lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Warhammer (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/)
-   -   Łaska wyboru (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/7856-laska-wyboru.html)

Marrrt 19-08-2009 08:54

Łaska wyboru
 
Byli tacy, których denerwował fakt iż podstarzałego już Milano nie spotkał ten sam los co resztę kalek i zamiast zostać wyrzuconym na zbity pysk, by zgnić gdzieś z głodu i wycieńczenia, siedział dzień w dzień na ławce przed jednym z baraków dłubiąc kozikiem w jakimś drewnie, a rano i wieczorem dostając jak cała reszta swój przydział żywności. Byli też tacy, którzy współczuli mu jego losu wiedząc, że wcześniej nim wypadek pozbawił go wzroku i zniekształcił jego twarz w jedną wielka bliznę po oparzeniu, był jednym z najweselszych górników w kopalni, a jego entuzjazm i dobre usposobienie łatwo udzielały się innym. Wiele razy w niesłychanie żartobliwym tonie opowiadał wyjątki ze swojego awanturniczego życia grajka okraszając je własną wyobraźnią, tak że i co bystrzejszym ciężko było odgadnąć kiedy zaczyna z kamiennym wyrazem twarzy pleść głupoty. Najwięcej było jednak tych, których tak naprawdę nic nie obchodził i tylko czasem uparcie przypominał im ich własny smętny los. Nikt jednak nie mógł mu odmówić talentu do gry na starej wysłużonej trąbce górniczej, którą otrzymał od swojego poprzednika. Można było powiedzieć, że dopiero przytykając do ust podniszczony instrument, odżywał. I nie chodziło tu tylko o muzykę, na której mało kto się przecież znał. To było coś jeszcze. Coś co prawie błyszczało w jego pokrytych bielmem oczach. Coś nad czym nie każdy się zastanawiał, ale każdy chcąc, lub nie chcąc, czuł.
Tak też i tego ranka gdy wszyscy zostali zbudzeni pół godziny wcześniej niż zwykle i zebrani na głównym placu, Milano po przyprowadzeniu przez strażnika, wyciągnął swoją trąbkę i zagrał krótki smutny utwór, który regularnie był odsłuchiwany gdy ginął jeden z górników. Nie liczyło się, czy niewolny, czy więzień, czy też zwyczajnie pracujący inżynier. Tak po prostu robiono od dawna. Nawet gdy takiego górnika miano tak jak teraz stracić. Naostrzony pal czekał na starszego mężczyznę, który w robotniczych łachach stał zakuty w kajdany w obstawie dwóch zbrojnych i szepcząc
coś bezgłośnie pod nosem czekał na zasłużony los. Próby ucieczki karano śmiercią. Bez sądu i wyroku. Następnego dnia przed świtem. Każdy o tym wiedział. Pale z ciałami i wiszące zwłoki zdobiły obrzeża wyrobiska, skupiając wokół siebie całkiem pokaźne chmary gawronów.
Milano skończył grać. Na ten znak nadzorca skinął na strażników. Położyli związanego skazańca na ziemi i do kostek przywiązali mu dwie mocne liny, które zaprzężone były w kuce pociągowe normalnie pracujące z resztą górników w kopalni. Zwierzęta stały spokojnie praktycznie się nie ruszając tylko sporadycznie otrząsając się grzywami od nieznośnych nawet rankiem much. Nikt się nie odzywał. Chwilę później kuce pociągnięte za uzdy ruszyły ciągnąc skazańca na ostro ociosany pal. Mężczyzna jęknął gdy zwierzęta napotykając opór zatrzymały się na krótko. Naprężyły mięśnie przyzwyczajonych do wysiłku grzbietów i po chwili opór osłabł. Twarz mężczyzny nabrzmiała krwią od licznych wewnętrznych krwotoków. Otworzył usta, ale nie zdołał krzyknąć. Na posklejanych szpakowatych włosach wystąpiły kropelki potu. Kuce postąpiły jeszcze o krok. Teraz krzyknął. Słabo, jakby nie mając siły na więcej. Zwierzęta zostały zatrzymane. Paru górników podniosło poziomo pal z nadal żywym, wytrzeszczającym z bólu w niebo oczami, mężczyzną i ostrożnie położyło na wozie, który miał wjechać drogą na górę zbocza gdzie już było miejsce na wbicie palu.
Zbiórkę odwołano i górnicy zostali skierowani do pracy. Takie wydarzenia nie były częste i niektórzy odchodzili na miękkich nogach nadal patrząc za odjeżdżającym z mężczyzną wozem. Miał na imię Jimmal. Zmarł trzy godziny później.

***

Nawlekanie pełne jest smrodu. Nie staję blisko pala, więc nie o zwłoki mi chodzi, ale o nich. Śmierdzą strachem. Zdecydowanie wolę wieszanie. Chociaż samo widowisko też niespecjalnie mnie bawi. Zwykle nie patrzę na przyszłego trupa. Za wyjątkiem kobiet. Ale babki zdarzają się rzadko. Ładnych mi trochę żal. Nawet wzruszam się, odrobinę. Nie kryję tego. Każdy ma prawo do kilku łez. Ale zazwyczaj to lubię po prostu ich obserwować.
Otrzaskani udają znudzonych. Kilku, którzy lepiej znali delikwenta zaciska dłonie w pięści. Tych zapamiętuję. Jakiś czas będą dostawać najgorsze odcinki.
Ogólnie zawsze potem jest trochę spokoju. I w dzień w kopalni, i w nocy w obydwóch barakach. Przestają gadać, spiskować, nawet się kłócić. Nie ma porządnych bójek. Nikomu nie chce snuć się planów na przyszłość. Bo zabawne, ale zazwyczaj uwielbiają to robić. Jeszcze w grupie więźniów ma to jakąś podstawę, ale niewolnicy są w tym żałośni. Mają, co jeść, gdzie spać. Specjalnie odpuszczamy, co drugiej bimbrowni. Bab nie brakuje. Da się żyć. Mogli trafić o wiele gorzej. Muszą o tym wiedzieć. Ale było o nastroju w tygodniu po wieszaniu. Harują wtedy ciężej, pewnie żeby nie myśleć, wydobywają dwa razy więcej rudy, wzrasta dyscyplina, interes kwitnie. No i rosną moje zarobki. Odłożyłem już niezłą sumkę. Na przyszłość. Nigdy nie wiadomo, może będę musiał się wycofać. Dobiegam czterdziestki, w pojedynkę, bez broni już każdemu nie podskoczę.
Nawlekanie niepotrzebnie pobudza. Zwykle trzeba zwiększyć straże. Rosną koszty.
Sam widok umierającego gościa najmocniej działa na mężczyzn. Zwłaszcza niewolników. Tych nowych. Widziałem już mdlejących, rzygających i płaczących. Kobiety, owszem, też czasem płaczą. Ale dużo rzadziej. Raczej twarze zastygają im w maski. Niektórym nawet nieźle z taką zawziętością w rysach. Bez niej brzydną.
W czasie wieszania atmosfera jest luźniejsza. Starzy wyjadacze robią z nowymi zakłady, czy nieboszczyk się zleje. Ale taki zakład to kiepski interes. Prawie każdy leje. Kiedyś tłumaczył mi to pewien medyk, co miał wyrok za bezczeszczenie świątyni Sigmara. Tej drewnianej budy, co ją dawno zamknięto, bo bez przerwy ją ktoś zanieczyszczał. Los z biedaka zakpił. Wkrótce po medyku pogorszyły się nam stosunki z Imperium i przestali za to skazywać. Ale wracając do sedna, puszczają zwieracze i to są szczyny pośmiertne, niemające nic wspólnego z odwagą. Ale co by gość nie mówił, kiedy wieszaliśmy Zębatego, sporo wódki zmieniło właścicieli. Twardziel wytrzymał i po śmierci.
Lepiej, że niektórzy się spuszczają. To znaczy wisielcy. Jakby mi któryś takie szopki wyprawiał na apelu, osobiście bym ufajdaną łapę uciął. Tego medyk mi nie wytłumaczył. Szkół mu widać na to nie starczyło.
Lepsze są zakłady o wierzgnięcia. Ile razy i którą nogą. Trudniej wygrać i wygrane są większe. No, ale to wszystko rozrywki tych popaprańców. Ja jestem wolnym człowiekiem. Od dziesięciu lat.
Czasem błogosławię sędziemu Poulet. Dostałem 15 lat za rozbój i morderstwo. Ale gdzie ja bym bez tego skończył. Jak ojciec o ile nim był, bo mać kurwiła się póki ją ktoś chciał, zdechłbym utopiwszy się we własnych flakach w pleweńskim rynsztoku. A kopalnia okazała się moim żywiołem. Mam zmysł. Czuję kłopoty nim nadejdą.
Ale miało być nie o tym. Tylko o kłopotach. Czuć je w powietrzu. Tylko jeszcze nie wiem czy wiążą się z kimś od nich, czy mają przyczyny zewnętrzne. Jakiś czas stawiałem na tą małą blondynkę. Taka niepozorna, biedniutka, a spojrzenie ma świdrujące, kiedy czasem główkę podniesie do góry. Przed złym się zabezpieczam. Tu niejeden próbował mnie przekląć, ale są na to sposoby i tego się nauczyłem szybciej niż trzymać kilof. Ale posłałem ją dziś do roboty przy ścianie z facetami. Chcę żeby zmiękła. To więźniarka. Dostała 5 lat. Jak się postara wyjdzie stąd jeszcze całkiem świeża. Jak zmięknie, może ją wezmę do sprzątania. Lubię takie. Pokorne.
Więźniowie i niewolni nie przepadają za sobą. Daj któregoś z wyrokiem do pracy między niewolników, wróci z opuchniętą mordą, i na odwrót. Dobrze, że pilnują się by delikwent wstał następnego dnia do pracy. Ukróciłem złe praktyki, za ciężkie pobicie drugi wyrok, a niewolnym zawsze można pogorszyć życie.
Dzisiaj oczekuję ważnych gości z Pleven. Samo w sobie to nie jest takie niezwykłe. W swoim czasie gadałem nawet z królem Tomem. Kopalnia jest ważna, a nikt nie wie o niej tyle co ja. Ale dodać gości do złych przeczuć i robi się naprawdę gorąco. Jeszcze goręcej niż na zewnątrz, bo lato daje nam popalić tego roku.
Zaraz siądę do ksiąg. Musiałem się nauczyć czytać i pisać. Mam swoje zmartwienia. Choć mnie dręczą przypadki szczególne. Detalami zajmują się moi podwładni. O tym chyba nie wspomniałem. Zarządzam tu. Nazywam się Paulus Bachmann. Niezłe imię co? Sam je sobie wymyśliłem.

***

Astriata
Drobna, młodziutka blondynka od dwóch tygodni uczyła się jak przetrwać w kopalni. Najważniejsze trzymać się blisko innych kobiet. Tę zasadę opanowała od razu. Wśród kobiet nie było tak wielkiego antagonizmu między więźniarkami a niewolnymi. Miały inne zmartwienia. Astriata trzymała się w cieniu Renaty, dużej silnej dziewuchy ze wsi, co od roku odrabiała w kopalni długi ojca. Nie podnosiła bez powodu głowy, nie myła twarzy, nie pokazywała w uśmiechu białych zębów. Udawała, młodszą i brzydszą a i tak główny nadzorca zatrzymał kilkakrotnie na niej wzrok. Bała się przemocy, ale pewnie jeszcze bardziej, że ktoś odkryje prawdę o niej. Dobrze, że trzy lata tułaczki nauczyły ją jak sobie radzić. W cieniu Renaty nie było miejsca dla wszystkich chętnych. Astriata wygrała z konkurencją. Dwa tygodnie minęły jej bezpiecznie.
Dzisiejszy przydział kompletnie dziewczynę zaskoczył. Dotąd nie musiała schodzić na dół. Tymczasem wyczytano jej imię, dostała lampę i kilof i stanęła wśród szóstki mężczyzn. Bogowie po raz kolejny bawili się jej losem.

Valdred
Morderstwo na synu szacownego obywatela Pleven zaowocowało utratą wolności. Teoretycznie nie wieczną. Stratę pana Bishoffa miasto oszacowało na 25 lat pracy w kopalni.
Uczył się powoli. Nie dlatego, że brakowało mu rozsądku, albo twardości. Valdred nie chciał spokornieć. Nie umiał przyznać, że nawykła do miecza dłoń musi przyzwyczaić się teraz do innych narzędzi. Nie spuszczał karnie głowy. Nie stracił nadziei.
Pracował z pięcioma innymi, głęboko pod powierzchnią, w długim korytarzu. Kruszyli skałę by otworzyć dostęp do pokładów rudy. Narzędzia robione z żelaza dużo tańszego niż pleweńskie nie wytrzymywały konfrontacji z twardym materiałem, ale złoże, które odkrył jeden z kretów, 12-letni chłystek przeciskający się pomiędzy naturalnymi szczelinami, było podobno bardzo obfite. Poganiano ich. Valdred trafił między starszych i wiekiem i doświadczeniem, od siebie, pięciu ludzi i elfa. Więźniów, tak jak i on. Szczęśliwie wentylacja w wąskim korytarzu była dobra, w sąsiedniej sztolni znajdował swe ujście jeden z największych w kopalni szybów. Pracą kierował Szurak, małomówny, wysoki i bardzo szczupły mężczyzna. Dostawali dodatkową porcję mięsa. Nadzorcy zależało na szybkim dotarciu do żyły.
Tym bardziej Valdred zdziwił się, gdy wywołano wraz z nimi drobną dziewczynę. Dwudziestoletni Tileańczyk, poza Valdredem najmłodszy w brygadzie, zarechotał radośnie.

Urir
Urir powąchał rudę przyniesioną przez jednego z górników. Była dobra. Nie ulegało to wątpliwości. Ale i tak przez krótką chwilę pozwolił sobie na krótki moment wniosków. W końcu i tak nic od niego nie zależy…. Eh… taka ruda jak wcześniej. Minerał w jednej z najczystszych postaci. Gotował się kolejny awans. Kto wie? Może na sztygara? W ogóle nie było by wówczas potrzeby by sam kopał. Ale nie. Zamknęli cały chodnik a jego szychtę przenieśli w inny przodek. Profesjonalną grupę. Szkoda materiału. Tak by to nazwał gdyby nie miał na siebie względu. Ale jednak. Budziło to wszystko zastanowienie. Najpierw kazali eksploatować nową żyłę co sił. Ledwo pary w mięśniach starczało… a teraz koniec. Ze złożem takiej czystości że można by nie jeden zakład szlifierskie kupić. Oh, żeby tylko już się wydostał…. Urir odliczał dni do końca wyroku. Pozostał niespełna rok z dziesięciu, po których krasnolud miał trafić ponownie pomiędzy wolnych miasta Pleven. A jednak zawodowa ciekawość nie dawała spokoju. W końcu jakie to mogło mieć znaczenie…
A jednak.
Trzech mężczyzn i jedna kobieta bardziej gotowa przynieść co potrzeba niż raczej kopać, zaczęło pracę wczesnym rankiem. A wszyscy na jego głowie. Nie pytając o zdanie, a jedynie wykonując obowiązki. Tak jak należy. Do momentu aż z góry nie przybiegł goniec z nowym. Młody mężczyzna miał cwaniacki wyraz twarzy. Kogoś kto tak naprawdę nie przeżył jeszcze prawdziwego piekła. Ale Urir kojarzył go. Miał dobrą pamięć i takiej twarzy nie zapominał. Jeden z ziomków Narbe’go. Tiris go nazywali o ile dobrze pamiętał. A pamięć rzadko go myliła. Nowy nie wyglądał ani na specjalnie rozgarniętego, ani na pracowitego. Krasnolud spokojnie spoglądał jak podchodzą do niego.
- Nowy do waszego przydziału, Urir.

