Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 20-03-2010, 20:58   #231
 
Jakoob's Avatar
 
Reputacja: 1 Jakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwu
Gdyby wiedział jaki to przyniesie skutek, z pewnością postąpiłby inaczej. Jednak w tym momencie nie miał wyjścia. Spotęgowany siłą, której od tak dawna nie było mu dane poczuć, zachowywał się euforycznie i irracjonalnie. Zachowywał się jak prawdziwy Aleam.

Poprawił chwyt dłoni na skórzanej rękojeści sztyletu. Na broni, która jeszcze nie tak dawno uratowała go przed olbrzymimi wężami. Ba! Prawdopodobnie uratowała całe towarzystwo - Bobby, Alberta, Callisto... Teraz miała się stać, o ironio!, narzędziem samobójczym. Nie, nie zabije go, zrobi coś znacznie gorszego. Pozbawi wolności.

Gdy Emesto konał, Aleam natychmiast poczuł to beznadziejne uczucie okalające całe ciało i umysł, ten pseudo depresyjny stan, który kiełkuje wolno, lecz nieustannie, zmieniając człowieka nie do poznania. I być może ktoś z normalnymi wspomnieniami i doświadczeniem nie zrozumiałby tej decyzji. Zwykły człowiek czy inny humanoid żył w wolności praktycznie przez całe życie. Jego niedawni towarzysze być może pierwszy raz ją stracili, gdy zostali zesłani do kopalni. Lecz żaden z nich nie spędził tam dostatecznie dużo czasu, by słowo 'wolność' przybrało formy ekstremalnej, by stało się czymś uparcie poszukiwanym, sensem życia.

W krótkim życiu dziewiętnastoletniego chłopca nie było miejsca na swobodę. To, czego zwykli śmiertelnicy tak uporczywie próbowali się pozbyć, Aleam starał się chwytać garściami. Nie miał miłego dzieciństwa. Potem sytuacja nie uległa zmianie, a dojrzewający nastolatek coraz bardziej uświadamiał sobie własną sytuację. Razem z innymi w jego wieku, w większości podrzutkami i sierotami, siedzieli zamknięci w klasztornych murach zakonu zwanego "miłosiernym". I chociaż każdy roztaczał nad nimi opiekę, nikt nie traktował ich na równi. Ten, kto nie zauważał ściany otaczającej ściśle każdy fragment życia, był albo ślepcem, albo idiotą. Nie było miejsca na intymność - twoja świadomość miała zostać przewrócona na lewą stronę. Miałeś się zresocjalizować, stać się normalnym człowiekiem.

Co oznaczało stwierdzenie 'normalny człowiek' dowiedzieli się, gdy wydorośleli i zmądrzeli, przynajmniej w ich mniemaniu. Będąc już odpowiednio duzi, przestali się bać kary i bólu. Zasmakowali również wolności, która była składnikiem nielegalnym w ich życiu. Zobaczyli świat, który chciano im odebrać. Pomimo niedoskonałej estetyki i wielu wad, było w nim coś urzekającego. Sama myśl, że mogą już więcej nie spojrzeć na niego właśnie w ten sposób, przyprawiała ich o mdłości. Decyzja musiała być jedna i słuszna. I było to chyba jedno z niewielu postanowień, które powtórzyłby niejeden raz.

W ciągu prawie dwóch dekad, jedynie kilka miesięcy upłynęło Aleamowi wedle życzenia. Za każdym razem z pogonią na karku, która dwukrotnie dosięgała celu. I pomimo ciągłego stresu i życia w strachu, były to zdecydowanie najlepsze chwile w życiu dziewiętnastolatka...

- Proszę, wstaw się za mną Ranaldzie...

Nie było innego wyjścia. Mógł stać się własnością Mauricia, tak samo jak nieżywy już Emesto. Obietnice potęgi w żaden sposób młodego talabheimczyka nie kusiły. Gdyby w stawkę wchodziło cokolwiek innego z pewnością rozważyłby propozycję. Nie tym razem.

Wyspa z pewnością była miejscem niezwykłym. Aleam intuicyjnie, niczym zwierzę, wyczuwał panującą dookoła aurę sacrum, której należy oddać szacunek. Jeszcze do niedawna był pewny, że znajduje się w sprytnej, niesamowicie realistycznej iluzji stworzonej przez Mauricia. Teraz jego pewność zastąpiło wahanie. Coś na ten sztucznie wykreowany świat wpływało. Coś na tyle potężnego, aby przełamać moc jego przyszłego pana...

- Proszę, wstaw się za mną Ranaldzie...

Nie było już w tych słowach sławnej niepokorności i buntu. Nie było w nich pychy, ani pokrętnej chęci zysku. Nie było to czysto racjonalne myślenie nakazujące mówić to, co w danej sytuacji mówić należy, aby osiągnąć jak najlepsze rezultaty. Był to przejaw wewnętrznej rozpaczy i bezsilności. To był lament matki, która błaga o litość dla torturowanego syna, ostatni dramatyczny ruch, który wykonuje rycerz, aby ocalić się od śmiercionośnego ciosu. Nawet za cenę odrąbanej ręki.

- Proszę, wstaw się za mną Ranaldzie...

Schylił głowę na znak bezsilności. Los kpił sobie z niego - gdy okazał szacunek swoim przekonaniom, te zaprowadziły go do utraty człowieczeństwa. Gdy szczerze błagał o uwolnienie, nic się nie działo. Czuł jak Mauricio pokonuje szczątkowy opór umysłu dziewiętnastolatka. Powoli tracił władzę nad palcami, kolana ugięły się zmieniając właściciela. Dziwne uczucie pieczenia rozchodziło się nieustępliwie w kierunku serca. Było już tuż tuż...

- To... to niemożliwe! - usłyszał zupełnie szczere zaskoczenie opata. Ciałem chłopaka wstrząsały dreszcze. Czuł się trochę, jak gdyby wziął ten dziwny biały proszek, którym został poczęstowany za młodu. Umysł odseparował się od ciała, a sam miał wrażenie, że stoi gdzieś obok. Wszystko nagle przyspieszyło, nabrało niesłychanego tempa i dynamiki. Poruszał się z niespotykaną zręcznością, choć mógłby przysiąc, że wykonał ledwo ruch ręką. Tymczasem w ust Aleama wydobywał się rozdzierający ryk, spotęgowany przez specyficzną konstrukcję Iglicy. Nie był to żaden z znanych mu języków. Brzmiał dziwnie obco, nieludzko, mrocznie...

Nagle spojrzał na swoją lewą dłoń. Z początku wziął to za ranę poniesioną w walce z Emestem, ale znamię rozrastało się. Przybrało lekko brązowawe zabarwienie, przypominając pękające gliniane naczynie. Siateczka coraz ciemniejszych linii oblekła palce, nadgarstek, sięgała łokcia i nieustannie rosła. Dziewiętnastolatek wpatrywał się w nie z nieukrywaną fascynacją. Będąc jednocześnie w sobie i poza sobą, obserwując świat poruszający się kilkukrotnie szybciej i dziwne pnącza zdające się żyć własnym życiem, przeniósł się na inny poziom świadomości. Nagle przestał się przejmować Mauriciem. Poczuł błogość, dziwny, lekki stan umysłu.

***

Mauricio uniósł dłonie zdobycznego ciała. Obejrzał je z satysfakcją, lecz po chwili coś przykuło jego uwagę. Dziwne, czarne linie pnące się ku reszcie ciała. Widział kiedyś podobną rzecz. Pamiętał, że modlił się potem przez tydzień, starając się zatrzeć wszelkie wspomnienia tamtego dnia. Tego się nie spodziewał. Nie po słabym, dziewiętnastoletnim chłopcu. Spanikował. Zaczął wrzeszczeć znane tylko jemu inkantacje, choć wątpił w ich skuteczność.

Spod powstałych śladów prześwitywało jaskrawe światło. Najpierw nieśmiało, jakby pierwszy raz widziało realny świat, po chwili coraz mocniej i szybciej. Przeor krzyknął rozdzierająco. Nie czuł kompletnie nic - żadnego bólu, swędzenia, pieczenia. Panikował. Krzyk zlał się z eksplozją. Ciało Aleama rozprysło się niczym witraż ugodzony dużym kamieniem. Dwuwymiarowe kawałki młodego ciała znikały w przestrzeni wśród nastającej ciszy...
 
