Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 25-08-2010, 17:46   #1
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Tysiąc Tronów


Historycznie Marienburg był kiedyś częścią wspaniałego Imperium. To jednakże tylko karty historii mogły pamiętać, po tym, jak miasto uzyskało niepodległość i niezależność, dzięki potężnemu zasileniu złotem cesarskiej kasy. A wszystko działo się podczas zepsutych czasów podczas panowania Imperatora Dietera IV. Późniejsze próby odzyskania kontroli były nieporadne i ostatecznie miasto-państwo urosło w siłę, teraz stanowiąc najważniejszy port w północnej części kontynentu, a kontrola handlu zapewnia bogactwo. Bogactwo zaś: stabilność. Klejnot pośród niczego, otoczony paskudnymi bagnami od strony Bretonii i wcale niczym lepszym od Imperium, i żyjący z morza, które dzień w dzień przemierzała wielka kupiecka flotylla, ochraniana przez zatrudnianych nawet przez władze najemników oraz statki patrolowe.

Miejsce to wypełnione jest ludźmi, którzy właśnie w tym miejscu pragną wykorzystać swoją przedsiębiorczość i zbić majątek, albo tymi, którzy uciekając zewsząd indziej, chcą wreszcie odbić się od dna. Wszelakie gildie rzemieślnicze współzawodniczą z kupcami, których kolorowe stroje raz za razem przewijając się gdzieś po ulicach, najczęściej widywane tylko w bogatych karocach, ciągniętych przez zaprzęgi pięknych koni i ochraniane przez najemnych. Bo nikt nie ukrywa, że toczy się tam wojna. Cicha, polityczna i zakulisowa, ale jednak wojna, w której stawką od zawsze była władza i pieniądze. A przegrani kończyli ze sztyletami wbitymi w plecy, lub w swoim łóżku, zmożeni zabójczą trucizną. Bo to było piękne miasto. Idealne dla ambitnych.

Oczywiście są też inni. Rycerze, tutaj nie posiadający takich przywilejów jak gdzie indziej, ale wciąż dumnych ze swego urodzenia. I kapłani. Nigdy nie wolno lekceważyć kapłanów. Najpiękniejsze, największe świątynie i Wielka Katedra poświęcone są nikomu innemu jak Mannanowi, bogowi morza, z którego Marienburg żyje. Kapłani-nawigatorzy są tu na wagę złota i tak samo traktowani zyskują coraz wyższą pozycję. Arcy-kapłan zasiada w radzie. Ale to nie jedyny kult, bo przecież jest też handel. Wielka świątynia Handrich, lub Haendryka jak nazywają go miejscowi, stanowi tego jasny dowód. A bóg handlu to przepych i bogactwo i tak właśnie to wygląda.
Na nieuwagę tych powyżej czekają zaś ci, których wielbią Ranalda.

Bo Marienburg to niezwykle piękne miasto. Złote Miasto.
Ale nie należące do Imperium.
Obce.

Nikt zatem nie wiedział, dlaczego właśnie tu objawił się Sigmar Odrodzony.





CZĘŚĆ I: Zew Chaosu

Marienburg był niesamowitym miastem, zwłaszcza dla tych, którzy widzieli jego wspaniałość po raz pierwszy. Niezmierzony ocean ludzi i domów, krętych uliczek przypominających istne labirynty i kanałów, przecinających je we wszystkich kierunkach. Miasto niezliczonych mostów i dzielnic, chociaż te ostatnie podliczono i oznajmiono, że jest ich dwadzieścia, a każda mogłaby być osobnym, dużym miastem. Ludzie mieszkali tu dosłownie wszędzie, czy to był zaułek czy most, na których to stawiano kolejne koślawe budyneczki i kotłowano się w ilościach zdecydowanie przekraczających wszelkie normy. Ale to było i piękne miasto. Ten, który zobaczył bogate świątynie i wille zamożnych kupców miał co do tego pewność, ale i galeony powoli przesuwające się po tafli wód robiły wrażenie, zwłaszcza gdy porównywało się je z małymi łódeczkami pływającymi we wszystkie strony. Statków i łodzi było tu najpewniej więcej niż powozów w każdym innym mieście, wliczając w to imperialną stolicę - Altdorf. I jeśli chciało się dostać gdzieś dalej, wynajęcie przewoźnika było jedyną szansą. Inaczej labirynt mógł pochłonąć każdego po kilku tylko kolejnych przecznicach. I nie mogły zmienić tego nawet partole Czarnych Kapeluszy, tutejszej straży, dzięki której całe to mrowisko jeszcze nie wybuchło.