Aleam
Dziś zapowiadało się, że nie będzie tyle pracy. Wstawianie podpór i generalnie łażenie w te i we wte z naręczem gwoździ i klinów za wielkim mrukliwym Erengardczykiem, który wykonywał najgorszą robotę. Aleam umiał znaleźć się w odpowiednim towarzystwie. Tak też i tu. Nigdy nie narzekał na przepracowanie. Robił jak inni, ale jakoś tak nie zdarzało się by przypisywano mu najgorszą robotę.
Trzymając olbrzymowi lampę, by ten widział gdzie podkładać pal, obejrzał się za siebie na pozostałe dwie pary. Dwóch nie tęższych niż on wymoczków przycinało deski do podkładu, a rosły jak tyka grochowa Bretończyk, który im szefował wraz z tą babką co to tak koszmarnie brzydka była przez ten swój ciemny wąsik i brodę mocowali inną podporę…
Jakieś zamieszanie w końcu korytarza. Sztygar wyłonił się zza zakrętu i choć widać było, że się spieszył wyraz twarzy miał tak samo niewzruszony jak zawsze. Spojrzał na szóstkę pracujących i bez większego wahania wybrał najbardziej wymienialne w jego oczach ogniwo grupy.
- Ty – wskazał na Aleama – Chodź za mną.
Chłopak przełknął ślinę i spojrzał na wielkiego Erengardczyka z nadzieją, że ten zaprotestuje, że wówczas kto będzie mu lampę trzymać. Wzruszył tylko ramionami. Nie pozostało nic innego jak iść na koniec chodnika ze sztygarem. Trwało to parę sekund, podczas których doszli do fedrującej tu grupki. Czterech rosłych mężczyzn czekało bezczynnie przed wejściem do ostatniego wyrobiska na przodku.
- Bierz wiadro z kijem i złaź niżej. Trzeba gazy wypalić, a już był jeden wybuch. Zobacz przy okazji co z dwójką, która tam była.
Wypalanie. Najgorsza z możliwych fucha. Chodziło się z nasączoną na długaśnym kiju szmatą i podpaliwszy ją od lampki wtykało ją w kąty wyrobiska gdzie skupiały się palne gazy. Raz pykało wszystko jakby do ogniska igieł sosnowych wrzucić… a raz się nie wracało.

Emesto
Estalijczyk kaszlnął parę razy gdy przewróciwszy się wpadł w hałdę pozostawionego wczoraj gruzu unosząc w i tak ciężkie powietrze obłoczek pyłu. Kurczowo trzymana w dłoni lampa zamigotała niebezpiecznie, ale nie zgasła tak jak większość pozostałych. Wybuch nie był tak silny. Ostrożnie podniósł się i otrzepał szmaty, które kiedyś były tkaniną, którą osobiście wybierał. Z załomu wyrobiska, w którym się znajdował nie było widać zbyt wiele. Za to czuć było o wiele więcej niż się chciało. Zapach palonej skóry. Nie pracował sam. Wraz ze starszą już trochę kobietą mieli przygotować przodek do pracy dla pozostałej czwórki górników. Wypalić cały gaz, żeby nie było niebezpieczeństw i strat w ludziach bardziej zdatnych do ciężkiej pracy. Z takim a nie innym skutkiem…
Wysunął przed siebie lampę i rozejrzał się po komorze. Nic się zmieniło… poza tym, że było ciemno. Gdzieś po prawej stronie pracowała Vietta. Po lewej zaś było przejście do starszego wyrobiska gdzie już pracę skończyli. Za nim dopiero był korytarz gdzie czekali górnicy. Ciężko oddychając postąpił krok na przód. Teraz widać już było więcej. Parę pokruszonych skał wraz z jedną z podpór nie wytrzymało wybuchu i zwaliło się na chodnik. Spod jednej z większych wystawało coś na kształt ludzkiej stopy.
Emesto tylko przez chwilę się zastanawiał, czy przyślą tu kogoś po to by zainteresował się ich losem, czy po to by dokończył wypalanie.

Amendil Loth
Pozwolił się wyrolować. Mieli chronić kupca, wtedy we dwóch. Powiedział, że przewozi ważne listy, że nieuczciwa konkurencja często wynajmuje szumowiny. I tak było. Dwukrotnie prawie wjechali w zasadzkę. Ale wyszli ze strać bez strat. Kupiec zapłacił im sowicie, z premią. I polecił następnemu. Spotkanie w interesach o zmierzchu w świątyni było dość niezwykłe. Trzymał się kilka metrów z tyłu jako jedyny „żołnierz” Dietmara von Grams. W półmroku widział doskonale. Obserwował rozmówców i zareagował natychmiast gdy drugi wyjął z rękawa sztylet. Był szybszy, wytrącił broń z ręki i chciał napastnika obezwładnić. Wtedy stracił przytomność.
Oskarżono go o morderstwo. Popełnione w świątyni Myrmidii było jednocześnie bluźnierstwem. Nie ustalono tożsamości zamordowanego, a Amendil dostał piętnastoletni wyrok.
Był tu pół roku. Po kilku tygodniach utrwaliła się jego największa obsesja, chciał odzyskać ojcowski miecz. Teoretycznie tak to się miało odbyć. W praworządnym mieście Pleven, po odpracowaniu wyroku, zwrócona mu zostanie cała broń. Chyba, że ustalona zostanie tożsamość zmarłego i o zadośćuczynienie upomni się jego rodzina.
Wczoraj na zmianie podejrzał Szuraka. Widzenie w ciemnościach ułatwiało życie w kopalni. Szedł za sztygarem aż do momentu, gdy ten przecisnął się przez wąska szparę.

Sir Albert z Helmgart
Dwa tygodnie to dość czasu, żeby zorientować się, że krótki wyrok można w kopalni przeżyć, niekoniecznie tracąc nawet zęby. Pod warunkiem jednak, że zna się swoje miejsce. Albert zawsze miał z tym niejaki problem. Tak było i teraz. Zamiast ruszyć ze wszystkimi do roboty tłumaczył sztygarowi, że musi porozmawiać z nadzorcą. I robił to czwarty dzień z rzędu. Potem całą sześcioosobowa brygada, jako ostatnia, trafiała na najgłębszy, najduszniejszy odcinek. Rycerz był naprawdę wielkim mężczyzną, budził respekt, tylko dlatego jeszcze nie oberwał.
A jemu nie dawały spokoju myśli o zamkniętej w karcerze dziewczynie. Wielkookiej, bardzo zgrabnej. Cztery dni o wodzie i udających jedzenie pomyjach, pod ziemią, bez źródła światła, w skalnej jamie o szerokości dwóch metrów. Sir Albert z Helgmart próbował ratować następną niewiastę.

Callisto
Sprzedany. To słowo od dawna uparcie powtarzały jego myśli. I to przez kogo i za co… Pomiędzy kolejnymi uderzeniami kilofa w skalny blok, Callisto nie mógł nie myśleć o tym co tu robi i dlaczego. Niemal z pasją odłupywał kolejne bryły, które następnie jakiś halfling z trudem ładował na wózek zaprzężony w starą dobrą Lampkę. Nazwana tak ze względu na podłużną plamę na pysku mała kobyłka pracowała równie ciężko co reszta i nie wiedzieć czemu tak jak na powierzchni wiele osób traktuje konie dość przedmiotowo, tak tu wszyscy zgodnie traktowali ją jak towarzyszkę niedoli. Należało jej się. Ponoć tu się urodziła. I tu pewnie umrze. Starszawa już była.
- Za cztery dni ją puszczają… - mężczyzna z twarzą pokrytą bliznami po wrzodach odezwał się cicho po raz pierwszy od dzisiejszego ranka. Ale chyba raczej do swojego towarzysza po lewej niż do Callisto. Tak przynajmniej zdawało się Estalijczykowi gdy spojrzał na niego kątem oka. W robocie się nie obijał. Ale źle mu patrzyło z gęby. Z resztą temu drugiemu też. Callisto od niedawno z nimi pracował, bo się jego poprzednia brygada rozpadła, ale zdecydowanie nie przypadli mu do gustu. Ponoć strasznie byli cięci na jakąś kobietę co wcześniej z nimi kopała, a teraz w karcerze siedzi. Dlatego w piątkę pracowali.
- Cztery… nieźle kurwa… dziesięć dni w pierdlu… spokornieje dupcia.
- Taaa… spokornieje to dopiero jak ją weźmiemy w obroty. Nie odpuszczę suce.
- A skąd wiesz, że za cztery?
- Od sztygara. Gada z nadzorcą to wie… ale mówi, że może nawet wcześniej, bo jakiś blondas co i rusz chodzi i truje im dupy o jej zwolnienie.

- No to zdążymy ze wszystkim… choć po dzisiejszym ranku cykam się ździebko…
- Milcz, kurwa – te ostatnie słowa bliznowatego były ledwo wyraźne i zduszone przez zęby. Niemniej Estalijczyk nie mógł ich nie dosłyszeć. Kawałek bryły odkruszył się pod wpływem kolejnego uderzenia. Halfling szybko się z nim uwinął.

Kurt
Kroiło się na grubszą aferę. Dlaczego przydzielono go miedzy więźniów nie wiedział. Ale to musiało oznaczać, że któryś porządkowy chce żeby Kurtowi obito mu gębę. Na razie nie doszło do awantury. Kurt, choć nie trafił na ułomków, był jednym z największych mężczyzn w kopalni. Na razie fakt ten działał, mimo jego kwadratowej, a ich okrągłych blaszek, bo takie symbole statusu, wraz ze swoimi numerami nosili na dole wszyscy.
Do tego niechęć pracujących z Kurtem mężczyzn rozpraszała się w dwóch kierunkach, dzielona obecnie po równi miedzy niego i chyba dorównującego mu wzrostem więźnia. Potężny blondyn o półdługich włosach i łagodnej twarzy, choć pod ziemią nie migał się od pracy, na powierzchni uparcie ich opóźniał prośbami o widzenie z głównym nadzorcą. Późniejsze zejście oznaczało cięższą pracę i sam Kurt miał ochotę facetowi przyłożyć. Ale tamten był więźniem, podobnie jak reszta.
Wiedział, że dzisiaj po porannym spektaklu niechęć eksploduje. Pytanie tylko brzmiało, który z nich skupi na sobie wrogość reszty.

Vestine
Zaspanymi oczami powiodła po rozświetlonym pierwszymi promieniami słońca, zatęchłym wozie więziennym. Tylko ją i Tirisa z całej tej felernej siódemki tu wrzucono. W samym środku nocy. No ale, to było do przewidzenia. Mały gnojek nie nadawał się do pracy domowej. Z resztą już wcześniej zwróciła na niego uwagę gdy jeszcze byli w rękach piratów. Niby tępak z zachowania, ale widać w nim było dziecko ulicy i wyrobiony przez nią spryt, dzięki któremu tak jak ona trafił do domu Bachmanna. Niestety szczęścia mu zabrakło i nakryty na szczaniu w garnek matki nadzorcy dostał solidne baty i został wysłany do kopalni. Z nią było inaczej. Paulus Bachmann lubił młode dziewczyny. I nie miał wyrzutów sumienia w wybieraniu limitu wiekowego. Po prostu nic tak go nie podniecało jak słodziutkie pokorne buźki dziewcząt, których parę już było w jego domu w Pleven. Nic więc nie było dziwnego w tym, że niewinne spojrzenie kasztanowych oczu Vanory od razu na niego zadziałało. Problem polegał na tym, dziewczyna nie była pokorna. Umiała być. Ale nie była. I gdy tylko wyszło to na jaw, Bachmann postanowił przenieść ją do kopalni. I chyba zdawała sobie sprawę dlaczego właśnie tam. Mimo iż górnik będzie z niej raczej marny, to z jej obecności na pewno ucieszy się i zmotywuje wielu pracujących tam mężczyzn. Jebany los.
Spojrzała na rudego chłopaka. Miał się już lepiej. Na pewno nie raz już gorzej oberwał. Ale nie był to typ, który mógłby dać jej ochronę. A będzie jej potrzebowała. Odkąd pamiętała, uzależniona była od obecności silnych mężczyzn w swoim otoczeniu. Nagle zatęskniła za słowem „Vestine”. Tylko Bastien ją tak nazywał.
Wóz zakręcił, a promienie słońca oślepiły twarz dziewczyny. Zmrużyła oczy i odwróciła się spoglądając przez kraty na krajobraz. Znany na pamięć suchy bezmiar jałowych skał pozarastanych tu i ówdzie rachityczną trawą, krzewami dzikiego agrestu i skarlałymi drzewkami. A wszystko skąpane jak zwykle w gorącym zaduchu.

Godzinę później dojechali. Powitania nie było. Rozdzielili ich, zakuli w nowe kajdany i spisali jak element inwentarza. Potem dostała swoją pryczę w jednym z opustoszałych baraków i otrzymała oznaczoną numerem i kwadratem blaszkę przykuta do kajdan. Przed każdym schodzeniem pod ziemię ma się zgłosić po tę blaszkę w markowni i oddać ją po każdym wyjściu. A wchodzić i schodzić będzie często, bo dziś w jednej z brygad górniczych przytrafił się wypadek jakiejś kobiecie i Vanora miała ją zastąpić. Dostała lampę i rękawice i poprowadzona przez rosłego strażnika o znudzonym wyrazie nieogolonej twarzy pierwszy raz zeszła pod ziemię. Od dziś miała każdego dnia pracować fizycznie przerzucając kruszywo na ciągnięty przez konia wagon. I wiedziała, że jeśli się odpowiednio nie zakręci to nocami będzie ciężko pracować fizycznie na plecach.

baltazar 20-08-2009 15:15

Albert był wysokim i bardzo dobrze zbudowanym młodzieńcem. Prawie dwumetrowe, umięśnione ciało nie pozostawia złudzeń, co do drzemiącej w nim siły. Pomimo, iż sylwetka wzbudza respekt to jego łagodna, jeszcze młodzieńcza twarz raczej nie. Jasne włosy, brązowe lecz nieco wypłowiałe na słońcu. Pogodne oczy i wczesny zarost bezbłędnie wskazują na młody wiek.