__________________
gg: 8688125

A po godzinach, coś do poczytania: [nie wolno linków w podpisie, phi]
Jakoob jest offline  
Stary 24-03-2010, 22:52   #232
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Bobby była jak rasowy kot, zawsze spadała na cztery łapy.
Ocknęła się w domu świeżutko upieczonego prefekta (umarł król, niech żyje król!) w całkiem niezłym nastroju. Szurak drzemał na krześle po przeciwnej stronie pokoju kiedy jej przypadło w udziale mięciutkie małżeńskie łoże z baldachimem. Nie żeby się zdziwiła. Zdążyła przywyknąć, że życie nagradzało ją za nic właściwie. Niektórzy nazwaliby to skalkulowanym wyrachowaniem, ale Bobby myślała o tym jak o szczęściu głupiego.
Jęknęła i zaklęła podnosząc się do pionu. Szurak się wybudził, przetarł podkrążone oczy. Ściskał za serce skurwiel tym widokiem. Jakby u jego stóp leżała gliniana miseczka to by Bobby w pierwszym odruchu wrzuciła doń parę miedziaków.

Pogadali chwilę. Przycisnęła go by się wygadał wreszcie w kwestii mutacji. No i wyśpiewał wszystko jak na spowiedzi. Pokazał jej nawet szponiaste palce i gęste szczeciniaste owłosienie, które sypnęło mu się... no w zasadzie wszędzie mu się sypnęło.
- Racje miałam, kurwa – Bobby zarechotała rozbawiona, ale zaraz się zamknęła bo w okolicy żeber zapiekło jakby ją jakiś demon przypalał rozgrzanym żelazem. - Nawet mnie to Szurak trochę kręci, tylko nie waż się na mnie warczeć.
Wyjaśniło się, że jej pomógł, tam w iglicy. Był na tyle taktowny, że nie kazał się odwdzięczać i iść z nim pierwszego dnia do łóżka. Poszła dopiero po tygodniu, jak się z ran odrobinę wylizała. No nie żeby ją zmuszał wybitnie. Istniał między nimi ten dziwaczny magnetyzm (powiedziałaby zwierzęcy, ale z racji niedawnej przypadłości Szuraka ten wyraz znalazł się na liście słów zakazanych). Iskrzyło w każdym razie. W zasadzie to nawet nie iskrzyło. Jarało się jak stodoła pełna słomy! A jak się już tak hajcuje to po co się trudzić i się powstrzymywać? Nie ma co z wiadrem wody latać i gasić pożogę. No to się nie opierała wcale. Szwy jej poszły ale było warto.

Dni mijały leniwie, Bobby się leniła i odpoczywała za sześciu. Pozwalano jej u prefekta mieszkać, jedzenie do łóżka przynoszono... Czemu się niby miała chcieć stąd wynosić? Paśli ją jak barana obiecanego bogom w ofierze.
Pewnego popołudnia Szurak przyprowadził Vestine. Ucieszyła się niewiarygodnie. Przez cały ten czas nie myślała za dużo. Ani o swoich niedawnych towarzyszach, ani o iglicy, ani nawet o Tomie Windzie. Co było, minęło. Wstecz patrzą tylko romantyczny. A Bobby była równie romantyczna co drewniana kłoda.

Wówczas pierwszy raz wygramoliła się na światło dzienne. Zaprowadziła czarodziejkę do burdelu Rosalie i poleciła matce dbać o nią jak o skarb największy. Rose nadal się nieźle trzymała, figurę miała niczego sobie i makijaż wymuskany. Kręciła się jak kwoka wokół jaja i niestrudzenie Bobby wypytywała. O Albatrosa, o kopalnię, o prefekta, wreszcie o Samuela. Łzy jej się puściły jak zeszło na temat tatki. Kochała go pewnie nadal, mimo że łajza była z niego. Długo w przybytku rozkoszy nie zabawiła. Matka długo za nią krzyczała i wymachiwała pięściami aby nie ważyła się znowu odchodzić, ale Bobby sobie poszła. Pomachała jej na pożegnanie i puściła buziaka.

W drodze powrotnej odwiedziła lichwiarza. Stary Edmund znał ją dobrze, nie raz i nie dwa mu skitrane cacka sprzedawała. Szurakowy pierścień wywaliła na blat i wprost spytała o herb i o rodzinę. W skupieniu się przysłuchiwała jego opowieści. Gdy ta dobiegła końca staruszek wyważył w dłoni biżuterię:
- Dam ci za to dziesięć złotych Bobby.
- Daj trzydzieści.
Oczy postawił w słupy i nagle się zakrztusił. Znajomość znajomością a pieniądz pieniądzem.
- Prędzej się morze rozstąpi i kuśka Mannana zacznie dryfować u nabrzeża niż ja ci dam więcej niż piętnaście!

Zaśmiała się perliście. Lichwiarz słynął z kwiecistych powiedzonek i dlatego Bobby miała do niego słabość. Przystała na ofertę. Nawet jej przez myśl nie przeszło żeby sobie pierścionek zachować. Bo po co niby? Jeśli Szurak nie żywi ku niemu sentymentu to tym bardziej Bobby nie powinna.

Jeszcze kilka dni spędziła pod dachem nowego prefekta. Siedziała sama w czterech ścianach i można by pomyśleć, że niczego jej nie brakowało. Ale w końcu tęsknota się w niej obudziła... Nie, nie za ojcem czy matką. Nie za Callisto, Albertem czy nawet Ves.

Zaczęło się od snów. Tańczące fale, piekące słońce i bezkresny błękit sięgający aż po horyzont. I ten szum... Najmagiczniejsza z melodii wszechświata.
Bobby chodziła wściekła jak osa a całą złość wyładowywała na jedynej osobie jaka się w pobliżu kręciła. Szurak znosił jej fochy cierpliwie, ale w końcu pchnął ją na ścianę i warknął do ucha ukazując wydłużone kły:
- Na litość bogów, o co ci się rozchodzi?
- O to, że się podłoga nie chybocze Szurak! Od tak dawna jest kurewsko stabilna, że mi się zbiera na mdłości!


Tej nocy wziął ją delikatnie. Jakby przeczuwał, że to ostatni raz. A Bobby się poryczała, tchu jej brakowało, tak mocno się w Pleven poczęła dusić. I znów cholerne szwy puściły. A Szurak otarł jej łzy wierzchem dłoni i przytulił. Myślał by kto, że taki jest wrażliwy. Powinien startować w szranki pieprzonych Shallyanek...

Wstała w środku nocy.
Szurak się popisał kurtuazją, faktycznie szlachciura w nim siedział. Kurewsko głęboko siedział, ale jednak.
Sztygar udał, że śpi gdy się Bobby zwlekła z łózka. Udawał dalej gdy pakowała toboły a nawet zwędziła srebrny świecznik, element wystroju gościnnego pokoju prefekta. Powieką nadal nie ruszył gdy go w czoło pocałowała i wyszeptała cichutkie: „powodzenia”.

Uciekła jak lis, który poharcował w kurniku i się nad ranem wynosi w siną dal. Zahaczyła o burdel Rosali, wyściskały się z Vestine, zostawiła jej trochę grosza żeby nie musiała tyłka sprzedawać. Obiecała wrócić.
- Dbaj o siebie i noś ciepłe majtki! - powiedziała czarodziejka, skrupulatnie chowając podaną jej sakiewkę w dekolcie. - I nie rozbieraj się pochopnie przy obcych mężczyznach.
- Jacy tam obcy... Same znajome gęby – zarechotała piratka. - A ty nie spal maminego burdelu albo cię sprzedam łowcom czarownic.
Ruszyła hardo w stronę drzwi ale w progu się jeszcze obróciła.
- Kocham cię. Znaczy, na swój sposób.
- Ja Ciebie też. Będę czekała przy garach aż wrócisz z polowania!


W umówionym miejscu w porcie spotkała się z Chrystianem. Mężczyzna powitał ją zdawkowym uśmiechem:
- Żonka marnotrawna wróciła. Rad jestem widzieć twoje powabne kształty.
- Zamknij się Lewy. Gadałeś z kapitanem?
- Weźmie cię do załogi. Przez wzgląd na Samuela. „Królowa Mórz” wypływa o świcie.

Szli spacerkiem wzdłuż rei, żartowali. Jak za dawnych lat, jakby nic się nie zmieniło.
- Co do tego małżeństwa... - Bobby się skrzywiła pocierając policzek. - To chyba nie bierzesz tego na poważnie, co? Pijana byłam w sztorc, nawet nie pamiętam, że się zgodziłam.
- Ja za to dokładnie pamiętam jaka byłaś ukontentowana z nocy poślubnej dzierlatko.