Chwilowo nie trapiło to szóstki obcych sobie osób, którzy gwar miasta słyszeli niezbyt dokładnie, stłumiony szybami wytwornego gabinetu, w którym to czekali na przybycie gospodarza. Budynek był cudowny, wykonany niezwykle starannie, z najlepszych gatunków drewna, dwupiętrowy i z ogrodem, co w zabudowanym niezwykle gęsto Marienburgu samo w sobie stanowiło dowód na niezwykłe bogactwo. A Crispijn van Haagen bogaty był. Mówił, ba, krzyczał wręcz każdy element wystroju, a nawet stroju starszawego i prostego jak struna lokaja czy stojących przy drzwiach dwóch gwardzistów. Karmazynowe liberie, puszyste dywany i mahoniowe meble dopełniały całości, w której nie pasowało tylko jedno.

Goście. Właśnie ta szóstka, z której tylko jedna kobieta czuła się tu całkiem swobodnie, oparta wygodnie na fotelu, z nogą na nodze i nietutejszą urodą, którą podkreślały długie, kręcone kasztanowe włosy i całkiem bogaty, dobrze skrojony strój. Robiła wrażenie pewnej siebie, zupełnie jak druga z kobiet, dziewczyna w zasadzie, chociaż ta druga prócz wysoko zadartego nosa nie przypominała niczym tej pierwszej. Niska, mała i szczupła schowana była wewnątrz kaptura workowatego stroju, który wyglądał, jakby wcześniej chodził w niej ktoś inny i zupełnie nie taki wymiarowo. Nawet ten zadarty nos mógł być tylko pozą, bo palce i oczy nie potrafiły ani przez chwilę pozostać w miejscu, chłonąc każdy element bogatego wystroju. Trzecia z kobiet przyciągała zaś najwięcej uwagi. Nie przez to, że była niesamowicie piękna. Była... dziwna. To znacznie lepsze słowo. Wyglądała jak kolorowy, egzotyczny motyl, ubrany w sandały i kończące się tuż nad kostkami ciemnoszafirowe szarawary. Burza jasnych, kędzierzawych włosów układała się w krótką czuprynkę, spod której spoglądały na świat roziskrzone bladobłękitne oczy. Mówicie, że to nie jest dziwne? A jak dodam, że miała na twarzy wymalowane białe kreski?
Mężczyźni, których także trzech zasiadało w wygodnych fotelach, wydawali się mniej przyciągać uwagę. Ale tak to chyba zawsze było, co by tu nie mówić. Nawet baryłkowaty, siwawy krasnolud o bardzo solidnym cielsku wydawał się tu bardziej na miejscu niż przynajmniej dwie z kobiet. A może to ta imponująca broda, która odstraszała tym, że można było z niej wyczytać co khazad jadł i pił w ostatnich dniach. Dwaj pozostali byli ludźmi, których spokojnie można było umieścić na ulicach gwarnego miasta. Zwłaszcza pierwszego, pasującego do świadka marynarzy, uwielbiających tatuować sobie co popadnie. Ten tutaj także miał niezbyt estetyczne tatuaże na przedramionach. Poza tym? Pewnie coś koło dwudziestki, także jasnowłosy co nie dziwiło tutaj na północy, za to piegowaty i zarośnięty na twarzy, ale nie odpychający, o dziwo. Drugi był starszy, roślejszy chyba, a na pewno bardziej postawny. Z tej postawy to i żołnierski dryg wyczytać można było i kilka osób szybko do tych wniosków właśnie doszło. Jeździec, sądząc po wysokich butach, żołnierz - sądząc po solidnej kolczudze. I na koniec - spękana i ogorzała, wciąż jednak zachowująca młodzieńcze rysy twarz.