Obecnie jego wygląd daleki był od normalnego. Siniaki i zadrapania na twarzy oraz reszcie jego ciała. Lniana koszula, która już nawet nie przypomina jasnej. Dobrze, że pomimo tego, iż jest potargana i poplamiona krwią w kilku miejscach przypomina jeszcze koszulę, a nie worek na rzepę. Jedynie, co przetrwało przygodę w gospodzie, jego krótki pobyt w areszcie i ostatnie czasy w kopalni to spodnie i buty. Te były solidne. Może już na takie nie wyglądają, ale z pewnością niejeden towarzysz tej niedoli by się z nim zamienił. Pomimo takich luksusów młodzian czuł się prawie nagi. Bez broni, bez zbroi, bez pasa rycerskiego z dala od swojego wierzchowca. W sumie nie długo się nacieszył z bycia rycerzem.

Jeszcze kilka tygodni temu nie uwierzyłby, że taki los mu będzie pisany. Dawno już mu wywietrzał z głowy turniej u Księcia Hasthennata. Były to naprawdę trudne tygodnie. Pełne rozgoryczenia i bezsilności. Początkowo Albert był przepełniony rozpaczą nie wiedział gdzie ma szukać pomocy. Teraz już nie ma złudzeń tutaj na równi byli traktowani szlachcice, rycerze, żebracy i mordercy. Liczyło się posłuszeństwo i praca a nagrodą były łzy, pot i krew… życie w kopalni. Życie nie dla niego, nie dla rycerza. Jeszcze nie wiedział jak odmieni swój los, ale był pewny, że nie spędzi tutaj choćby ćwierci tego czasu, jaki chciano by tu spędził. Nie on, nie sir Albert z Helmgart!

Pamiętał słowa sir Duncana, jego pryncypała po przegranej bitwie z wojskami barona von Larthoffena…

„Błędni Rycerze są najprawdziwszymi z rycerzy. Inni służą seniorom, którzy ich utrzymują. My służymy tylko tam gdzie chcemy. Tam gdzie widzimy, że sprawa jest słuszna i prawa. Wszyscy rycerze składają przysięgę, iż będą bronić słabych i niewinnych. Ale często o niej zapominają służąc swoim panom. Więc to my Błędni Rycerze najlepiej wywiązują się ze swojej przysięgi."

Właśnie ta przysięga zaprowadziła go do kopalni, ale nawet przez chwilę nie wątpił w słuszność swojej decyzji. Po prostu nie mógł patrzeć jak ta świnia katuje dziewczynę. Może powinien zareagować inaczej. Może gotująca się krew była temu winna. Jednakże w głowie mu się to nie mieści jak tak można traktować kobietę.

Albert pomimo tych wszystkich kłopotów był dość pogodny. Owszem miał problemy z dyscypliną i podporządkowaniem się, ale w stosunku do współwięźniów zachowywał się w porządku. Może podpadał jakimś brutalom, bo raz czy dwa przeszkodził im w znęcaniu się. Ale tak, to nikogo się nie czepiał. Pomimo tego, iż był rycerzem i każdy, z kim rozmawiał o tym wiedział, potrafił się świetnie dogadywać ze zwykłymi zjadaczami kopalnianego chleba. Nie wywyższał się. Jak mógł to pomagał. A swoim usposobieniem dodawał wiary i otuchy innym. Sam nie wiedział skąd ma na to siły, ale on chyba nie umiał być inny.

***

Młody rycerz z ponurą miną obserwował to krwawe przedstawienie. Na własne oczy widział już wiele okropieństw, lecz mimo to widok jaki mu zaoferowano sprawił, iż zimny pot spływał po jego szerokich plecach. Mimo wszystko całe to makabryczne widowisko dawało mu szansę na zobaczenie tutejszego władcy. Pana życia i śmierci. Paulusa Bachmann’a. Wiedział, że to on może mu pomóc, że dzięki niemu wyciągnie z nory nieznajomą dziewkę. Tylko jak ma się dostać do tego drania. Spowita niewyobrażalnym bólem twarz niedoszłego zbiega praktycznie przesłoniła mu widok niedający mu spokoju przez ostatnie cztery dni...

***

Widział ją tylko przez chwilę. Dwóch strażników wlekło dziewczynę przez podwórze. Nie miała siły iść na własnych nogach. Na całym ciele były dowody upustu złości strażników. Jednak w swoim wyrachowaniu nie poturbowali jej tak by nie odczuwała grozy miejsca, do którego ją prowadzili. Gdyby nie kurz wymieszany z krwią i potem oblepiający jej skórę byłaby ozdobą niejednego balu. Ale teraz jedyne, co ją czekało to szaleństwo w tej ciemnej dziurze. Przez krótki moment popatrzyła na niego. Ta chwila wystarczyła, żeby nie mógł o niej zapomnieć. Jej oczy błagały o pomoc. Swym niemym krzykiem zdawały się mówić Jestem niewinna, to nie ja zrobiłam… ratuj mnie! Litości!

Albert nigdy nie należał do najbystrzejszych. Wszystko zdobywał uporem i ciężką pracą. Posiadał jednak ważną umiejętność, uczył się na błędach. Niestety częściej na własnych niż kogoś innego. Ale się uczył i wyciągał wnioski. Wiedział, że nawet jakby dopadł tych bydlaków i ich obił to nie pomogłoby to w niczym dziewczynie. Przygryzł wargi a z zaciśniętych pięści odpłynęła niemal cała krew.

- To na nic, złością nic nie wskórasz. Tylko nadzorca może cofnąć karę.
Powiedział Karl stojący tuż obok niego i obserwujący całe zajście. Był tutaj już trzeci rok, wiedział jak sprawy się mają. Jak chcesz jej pomóc to musisz jakoś się dostać do niego albo jego sługusów i ich przekonać. A to nie będzie łatwe. Lepiej sobie odpuść, po co ci kolejne kłopoty.

Oczywiście nie posłuchał. Nie miał innego pomysłu jak może pomóc dziewczynie. Przez cztery dni męczył sztygara. Bez niego nie mógł dotrzeć do nikogo wyżej. Cztery dni bez rezultatu. Dziś już stary nie wytrzymał. Po apelu wkurwił się, że kolejny raz mu zawraca dupę tym samy.

- Jak chcesz się narażać dla jakieś dziwki to proszę bardzo. Przyjdź jak już brygada skończy robotę. A ja zabiorę cię do Klausa, szefa dozorców. Ale niech cię Sigmar strzeże jak mu nie dasz powodu żeby cię od razu nie kazał powiesić na kilka dni w klatce. Twoja wola, tyle mogę zrobić. Sam się o to prosiłeś.

To była najlepsza wiadomość, jaką usłyszał od kilku dni. Wreszcie cień szansy. Teraz miał cały dzień, żeby coś wymyślić.

***

Chłopiec z kwadratową blaszką, który raz dziennie roznosił do kilku więziennych karcerów wodę miał ochotę pogadać. Zatrzymał się przed potężnym mężczyzną i sam z siebie zaczął trajkotać jak przekupka. Ale zamilkł gdy Albert zaczął wypytywać o wielkooką dziewczynę. Dopiero na widok srebrnika przełamał wyraźny lęk .

- Dycha jeszcze
– przytaknął. – Mówią jej Bobby. – W jego głosie pobrzmiewała niechęć.
Wyciągnął rękę po błyszczącą monetę. Ściszył głos.
- Niech sceźnie dziwka przeklęta. –Przechodził właśnie mutację, nieposłuszny głos wpadł w wysokie płaczliwe tony.

Albert zaciskał dłoń na monecie. Tak, że chłystek chciał uniknąć takiego uścisku na sobie.

- Co ty bredzisz? Jaka przeklęta? Za co siedzi? Mina rycerza wyraźnie straciła na łagodności.

- Handlowała ludźmi, tyle wiem. Zerzną ją tam i zarzną - chłopiec znowu zaseplenił. Mógł mieć i trzynaście lat, wyglądał na osiem. Srebrnik rozpalił mu policzki.

Albert jakby zupełnie nie zwracał uwagi na jej przeszłość. W tej chwili nie interesowało go kim była zanim tu trafiła. Teraz chciał wycisnąć do cna to źródło informacji. W głowie utkwiło mu zerżnąć i zarżnąć.

- Kto na nią dybie? Dlaczego trafiła do karceru? Powstrzymywał się jak mógł od zadawania wszystkich pojawiających się w głowie pytań. Ale czuł, że teraz ma jedyną szansę na zadanie tych wszystkich pytań.

- Ja nic nie wiem – teraz płaczliwy głos nie był efektem dorastania. Pod groźnym spojrzeniem rycerza dodał szybko - Rozmawiali o tym. Strażnicy. Że nie ma odwrotu, trzeba ją ubić.

Szczęśliwie dla wyrostka w polu widzenia pojawiła się duża grupa więźniów. Rezygnując z niepewnego zarobku chłopak zwinnie uskoczył przed wielkimi łapami Alberta i pobiegł w górę sztolni. W zbyt niskim korytarzu rycerz nie miał szans go dogonić. Za to miał pewność, że istnienie jego srebrnika nie będzie już tajemnicą.

Szkoda, że chłopak uciekł. Zasłużył na tego srebrnika.


***

Idąc do roboty nie zwracał uwagi na pomruki niezadowolenia z powodu jego opieszałości. Był nawykły do wysiłku i ciężkiej pracy. Wiedział, że jak zacznie pracować swoim typowym tempem to skończą marudzić. Do tej pory właśnie tak było. Dlatego nie przejmował się nimi.

Właściwie to dopiero teraz zobaczył, że przydzielono im nowego do brygady. Kształt blaszki wskazywał, iż wielkolud należy do kopalnianych niewolników. Jemu w niczym to nie przeszkadzało, ale znał antagonizmy pomiędzy więźniami a ludźmi niewolnymi. Zupełnie tego nie pojmował. Uśmiechnął się do nowego w migającym świetle kopalnianych lamp i pochodni - Jestem sir Albert z Helmgart. Ten jednak obdarzył go tylko nieufnym spojrzeniem i maszerował na miejsce pracy w ciszy.

Robota nie była ciężka. Wysoka temperatura, wszechobecny pył, pot zalewający oczy i te ciemności. Małe lampki dawały minimum światła, a otwarty ogień na tym poziomie był zbyt niebezpieczny. Każdy oddech przychodził z trudem. Zdecydowanie to nie była ciężka praca to była mordęga! W brygadzie każdy miał swoje zadanie, dwóch odłupywało skały w poszukiwaniu rudy. Dwóch kolejnych pakowało je do koszy by kolejnych dwóch mogło je dostarczać do wózka. Niestety w tym miejscu koń nie mógł pracować, dlatego musieli donosić kosze na swoich plecach, tak by mogły trafić na powierzchnię. Jemu dzisiaj przyszło pracować z niewolnikiem. Milczący typ. Właściwie każdą próbę zagadania zbywał ciszą. Nie było ich zbyt wiele, bo wysiłek i pył temu nie sprzyjał. Raz na jakiś czas pozwalano im odejść od wyrobiska i odpocząć parę minut. Odetchnąć zatęchłym powietrzem, przepłukać usta wodą. Podczas jednego z odpoczynków reszta zdecydowała się objawić nowemu ludzką stronę swojej natury.

- Cały dzień się opierdalasz a teraz jeszcze żłopiesz naszą wodę. Jak chce ci się pić to pij nasze szczyny. Powiedział Gunter, najbardziej cięty z brygady. Najemnik z Averlandu, który trafił do kopalni parę lat temu po tym jak zgwałcił mieszczkę.

- Pracuję tak samo jak wy, więc wara ode mnie. Odwarknął gladiator. Jednocześnie wiedząc, co się święci powstał, podobnie zresztą jak rycerz. Mocno staną na nogach gotowy do odparcia ewentualnego ataku.

- Nie rozumiesz przygłupie, co do ciebie mówię, zapierdalaj z tymi koszami! A siądziesz jak ci pozwolimy.

- Daj mu spokój Gunter. Nie potrzebna nam kolejna awantura. Powiedział spokojnym tonem Albert. Niestety nie wywarł pożądanego efektu.

- Ty się młody nie wpierdalaj! Brać go.

W tym momencie jak wytresowane psy czterech mężczyzn skoczyło na niewolnika. Najbliższy z nich chciał odepchnąć zawadzającego rycerza, gdy reszta zajęła się gladiatorem. Pryszczaty nie spodziewał się oporu ze strony Alberta, w końcu, kto staje po stronie niewolnika. Zdziwił się. Rycerz nie ustąpił nawet o cal, po chwili zaatakował.

- Sam tego chciałeś, Pryszczaty. Syknął i wyprowadził krótki cios potężną pięścią. Gdyby tamten spodziewał się oporu pewno nic by nie zwojował, ale jego oponent bardziej interesował się jak jego kumple zajmują się niewolnikiem. Wyłożył się jak długi.

W tym czasie gladiator stawiał czoła trzem oponentom. Pierwszemu, nie wiadomo, kiedy zebranym żwirem i pyłem sypnął w oczy na chwilę pozbawiając go możliwości ataku. Cios Guntera sprawnie sparował, jednocześnie częstując trzeciego ciosem w podbrzusze. Imponująca siła ciosu złamała go w pół, jak zapałkę. Idealnie, aby spotkać się z kopniakiem. Uderzenie odrzuciło go na ścianę. Sprawność niewolnika w walce wręcz robiła wrażenie. Jednak nawet on z trójką przeciwników miał problemy. Dostał kopniaka z boku od Guntera. Zachwiał się na nogach i pewnie miałby spore problemy z obroną przed przychodzącym do siebie „oślepionym”. Ale w tym momencie skoczył na niego Albert obalając i zwierając w zapaśniczych kleszczach. Gladiator został sam na sam z Gunterem…

Sayane 20-08-2009 17:30

Astriata Gotrij - "Katerina Vaux"
 



Niosąc ciężki kilof Astria po raz kolejny przeklinała los, który rzucił ją w służbę Oktawiusa Listry, pleveńskiego handlarza przyprawami. A raczej nie los, tylko własna głupota, która kazała jej zignorować głos intuicji i przyjąć się na sklep do nalanego kupca o zadziwiająco, zważywszy na jego tuszę, szczurzej twarzy. Prawdą było, że jej mieszek od wielu dni świecił pustkami, podobnie jak żołądek, ale czy to był wystarczający powód? Z pewnością nie! - stwierdziła Astria idąc na końcu niewielkiego pochodu zmierzającego w ciemną czeluść kopalni. Chociaż z drugiej strony... kto by jej szukał w tym zapylonym więzieniu na końcu świata? Zawsze to jakiś plus. W każdym razie stało się - Listra dostał wyrok za sprzedaż podejrzanych specyfików, z arszenikiem i cykutą na czele, a wraz z nim cała jego służba. Dziewczyna pokornie poddała się straży miejskiej mając nadzieję, że wyjaśnienia i młody wiek, jaki podała, wystarczą by uchronić ją od kary; na próżno jednak. Dostała pięć długich lat na robotach i jako Katerina Vaux została wraz z innymi przywieziona do kopalni. Byłych współpracowników rozdzielono do różnych brygad - zresztą i tak jeden na drugiego wilkiem patrzył zastanawiając się przez kogo prócz chlebodawcy ten wyrok odsiaduje. Na dodatek starego capa widziała w kopalni tylko przez pierwsze kilka dni - najwyraźniej w pokrętny, sobie znany sposób udało mu się wykupić. Astriata miała nadzieję, że na łapówki stracił lwią część swego cennego majątku.