Fuknęła z oburzenia.
Gdy szła pomostem na pokład galeonu jak głupia się do siebie szczerzyła. A wtedy podłoga zaczęła się anielsko kołysać pod stopami i się Booby zaciągnęła słoną morską bryzą. Poczuła błogość i spokój. Nawet się przez ramię nie obróciła. Patrzyła tylko w przód, z uwielbieniem, na huśtające się dookoła fale.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 24-03-2010 o 23:06.
liliel jest offline  
Stary 30-03-2010, 22:44   #233
 
Oktawius's Avatar
 
Reputacja: 1 Oktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłość
Patrzył się na postać bogini niemo. Nie potrafił wydusić z siebie żadnego dźwięku. Chłonął jej słowa i zaczynał rozumieć, dlaczego natknął się na młot.
Wiedział też, że ma teraz przed sobą jasno postawiony cel. Czyli posiada coś do czego może dążyć, czym się kierować, a nie tak jak przez całe swoje życie.
Chwycił ją wzrokiem po raz ostatni, odrywając czoło od trzonu młota. Postać już rozpływała się w powietrzu, gdy jeszcze gladiator wyszeptał
- Wrócisz?
- Wrócę - nie był pewny czy naprawdę to powiedziała, ale słowo odbijało się echem i słyszał jej jeszcze kiedy zniknęła całkowicie.
Klęczał jeszcze przez chwilę, wpatrując się w to miejsce gdzie jeszcze przed chwilą stała gadzia postać nieznanej mu z imienia Bogini. Jego bogini...

Tańczący ogień w obuchu, niechęć innego dotyku niż Kurta, objawiana poprzez odrzucanie Kapłana który chciał ująć w dłonie młot... Sprawiało to wszystko, że Gladiator czuł pewną bliskość z bronią,
zaczął zdawać sobie sprawę, że broń kapłanki ma swoją duszę... Był ciekaw, co by powiedział młot, gdyby umiał mówić...

Spędził w "klasztorze" już parę dni. Rodzeństwa praktycznie nie widywał, a do tych zmutowanych nie specjalnie chciał podchodzić. Jedyny kontakt utrzymywał z Ksenią.
- Ta masz rację, przyda mu się mała pomóc chirurgiczna - uśmiechnął się. Lubił Ksenią, była podobna do niego i do Hansa.. Pełna energi, z niewyparzonym językiem i masą pomysłów w głowie - Jednak, jak go pozbawimy niuchacza, to nas mogą pozbawić czegoś więcej. Ale w sumie, kto nam tutaj sprosta? - uśmiechnął się na samą myśl tego, że cały zamek ruszy na ich dwójkę. Potrzebna mu była jatka, taka w której mógłby się totalnie wyżyć.
- [i]A co do Twojej propozycji, to to nie dla mnie. Muszę tutaj zostać. Tak jakby... mam coś do załatwienia.
- Musisz? Dla tej blondwłosej dziewuszki? - Ksenia pytała jakby z niedowierzaniem. Stała naprzeciwko Kurta patrząc mu prosto w oczy - Szkoda, dobrze by się nam podróżowało razem.- Poprawiła obcisły kaftan, zmuszając gladiatora by zatrzymał wzrok na jej piersiach. Sama też na nie spojrzała. Wzruszyła ramionami.
- No szlag mnie trafi, jak jeszcze jedną noc spędzę sama. W tej sielskiej atmosferze - zatoczyła ręką szerokie koło -[i] wciąż myślę o pieprzeniu. Nic na to nie poradzę.
- Uwierz mi, ja też o tym myślę... Ale jest coś co mnie zniechęca skutecznie przed zdarciem z Ciebie ubrań. I tak chodzi o tą blodynkę. Nie zrozumiesz. - Trochę spoważniał
- Ale to nie dlatego zostaję - spojrzał na młot z którym praktycznie teraz się nie rozstawał - Widziałem ją... Boginię o której mówiłaś. Pół gad, pół kobieta, lśniące łzami oczy. Ta broń jest wyjątkowa i ona mnie z nią połączyła. I nie pozwoliła mi ona zostawić was. Żadnego. Dlatego musisz z nami zostać. Uwierz mi... będziesz się o niebo lepiej bawiła tutaj z nami, niż sama podróżując do Tilei. Zresztą, kto zatrzyma naszą dwójkę w walce? A Twoje wsparcie przy moim boku, to już zabójcza mieszanka - uśmiechnął się do niej
Ksenia zamyśliła się. Nie wyśmiała wzmianki o objawieniu się bogini. Może nawet Kurtowi uwierzyła.
- Nie wytrzymam w tym szpitalu długo. To pewne. Ale skoro obiecujesz dobrą zabawę - w końcu i ona uśmiechnęła się do mężczyzny - Ile chcecie tu zostać?
- Nie wiem... mam nadzieję, że niedługo ruszymy dalej. Bo mi też tutaj się nie podoba -
Rozejrzał się po całym tym przybytku, zastanawiając się - chociaz... takie zadupia zawsze mają swoje tajemnice. - uśmiechnął się do niej łobuzersko - ja bym chętnie zbadał co nieco.
Przy mnie nudzić się nie będziesz, to pewne. No i z kim ja będę mógł normalnie pogadać?

- Gadanie - roześmiała się Niewiele z niego przyjemności.
Lekko dotknęła dłoni Kurta spoczywającej na młocie.
- Muszę zobaczyć co z tego wyniknie - powiedziała cicho i jakoś łagodnie.
Potem odwróciła się żeby odejść. Oddalając się posłała jeszcze Kurtowi całusa.
- Szkoda.
Odprowadził ją wzrokiem... Wiedział, że ona jest bliska jemu. Podobna, praktycznie identyczna. Mówią, że przeciwieństwa się przyciągają, ale czy taka różnica charakterów i pozycji, będąc z Astriatą, nie będzie tym co ich zniszczy?


W tym zamku ciężko było zliczyć dni, a co dopiero mówić o minutach. Nie wiedział kiedy i gdzie one uciekają, nie ingerował w życie kapłanów i kapłanek. Nie rozmawiał z nikim, nie szukał towarzystwa.
Siedział sam, trzymając młot na kolanach, wpatrując się niewidomym wzrokiem w dal. Zastanawiał się co dalej będzie. Co się z nim stanie, czy opieka nad nimi to nie jest zbyt ciężkie brzemię. Czekał na nią... I pewnego dnia przyszła.
Rozmawiali jakiś czas. Wyjaśnili sobie wszystko. Pocałował ją na koniec. A ona pocałowała go, pierwszy raz z szczerych chęci, kogokolwiek w swoim życiu.
 
__________________
Wolę chodzić do studia niż na nie po prostu,
palić piątkę do południa niż mieć ją na kolokwium.

511409
Oktawius jest offline  
Stary 11-05-2010, 09:52   #234
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Co za upał w psizdu...
Portowa knajpa „Półszekla” stała na uboczu za wielkimi magazynami floty handlowej niedaleko traktu zwanego miragliańskim, który stanowił jedną z trzech najważniejszych arterii kupieckich Pleven. Tu wystawiali się smagli kupcy z Arabii i wschodnich krain z egzotycznymi dobrami, których większość obywateli Imperium nigdy w życiu na oczy nie zobaczy. Słodkie owoce wyglądem przypominające jabłka, lecz o znacznie bardziej soczystym i kwaskowym miąższu, jakieś przyprawy dzięki którym wszystko tu inaczej smakowało, albo po których kręciło w głowie jak po dobrym bimbrze. Fikuśne zwierzęta dla bogatych panienek i paniczyków... No i na tym też trakcie aż roiło się od tanich, czarnoskórych kurtyzan, które Szreniawa cenił sobie niezwykle wysoko. Miękkie, czyste, bezkonkurencyjne jeśli idzie o te z Ogrodów Samirydy i o względnie małym jak na portowe kurwy ryzyku złapania choroby bretońskiej. Czego chcieć więcej?

