyć mówiąc, że wszystko jest w porządku. O krasnoludzie, który spoczął w tych podziemiach mało kto pamiętał. Z drugiej strony nowego zawaliska, nadal było słychać głosy Ksenii i strażników. Wyglądało jednak na to, że trochę potrwa zanim się przedrą. Grupka uciekinierów z kopalni ruszyła w górę odgrzebanego korytarza nim minął kwadrans.

Droga była monotonna i ciężka. Gładkie ściany i prostota konstrukcji świadczyły, że nie był to twór naturalny tak jak rozpadliny, którymi dotarli do świątyni. Wykucie tego miejsca, to były lata pracy górników, lub niewolników. Czemu tak głęboko kopali? Czemu tak długą drogę wybrali? Gdyby nie ewidentne wpływ chaosu, można by pomyśleć, że całe to miejsce służyło jakimś pielgrzymkom… Pytania same chcąc nie chcąc nasuwały się na myśl. Nadzieją napawało tylko delikatne wznoszenie się korytarza ku górze, oraz fakt, że nie natrafili jeszcze ani na Piskorza, ani na Kuno, ani na Emesto. Musieli więc brnąć dalej tak jak tamci. Emocje związane z ucieczką opadły i wycieńczenie znów zaczęło ogarniać wszystkich. Wkrótce musieli zwolnić. Tobiasz pierwszy zemdlał i trzeba go było cucić. Skończyła się woda, a także parę zatęchłych sucharów, które Aleam znalazł w torbie w pajęczym gnieździe. Nikomu nie przeszkadzał posmak pleśni. Dziewczyny z Albertem trzymały się niewiele lepiej niż chłopiec. Rezygnacja zaczęła zakradać się do serc niektórych, gdy nagle Bobby swoim zwyczajem głośno skomentowała nowe odkrycie:
- Nie no kurna?! Nie wierzę! - Dziewczyna sapnęła wziąwszy głębszy oddech. Nie myliła się. Tak dobrze znany jej zapach był nie do pomylenia z niczym innym. Z przyjemnością pozwoliła by morska sól przeniknęła do jej płuc. Morze … To musi być morze.

Przyśpieszyli. Morze oznaczało powierzchnię. Jeśli to prawda, to będą wolni. Naprawdę wolni. Po chwili inni też to czuli, a jeszcze po paru minutach słyszeli. Jednostajny szum rozbijających się fal. Nie mogło być daleko… jeszcze tylko trochę. Parę metrów. Korytarz wyprowadził ich do niewielkiej naturalnej groty po środku, której było małe jeziorko.
Spacerujące po podłodze kraby pośpiesznie umykały spod nóg uciekinierów, chowając się przed światłem lamp i kaganków. Nieco wyżej zaś po lewej stronie był otwór przez który do wnętrza groty wpadało jasne światło słoneczne. Przy każdym uderzeni fal do środka wpadało trochę wody. W tle dał się słyszeć krzyk mew. Aleam pierwszy rzucił się w tym kierunku. Szybkie oczy w mig wyszukały najdogodniejszą drogę po skalistej ścianie i już po chwili młody ulicznik zobaczył morze. Zaraz za nim pojawili się Valdred i Astria. Stali u podstawy niezbyt wysokiego kamienistego klifu.
Był na tyle pokruszony i nie równy, że wejście na górę nie powinno stanowić wyzwania nawet dla rannych. Zatoka zaś, którą okalał była cała pełna niewielkich kamienistych wysepek, których ostre jak brzytwa brzegi mogły rozorać każdą burtę. Pływające gdzieniegdzie nadgniłe deski zdawały się tylko potwierdzać to przypuszczenie. Słońce nie było jeszcze wysoko, więc nie minęło nawet południe. Na niebie można było zobaczyć tylko nieliczne białe chmury zapowiadające dobrą pogodę dla żeglarzy.

Był piękny pleveński poranek, 8 Vorgeheim, zgodnie z imperialnym kalendarzem.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie

Ostatnio edytowane przez Hellian : 18-10-2009 o 01:02.
Hellian jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:33.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172