Renata często powtarzała: "Nie masz co płakać nad rozlanym mlekiem. Kot wychlipce i choć jemu się przyda, a tobie, dzieucho, biadolenie w niczym nie pomoże, tylko do mogiły zaprowadzi". Jednak Astria nie mogła pozbyć się słusznego poczucia skrzywdzenia, zwłaszcza teraz, gdy jeszcze na dodatek zupełnie bez powodu została skierowana na dół. Kobiety już na początku poinstruowały ją co, jak i za co, uważała więc żeby nikomu nie podpaść. Jak widać na próżno. Miała tylko nadzieję, że żaden z idących z nią robotników nie zapłacił za przydział, by móc zostać z nią "sam na sam"; w końcu takie rzeczy też się tu zdarzały, choć dziewczyna nie odkryła jeszcze skąd więźniowie i niewolni mieli pieniądze, wódkę czy inne tutejsze "frykasy". Póki co nie patrzyła na nich i starała się nie rzucać w oczy - co oczywiście było niemożliwe, jako że była jedyną kobietą w brygadzie, a do tego jeszcze nową. Co najwyżej mogła głębiej naciągnąć na oczy chustkę, którą dostała od którejś z kobiet. A może ją ukradła...? Naddarta suknia z lichego materiału i szeroki fartuch póki co osłaniały wdzięki dziewczyny, lecz na jak długo one starczą? Za miesiąc czy dwa wystarczy mocniejsze szarpnięcie by wszystko poszło w strzępy. Niestety na takie sytuacje Renata nie miała żadnej rady prócz: "Wal mocno, jeno nisko i szybko uciekaj między ludzi". A gdzież ona teraz miała uciekać w wąskiej sztolni? Chyba w ciemność na zatracenie...

Po kilkunastu minutach wędrówki Astriata straciła poczucie czasu i kierunku. Schodzili coraz niżej klucząc po starych wyrobiskach, a kilof i lampa coraz bardziej ciążyły dziewce w dłoniach. Przez lata tułaczki Astria przyzwyczaiła się do fizycznej pracy - nie straszne jej było pchanie pługa czy wywózka gnoju. Jednak więzienny wikt - a raczej jego brak - dawały o sobie znać. Do tej pory pracowała w pralni - nie prała oczywiście szmat, w jakich chodzili więźniowie, lecz ubrania i pościel strażników czy co bardziej uprzywilejowanych sztygarów. Praca była ciężka - wielkie kotły z wrzątkiem, w których wygotowywano wszy i pluskwy lęgnące się tu na potęgę, trzeba było mieszać drewnianymi warząchwiami, a potem wyciągać z ich głębin nasiąknięte wodą i mydlinami szmaty. Wylać wodę. Potem znów nanieść wody, drewna, operację powtórzyć. Trzeć pranie o duże, stojące na podwórzu tary, aż będzie całkiem czyste - według kopalnianych standardów. Znów nanieść wody, wypłukać, wylać, wynieść, roztrzepać, powiesić, zebrać. I tak w kółko. Każdy mężczyzna, który uważa, że kobieta nie ma nic w domu do roboty powinien postać dzień czy dwa nad kotłem czy tarą - od razu zmieniłby zdanie. Nudna, monotonna robota może i była ciężka, jednak Astria pracowała w swoim tempie i, póki jej część była zrobiona na czas, mogła przysiadać i odpoczywać ile chciała. No i wody było pod dostatkiem - nie zatęchłego świństwa pełnego małych, wielonogich robaczków, lecz świeżej, prosto ze studni. Teraz zastanawiała się, czy to nie strach i ciężkie podziemne powietrze odzierały ją z sił - przecież żelazny kilof nie może być cięższy od balii z mydlinami!

Ciągła droga w dół i brak śniadania - któregoś już z kolei - sprawiły że dziewczynie zakręciło się w głowie, a łapiąc równowagę potknęła się o kupę żwiru wzbijając tuman kurzu. Rozpaczliwie próbując ustać na nogach zaczęła głęboko oddychać, co oczywiście pogorszyło sprawę. Z całych sił starając się nie kaszleć przytrzymała się ściany modląc się, by idący przed nią mężczyźni nie zauważyli jej nieplanowanego postoju. Już drugi raz w ciągu dzisiejszego dnia żołądek podchodził jej do gardła. Astria ciągle miała przed oczami poranną kaźń. Rok spędzony wśród drwali nauczył ją sporo o ludzkiej anatomii i teraz na samą myśl o tym, jak byle jak ociosany pal wchodził w odbyt przebijając kolejne narządy robiło jej się słabo. Tyle szczęścia, że marnie tu karmili - gdyby do całych tych cierpień doszły jeszcze soki trawienne... Dziewczyna nie chciała o tym myśleć, lecz widok wbijanego na pal człowieka wciąż stał jej przed oczami, przeszkadzając w skupianiu się nawet na własnym nieszczęściu. Tam, na placu zamknęła oczy i zacisnęła mocno pięści wbijając paznokcie w ciało by nie zemdleć, nie uciec czy też nie zrobić ze strachu czegoś głupiego. A miała ochotę krzyczeć, wierzgać, kopać i szaleć dopóty, dopóki nie uwolni się z tego strasznego miejsca, póki nie wymaże spod powiek widoku drgających bezwładnie zwłok wiszących kilka metrów nad ziemią. Widok ten był dla Astrii nawet gorszy niż dla innych - przypominał co działo się z wrogami jej ojca... co mogło i nadal może jeszcze stać się i jej przeznaczeniem.

Astria wydała z siebie kilka stłumionych charknięć, próbując oczyścić płuca i gardło z pyłu, i ruszyła szybko za oddalającymi się mężczyznami. Kopalnia była wielka, a ona przebywała tu krótko; nie znała więc nawet z widzenia idących przed nią więźniów. Ten barczysty blondyn z przodu przypominał nieco jej brata. Dziewczynie ścisnęło się serce na wspomnienie bliźniaka, ale zaraz uśmiechnęła się do siebie - przynajmniej on z ich dwojga znalazł szczęście i spokojny żywot; teraz już zapewne u boku żony i gromadki potomstwa. Astriacie nie przyszło nawet do głowy, że babka kłamała w swoich listach, pragnąc choć trochę ulżyć tułaczce ukochanej wnuczki. Pozostali mężczyźni nie zainteresowali dziewczyny; zresztą co mogła powiedzieć patrząc na ich plecy? Jedynie na chwilę zawiesiła wzrok na dziwnie wyglądającym, wysokim więźniu. Nieludź... czyżby elf...? Pewnie też nie ma tutaj lekko, jak wszyscy odmieńcy... Astriata zamyśliła się nad losem innych ras w kopalni, ale wkrótce wróciła do własnych problemów - z ciężkim kilofem na czele.

hija 20-08-2009 21:33

W blasku kilku lamp olejowych pomieszczenie wyglądało o wiele lepiej, niż w pełnym świetle dnia. Ba, sam Bachmann w półmroku zyskiwał na urodzie. To nie było takie trudne.
Zdążyli się już rozkręcić, kiedy ten znienacka uderzył ją w twarz. Oddała mu, sądząc, że to tylko część gry. Że tego oczekuje.
Mężczyzna ryknął, zrywając się łóżka. Nie do końca jeszcze gotowa tak zwana męskość śmiesznie podrygiwała w czasie gdy wywrzaskiwał pod jej adresem kolejne obelgi. Otulony całunem alkoholowego upojenia umysł nie zarejestrował powagi sytuacji. Dziewczyna parsknęła śmiechem.
Twarda pięść spadła na jej twarz.

Po raz pierwszy w życiu Vestine tak bardzo pomyliła się w ocenie sytuacji.

Przeliczyła się. Dotarło to do niej, gdy osiłek z najbliższej asysty Bachmanna dosłownie wrzucił ją do klatki szumnie nazywanej więźniarką. Dopiero po dłuższej chwili uniosła się na rękach. Krew cieknąca z nosa zdążyła już zakrzepnąć. Wciąż było ciemno. Na wardze wyczuła strup. Delikatnie podrapała go paznokciem. Skrzeplina ustąpiła ujawniając pęknięcie o wiele mniejsze, niż można by przypuszczać. Cóż, przynajmniej miała na sobie ubranie.
Uniosła wzrok. W drugim końcu wozu zobaczyła skuloną sylwetkę.

*

Kolebało niemiłosiernie.
Upał był taki, że nawet diabłu byłoby gorąco, a z braku powietrza ptaki nieledwie spadały z nieba. Zasłoniwszy obolałe oczy przed kłującym źrenice bezlitosnym słońcem, Vestine zastanawiała się co dalej. No, może nie tyle zastanawiała się nad tym, co spotka ją w kopalni, ile jak uniknąć tego, czego się spodziewała.
- Rany, Ve... - jęknęła sama do siebie. To było zbyt skomplikowane. Tym bardziej, że najwierniejszy jej towarzysz, rozsadzający czaszkę ból, był tuż obok. Zawsze można było na nim polegać. Ziewnęła. Własna fizjologia była jej zawsze najlepszą kotwicą, jeśli zbyt daleko zapuszczała się w rozmowy z samą sobą. Wóz podskoczył na jakimś kamieniu, jęk wydarł się z dwojga gardeł unisono.

*

Komitetu powitalnego nie było.
Chyba, że w jego poczet można by zaliczyć nawleczone na pal truchło.
Vestine, opuściwszy wóz, stanęła na wprost pala. Cisza aż kłuła w uszy. Jeśli nie liczyć roju much, które zasłyszawszy wieści o nadciągającej uczcie zleciały się tu każda wraz z najbliższą rodziną.
W oczach dziewczyny pełgały złotawe iskierki. Czas stanął. Była tylko ona, on i kruk. Który spadłszy; zapewne od tego upału; z nieba, przysiadł na porośniętej rzadkim włosiem głowie trupa. Ciężar ptaszyska przygiął głowę nieszczęśnika do piersi. Stała zbyt daleko, ale dałaby głowę, że usłyszała obrzydliwe mlaśnięcie, gdy mocny dziób kruka zagłębił się w miękkiej tkance. Oczy uchodziły w kruczym towarzystwie za przysmak.

*

Na widok przydzielonej brygady, dziewczyna oblizała wargi suchym jak kawałek drewna językiem.
Powiedzmy sobie szczerze, nawet w warunkach pozakopalnianych Vestine była atrakcyjna.
Pełne kobiece kształty skontrapunktowane przez wąską talię w połączeniu z ozdobioną piegami, nieco dziecięcą buzią. Wielkie oczy w trudnym do zidentyfikowania kolorze i cudnie wykrojone usta. Do tego burza, w tej chwili mocno przybrudzonych, ciemnych włosów. Tak, Vestine była pokusą.
Śród dziesiątek wyposzczonych mężczyzn była niczym innym, jak ochłapem rzuconym pomiędzy rozwścieczone głodem psy.
Pchnięta przez porządkowego, dołączyła do grupy.
Lata życia w dokowej kloace rodzimego miasta nauczyły ją bezbłędnie typować osobników alfa i trzymać się blisko nich. Była, wedle powszechnej opinii, nazbyt słaba by samodzielnie stawiać czoła nieprzyjemnym niespodziankom, których Los miał dla niej cały zapas. Niestety, w grupie, do której ja przydzielono nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc...

Obrzydliwy, lubieżny chichot towarzyszył jej aż do wyrobiska. Po raz chyba pierwszy w życiu pomyślała, że pasiaste portki nazbyt mocno opinają lwią część jej wdzięków. Cieszyła się, och jak bardzo cieszyła się, że Tiris był wraz z nią. Choć drobny, rudzielec stanowił dla niej pewnego rodzaju duchową opokę. Punkt odniesienia.
Zaczęło się, gdy tylko zostali sami w rozświetlanych słabymi światełkami górniczych lampek.

- Hej, turkaweczko. Nie bój się dziecinko, tatuś się Tobą zaopiekuje. Przedstawi swojemu najlepszemu przyjacielowi - dwa rzędy zżartych szkorbutem zębów i kwaśny, cuchnący zgnilizną oddech. Pięknie. Wykrzywiona reumatyzmem łapa i paznokciach tak czarnych, że dałoby się spod nich wygrzebać dobre pół worka piachu, wyciągnęła się w kierunku jej ramienia. Była zdana tylko na siebie. Musiała wziąć sprawy w swoje ręce. Kobieta zareagowała szybko. Tak szybko, że nikt się tego nie spodziewał. Mimo panujących wokół ciemności wymierzyła idealnie – mocna dłoń bezbłędnie zamknęła się na klejnotach parszywca. Cienki materiał przetartych gaci nie stanowił żadnej przeszkody. Ścisnęła mocno, aż napastujący ją dziadyga pisnął, a w wybałuszonych rybich oczach pojawiły się łzy. Ktoś ruszył w ich kierunku, ale ona tylko wzmocniła uchwyt, a Tiris zrobił krok w jej kierunku.

- Dziękuję dziadziu, ale zrozum, że sama decyduję o tym, z kim się zaprzyjaźniam – grzeczny, lecz stanowczy ton był pewnego rodzaju dysonansem w zaistniałej sytuacji. - Spróbuj jeszcze raz, a oberżnę Ci jajca, Ty parchata świnio! Jasne?!

Dopiero, gdy nazbyt gorliwie skinął łysawą głową, popuściła uścisku.
Miała spokój. Na teraz.
Wiedziała już, że nie będzie łatwo.