Przeciągnął się leniwie rozłożony na dwóch krzesłach przy wejściu do tawerny. Klientów za wielu nie było toteż i jako wykidajło nie miał za wiele roboty poza groźnym wyglądaniem i przypominaniem o swojej obecności. A nawet jak przysnął, to gdzieś w pobliżu kręcił się Bojan, który też sobie nieźle radził w tym fachu. Od tego tu byli. Pilnowali by w Półszekli był rozsądny stosunek ilości mord obitych do nieobitych.
- Idę się wyszczać - Bojan tracił nogą krzesło, na którym siedział Szreniawa. W domyśle pozostawało by rzucić okiem na gości. Żeby jeszcze było na kogo... Jakichś marynarzy, albo innych złamasów... Z nudów zlustrował wszystkich. Jakiś ojciec z synalkiem zapewne. Z wyglądu rybacy z pobliskich wiosek. Po kiego wała mu ten miecz?? Dalej ten cwaniaczek Livio grał w karty z jakimiś frajerami, a dwie ławy za nimi bałałajkarz zupę sączył. Najbliżej Szreniawy siedziała zaś strasznie wygadana parka co i rusz przerzucająca się słodkimi frazesami.
- Mówię ci Eryk słonko. Pierdolisz jak potłuczony. Twojemu panu I. za jedno co spotka Sabinę tak długo jak ta nie wraca. Wiem, że to gruba kasa, ale teraz nic nie zrobisz. Posłuchaj. Pogadam o tym z kapitanem. Może by na to poszedł? Ale nie wcześniej niż za dwa, trzy tygodnie, bo tyle potrwa naprawa łajby. W sam zdążylibyśmy skoczyć do Wissenlandu.
- Aleś się napaliła dzierlatko. Co do kapitana, zgoda, może się dogadamy, ale Wissenland? Mi to po chuj, a tobie po jeszcze mniej. Odpuść. Dostałaś patent kaperski. To trzeci taki przypadek w historii Pleven pod warunkiem, że nie wyszczekasz gdzieś swojego uchojebnego cokolwiek imienia.
- Takiego - prychnęła z początku zniesmaczona, ale potem nagle znów
zrobiła słodką minkę - Posłuchaj. Załóżmy się. Jak przegrasz, jedziemy do Wissenlandu. Jak wygrasz... no co tam ci chodzi zbereźnego po łbie, co Szuruś?
- Chcesz się zakładać ze mną? - mężczyzna zaśmiał się podstępnie - No dobra. Jak wygram, pójdziesz do Odette, przeprosisz ładnie za to co jej nawtykałaś ostatnim razem, a potem się zabawimy we trójkę. Stoi?
- Tobie już na pewno, co? - Dziewczyna mrugnęła szelmowsko okiem - Niech ci będzie przechero. Stoi. O co zakład? Może o to ile zgarniemy od karczmarza? - szybko zaproponowała.
Szreniawa zastrzygł uszami.
- Czemu nie? Dwieście suwerenów. Mówisz więcej, czy mniej?
- Jasne, że więcej.
- Mniej dzierlatko. Od śmierci Toma, klientela omija obrzeżne knajpy... No to czas zarobić. Uważaj. Ten drugi zaraz wejdzie.

Oboje wstali gwałtownie. Szreniawa nie zdążył się podnieść gdy silny kopniak Szuraka przewrócił oba krzesła, na których leżał, posyłając wielkiego wykidajłę z hukiem na deski. W tym samym momencie drzwi do karczmy otworzyły się i stanął w nich Bojan. Ostatnią rzeczą, którą dryblas ze Stirlandu zobaczył tego dnia, był mosiężny dzbanek po rumie, którym Bobby z metalicznym brzękiem rozbiła wielki nos mężczyzny i ze dwa jego siekacze. Pozbawiony przytomności ochroniarz runął na podłogę, a piratka już celowała do karczmarza i ewentualnych dalszych oponentów z wyjętych zza pasa bandoletów.
- Łapki, łapki niedźwiedziu - rzuciła do obficie pocącego się wielkiego oberżysty - Z dala od tej zabaweczki co ją pod ladą trzymasz. Szurak przydepnąwszy butem grdykę Szreniawy uśmiechnął się kpiąco. Nawet nie sięgnął po przypięty do pasa miecz.
- Działaj dziecinko - rzekł do stojącej za jego plecami piratki.
Ta podała mu jeden z bandoletów i skinęła wesoło na karczmarza.
- No nie bój się niedźwiedziu. Raz się udaje, a raz nie. A teraz chodźmy na zaplecze gdzie mi pokarzesz swoje skarby. No już, już szybciutko! - ponagliła go cmoknąwszy ustami.
Szreniawa ledwo oddychał, charcząc cicho. Jak tylko się oswobodzi wyrwie jajca temu gnojowi i przez dupę mu je do gardła wepchnie. Czerwony na twarzy mierzył wściekłym wzrokiem pewnego siebie Szuraka, który dopiero teraz wyciągnął miecz. Cisza, która zaległa gdy Bobby zniknęła za karczmarzem i został sam z paroma gośćmi, zdawała się w ogóle mu nie przeszkadzać. Mając na oku Szreniawę i rybaka, który wiercił się jakby wyczekując odpowiedniego momentu. Sprawiedliwy, pomyślał najemnik. Za mało jest takich, by ginęli w podobnych sytuacjach. Pewnie liczy odległość ich dzielącą. Zastanawia się, czy zdąży dopaść Szuraka nim ten wymierzy w niego bandolet. Nie rób tego... Rybak zerwał się podrzucając przed siebie drewniany stół, który dał mu niezbędną dodatkową sekundę osłony przed strzałem. Szurak nie ryzykował. Miał tylko jeden strzał. Cofnął się o krok przydeptując mocniej grdykę Szreniawy, który jednak również postanowił wykorzystać sytuację. Z całej siły złapał nogę napastnika i uderzył pięścią w goleń najemnika. Ten aż uklęknął syknąwszy z bólu i stracił z oczu rybaka. Jelcem miecza przywalił w szczękę wykidajły. Żuchwa mężczyzny chrupnęła ulegając pięknej stali. Teraz jednak rybak miałby szansę doskoczyć do Szuraka i obezwładnić napastników. Miałby gdyby nie to, że wcześniej dla bezpieczeństwa syna odtrącił go na bok z linii ewentualnego strzału. Stracona sekunda kosztowała go życie. Huk bandoletu wzbił w powietrze chmurkę dymu, która po opadnięciu odsłoniła leżące na odwróconym stole ciało rybaka z okrągłym krwawym, otworem na wysokości policzka. Jeszcze przez chwilę bezgłośnie poruszał ustami umierając. Szurak poprawił jelcem w szczękę Szreniawy, który czując już tylko zimny ból odpłynął w ciemność.
- Kurwa - jęknął łapiąc się za obolały goleń i z przygotowanym mieczem spoglądając na resztę gości oberży. Nikt więcej nie miał już jednak ochoty się stawiać. Nabił ponownie bandolet i wytarł jelec z krwi ochroniarza. Dopiero potem spojrzał raz jeszcze na martwego już rybaka. Mężczyzna w sile wieku. Dumne, oczy bez życia spozierały na kucającego nad nim najemnika. Spojrzał na wyrostka, który nawet nie drgnąwszy pozostał tam gdzie go odsunął ojciec. Wpatrywał się bez słowa, ani żadnego gestu w ciało rybaka.
- Twój ojciec chmyzie? - Na skierowany do niego głos Szuraka podniósł na niego wzrok. Kiwnął głową. Szurak także - Chujowo bez ojca.
Westchnął ledwo zauważalnie i lekko kuśtykając zbliżył się do malca. Ten nie mógł mieć nawet dziesięciu lat. Zza zaplecza wyszedł karczmarz, oraz piratka z trzosikiem.
- No nie mów żeś kogo ustrzelił - rzekła z wyrzutem spoglądając na bałagan w karczmie. Z niezadowoloną miną sięgnęła do trzosika, wyjęła z niego parę monet i zostawiła na szynkwasie.
- Żeby ci do tej spracowanej główki nie przyszło, żeśmy barbarzyńcy jacy i nie umiemy zapłacić za piwo i szkody. Spadamy Szurak!
Patrząc w oczy wyrostka sztygar uśmiechnął się niemal przyjaźnie i rzekł do niego bardzo, bardzo cicho:
- Tak. Tak właśnie na mnie wołają. Choć nazywam się Eryk de Gaarde. Zapamiętaj to. Może dzięki temu twoje życie nie będzie tylko krwią ryb zalatywać.
- No idziesz?!
- Już...

Co za upał wpsizdu...


***


Niektórzy mówią, że Olaf był piratem za młodu. Mówią oczywiście bardzo cicho, bo za każdym razem gdy Olaf słyszy podobne domysły, to dementuje je, albo karząc Szreniawie wywalić dyskutantów do rynsztoka, albo samemu zaprawiając słabszemu z pięści. Prawda jest taka, że kiedyś przez trzy lata służył jako wolny marynarz na dwóch brygach handlowych. I na tym też się jego kariera morska skończyła, bo kręgosłup zaczął powoli dawać się we znaki jego zdrowiu i musiał gdzieś osiąść. Wszystko przez to, że od zawsze był trochę wyższy i trochę szerszy niż większość ludzi. Czasem dodawało to respektu. Zwykle jednak powodowało bóle krzyża i kolan. Z premedytacją jednak tak zawzięcie uciszał plotkujących, bo wiadomym były, że w ten sposób utwierdzał tylko wszystkich w mylnym przekonaniu, a nie ma przecież lepszej reklamy niż barwna przeszłość oberżysty. Olaf jednak był dobrym obserwatorem i pirata umiał poznać. Zobaczywszy wycelowaną w siebie lufę bandoletu wiedział, że dzierży go obmierzła choć jakże zgrabna piracka dłoń. Kusza leżała na wyciągnięcie reki, ale nie umiał zaryzykować. To go odróżniało od takich jak ona. Bo co w tym kurwa złego, że chciał żyć?! Żeby jeszcze nie te utarczki między strażą miejską, a kupieckimi, to by sobie nie pozwalali napadać karczmy... Jebane życie... Co było robić? Oddał dziewczynie utarg z całego miesiąca, zamknął do końca dnia tawernę i wywalił na zbity pysk tego gamonia Bojana. Szreniawę odesłał do cyrulika i przed wieczorem wyszedł do domu. Zastanawiał się, czy powiedzieć Miłce dlaczego w najbliższym czasie jednak nie będzie ich stać na trzecie dziecko, czy po prostu udawać stanowczego i niepojednanego męża. Lepiej udawać... Zawsze lepiej udawać. Przeszło trzysta suwerenów... A tak się cieszył, że mu się ten bretończyk trafił z kompanią. I pomyśleć, że to elfy mawiają, że nic w przyrodzie nie ginie.

Bulwar nad Tona Dante był bardzo ładny wieczorami. Oświetlony zapalanymi, co wieczór przez straż zmyślnymi, latarniami zaprojektowanymi przez krasnoludy z Barak Varr, prowadził w górę rzeki aż do miejskich murów. Tędy właśnie, jak co ranek, wypadała droga Olafowi. Tym razem wyjątkowo był wieczór. W tawernie zostały jak zawsze dwie kelnerki i Szreniawa. Zbir i prostak, ale godny zaufania. Od lat współpracowali. To był zwykle dobry układ.

Minął zakręt prowadzący na główne targowisko i bokiem traktu ruszył dalej przed siebie. Wtedy właśnie usłyszał głosy w dole rzeki. Koryto było wysokie i w większości miejsc niedostępne, ale budowniczy zapewnili w miejscach gdzie miały ujście kanały, zejścia po kamiennych schodkach. Korzystali z nich na równi ubodzy rybacy, przemytnicy i żebracy więc nikt przy zdrowych zmysłach się tam nie pchał, a Olaf zawsze miał się za osobę trzeźwo myślącą. Nie było żadną tajemnicą dlaczego węgorze tak chętnie i w takich ilościach gnieździły się w ujściu rzeki. Więcej można było wyłowić tylko i wyłącznie trupów, na których z lubością żerowały, a których miasto regularnie dostarczało w ilościach dzięki którym niektórzy twierdzili, że poziom rzeki wzrósł o dobrych parę cali. Tak też i tym razem uznał Olaf. Ktoś pozbywał się ciała. Czemu więc przystanął? Zwiewny pajęczy kształt wielkości kłębka nici rozpłynął się, przez nikogo nie zauważony, w mroku nocy.
- Nie podoba mi się to. Z tego co wiem to dziwka od Rosie. Powinniśmy najpierw z nią pogadać. Wystarczająco wiele szumu się narobiło. To my za to odpowiemy, a nie ten drętwy ważniak z... no... skąd on był?
- Z... Brzasku? Pies to jebał zresztą skąd był. Potrzebujemy kasy Zadra. A grubo zapłacił za jej sprzątnięcie. Zaczęła zadawać pytania, które się komuś nie spodobały, to się doigrała. Jak ty sobie kurwa to wyobrażasz? Że to że jest dziwką, to od razu nietykalna? Mama Rosie ma zresztą dupeczek na pęczki. Nie będzie się jej opylało robić kwasu. Pomóż mi napchać kamieni do worka i zawrzyj gębę, bo się jeszcze obudzi. Przez chwilę się nikt się nie odzywał i jedyne co wypełniało ciemność to odgłos płynącej leniwie wody i gruchot kamieni.
- To może chociaż... - zaczął ten pierwszy - Może ją chociaż dmuchniemy? Widziałeś jej buźkę? Szkoda kurna...
- Odpierdoliło ci Zadra?! Podnoś ten worek - stęknięcia - Zawiązałeś dobrze? No... to na trzy. I raz, i dwa, i...

***

Cały czas nie wiedział czemu, ale nie był przekonany co do trafności tej decyzji. Wytyczne były jasne, ale tu nigdy nie chodziło o postępowanie zgodnie z przepisem. To każdy idiota potrafi. Tu potrzeba było czegoś co on lubił nazywać wyższą intuicją. Zmysłem magicznym. A aura wokół tej dziewczyny... Nie była jasna. Budziła całą masę pytań. To dobry objaw. Pytania dążą do odnalezienia odpowiedzi, a to do większej wiedzy. Było też jednak coś co sprawiało wrażenie nieuchronności. Jakby od podejmowanej teraz decyzji zależało coś większego od czego nie było odwrotu...
Żałował, że był sam w Pleven. Że nie mógł się skonsultować. Patrząc na, przygotowujących się do utopienia w rzece uśpionej dziewczyny, wynajętych przez siebie zbirów z kulejącej gildii złodziei, bił się z myślami. Przerwać, czy nie? Za i przeciw. Ryzyko. Zabrakło intuicji.... Nie. Właśnie nie. Nie zabrakło. Podjął tą decyzję mając pewność jej słuszności. Musiała więc zginąć. Tak więc musiało być. Czarny gawron wzbił się w powietrze zostawiając za sobą rzekę i
przypieczętowany los dziewczyny.

***

- … i... - krępy towarzysz Zadry puścił nagle na ziemię nogi dziewczyny i osunął się na kolana z obojętnym wyrazem twarzy. Po czole spłynęła mu gruba smuga ciemnej krwi wypływającej z pęknięcia czaszki. Okrągły kamień budowlany z murku powyżej potoczył się do rzeki zostawiając za sobą krwawe ślady.
- Co jest kurwa? - Zadra obejrzał się w górę, by zobaczyć jak wielki mężczyzna zbiega po schodkach w jego kierunku.
- Ty chyba nie wiesz ciulu, z kim... - podbródkowy odrzucił mu głowę do tylu i wyrwał całego w powietrze na parę centymetrów. Impet był wystarczający, by Zadra nieprzytomny wpadł z głośnym pluskiem do rzeki.
Olaf schował pulsującą pięść pod pachę i spojrzał z troską na lniany worek. Szybko rozciął bardzo skutecznie zasupłaną więzy. Dziewczyna w środku spała. Była piękna jak z dobrej bajki. Nie przeszkadzał siniak na policzku i zdecydowanie za krótkie czarne jak heban włosy... Potrząsnął głową, jakby chcąc strząsnąć z siebie fascynację. Za stary już był. Znał za to drogę do burdelu Rosie. Jeśli to jej dziewczyna, to na pewno się nią zajmie.