Kelly 20-08-2009 22:08

Nienawidził takich scen. Przede wszystkim dlatego, że na twarzy tych osób, które ginęły, widział przystojno - wredną, pieprzoną japę swojego ojca. Tłukł go w myślach, mordował własnoręcznie wymyślając najrozmaitsze sposoby ubijania gada, jednocześnie wstydząc się tego.
- Myrmidio – błagał czasami. – Nie pozwól mi się stać takim gnojem, jak on. Nie pozwól mi. Błagam! Wyrwij mnie z tego, bo czuję, że się staczam, że moje serce twardnieje niczym szewskie kopyto.
Ponadto rycerze zakonni nie stosowali tortur bez najpoważniejszej potrzeby. Byli wojownikami, nie katami, tymczasem to zapchlone miejsce przyprawiało o totalne szaleństwo. Starał się trzymać ostro, ale widząc to niemal zlał się we własne gacie. Spodnie górników były jednak tak brudne, że nikt by nawet nie spostrzegł niewielkiej, mokrej plamy. Próbował później gryźć wargi, czasami jednak, nie mogąc już się opanować, szeptał:
- Mam dosyć. Dosyć. Dosyć.
Potem zaś rzucał co bardziej wyszukanymi przekleństwami. Tak, ta kopalnia stanowiła znakomitą szkołę nauczania brzydkich wyrazów. Po krótkim pobycie tutaj mógłby zaimponować wszystkim kompanom ze szkoły Myrmidii, a nawet znacznej części estalijskich lumpów. Wściekał się niekiedy przeklinając. Ale to nie robiło na nikim wrażenia. Za to plusem, myślał niekiedy czarno-humorystycznie, było to, że oduczył się pić. Kopalnia oczywiście miała swój czarny rynek. Mogłeś kupić wszystko: od żarcia do baby. Ale niestety za kasę, która dla niego stanowiła abstrakcję. Skąd ktokolwiek mógłby tu mieć pieniądze? Niektórzy jednak potrafili jakimś sposobem zdobyć trochę koron. Jakim sposobem, nie wiadomo, ale właśnie tacy spryciarze byli tutaj kimś. Tacy początkujący w fachu górnika marzyli jeszcze o ucieczce, ale wielu, o zgrozo, przyzwyczaiło się. To był ich świat, ich los. Nie pragnęli go już zmienić, może dlatego, iż duch w nich upadł, a może byli po prostu realistami. Chcieli za to urządzić się tutaj, oczywiście, jak na możliwości tego dziadowskiego miejsca. Zaś niektórym to się nawet udało.


- Elita – ironicznie mruczał do siebie Callisto waląc w ścianę żeliwnym kilofem. Był zmęczony, zgięty zaś w niskim wyrobisku kark bolał bardziej niż zwykle. Ponadto wszechobecny, brudny pył wypełniający wszystko. Nienawidził tego … nienawidził tego … nienawidził tego! Mieli dziś wyfedrować gdzieś pół metra chodnika. Inaczej strażnicy mogli się wściec i znowu wstrzymaliby kolację. Oczywiście, jeżeli kawał spleśniałego chleba sprzed potopu można nazwać kolacją. Ale zasada przeżycia tutaj była prosta: jedz co dają, nawet, jakby było najohydniejsze, a jeżeli możesz, zabierz jeszcze drugiemu. Próbowali tak z nim. Na szczęście zdesperowany kopnął przeciwnika w jaja, aż tamtemu oczy niemal wyszły na wierzch, a potem poprawił jeszcze raz waląc na odlew pięścią. Myślał, że rzucą się na niego broniąc poturbowanego kompana. Pomruk aplauzu tymczasem zaskoczył go. Dla tych ludzi było jednak jasne: potrafił się obronić. A sposób? Nieistotny. Tutaj wszystko uważane było za honorowe i właściwe, byle przynosiło odpowiedni skutek.

Jednak ogólnie, każdy początkujący miał z definicji przerąbane. Faceci trochę bardziej, babki, szczególnie te ładniejsze, trochę mniej, jeżeli tylko umiały sobie znaleźć opiekuna wśród strażników, czy bardziej znaczących więźniów. Ciało do chędożenia zawsze było w cenie, zwłaszcza, jeżeli było względnie czyste i bez syfa. No ale to sprawdzał miejscowy cyrulik, niejaki Shultz, za parę groszy. Niektórzy strażnicy byli na tyle rozsądni, iż woleli rzucić jakieś pieniądze Shultzowi, niż nabawić się bretońskiej choroby. Zresztą, monetą płatniczą także zazwyczaj była jakaś więźniarka na numerek czy dwa. Właśnie w ten sposób wszyscy byli zadowoleni: cnotliwy doktor, który mógł na terenie więzienia zrealizować swoje dowolne fantazje oraz strażnicy, którzy czuli się bezpieczni i nie musieli nic nikomu płacić. Oczywiście, pozostawała jeszcze kwestia owej więźniarki, lecz nią akurat najmniej się przejmowano.

Największego pecha miały te, które zaszły w ciążę. Tak naprawdę bowiem, kopalnia nie była miejscem kary samym w sobie. Przypominała raczej manufakturę, czy warsztat, gdzie człowiek stanowił ogniwo zapewniające darmową sił roboczą. Kobieta mająca brzuch przestawała się nadawać do pracy, czyli była bezużyteczna. Szef całego biznesu zdrowo wkurzał się przy takim marnotrawstwie. Toteż strażnicy w takich przypadkach udawali się znowu po pomoc do Shultza zlecając spędzenie płodu. Czasem wychodziło, czasem nie, ale wtedy ... Ot, jakiś kamień spadł na głowę podczas pracy … możliwości było wiele, by wyjaśnić zgon nieszczęsnej kobiety. Toteż niektóre ukrywały swój stan, jak długo się dało, lub próbowały same wcześniej pozbyć się dziecka. Wprawdzie Callisto żadnej takiej nie spotkał, ale to, czego się nasłuchał przez czas pobytu tutaj, wystarczyło, żeby normalnego człowieka przyprawić o zasmarkane mdłości.

***

Znów zapowiadał się dzień jak co dzień, czyli pieprzony, poroniony, kutafoński do bólu. Wypełniony harówką, drapaniem się po pogryzieniach pcheł, wdychaniem zapachu szczyn i cuchnącego kwasem potu. Pracował w nowej brygadzie przy jakichś dwóch obwiesiach mających tak wredne pyski, że pewnie ich matki zmarły zaraz po porodzie na zawał serca, kiedy zorientowały się, co za monstra wydały na świat. Gadali właśnie o jakiejś babce, która ponoć narobiła im na gacie. Nie miał zielonego pojęcia, co to za kobieta. Dziwka, morderczyni lub, po prostu, mająca pecha przyzwoita niewiasta. Ot, szybko, na własny użytek, wyobraził ją sobie jako niską, cycatą, zezowatą grubaskę o krzywym kinolu, nalanej twarzy, która potem przeobraziła się w wysokiego babochłopa, płaskiego niczym deska, z dużym pypciem na pokrytym ospowymi krostami policzku. Nie wiedział, która z tych wizji bardziej odpowiada rzeczywistości, ale nawet, jeżeli ta nieznajoma przypominała owe wyimaginowane babsztyle, kibicował jej przeciwko tym dwóm sparszywiałym gnojkom. Pomyślał, że ją ostrzeże przed zamysłami owej parki. Jakby nie było, zakonnicy Myrmidii mają wpisane ratowanie niewiast i inne takie … Uśmiechnął się krzywo na tą myśl.
- Ciekawe, jak poradziłby sobie tutaj zakonnik, który układał te wszystkie zasady honorowe oraz regulaminy?

- Te – nagle usłyszał głos tego z blizną – morda w kubeł i zajmij się kobyłą. Kapujesz? Gapa sobie nie radzi, chłystku. Bo inaczej ...
Niewątpliwie kuzyn trolla mówił do niego. Tym bardziej zdecydował się pomóc kobiecie. Na pohybel łajdakom!
- Jasne, jasne – mruknął. Niziołek przezywany Gapą, który zajmował się wózkiem rzeczywiście miał jakieś problemy z Lampką. Biedną kobyłkę chyba ukąsił giez, bo wierzgnęła ostro. Tymczasem on znał się na zwierzętach, szczególnie zaś koniach. Jak każdy, zresztą, giermek. Toteż chętnie zajmował się zwierzętami, szczególnie, że było to lepsze, niż machanie kilofem. Przytrzymał za kantar, poklepał po grubym, spracowanym karku, wycisnął robaka wpijającego się w skórę biednego zwierzaka. Po chwili klacz uspokoiła się. Niziołek wziął się do ładowania. Po chwili zaś wóz wyładowany rudą odjechał.


Cóż powiedzieć ... znowu chwycił za kilof. Kolejne bąble na rękach, kolejne krople słonego potu, kolejne odrąbane kilofem kamienie sypiące się na dno wyrobiska.

Jakoob 20-08-2009 23:25

Aleam zdążył już odreagować… Był tu ponad sześć miesięcy, a mimo to wspomnienia bliskiej przeszłości nie dawały mu spać. Co noc budził się z wrzaskiem mając przed oczami dwóch postawnych najemników dzierżących w rękach twarde, skórzane bicze. Bicze, którymi on i garstka przyjaciół, byli codziennie katowani. Ale były też inne sny. Anneroth postrzelona w brzuch leży i krzyczy, patrząc z przerażeniem na wypływające bebechy. Posoka wsiąka w żwir; Keel rzucający się w szale na strzelca. Po chwili leży z rozpłataną czaszką, a kawałki mózgu wypływają wprost na trakt, mieszając się z piaskiem. Smak żółci i przetrawionego śniadania. Krew. Ból. Bezradność. Oto, co czuje i widzi 18-sto letni chłopak osaczony przez wrogów. Przeskok w czasie – wczesna wiosna. Przeprawa przez góry. Toren, cały siny, potyka się po raz kolejny i upada. Nie ma siły wstać, leży bezwładnie. Nagle odzywa się dowódca bandy:
- Zostawcie to ścierwo. Widać, że długo nie pożyje. Będzie nas tylko spowalniał, a i tak nie dadzą nam za niego złamanego szlama.
Wszyscy potulnie potakują głowami. Mimo wrodzonej głupoty, doskonale wiedzą na co stać ich szefa.
„Ścierwo” miało zaledwie szesnaście lat.


Tak było co noc. Dopiero jakiś czas temu sny zaczęły przybierać inną formę. Zamiast strachu i lęku, odczuwał nienawiść. Zamiast obrazów martwych przyjaciół, widział twarze najemników. Już nie budził się z łzami w oczach. Teraz wstawał z zaciśniętymi pięściami. Stłamszona do niedawna psychika, kształtowała się na nowo. Może miał na to wpływ fakt, że przebywał z ludźmi o takiej samej doli jak on, często z o wiele gorszą przeszłością. Zadawał się z zabójcami, gwałcicielami i złodziejami, którzy doskonale rozumieli jego los. Rady doświadczonych, starszych od niego, były bardzo pomocne. Może to, że pierwszy raz od dłuższego czasu mógł spać w suchym miejscu, zjeść tyle, aby nie czuć głodu i napić się, kiedy była potrzeba. Nie tylko wody. Czasami w obiegu funkcjonowała gorzała. Paskudna i szara w kolorze, w dodatku trzeba było za nią płacić, ale moc posiadała.
Po przybyciu do Pleven, Aleam nie miał ochoty na jakikolwiek przejaw buntu, nie mówiąc już o ucieczce. Wykonywał wszystko tak, jak mu polecono. Nie szemrał, nie mruczał. Dzięki temu dostawał lżejsze prace, a do karania zawsze było wielu chętnych. Sztygarzy nie zwracali na niego uwagi. Wiedzieli, że nie będzie robił problemów. Zawsze przemykał niczym cień. Był w tym dobry od urodzenia.

***

Punktem kulminacyjnym była publiczna egzekucja. Sam obraz okrucieństwa nie powodował u niego skurczy żołądka. Napatrzył się przez swoje życie na gorsze sceny. Jednak ofiara tego niedoszłego uciekiniera uświadomiła mu, że albo spędzi tu kilka dekad swojego nędznego życia, pewnikiem ginąc zapomniany na dnie kopalni, albo wyjdzie stąd i spieprzy daleko od wszystkich problemów. Jak na ironię, to właśnie jego sztygar musiał zesłać do kopalni, aby wypalał gazy. Co prawda nastąpił już wybuch, więc stężenie nie powinno być aż tak niebezpieczne, ale… Wolał nie myśleć, co może się stać. A zapowiadał się taki łagodny dzień. Spojrzał jeszcze na Erengardczyka, łudząc się nadzieją protestu, ale on tylko wzruszył ramionami. Dobrze jest mieć przyjaciół obok siebie…

Wziął blaszane wiadro z łatwopalną cieczą i prosty kij owinięty szmatą. Na chwilę ujrzał odbicie swojej twarzy w smolistej substancji… bardzo jasna cera i duże, niebieskie oczy odbijały się bardzo wyraźnie w świetle lampy. Z twarzy poznikała większość siniaków i niewielkich blizn. Reszta, rozmazana falami, tworzyła śmieszną kompozycję. Kto wie? Może to ostanie odbicie w jego krótkim życiu? Westchnął w duchu i pewnie pomodliłby się, gdyby tylko miał do kogo. Podniósł jedną z wolnych lamp i nie spiesząc się, zaczął zagłębiać się coraz niżej i niżej. Nie widząc za sobą olbrzyma, przytknął namoczone szmaty do płomienia. Ogień rozbłysł. Uwydatniły się wszystkie szczegóły kopalni. Twarde, ostre rysy ścian podparte solidnymi, drewnianymi balami. Większość z nich stoi tu od dawna, są zbutwiałe i przeżarte przez korniki, ale ciągle spełniają swoją rolę.Gdzieniegdzie wisiały lampy i najgorszej jakości świece podtrzymujące resztki światła. Zwolnił nieco kroku. Szukał wzrokiem miejsc, w których zbierają się gazy. Gdy zauważył kilka, przystawiał płonący kij, po czym następowało niegroźne spalenie z charakterystycznym dźwiękiem. Miał dzisiaj szczęście. Schodził coraz głębiej. Nie wiedział ile czasu minęło, podróżując samemu ciasnym i ciemnym korytarzem ciężko jest liczyć cokolwiek. Zresztą, po co niby ma to robić?

Najpierw poczuł swąd spalonej skóry, potem zobaczył słaby blask lampy. Jego oczom ukazał się wysoki, szczupły facet. Jego twarz, krótkie włosy i ubranie były całe zapylone. Z lampą w jednej ręce i z pochodnią w drugiej, podszedł do mężczyzny:

- Nic Ci się nie stało? Wszystko w porządku?

Emesto spojrzał na niego bez większego zaciekawienia i odkaszlnął.
-Tak ja jestem cały, czego nie można powiedziec o niej - ręką wskazał na wystająca spod gruzów nogę.

- Myślisz, że jest sens próbować ją odkopać?