***


Pozbawiona słońca midenlandzka jesień zamykała ludzkie serca. Była czasem, który młodych pozbawiał marzeń, zobojętniał kochanków, skracał modlitwy wiernych. Ponura pora, zwalczana przez wszystkie rozumne rasy w jeden możliwy sposób - za pomocą alkoholu.
Jesienią olbrzymia świątynia postawiona w sercu ulrykańskiej stolicy gromadziła najmniej wiernych Oczywiście za dnia nigdy nie była pusta, ale noce o tej porze roku zdarzały się i takie, w które ogień płonął tylko dla swoich strażników. Dlatego jesienią Orkan zawsze starał się o nocne warty. Najpiękniejsza katedra świata niemal pusta, tylko on i jego towarzysz niczym dwa posągi po dwóch bokach Wiecznego Ognia. Dla Orkana von Bogen taka warta była najczystszą modlitwą. Rycerz kochał Pana Wilków miłością mistyka, każdy moment życia miał go zbliżać do Boga. Orkan był ćmą, którą kiedyś ogień miał spalić. Ale to dopiero przyszłe wydarzenia.
W czasie swoich wart Orkan nigdy nie napotkał żadnego „namaszczonego” - jednego z tych, co regularnie próbowali wejść w ogień, by wypełniło się proroctwo o nadejściu wybrańca Ulryka. Metalowe ogrodzenie wokół olbrzymiego paleniska, wzniesione kilka lat temu, utrudniało kolejne próby, ale zdarzały się one nadal, rycerz był dumny, że na swoich wartach zawsze potrafił wyczuć szaleńców. Choć tej jesieni Orkan popełnił błąd. Właśnie w taką noc, jakie lubił. W wielkiej świątyni tylko jeden modlący się mężczyzna. Młody, blondwłosy o wyglądzie wojownika i szlachetnej twarzy.
Był w świątyni od kilku godzin, klęczał przy Wiecznym Ogniu, lecz w odpowiedniej odległości, skupiony i pogrążony w modlitwie. Wcześniej, gdy
Orkan zaczynał wartę, mężczyźnie towarzyszyły dwie inne osoby: dziewczyna, delikatna i drobna, podobna do wojownika, zapewne siostra i drugi wojownik, potężniej zbudowany, z niezwykłym młotem, dwuręcznym, który jednak z łatwością dzierżył w jednej dłoni. Cała trójka przybyła do świątyni o zmierzchu, gdy nawet główna nawa już się wyludniała, choć kapłan odprawiał jeszcze ostatnie nabożeństwo. Chóralne pieśni brzmiały niezwykle pięknie i w oczach Orkana lśniły najprawdziwsze łzy. Właściciel broni wyszedł pierwszy, potem dziewczyna, tylko ten trzeci został, i na nim jakoś skupiła się uwaga wartownika, widzącego w modlącym się kogoś podobnego sobie, czystego wojownika o prawdziwej wierze. Przyjemnie było patrzeć na modlitwę tak głęboką , że wierny nie zauważał upływającego czasu, ani faktu, że poza strażnikami, został w świątyni sam.
Późniejszych wydarzeń Orkan nie rozumiał. Może dlatego zapomni o nich jeszcze tej zimy. Z pewnością nie przysnął na warcie. To mu się nigdy nie zdarzało. Słynął z refleksu i czujności. Nie mógł więc nie zauważyć momentu, gdy modlący się wstaje i podchodzi do bariery. Ale tak się stało. To, że drugi ze strażników również nie zareagował, pogłębiało nierealność wydarzenia. Tej nocy Orkan najpierw widział modlącego się a potem nagle zobaczył rękę za ogrodzeniem, lizały ją bursztynowe języki płomieni, niczym pustynne węże, albo język kochanki… nawet skojarzenia Orkana nie były jego. Na twarzy palącego własną dłoń ulrykanina nie drgał ani jeden mięsień. Orkan z trudem przełamał fascynację, rzucił się do przodu, odciągając wiernego. Na wyjętej z ognia dłoni pulsowały wszystkie żyły. Nie było oparzenia.
- W świątyni obowiązuje zakaz używania zaklęć – To musiało być to, młody człowiek, nie był żadnym wojownikiem, musiał należeć do gildii. Teraz Orkan powinien rozkazać, żeby czarodziej - żartowniś okazał glejt, by potem zameldować przełożonym o niesubordynacji maga. Nie zrobił tego. Mężczyzna nie niepokojony ruszył w kierunku wyjścia. Świtało, pierwsze promienie słońca na wschodnim stoku Fauchlagu, brzask. Mężczyzna odwrócił się jeszcze na chwilę.
- Czas Matki – wyszeptał. W pustym monumentalnym wnętrzu głos rozbrzmiał wielokrotnym echem.
Powoli to wydarzenie zatarło się we wspomnieniach Orkana. Twarz wojownika, młot i imię, powracały jedynie w snach, których rankiem nigdy nie pamiętał


***


Na Morra, jak one dobrze dawały. W życiu nie czuł się tak w pytę. Tyle razy i z tyloma. Jak tu trafił, nie miał pojęcia, ale mało go to obchodziło tak długo jak te wszystkie dupeczki miały mu dogadzać na wszelkie sposoby jakie tylko mógł sobie wyobrazić. Najlepsza była ta rudowłosa. Z samej Norski jak mu się wydawało. Jego ulubiona. Powinien ją o imię zapytać, albo chociaż jakieś jej nadać. Ale może za chwilę... O żeż kurwa... Zawsze o tym marzył... O taak...

Szkoda, że nie było piwa do nich wszystkich. Jak nic by się przydało. Napiwszy się tego dobrego lagera co go Szlug warzył, byłby gotów stwierdzić, że po takim ruchańsku mógłby spokojnie wyciągnąć nogi i chromolić to wszystko. Ha! Ciekawe co by powiedzieli kumple gdyby go zobaczyli. W tych wszystkich miękkich poduszkach, czy jak to się nazywało, obłożonego całą masą fajnych cycków i konkretnych dupeczek. Zzielenieliby z zazdrości barany. Tylko tego piwa szkoda... Zamknął oczy i pozwolił by kobiece ciała kołysały go do snu. Łagodnie i niezwykle przyjemnie...

Przejmujące zimno przeszyło jego organizm dreszczem gdy poczuł mocny nacisk na mostek. Wtedy też uświadomił sobie, że się topi i że... Torsja, która nim rzuciła spowodowała, że wypluł, a raczej wyrzygał zalegającą w płucach słoną wodę. Dygotał. Z trudem otworzył oczy. Była noc i leżał na jakiejś kamienistej plaży. Zobaczył przyglądającego mu się starszego mężczyznę, który widząc jego reakcję zaprzestał ratowania. Długa, nieprzycinana broda i skórzany sztormiak szczelnie okrywały całą jego sylwetkę.
- Słyszysz mnie człowieku? - spytał mężczyzna.
Kiwnął słabo głową. Odwrócił się na bok i wypluł jeszcze trochę wody. Płuca kłuły jakby ktoś wbijał mu sztylet pod żebra, a szczęka piekła przy każdym jej ruchu. Zimno zmroziło mu niemal na kość stopy i dłonie. A do tego pamięć mu szwankowała, bo miał problemy z podstawowymi pytaniami, które sobie zadawał.
- Pójdziemy do mojej chaty. Dasz radę iść?
Znów kiwnął głową.
- Jestem Joakim. Jak na ciebie wołają?
Pytanie obcego było zdecydowanie lepsze niż jego własne. Pozornie takie samo. Ale teraz znał odpowiedź.
- Zadra – rzekł ochryple.

Z dwóch następnych dni pamiętał tylko jakieś głupawe urywki. Jakichś ludzi, zupę, którą w niego wmuszała cycata żona Joakima, łeb jakiejś szkarady, który wisiał na ścianie nad jego posłaniem i to, że się zesrał w portki jak jakiś dziad. Miał nadzieję, szybko to zapomnieć. Trzeciego dnia obudził się już w znacznie lepszym stanie. Joakima niestety nie było. Obrzucił rybacką izbę wprawionym łotrowskim okiem. Zupełnie duża była. Inaczej sobie wiochy wyobrażał. Pięć pustych choć ewidentnie niedawno używanych posłań, z czego jedno zajęte przez jakiegoś chuderlawego chłystka, który wyglądał jakby smacznie spał. Przy dużym kotle na klepisku uwijała się żona Joakima. Diana o ile dobrze pamiętał. Kawał baby. Oblizał się unosząc się na swoim posłaniu. Te sąsiednie były równiutko posłane, a to nasuwało złe skojarzenia. Żadnego wyposażenia, które miałoby wskazywać na właścicieli. Diana wyszła z chaty. Zmarszczył brwi i podczołgał się do chłopaczka. Młody wyglądał na sfatygowanego. Kim jednak był tego nie dało się powiedzieć... Upewniwszy się, że nikt nie obserwuje sięgnął do jego kaftana, który leżał obok. Jakiś zasyfiony nożyk, kości do gry... Niemal podskoczył ze strachu gdy chłystek nagle otworzył przeraźliwie szeroko oczy i chwycił go boleśnie za nadgarstek.
- Spokojnie gościu, chciałem tylko... - zaniemówił. Poczuł chłód, który zaczął przesuwać się w górę jego ramienia. Poruszył bezgłośnie ustami, próbując wyszarpnąć dłoń z mocarnego uścisku. Serce waliło mu jakby wiedział instynktownie, że zaraz nadejdzie koniec wszystkiego.
Teraz ja chcę.
Młodzik zamknął oczy i zdawać by się mogło opadł na swoim posłaniu jakby jakiś straszny ciężar go opuścił.