- Nie, raczej nie. Nie zamierzam tego ruszac o ile wyraźnie nie każą mi tego zrobić. Cholera wie, czy nie zawaliłoby się to nam na łby. Przy okazji, nie przysłano cię, żeby nam ewentualnie pomóc, tylko żebyś dalej wypalał gazy, prawda? - spojrzenie męzczyzny powędrowało do trzymanego przez Aleama wiadra.

- Sztygar wspomniał coś o sprawdzeniu co z wami.Miałem wypalać to gówno, ale skoro przejście się zawaliło i jest niestabilne... Jesteś pewny, że nie potrzebujesz pomocy? - spytał Aleam z ledwo wyczuwalną nadzieją w głosie.

- Tak łatwo się nie wywiniesz od tego - cichy śmiech rozległ się po korytarzu - Ja zresztą też nie. Przejście może i jest zablokowane, ale nie trzeba będzie wiele pracy by je oczyścić. Inna sprawa, że nie mam zamiaru sam tego robić. Idziemy do sztygara niech wyznaczy ludzi do odgruzowania, nas pewnie też do tego wyznaczą. - krzywy uśmiech zagościł na jego twarzy.

woltron 21-08-2009 13:54

Minęło pół roku odkąd Amendil został skazany na 15 lat za morderstwo, którego nie popełnił i zesłany do pleveńskiej kopalni, gdzie miał odkupić swoje grzechy. Pół roku wystarczyło by poznał kopalnię i prawa jakimi się rządziła, by wiedzieć kto z kim trzyma, kogo należy unikać, a do kogo się zgłosić by - za odpowiednią cenę lub przysługę - dostać dziewkę.

Pierwsze tygodnie były jednak dla elfa trudne. Amendil stał się bowiem obiektem żartów, a także ksenofobicznych uwag. Nic dziwnego – wysoki, chudy, o ostrych rysach twarzy i długich ciemno-złotych włosach był dobrym obiektem do kpin, a także – jak przepuszczał sam Amendil – fantazji erotycznych; gwałty na współwięźniach były tu czymś normalnym. Jednak szybko, bo już drugiego dnia, okazało się, że „pieprzony długouchy”, „pierdolony nieludź”, „niewiasta” był twardy i potrafił się bić. Amendil nie unikał walki, a wręcz przeciwnie – wiedział, że tylko w ten sposób jest w stanie wywalczyć sobie pozycję, że w tej dziczy, jakże podobnej do zwierzoludzi, jedynie siłą jest w stanie kupić sobie spokój. Cena jaką za to zapłacił – złamany nos i podbite oko – nie była wysoka.

Praca w kopalni była dla niego ciężka – nie ze względu na samą pracę, bo tej można było przywyknąć, a raczej ze względu na miejsce. Dla Amendil, który większość życia spędził w Reikwaldzie i na traktach zamknięte przestrzenie były nie do zniesienia, choć i do tego powoli, bardzo powoli się przyzwyczajał. No i świadomość, że może stracić rodowy miecz doprowadzała go do szaleństwa. Nie potrafił przestać o tym myśleć.

Dzień zapowiadał się na taki sam jak poprzednio. Owszem monotonię przerwała na krótko poranna egzekucja, ale potem wszystko wrócił do normalności: odczytano nazwiska drużyn idących na dół, przydzielono rejony, rozdano sprzęt. Jedynym tak naprawdę ciekawym wydarzeniem było przydzielenie do brygady kobiety, której imię brzmiało Katerina Vox. Elf nie miał jednak czasu przyjrzeć się kobiecie dokładniej. Zamiast tego maszerował za sztygarem bacznie go obserwując. Zamierzał bowiem spojrzeć co kryje się w szczelinie, gdy sztygar nie będzie w pobliżu lub gdy będzie zajętym czymś innym, bowiem nie zamierzał spędzić w kopalni 15 lat...

baltazar 22-08-2009 08:14

W imieniu Oktawiusa, nie dał rady sam wrzucić posta przed wyjazdem
__________________________________________________ ___________________

Nadziewanie człowieka na pal... i to przez tyłek...
Sposób dosyć nietypowy, jednak skuteczny, by stłamsić chęć ucieczki wśród niewolników-pracowników. Przynajmniej na jakiś czas. Skurcze, popuszczenie w spodnie, krew, drgawki, krzyki, nie specjalnie poruszały Kurta. Stał on zawsze trochę dalej, dzięki pokaźnym rozmiarom wybijał się ponad tłum, więc nie przeszkadzała mu odległość w obserwacji, a wzrok miał dobry. Na uboczu mógł dokładnie obserwować "ceremonię" oraz reakcję innych. Niektórzy zaciskali pięści i pod nosem rzucali mięsem i groźbami nie wiadomo czy do strażników , czy do samego skazańca, który za życia jeszcze mógł naskrobać sobie wrogów, inni nie mogąc patrzeć odwracali wzrok i wyrzucali z siebie śniadanie. Tacy po chwili się oddalali, by w samotności jakoś to przetrawić. Jeszcze inni patrzyli się na to z kamienną twarzą chowając pod nią emocje i uczucia. Na siłę chcieli być twardzi i niezłomni. No i byli też tacy jak gladiator. Patrzył się z obojętnością na to. Sam nie raz i nie dwa i nie trzydzieści widział podobne sceny. No nie mówię tutaj o wbijaniu komuś pala w dupę, ale rozczłonkowane ciało, powolne zabijanie, wielka plama krwi na około ciała i druga taka na Twojej tunice. Zbrukany krwią dwurak, szukający po arenie kolejnego przeciwnika. Albo po prostu chłopca do ... zabicia.

Takie i inne widoki były mu już znane, te w kopalni dawały mu namiastkę dawnego życia. Które chociaż też było niewolnicze, ale lubił je. Był dobry w tym co robił, dzięki czemu mógł w miarę normalnie żyć. Tutaj? Tak się niestety nie da. W kopalni spędził już trochę czasu. Nie wiedział dokładnie ile, bo kiepski był w liczeniu, a zaprzątać sobie tym głowę też specjalnie nie chciał. Zdążył trzy razy pokaźną bródkę ściąć, więc raczej trochę już zleciało na dłubaniu kilofem w skałach. No ale nad czym tu się rozwodzić? Jakoś sobie radził, szybko załapał że lepiej trzymać się z ubocza i robić co trzeba, żeby przypadkiem nie dostać kosy pod żebra. Oj nie żeby bał się konfrontacji z kimś, ale tutaj siłą nie wiele zdziałasz. Żeby ustawić się wyżej w hierarchii trzeba być cwaniakiem albo skazańcem. Niewolnicy? Ciężko mają, a Kurt był jednym z nich. Dostawali zawsze bardziej po dupie, byli tymi na których się wyżywało, na nich ćwiczyło się nowe pałki i spluwało przy byle okazji. No ale co zrobisz? Postawisz się? Można, oczywiście że tak, ale potem jesteś celem. A jednostka w tłumie ma przesrane.

Gladiator ma na szczęście coś w zanadrzu. No w sumie nie w zanadrzu bo to od razu widać, a mowa o jego gabarytach. Ponad dwa metry mięśni, na twardym szkielecie, który naprawdę ciężko złamać. W szerokości pomieścił by spokojnie półtora przeciętnego chłopa, a biceps wielkości uda 15 letniego chłopaka, nadawał jego pięści druzgoczącej siły. Duża ilość blizn pokrywająca jego tors, ręce , uda , oraz twarz, nie dodawały mu specjalnie uroku, a mina mówiąca "odpierdol się" , wcale nie pomagała. Mało kiedy się uśmiechał, rzadko kiedy się odzywał. Raz czy dwa, strzelił w mordę takiego co próbował przykozaczyć, to nauczyli się że jego zaczepiać w mniej niż dwójkę się nie opłaca. Można powiedzieć że nawet miał spokój w tej kopalni. Jedni go szanowali, bo robił to co do niego należy, co prawda w milczeniu i tak trochę w gęstej atmosferze, ale robił. Inni widzieli w nim zagrożenie, więc starali się pozbyć, albo namówić na dołączenie się do jakiejś grupy. No a takich grup tutaj było naprawdę sporo. Każda próbowała zrzesić w sobie jak najwięcej osób, które potrafiły przypierdolić, albo miały kontakty. Mówią że w grupie żyje się lepiej, ale dla Kurta to się jakoś nie widzi. Nie miał ochoty na czyjeś zlecenie mordy obić dla jakiejś kobiety czy dzieciaka. Wolał być samemu i na własną rękę przeżyć, chociaż ostatnio w kopalni da się wyczuć że komuś mordę obiją. A po przydzieleniu go do grupy skazańców, wiedział że duże szanse są że tym kimś, może być on....

* * *

Zabrał swoje rzeczy i jak zawsze w milczeniu ruszył na Start Platz, gdzie grupy się spotykały i rozchodziły do roboty. Kurt liczył tylko na jedno. Żeby nie zaczepiali. Dawno już nie miał okazji do wyżycia się, a uderzaniem kilofem o skał, już nie wystarczało tak jak kiedyś. Korciły go pięści, oj chętnie by rozruszał się by przypomnieć sobie dawne czasy. No ale takie wygibasy w grupie złożonej tylko z skazańców, może się skończyć karcerem, albo nawet pójściem w ślady tego kolesia od pala i tyłka. No to trzeba się powstrzymać. Westchnął raz jeszcze, czochrając swoje przydługie włosy.

Znalazł swoją grupę i od razu ruszyli. Od razu rzucił mu się w oczy wielki niby-blondyn. Podobnej wielkości co Kurt, sztywne ruchy... na pewno wojskowy, albo coś w tym rodzaju. Patrząc na resztę grupy... jeden się wyróżniał, też widać że miał do czynienia z mieczem, no i pozostała 3. Jakieś oprychy.
"No ładnie, ładnie... już widzę co dziś czeka mnie. Przygotowali porządną ekipę żeby mi kości przeliczyć" W myślach skwitował całą tą zgraję, wiedząc już co się stanie prędzej czy później. Wielki blondyn nawet spróbował się przedstawić, jednak w obecnej sytuacji... niech się wali. Za 2 godziny będzie próbował go pewnie powalić, a teraz szuka kolegów. Widać jednak że młody jeszcze. Co to będzie z tego?

Robota szła jak zawsze. Nie mozolnie, niezbyt prędko, ale do przodu. Kurt nie opieprzał się, nie narzekał , czyli pracował normalnie. Co jakiś czas mieli prawo do odpoczynku, by zwilżyć usta i przepłukać pył z gęby. Do pary trafił mu się ów młody osiłek. Blondyn znowu zagaił parę razy, ale rozmowa podczas tak przesranej i pyłopędnej roboty, nie jest ni w cholere wskazana. A tym bardziej nie w takim towarzystwie. Nie wiadomo czy to ma uśpić jego czujność, czy naprawdę młody nic z obiciem mordy dla Kurta nie ma wspólnego. Zobaczymy potem co z tego wyjdzie...
Minęła kolejna godzina pracy, potem jeszcze jedna i nastała upragniona przerwa. Usiadł na jakiejś skałce, oparł łeb o ścianę i zatopił usta w bukłaku. Orzeźwiająca woda naprawdę pomaga. No, ale sielanka trwać zbyt długo nie może....

- Cały dzień się opierdalasz a teraz jeszcze żłopiesz naszą wodę. Jak chce ci się pić to pij nasze szczyny.- Zakrzyknął Gunter. To ten koleś co wyróżniał się z tamtej czwórki. Sytuacja dobrze znana. Głupia prowokacja i na nieszczęście, obok siedzi właśnie młody. Kurt zdziwił się widząc że blondyn staje w jego obronie, a potem naprawdę wstaje ze skałki i przygotowuje się do obrony. Kącik warg Kurta wykrzywił się w dziwnym grymasie. Tak, to był uśmiech.
Rzuciło się na niego trzech z czterech. Pewna decyzja i zamiast stać i się bronić, zaatakował. Opróżniając pierwszego sypnął mu pyłem w mordę, jednocześnie zasłaniając bok od uderzenia. Widząc lukę w obronie trzeciego kolesia, potężnym ciosem pozdrowił jego podbrzusze. Koleś zgiął się w pół i na trochę miał go Kurt z głowy. Kolejnego uderzania gladiator nie zdążył sparować. Kopnięcie dobrze wymierzone w łydkę, zachwiało kolosem i zmartwiło go to że obsypany piachem koleś już idzie na niego, ale blondyn w tym momencie zwalił go na ziemię i został tylko ten Gunter "od kopniaka". Kurt przyjął na siebie jeszcze jeden cios, ale tym razem kontrolowany. Złagodził maksymalnie obrażenia, jednak wykorzystując to do kontry. Nie musiał bić szybko, byle by mocno i celnie. Żadna garda nie powstrzyma jego pierdolnięcia. Najpierw pocisk w splot Guntera. Typek starał się zasłonić, jednak cios był na tyle mocny że przeszedł przez ręce i trafił tam gdzie miał. Potem kolejny, celując w bok. Widać jak dla przeciwnika oczy wyszły na wierzch. Podjarało to Kurta i kolejne ciosy padały to na twarz, to na tors. Starał się bić od dołu, żeby Gunter siłą impetu jeszcze stał na nogach. Nie chciał szybko rezygnować ze swojej zabawki. Jednak z czasem coraz bardziej słaniał się na nogach, a nieprzytomna mina zdradzały że mało w nim chęci do bitki zostało. Miał oddać jeszcze jeden, ostatni cios, kiedy jego ramię coś zablokowało. Szybko się odwrócił gotów zaatakować, ale zrezygnował widząc że to blondyn. Opuścił pięści, rozluźniając mięśnie. Wiedział teraz że faktycznie, chłopak nie chciał szukać w nim wroga, jedynie kontaktu. Wyciągnął tym razem Kurt rękę do niego, grymasząc mordę w uśmiechu, jednak chłopak patrząc na nieprzytomnego i zalanego krwią Guntera, podał rękę niechętnie i wolał jednak odejść z tego miejsca.

Rycerz powstrzymał go w ostatniej chwili przed kompletnym zdewastowaniem najemnika. Mimo to jego mina wyraźnie wskazywała na fakt niezadowolenia.

- Dzięki. Krótkie acz niezwykle treściwe słowa gladiatora wyrażały wszystko. Albert skinął głową, nic nie odrzekłszy. Jestem Kurt.

- Zapamiętam.
Mruknął rycerz na zakończenie ich dialogu. Po chwili zwrócił się do reszty brygady. Weźcie Guntera i jakoś go ogarnijcie. Będziemy musieli w piątkę zrobić to co powinniśmy w szóstkę. Najważniejsze, żeby na koniec szychty, na liczeniu ruszał się o własnych siłach. Nie potrzebna nam z tego większa awantura.

Za odpowiedź musiały mu wystarczyć tylko spojrzenia pełne gróźb mówiących to nie koniec. Zajęli się Gunterem i po chwili ich odcinek robót wypełniał już miarowy łomot oskardów i młotów.

Nightcrawler 22-08-2009 11:32

Valdred Gotrij
 
Każdy poranek wydawał się powolną torturą dla młodego najemnika. Nic tak nie burzyło jego krwi jak widok wstającego słońca, powoli ogrzewającego zmarzniętą ziemie. Widok, który za kilka chwil musiał zamienić w brudną rzeczywistość ciasnych korytarzy kopalni. Zapach świeżego powiewu, w stęchły, zastały odór potu i pyłu.
Codziennie rano Valdred wystawiał twarz na słońce grzejąc policzki choć przez chwile w promieniach brzasku, rozluźniał i kurczył dłonie z nadzieją, że choć trochę je rozrusza nim znów chwyci kilof. Zawsze w poranki snuł plany wyrwania się z tej parszywej sytuacji, aż do dziś...

Wyraz niemej wściekłości mieszający się z obrzydzeniem i strachem tężał na twarzy młodzika. Zaciskając pięści w kułak spuścił i nieznacznie odwrócił głowę od ponurego widowiska. Mężczyzna nawlekany na pal jęczał i charczał, umierając w męczarniach. Choć widok rozerwanych członków, krwi i wnętrzności nie był obcy Gotrijowi, to jednak nie mógł znieść tej powolnej tortury. Po prostu nie mógł tego zrozumieć, nie mogli go po prostu powiesić do cholery, żaden zwykły człowiek nie zasługiwał na taki los. Taka tortura byłą dobra dla heretyków skażonych Chaosem, dla zwierzoludzi czy mutantów. Plugawcy zasługiwali na cierpienie. Ale nie ludzie. Choć czasem krzyki palonych na stosie wiedź prześladowały go po nocach, to jednak wierzył, że robi to na chwałę Ulryka i ku większemu dobru ludzkości. Ten masakryczny spektakl jednak nie miał nic wspólnego z herezją. Był zwykłym, parszywym okrucieństwem i tępym przejawem władzy. Chcieli go złamać, jego i innych wzbudzić w nim strach...

Uniósł głowę do góry przypominając sobie karmazynowe warkocze krwi ciągnące się za odcinaną od korpusu głową chłopa z Middlandu, którego wieś ratowali przed zwierzoludźmi. Wracał do widoku psów targających ciała napadniętych przez mutanty wsi; krwawych pozostałości mrocznych rytuałów.

Kiedyś mu to przeszkadzało, teraz znajdował w tym ukojenie. Tamta przemoc miała większy sens. Była po prostu odwetem za zwierzęcą naturę chaosu. Tam przy boku ojca zło było złem a dobro dobrem, aż do chwili, gdy stary Gotrij wzniósł rękę na swoje dziecko...

Zdrętwiały maszerował wraz z innymi więźniami w stronę kopalni. Początkowo nie zwrócił uwagi na drobną dziewczynę, którą wepchniętą siło do ich grupki. Pochłonięty myślami o rodzinie, o chęci ucieczki, ale i strachu przed strasznym bólem jaki towarzyszył nawlekaniu na pal szedł patrząc tylko pod nogi. Kategorycznie wolał zginać od broni, dzierżąc własną w umierającej dłoni. Bezwiednie ściskał brudny medalion w kształcie głowy wilka, który dyndał mu na szyi. Jedyna rzecz, której mu nie zabrali, prócz przyodziewku. Choć skórzane buty i takież spodnie, które na ogół nosili tileańscy najemni żołdacy, dobrze spisywały się praktycznie w każdych warunkach, tak lniana koszula, rwała się już w kilku miejscach i śmierdziała niemiłosiernie. Mimo młodego wieku Valdred uważa, że jest raczej dobrze zbudowany, choć wzrostu był średniego. Ogorzała od podróży twarz wciąż otrzymywała butny wyraz w zielonych oczach. Był zły, ze nie może nawet przyciąć kudlącej się na głowie ciemnej blond czupryny i rosnącej nieregularnie brody. Nie miał po prostu na to sił.

Pocierając bliznę dzieląca nie równo lewą brew spojrzał na młódkę, która niepewnie kroczyła za nimi. Jego złość narastała jeszcze bardziej. Nie mógł zrozumieć jak te padalce mogły dołączyć do tak ciężkiej harówki takie dziecko. W miarę jednak jak jej się przyglądał, choć próbowała kryć oblicze pod brudną chustą, jej twarz, jej ruchy zdawały się być znajome. Nie mógł być jednak pewien, w nikłym świetle sztolni, pobudzony wspomnieniami o rodzinie, mógł po prostu sam sobie porównywać dziewczynę do swojej siostry. Ale przecież, skąd ona...jej dar. Na Urlyka odkryli jej dar...

Szybko odwrócił twarz. Czuł jak strach ścina mu krew w żyłach. Zabiją ją, chcą ją wykończyć dołączając do jego ekipy, a przecież dopiero ja odnalazł. Myśli jak szalony ptak tłukły się po klatce jego brudnej łepetyny.

Nabrał powietrza w płuca. Najpierw musiał w ogóle upewnić się, że to ona. Zrobi to jak tylko dojdą do pokładów rudy. Potem opracują jakiś plan, przetrwają tu wspólnie i uciekną. Snuł gorączkowe wizje wolności. Musiał ją chronić, byłą jego nadzieją, razem dadzą sobie radę...

W zapomnienie uleciały wizje mężczyzny nawlekanego na pal...

Hellian 24-08-2009 11:01

Wbrew pozorom upał panujący na powierzchni miał ogromne znaczenie dla pracujących pod ziemią. Choć w kopalni znajdującej się w głębokiej na 200 metrów niecce były miejsca gdzie było bardzo zimno, nie było takich, gdzie oddychanie nie stanowiło żadnego wysiłku. Nieruchome powietrze pleveńskiego lata słabo wentylowało kominy szybów, a w takie usprawnienia jak napędzające powietrze miechy, turbiny czy wiatraki nikt nie miał zamiaru inwestować.
Vestine nie przypuszczała, że tak bardzo można marzyć o łyku świeżego powietrza. Cała kopalnia pulsowała obcym jej rytmem. Nie umiała jeszcze określić faz przypływów i odpływów, raz było wokół niej mnóstwo ludzi, raz zostawała sama. Prowadziła niskiego konika długim korytarzem, ładowała i wyładowywała zawartość wózka. Oczywiście nie wiedziała jak wygląda ruda. Oczy szybko przyzwyczaiły się do ciemności i obserwowała ponure twarze współwięźniów. Teoretycznie pracowała w brygadzie chutliwego szczerbusa, twarz, którą wzięła w pierwszej chwili za starą, była jednak najwyżej trzydziestokilkuletnia. Blade oczy mężczyzny wskazywały na problemy ze wzrokiem, ale szybkie ruchy zaprzeczały tym podejrzeniom. Cały pulsował nieskoordynowaną żywotnością, która przyciągała wzrok i w końcu wymuszała niechętny podziw dla niestłamszonej warunkami dynamiki szczupłego ciała. Gulasz, bo tak o nim mówiono, po ataku na przyrodzenie ignorował Vestine. Miała nawet wrażenie, że gdy podniósł na nią wzrok dostrzega w nim lekko rozbawiony podziw, ale przecież nie mogła tego zobaczyć, nie w tym półmroku, oddalona od brygadzisty o kilka metrów.

Za jej zuchwałość zapłacił od razu Tiris. Po pierwszym niewprawnym ruchu kilofa pożegnany kopniakiem, po którym skulił się wpół. Widziała gdzie teraz pracował, w brygadzie z barczystym krasnoludem, w korytarzu na wschód od trasy jej wózka.

Niestety nie wychodziła ani na chwilę na powierzchnię. Zwalała z wózka kamień w dużym nienaturalnie powstałym skalnym wyrobisku, skąd zabierał go inny koń i inny wózek. Było to niczym uczestnictwo w nieskończonym, nonsensownym rytuale, wieczny wyładunek i załadunek, praca dla pracy. Pałeczkę po Vestine przejmował niziołek. Ona wyrzucała, on opróżniał swój wózek i ładował na niego jej kamień.

Kiedy ogłoszono przerwę miała wrażenie, że haruje od kilkunastu godzin, kpiący głos Gulasza, jakby świadomy jej myśli, uzmysłowiał, że minęły cztery. Nie widziała nigdzie żadnego strażnika. Wycofała się poza zasięg brygadzisty, w kierunku gdzie powinien być Tris.
Urir nie był pewny jak zareagować na niespodziankę. Czekał. Cztery godziny monotonnej pracy w brygadzie zgranych górników. Gorzki uśmiech zagościł na chwilę na twarzy krasnoluda. „Jego” ludzie uczyli się szybko. Naprawdę mógł już ich nazywać górnikami.
Miał nieporównanie łatwiej niż większość więźniów. I wcale nie dlatego, że wiedział co robi. Raczej chodziło o coś zupełnie innego. Urir miał chwile, w których widział piękno. Dobra ruda, naznaczona historią skała, zapach żelaza, ciężka praca. Potrafił się w tym odnaleźć. Ale nie dziś, nie w dniu, kiedy kolejny nieszczęśnik zginął rozerwany w niewyobrażalnej torturze.

Tiris go nie rozpoznał. Obwieś o minie dziecka zagubionego w okrutnej prozie życia. Tytułował Urira sztygarem.

Urir umiał wywalczyć dla swoich przyzwoite porcje. Z kotła pachniało rosołem. W środku pływało mięso. Krasnolud zjadł swoją miskę szybko, bez apetytu, uważnie przyglądając się nowemu. Ruszył za nim, gdy ten szedł się odlać.

Młody estalijczyk wyładował wózek. Lampka niczym prawdziwa dama obdarzyła go powłóczystym spojrzeniem. Szorstkim językiem liznęła rękę Callisto. Łatwo zdobyć miłość takiego stworzenia. Starczy wyiskać kilka pcheł. Chłopak podrapał zwierzę w chrapy.
- Zamieńcie się – brygadzista pchnął hallinga w kierunku ściany. – Jest kurwa coraz ciaśniej, twoja kolej kurduplu.

Callisto z ulgą przyjął odmianę w codziennej rutynie. Przerwa zastała go na wyrobisku. Zniknęła mu już z pola widzenia zgrabna sylwetka nowej dziewczyny. Mógł wrócić na posiłek. Zamiast tego odpiął na chwilę uprząż Lampki. Klacz bryknęła radośnie, niestosownie do wieku i zapadniętego grzbietu. Estalijczyk mimowolnie się uśmiechnął. Zwierzę przekonywało, że radość życia należy do najpierwotniejszych instynktów, nie sposób jej zdusić do końca.

Przerwę oznajmiał gong. Sam Callisto kilkakrotnie walił pałką w wielką owalną blachę zawieszoną na metolowych klinach w jednym z najstarszych wyrobisk. Dźwięk, który z tamtego miejsca roznosił się po najdalszych zakątkach kopalni, nie przypominał mosiężnych dzwonów świątyń, swą barwą raczej drażnił uszy, ale przecież zapowiadał odpoczynek i posiłek, odmierzał czas.
Za dziewczyną o nad wyraz zgrabnej sylwetce w korytarz wszedł jeden ze sztygarów w towarzystwie doktora. Callisto zadrżał. Klacz powtórzyła jego ruch.

Vestine oglądała skalną rozpadlinę. Odkryła ją przypadkiem. Doskonale zakamuflowana wąska szpara, która na wysokości prawie dwóch metrów wydawała się rozszerzać. Gdyby wspięła się trochę, przekonałaby się, czy można w nią się wcisnąć. Nie dała rady. Zmęczone ciało odmówiło nawet takiego wysiłku. Próbowała przebić wzrokiem ciemność. Zdawało jej się, że powietrze tutaj jest świeższe niż w innych miejscach sztolni. Odnajdzie zręcznego Tirisa. Spróbuje jeszcze raz. Odsuwała się od rozpadliny zapatrzona na tę nikłą szansę, zapamiętując skrupulatnie miejsce. Pewnie dlatego zaskoczyli ją kompletnie, materializując się tuż obok. Wielki niczym zapaśnik więzień w towarzystwie drugiego, szczupłego, ogolonego, o wyglądzie urzędnika.

Zapaśnik przygwoździł ją do ściany, bez wysiłku trzymając obie jej dłonie w jednej ręce. Miała wrażenie, że zaraz popękają jej kostki nadgarstków. Może nie tylko wrażenie. Coś ewidentnie chrupnęło. Urzędnik nieznacznie się skrzywił. Jej kolano wyprowadzające kopniaka tkwiło teraz między udami mężczyzny.
- Do roboty Schultz – zachrypiał zapaśnik.
Mogła krzyczeć. Widziała sylwetki, których dwójka obok niej zauważyć nie miała szans. Najbliższa należała do jej brygadzisty.

Więźniowie nie mają broni. Dwa sztylety uderzały o siebie zaprzeczając niektórym prawdom. Schultz stał obok Vestine. Ślinił się. A dziewczyna nie miała jak się ruszyć. Zapaśnik i Gulasz walczyli o nią niczym rozjuszone byki.

Urir szedł za Tirisem. Chłopak jeszcze go nie zauważył. Nic dziwnego, było cholernie ciemno, tylko w oddali nikło świeciła czyjaś lampa. Urira niepokoiła woda płynąca im pod stopami.
Wtedy krasnolud zobaczył to stworzenie. Szło po suficie w kierunku rozpadliny, która powstała przy wybuchu jakieś dwa tygodnie temu. W pierwszej chwili myślał, że to szczurolud, skaven. Ale było za długie, z za dużą głową, za mało owłosione i ubrane w strzępy jakiś szmat.

Od strony światła usłyszał stłumione odgłosy walki na noże.

Vestine nabrała powietrza w płuca, wtedy zobaczyła tę upiorną sylwetkę. Poskręcaną niczym korzenie wiekowego drzewa, z twarzą przypominającą wielki burchel. Oczy stworzenia przez chwile badały ją przenikliwie. Zadrżała. Jakby usłyszała krzyk bólu. Na moment czerwona mgła przykryła wszystko co widziała. W ustach pojawił się metaliczny smak. Nie wiadomo czemu znowu przed oczami stanął jej mężczyzna wbity na pal. A stworzenie wcisnęło się w szczelinę.

Callisto wszedł w korytarz za dziewczyną i więźniami. Miał powód. Mógł tędy dojść do swojej brygady, odrobinę tylko dłuższą trasą. Lampkę zostawił. Kobyłka wydawała się przytakiwać, gdy tłumaczył jej, że ma grzecznie poczekać. Była mądrzejsza od połowy skazańców.