***


Na skinienie wielkiego mężczyzny ubranego w zdawać by się mogło delikatny, ciemny płaszcz obszywany ciemnometalicznymi nićmi tworzącymi proste choć niepokojące wzory, służba opuściła niewielką okrągłą salę gdzie odbywały się na ogół prywatne audiencje udzielane przez nieobecnego teraz Mistrza Zakonu Turingijskiego. Jakub Laval chcąc nie chcąc poczuł jak pot zaczyna mu się skraplać na czole. Nigdy nie przepadał za tymi debatami i dziękował w duchu, że tak rzadko musi brać w nich udział. Podziwiał natomiast Reginalda. Siedzący przy stole rycerz od początku spotkania milczał. Nie on ponosił winę za niepowodzenie ich misji, ale Jakub doskonale wiedział, że rycerz wszystkie porażki traktuje osobiście. Zwłaszcza gdy reprezentował, tak jak teraz, godność Zakonu Graala. Stojąc za nim wraz z jakimś młodym rycerzem, którego nie zdążył poznać przez fakt, że jeszcze godzinę temu przejeżdżał w siodle przez bramy Altdorfu, miał wrażenie, że bretoński rycerz podjął już decyzję co do dalszych działań.
Pozostałymi siedzącymi przy stole byli łypiący złowrogo na obu popleczników Reginalda, Grand Vija Garrosa z Zakonu Sokoła, Komtur Gerhard van de Ger w zastępstwie za niedomagającego Mistrza Zakonu Turyngijskiego ze stojącą za nim odzianą w zbroję kobietą, której Jakub nie znał, Archidiakon Sigmara Odo Tertius, oraz łowca czarownic i inkwizytor zarazem, Adalbert Gotrij wraz ze swoim przybocznym Jurijem Szaszkinem.
- Jeśli kapitan i Jurij się nie mylą i iglica pleveńska nie ma już żadnego znaczenia jako węzeł chaosu, to straciliśmy na dobre możliwość przejęcia Łzy Gaadby. Wiecie Panowie co ta porażka oznacza? - Głos archidiakona wskazywał na irytację, jakby mężczyzna wcale nie zdziwił się z niepowodzenia.
- Błędem było zakładanie, że Verenici zapewnią nam wgląd w tamtejszą sytuację - mruknął niechętnie komtur – i liczenie na to, że Ordo Fidelis podoła powierzonemu zadaniu. Gdybyśmy od razu wysłali zbrojny regiment...
- Jeszcze jedno słowo komturze i odbiorę to jako osobistą zniewagę – przerwał zimno Gotrij – To dzięki mojemu człowiekowi, który poległ za sprawę, poznaliśmy pierwotną lokalizację spaczenia.
- Panowie... - Reginald odezwał się dziś chyba pierwszy raz - To naprawdę nie najlepszy czas na swary. Jakubie... - zwrócił się do niego nie odwracając się jednak - Czy jesteś w stanie ręczyć swoją prawicą, że odkąd opuściliśmy wyspę, nikt z jurysdykcji Pleven, ani z osób niezwiązanych nie przybijał do wyspy?
Jakub starał się nie patrzeć nigdzie indziej niż na środek stołu. Nie znosił tych oskarżycielskich spojrzeń ambitnych indywiduów.
- Poza dwoma rozbitkami, o których ci powiedziałem, mój Panie, absolutnie nikt. Ręczę za to. Gdy przybył Szaszkin, otworzyliśmy iglicę pierwszy raz od Waszego odpłynięcia.
Milczenie, które zapadło po jego słowach, zdawało się trwać znacznie więcej niż tylko parę sekund.
- Czy wiemy już coś o położeniu drugiej Iglicy? - głos w końcu zabrał Vija Garrosa. W jego twardym reikspielu łatwo było wychwycić estalijskie akcenty.
- Nie wiele niestety - odparł archidiakon. Złożywszy dłonie jak do modlitwy oparł na nich swoją łysawą już głowę - Wielki Teogonista był w stanie odczytać posiadane przez nas zwoje, ale kosztowało go to wiele zdrowia i być może także lat życia. W tej chwili mamy obecność, że spaczeń znajduje się gdzieś za wschodnimi granicami Imperium. Obawiam się, że będziemy potrzebować dużo czasu by otrzymać konkretniejsze informacje. Tym bardziej, że nasza wyprawa dostarczyła nam tak niewielu materiałów do przesłuchania.
Reginald i Adalbert zgodnie podnieśli niezbyt przyjazne spojrzenia na archidiakona.
- Radością może napawać fakt iż kimkolwiek jest nasz przeciwnik, ma te same ograniczenia co my. Jedyne więc co proponuje na obecną chwilę kościół Sigmara, to czekać. Ten człowiek zwany Piskorzem, może być teraz wszędzie. Tak samo zresztą jak pomiot Randala, z którym zapewne jest w pobliżu. Co się tyczy Niepokornych, to uważamy, że są zbyt słabi, by mieli obecnie większe znaczenie dla sprawy. Mimo iż ich motywy są niepokojące, możemy ich spokojnie uznać za tymczasowych sojuszników...
- Archidiakonie... - Adalbert uniósł się lekko w swoim krześle.
Zaciśnięte usta zdawały się powstrzymywać całą falę gniewu jaka gromadziła się pod płaszczem wielkiego mężczyzny.
- Tymczasowych, podkreślam. Chaos zwalcza chaos Adalbercie. Zawsze tak było. Twój osobisty problem z tą sprawą jest znany nam wszystkim i Wielkiemu Teogoniście. Masz teraz trochę czasu, by się z nim uporać i na powrót stać się wartościowym członkiem naszej wspólnej sprawy. A panowie... Jeśli cenicie słowo kościoła Sigmara, który zawsze był i będzie przyjacielem Pani i Myrmidii, czekajcie wieści od nas. Tylko, co się tyczy naszego domu komturze, trzeba odnaleźć każdy ślad jaki w Altdorfie mógł zostawić pomiot Randala. Rozumiem, że świątynia może liczyć na pomoc Turyngów w tej kwestii?
- Może - przytaknął skwapliwie van de Ger.
- Dobrze. Kawalerze La Torra - archidiakon zwrócił się nagle do mężczyzny stojącego obok Jakuba.
- On nie jest... - warknął Grand, ale urwał uciszony gestem dłoni archidiakona.
- Jako osoba, która miała największą styczność ze spaczeniem, prosiłbym, abyś raczył przed opuszczeniem Altdorfu spotkać się z Wielkim Teogonistą na rozmowę w cztery oczy. Jest ciebie bardzo ciekaw.


***


- Sama widzisz Maruś co tu się dzieje.
Krasnolud wzruszył ramionami jakby w tym prostym geście dało się ukryć cały potok nagromadzonej, przez ludzi, z którymi musiał pracować, żółci. Marika Klane znała go od lat. Naprawdę wielu lat. Wstyd było aż przyznać się ilu, bo to z kolei jasno wskazywało na jej wiek. Nie wstydziła się go przed innymi. Z dumą obnosiła się z pierwszymi siwymi pasemkami, które pojawiły się w jej długich mocnych włosach koloru sadzy. Ale czasem już nie panowała nad pytaniami, czy na pewno nie żałuje ani jednej chwili ze swojego życia, które przecież całe poświęciła zakonowi. Wtedy z całą stanowczością odpowiadała, że nie i szła na trening. Długi i wycieńczający. Najlepiej na morgenszterny w parze, z którymś z młodszych zakonników. Pożądany efekt przychodził prędko. Krążąca szybciej krew oddalała od niej chwilę słabości i utwierdzała w przekonaniu, że póki starczy sił, póki starczy tchu, pozostanie Turyngijką.
- A kuźwa najlepsze myślę, że dopiero przed nami, bo w przełęczy coraz więcej zaginięć karawan. Tylko patrzeć, jak konsorcja handlowe z Nuln wezmą się za tutejszy garnizon. Posypią się głowy...
- Robisz się na starość, okropnym zrzędą Gurbin. Mówił ci to już ktoś?
- Ja zrzędliwy Maruś? Kuźwa! Żebyś ty widziała z kim ja tu muszę konkurować. Zieleńce kują przyzwoitszą stal... A właściwie to powiedz mi. Czemu zaczęliście się interesować przemytnikami? Zawsze mieli równo obstawione Góry Szare.

- Chciałabym ci odpowiedzieć, ale nie mogę. Rozumiesz – Wskazała emblemat zakonu na swoim płaszczu. Jej bystre oko przykuł młodzik, który wyszedł z drugiej sali zakładu płatnerskiego Gurbina i spoglądał teraz z wielkim zainteresowaniem, by nie rzec fascynacją na wystawione na stojakach pełne zbroje płytowe. Nie dotykał ich, ale widać było, że oczy mu się świeciły. Szczeniak, marzyciel, westchnęła z lekką zazdrością.
- Jasne, jasne. Sekrety... No tak czy inaczej com wiedział, tom ci powiedział. Kroili jakąś większą akcję, ale to było miesiąc temu. Nie mam pojęcia co przerzucali za rogatki do Bretonii, ale możesz być pewna, że nigdy wcześniej się tak do niczego nie przyłożyli. Do roboty to kuźwa nie ma komu, ale jak trzeba poza prawem żyć, to człowiek znajdzie najzmyślniejszy sposób.
- Gurbin... – przerwała mu z wyrzutem.
- Oj Maruś. Przecież wiesz, że nie ma takiego człowieka, ani tym bardziej kobiety, którą bym cenił jak ciebie... No niechże bym był z pięćdziesiąt lat młodszy chociaż, to sam bym cię do wyrka zaciągnął. Drugiej takiej nawet wśród nas nie ma.
- Marny z ciebie komplemenciarz – zaśmiała się zupełnie życzliwie – Powiedz mi lepiej, czy znasz tu kogoś, kto tkwił w tej sprawie.
- Ja generalnie znam ich tylko z koślawych obrazków na drzewie ogłoszeń przed ratuszem. Ale plotka poszła, że były jakieś zawirowania. Zmiany. Nowi teraz podobno siedzą. Czy coś zauważyłem szczególnego? Nie. Takie same niewydarzone skurwysyny jak poprzedni... Poczekaj chwilę. Klient...