Nie widział dziewczyny, szedł bez źródła światła, zdany właściwie na inne zmysły niż zawodny wzrok. Potknął się. Stłamsił cisnące się mu na usta przekleństwo. Delikatny, obcy dźwięk sprawił, że klęknął. Po chwili podnosił przed oczy złoty medalion, miecz z uwieszoną u jelca wagą.

Amendil nie nadawał się do tej pracy mimo, że wiele nauczył się o życiu pod ziemią. Na początku najbardziej zaskakiwał go czas. Bywały godziny trwające całe dni i minuty dłużące się jak godziny. Bywały też chwile, gdy zaraz po świcie nastawała noc. Ale już wszystko się wyrównało. Dziewczę przydzielone do „jego” brygady radziło sobie z cichą zawziętością. Dostrzegał krew między jej obtartymi palcami, jako jedyny widząc w ciemnościach niedostrzegalne dla innych szczegóły. Tak jak i ten, że nie była tak młoda, jaką udawała. Och, i tak była dziecięciem, nie tylko przy jego 55 latach, kimś kto na pewno nie powinien się tu znaleźć, jak zresztą większość tych nieszczęśników. I z pewnością podobała się brygadzie. Prężyli się niczym koguty Caldor i Tileańczyk. Cichy zazwyczaj Ulrykanin choć nic nie mówił, również wyraźnie napiął mięśnie w oczekiwaniu na przyszłe wydarzenia.

Amendil dostrzegał rzeczy ukryte przed innymi. Dziewczyna była niepospolicie ładna, ale czy to dobrze, że umiała to ukryć, czy wyrok mógł zaprowadzić ją w gorsze miejsce?

Gdy Gruba Maria dowiozła zupę Szurak śledził emocje brygady z miną zafascynowanego widza. Valdred, Tileańczyk co uparcie nie podawał imienia, łysy Caldor. Sztygar wydawał się dobrze bawić.

Amendil musiał wykorzystać tę okazję, moment kiedy nikt nie zwracał na nieludzia uwagi. Niezauważony oddalił się od reszty i ruszył w kierunku rozpadliny. Skradał się ciemnymi korytarzami nie wzbudzając zainteresowania żadnego funkcyjnego. Potrafił to robić bardzo cicho. Ale gdy dotarł na miejsce coś tam się działo. Momentalnie zatrzymał się nasłuchując. Odgłosy bójki, stal uderzająca o stal, właściwie nic niezwykłego. Szkoda jedynie, że w tym właśnie miejscu. Elf rozglądał się uważnie. Zauważył to tylko dzięki uwadze napiętej do granic możliwości. Przez chwilę nawet myślał, że zawodzi go wzrok. Na osmalonym suficie korytarz odcisnęły się ślady dłoni. Jakby ktoś po nim chodził, zawieszony głowa w dół. Amendil podkradł się jeszcze bliżej bójki. Widział już i dziewczynę. Piękną. Zaklinowaną między walczącymi i Schultzem. Podniosła na niego wzrok. Przecież nie mogła go zauważyć.

Kopalnia uczy zawziętości, bezwzględności i posępnego opanowania. Można tłumić w sobie te cechy, jak to robił Callisto, można przyjmować jako nieuniknione za przykładem Kurta. Valdred odkrywał w sobie wszystkie te uczucia, gdy ważył szanse dziewczyny, która mogła być jego siostrą.
Astriata kłamać uczyła się od dziecka. W kieszeniach przepastnego fartucha macała główkę szpilki. Po raz pierwszy była na dole w kopalni i nie wiedziała, na co w tej chwili reagują jej zmysły. Uczucie zamknięcia przyprawiało o ból głowy, pył wymuszał kaszel, aż do chwili, gdy oduczyła się zbyt głębokich oddechów, krwi z obtarć prawie nie czuła i tylko skonstatowała ją raz z niejakim zdziwieniem, za to intuicja zawodziła przeciągłym wyciem niczym alarm w domu bogacza. Ale przecież nie mogło być inaczej. Nawiązała dialog z Caldorem, zmusiła go do uśmiechu. Półsłówkami złożyła kłamliwą obietnicę. Jednocześnie próbowała zrozumieć, dlaczego jej zmysły szaleją.

Miskę z zupą udało jej się wziąć przed wszystkimi. Jadła w strategicznym miejscu, mając za sobą puste, niskie odgałęzienie korytarza. Ona nie musiałaby się w nim schylać.

Rozpoznała zagrożenie. Gdy Tileańczyk ruszył w jej stronę pobiegła przed siebie. Valdred odepchnął współwięźnia i skoczył za dziewczyną.
Słyszeli śmiech Szuraka, krzyki Caldora, Tileańczyk biegł za nimi. Ale nikt poza tym nie porzucił ciepłej strawy.

Większość sztygarów była ludźmi, którzy wyforsowali się na drodze sprytu bądź skuteczności na szczyt drabiny więzienno-niewolniczej. Zdarzały się też krasnoludy, a lampownią rządził nawet taki jeden halfling, ale nieludzi było zdecydowanie mniej. Do tej roboty bardziej była wymagana znajomość charakterów niż górotworów. Byli też jednak w tej grupie, ludzie wolni. Niektórzy pracujący tu dla sadystycznej przyjemności spuszczania łomotu podwładnym, a niektórzy po prostu dlatego, że parodziesięcioletnie wyroki już im się pokończyły i tak naprawdę nie wyobrażali już sobie teraz życia gdzieś poza kopalnią. Dlatego zostawali. Prawie na tych samych zasadach, co poprzednio. Chabs należał do tych ostatnich
.
Wraz z Szurakiem, który nadal odpracowywał swoją odsiadkę, mieli na głowie pięć brygad pracujących w zachodniej części najgłębszego poziomu kopalni. W sumie z sześć chodników z czego jeden zamknięty dechami na głucho. Przy czym to właśnie Chabs był tym, z którym łatwiej szło się dogadać. Nie był tak wredny i złośliwy jak Szurak i dlatego zgodził się dziś rano zaprowadzić Alberta po skończonej robocie do Bachmanna. Nie był też głupi i dlatego do sprawdzenia, czy nie będzie kolejnych wybuchów wysłał nie nadającego się do ciężkiej roboty Aleama. Gdy więc zajrzał do kopiącej na przodku piątki, której dowodził posadzony pod ścianą Gunther, spojrzał tylko pytająco choć bez zainteresowania na jednego z ładujących bezwartościowy gruz do koszy mężczyzn.
Tamten wzruszył ramionami i odparł pod nosem coś co brzmiało jak:
- Febra chyba...

Sztygar spojrzał na siniaki Guntera i krwawy ślad po wybitym zębie, po czym skwapliwie przytaknął twierdząco, widząc zapał z jakim pracowali Albert i Kurt. Wiedział co się miało wydarzyć, ale właściwie tak długo jak dobrze kopali tak długo w nic się nie wtrącał. Albert mógł więc odetchnąć głęboko. Przed rozmową z Bachmannem wszelkie problemy były ostatnią rzeczą jakiej potrzebował. A musiał przyznać, że cały ten pomysł wyciągania dziewczyny z karceru gdzie światła nie widziała od prawie tygodnia, trochę postawił go na nogi. Nadał jakiś większy cel niż mówienie „nie” zbiorowym gwałtom na trzymających się razem kobietach i dzieciakach, czy nadmiernemu znęcaniu się, którym mógł zapobiegać i tak w bardzo małym stopniu. Sam przez brak posłuszeństwa na początku dostał trzy dni, podczas których człowiek zaczyna się w ciemności bać własnych myśli. A ona miała tam być dziesięć. Za to, że broniła się przed gwałtem.
Albert westchnął. Nauki Sir Duncana nie przewidywały stawiania się w takich sytuacjach. Miarowo więc choć bardzo sprawnie fedrowali we trzech z Pryszczatym kruchą warstwę, pod którą miał być strop bogatej według jednego z inżynierów żyły. Pozostałych dwóch zasuwało przy usuwaniu kamieni.

I tak przez kolejnych parę godzin póki Chabs znów się pojawiwszy oznajmił tak samo obojętnym głosem, że trzech pomagierów Guntera, ma iść za nim, gdyż w chodniku obok doszło do niewielkiego wybuchu i prawdopodobnie potrzeba będzie paru ludzi więcej do pomocy. Kurt uśmiechnął się pod nosem. Tamci nie dali mu się porządnie wyżyć i potężny gladiator po prostu czuł jak trzymany w jego dłoniach młot, którym przy użyciu klina rozszczelniał skały aż goreje do bitki. Nawet lubił to narzędzie. Przypominało mu walkę z pewnym wielkoludem z Norski. Koleś wydawał się być nie do zdarcia. Jeden z tych faworytów. Siepał swoim wielkim młotem równo po wszystkich dookoła. Jatka jakich mało. Ten był niewiele mniejszy. Problem polegał jednak na tym, że w wąskim i niskim chodniku mógł go sobie co najwyżej w dupę wsadzić. Ale i tak miał nadzieję, że przyślą nowych, którzy będą chcieli się szarogęsić. A w każdym razie lepszych niż te żałosne chuchra. Pracowali więc teraz sami w oczekiwaniu na to co miało nadejść... ale nic się nie działo.
Zostali sami na przodku, mając za towarzystwo nieprzytomnego nadal Guntera. Co dziwniejsze gdy stłumiony odgłos gongu rozległ się po korytarza kopalni ogłaszając przerwę, nadal nic się nie wydarzyło. Nie przyszedł nawet żaden ze sztygarów jak to zwykli robić w tym czasie. Po prostu nic. Nawet nie było słychać uderzeń kilofów w sąsiednim chodniku. Mężczyźni przerwali pracę i spojrzeli po sobie ciężko oddychając. Odkruszony gruz czekał na wyniesienie utrudniając dalsze kopanie... Aż chciało się pomyśleć, że coś się stało w tej zasranej kopalni. Że w końcu ktoś podniósł smagany batami kark...
Po chwili poszli się rozejrzeć.

Tymczasem w sąsiednim chodniku zupełnie inna dwójka mężczyzn spoglądała bez większej nadziei na zwalony na kobietę gruz. Było go na tyle dużo, że przesłonił cały jeden przodek wyrobiska. Można było tylko wybierać po bokach, a na to sztygarzy nie pozwolą. Trzeba będzie to odkopać. Do tego jednak pewnie każą jednego z inżynierów sprowadzić, by orzekł, czy nie trzeba dodatkowo wzmacniać stropu. Tak więc los Vietty, czy jeszcze żyła, czy już nie, został przypieczętowany. Aleam z Emesto ruszyli z powrotem do reszty brygady, by złożyć krótki raport.
Dziewiętnastolatkowi szkoda było kobiety, choć niespecjalnie ją znał, ale w gruncie rzeczy cieszył się z takiego obrotu wydarzeń. Już nie pamiętał od jak dawna robił po prostu wszystko by przeżyć. Wizje martwych przyjaciół wzbudzały złość, ale nie pozwalały zapomnieć o strachu jaki go przejmował na myśl o śmierci. Aleam miał wolę życia. Unikając pola widzenia wściekłych kolegów i szukających ofiar sztygarów umiał przetrwać w miejscu gdzie niejednego już takiego jak on złamano. Żył. Korzystając umiejętnie z doświadczeń innych żył, przejmując się coraz mniejszą ilością rzeczy. Podobnie zresztą do Estalijczyka. Emesto niegdyś wesoły i pogodny nie mógł tym razem zdobyć się na chęć narażania się dla i tak pewnie martwej już kobiety. Podchodząc do sprawy jak najbardziej rzeczowo zostawił to zmartwienie sztygarowi. Zresztą Vietta była kobietą dość antypatyczną i nieprzyjemnie wręcz wulgarną w niczym nie przypominającą wdzięcznie temperamentnych dziewczyn z Miragliano. To tylko ułatwiało decyzję.

Nienawidził tego miejsca. Nienawidził prostackich ludzi, z którymi musiał pracować i przede wszystkim nienawidził jedzenia, którym ich tu raczyli. Z początku odkąd został uwięziony za przeprowadzenie nielegalnego interesu, który miał być całkowicie czysty zgodnie ze słowami Burvila, nie mógł przełknąć nawet odrobiny. Przez miesiąc więc żył o samej wodzie i czerstwym chlebie. Przekonał się jednak w końcu do śmierdzącej brei gdy szkorbut pozbawił go jednego z zębów.

Minęli wsparte przez cztery solidne dębowe bale, przejście do sąsiedniego wyrobiska gdzie niewielkie ogarki nadal płonęły i skierowali się wyżej.
Gdy jednak pojawili się w miejscu gdzie czekała na nich siódemka górników z brygad Emesto i Kurta, zastała ich trochę dziwna sytuacja. Górnicy również nie bardzo wiedzieli co robić. Chabs właśnie podniesionym tonem dyskutował o czymś z jakimś nikomu nieznanym więźniem. A może i nie więźniem? Wyglądający dość poczciwie młody człowiek
zakuty w kajdany nie miał przypiętej do nich marki. Brak tej charakterystycznej był o tyle dziwny, że po prostu nikomu w kopalni nie wolno było przebywać bez niej. Nawet wolni sztygarzy i inżynierowie mieli własne przy pasie.

- Przecież mówię, że moja jest w naprawie. Przy stawianiu podpór jedna mi naszła i wykrzywiła w rulon.
- Dyrdaj jełopie więc na górę po nową, bo ci sam przyniosę i przez dupę do kajdan przypnę!
Chabs starał się być grzeczny i miły. Normalnie coś takiego co wredniejsi sztygarzy mogli interpretować jak próbę ucieczki.
- Ale mi mówili, że mam po swoją przyjść jutro. Naprawdę...
- Już kurwa gnoju! Jak cię Szurak dorwie to najlepiej jutro zadyndasz!
- Przecież tłumaczę. Miałem zejść tu po...

Sztygar nie wytrzymał. Chwycił kilof leżący pod ścianą i chwytając go oburącz odepchnął trzonkiem nieznajomego w stronę wyjścia do szybu. Z chodnika obok, wyszło dwóch rosłych górników którzy w końcu z ulga wyprostowali głowy. Albert i Kurt zatrzymali się widząc co się dzieje.
- No to już przesada - rzekł nieznajomy łapiąc równowagę i... skoczył na sztygara.
Chabs runął na plecy przygnieciony ciężarem napastnika. Nim ktokolwiek zdołał się poruszyć, nieznajomy zdzielił sztygara z główki i poprawił z pięści. Ten chciał się podnieść jeszcze, ale zmroczony uniósł tylko słabo głowę i zamknąwszy oczy pozwolił jej opaść na spąg wyrobiska.

Nieznajomy podniósł się z westchnieniem i otrzepawszy swoje łachy spojrzał po reszcie zaskoczonych górników.
- Ehh... miałem tylko rozpierak przynieść.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:22.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172