Gurbin Hornbent odwrócił się od niej i pokuśtykał w stronę cały czas podziwiającego owoce pracy krasnoludzkiego płatnerza, chłopaka. Poza nimi, w zakładzie płatnerskim nie było nikogo. Wyroby Gurbina charakteryzowała poza wysoką jakością, odpowiednia cena. Patrzyła jak krasnolud przez chwilę rozmawia z chłopakiem, po czym kiwa głową i wraca w jej stronę. Chłopak przez chwilę jeszcze patrzył na jedną ze zbroi, po czym wyszedł z zakładu.
- Wyrośnięty jak na twoją rodzinę, Gurbin.
- Nie żartuj sobie Maruś.
- Powiem ci szczerze, że to by było jedyne wytłumaczenie, które mi przychodzi do głowy, dlaczego miałbyś oferować pełne płytówki gołowąsom.

- Ha! Takaś wygadana, a nigdy byś nie wykoncypowała. Otóż przedstaw sobie, że ten gołowąs uratował najmłodszą pociechę naszego burmistrza gdy ta wracała z Carroburga. Karocę napadły jakieś posrańce, najpewniej zbiry reikwaldzkie. Pewnie by porżnęli żołnierzy gdyby nie ten młody pistolet. A zresztą w karczmie najpewniej o tym posłuchasz lepiej niż ode mnie, bo to teraz głośno o tym. Złamanej korony nawet nie chciał wziąć od burmistrza. Dopiero go burmistrzowa namówiła, że może by sobie chociaż jaką zbroję wybrał. No i wtedy uległ. A chłop wielki jak dąb trzeba rzec. Pewno i tobie by baty spuścił – zaśmiał się do niewzruszonej tym komentarzem Mariki - Trochę będę musiał dopasowywać. No ale sam burmistrz płaci. Tak więc widzisz. Lichy przemyt, liche wojsko, liche piwo, ale bohater jak się patrzy. Takie to nasze Helmgart, kuźwa.


***


- Wiesz co to jest pat?
- Nie –
odpowiedziała szybko. Wściekał się gdy nie odpowiadała od razu.
- To sytuacja, w której żadna ze stron nie uzyskała wystarczającej przewagi, żeby zwyciężyć. Kiedy zamiast zakończyć konflikt, trzeba się rozejść.
- Teraz rozumiem. Więc to był pat.
- Właśnie. Ja trzymałem małej nóż na gardle, a pieprzony gladiator, celował małą pistoletową kuszą prosto w moje prawe oko. A je lubię bardziej.

- Nie goniliście ich potem? – odważyła się zadać pytanie.
- Nie. Nie słuchałaś głupia dziwko. Ksenia i ten niewolnik poharatali mi
ludzi.

Zadrżała. Wcześniej nie łatwo było ją wystraszyć, ale to się zmieniło. Teraz bała się cały czas. Ale cios nie nadszedł.
- Ubieraj się – powiedział to spokojnie.
Podniosła sukienkę, ręce jej drżały, nie mogła rozpiąć guzików. Gdy otworzył okno, zastygła bez ruchu.
Zawołał jednego ze sztygarów.
- Gulasz!
Ogarnęła ją panika, w głowie kołatała jedna myśl: odeśle mnie, odeśle mnie, odeśle mnie. Pod ziemią umrze nie mogąc złapać oddechu. Od dziecka miała słabe płuca. Kurz ją zabijał. Właściwie już umierała, ale jeszcze się z tym nie pogodziła.
- Proszę, nie – padła mu do kolan, obsypała ręce pocałunkami – pozwól mi zostać z tobą, proszę – łkanie tłumiło słowa - wiesz że zrobię wszystko co zechcesz.
Patrzył na nią skrzywiony. Lubił młodziutkie, ta była dobrze po dwudziestce, ale kręciło go to ciało, gibkie, smukłe, wysportowane. Smutne, sarnie oczy, też mu się podobały, oczy młodziutkiej dziewczyny. Przed złapaniem trudniła się rozbojem, najpierw w Imperium, zdaje się gdzieś w okolicach Carrobuorga, był tam za młodu, kazał jej opowiadać o mieście, przywoływało to miłe wspomnienia. Potem próbowała w Pleven i głupia gęś naruszyła Prawo Prefekta. A ono obowiązywało choć prefekta już nie było. Zaklął do tej myśli. Z Królem wszystko było prostsze. Po rozmowach z Kupcową zawsze bolały go jaja.
Może trzymał dziwkę bo była ruda.
Gulasz stanął w drzwiach. Z obleśnym uśmiechem wpatrywał się w nagą kobietę. Bachmann podjął decyzję.
- Ubieraj się – powtórzył.
- Możesz ja wziąć – Gulaszowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Prawdę mówiąc nadepnęła mu tym pytaniem na odcisk. Nie wrócił nie tylko dlatego, że część ludzi była ciężko ranna. Otóż w pewnym momencie wydawało mu się że mała składa ręce do czarów, szepce coś od czego włosy stawały dęba. A Paulus Bachmann darzył magię respektem. Zwłaszcza odkąd cholerny posążek zaczął dręczyć go snami. No więc mała złożyła rączki, a potem jakby zmieniła zdanie. A on jeszcze dwie godziny później miał zimne dreszcze. Dlatego nie gonili ich dalej.
Od czarnych myśli oderwał go dobiegający zza okna rumor przewracanego żelastwa. Wyjrzał. Gulasz trzymał się za żebra, jego koszula szybko nasiąkała krwią. Dziewczyna dogorywała nadziana na miecz strażnika. Wyszedł zrobić porządek.
Nie chciał na nią patrzeć, ale jednak nie zdążył odwrócić głowy.
Uśmiechała się.
Znowu walczyła. Szalony blondwłosy obrońca szlachcianek, co zabił już wszystkich innych, kazał jej uciekać, ale tym razem nie uciekała, skoczyła na niego ze sztyletem i teraz konała obok Hansa bez którego przecież nie warto było żyć.


***


Dwaj mężczyźni spotkali się w Wielkiej Świątyni Ulryka pewnej jesiennej nocy. Właściwie to starszy przywiódł tu młodszego. Chciał usłyszeć wszystko jeszcze raz w miejscu naznaczonym obecnością boga, w miejscu, w którym człowiek honoru nie skłamie. Młodszy powtarzał słowa, które już raz wypowiadał, głosem spokojnym niczym letni step, monotonnie i bez emocji, chociaż każde wypalało w jego duszy ranę.
Starszy niektóre fragmenty opowieści lekceważył. Ten o spotkaniu z kobietą z przeszłości, która wierzyła, że zemsta przyniesie jej ukojenia, lecz znalazła je dopiero w śmierci, te o śmierci nieznanego władyki, czy o wyludnionej wiosce. Słuchał uważnie za to o spotkaniu młodszego mężczyzny z bliźniaczym rodzeństwem. Ciepło bijące od Wiecznego Ognia zaczerwieniło im twarze. Starszy mężczyzna miał zamknięte oczy. To, że targał nim gniew było widoczne nawet dla nieruchomych niczym posągi strażników z Zakonu Białego Wilka. Ale gdy się w końcu odezwał głos miał spokojny.
- Przysięgnij, że to się nie powtórzy. Nigdy więcej nie możesz mnie tak zawieść. – Po tym zdaniu nastąpiła pauza, jakby ważył następne bardzo dokładnie - Synu…
Niespodziewana czułość, choć szorstka i gniewna, która zabrzmiała w tym słowie sprawiła, że młodszy, dotąd niewzruszony, zadrżał. Starszy natychmiast wykorzystał tę reakcję. Nawet chwile szczerości bywają użytecznym narzędziem.
- Przysięgnij, że zabijesz te pomioty chaosu! – zażądał.
Przedłużająca się cisza, sprawiła, ze jeden ze strażników wstrzymał oddech. Słychać było syk płomieni, krople wosku, które kapały na ołtarz w bocznej nawie, i wiatr, który huczał na zewnątrz Domu Ulryka.
- Nie.
Wydawało się, że kolcza rękawica rozorała twarz młodszego mężczyzny dokładnie w chwili gdy to mówił. Nie uchylał się, nie podniósł ręki.
Krople krwi zasyczały padając na ciepła posadzkę.
Starszy mężczyzna opuścił świątynię.
W świątyni Ulryka Jurij Szaszkin na kolanach składał przysięgę, takim bogom, którzy zechcą go wysłuchać.



Koniec...
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:38.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172