Dziwne indywidua, zaproszone w gościnę. Każde z nich oczywiście wiedziało o co w tym chodzi, a i nie wszyscy byli tu z własnej woli. Części po prostu brakowało gotowizny i trafiwszy na okazję nie byliby sobą, gdyby odpuścili. Może ktoś na prawdę chciał pomóc? Reszta miała długi, a długi najłatwiej spłacić przysługą. Trzeba bowiem powiedzieć, że van Haagen to była znana postać. Nie tylko u góry, we władzach, które szukały dowodów na plotki o jego konszachtach z przeróżnymi bandami, zaczynając od przemytników a kończąc na zwyczajnych oprychach, których miał mieć na usługach. Zresztą, skąd indziej znalazłby taką właśnie grupę? Nieszczególnie najwyraźniej polegał na władzy, a plotki na jego temat znikąd także nie powstawały. Także teraz i tak już nie mieli wyboru. Nie jeśli chcieli zostać w Marienburgu przynajmniej jeszcze dzień dłużej. Inna sprawa, że był też zwyczajnym kupcem, o dobrotliwej, uśmiechniętej twarzy, nie takim starym, chociaż siwiejącym już powoli, nawet nie za grubym biorąc pod uwagę jego stan i luksusy. Gdy jednak zasiadł za biurkiem tego małego gabinetu i skierował na nich swoje spojrzenie, wydawał się zmęczony, smutny a może zły? Nie wszyscy znali się na ludzkich emocjach, ale przynajmniej trójka z nich doskonale zdawała sobie sprawę, że to wszystko może być tylko grą.

Gdy odezwał, jego głos był spokojny i opanowany. Nie zdradzał emocji, co było oczywistą, wyuczoną umiejętnością, z jakiej musiał często korzystać załatwiając interesy. Nie był też skory do pogawędek z obcymi, z miejsca przeszedł więc do rzeczy.
- Mówiąc wprost i od razu wyjaśniając waszą bytność w moim domu: zaginęła moja córka. Nie z małżeństwa, ale i tak bardzo mi bliska. Jej matka pochodziła z Imperium, a po tym całym nonsensie z krucjatą. Nie słyszeliście? Ponoć odnaleźli Sigmara Odrodzonego i całą chmarą powędrowali z nim na Altdorf. Bzdura, ale po tym co się w Imperium dzieje, to prostaki we wszystko uwierzą. Podejrzewam, że moja córa i jej matka także dołączyły do tego, co hucznie nazwali Dziecięcą Krucjatą. Ich droga, jeśli pragną... Ale nie pozwolę, by jakaś banda głupich kultystów wciągnęła je w swoją sektę!
Uniósł się nagle i walnął pięścią w stół, z agresją odsuwając krzesło i podchodząc do okna.
- Chciałbym, byście dowiedzieli się, czy ten cały cyrk to nie jest tylko banda fanatyków, którzy zginą rozjechani przez Reiksgwardię. Plotki chodzą różne, ale prawda jest tam, na ulicach. Sprawdźcie, czy ten ruch jest zarejestrowany, czy to w ogóle ma sens! I kim jest ten cholerny bachor. Zapłacę po pięć koron dla każdego za sprawdzenie tego i wrócenie do mnie z wynikami. A jeśli się pospieszycie, dostaniecie po trzy korony dodatkowo a może nawet dodatkową robotę w postaci wydostania mojej córy z tego motłochu. A to oznacza więcej złota.
Usiadł ponownie, tak jakby czekał na ich odpowiedź, chociaż znał ją doskonale. Tu, w tym gabinecie, przecież mu się nie odmawiało!
- Wszystko zaczęło się na Winkelmarkt, kilka dni temu. Tam najlepiej zacząć szukać, ten cholerny plac jeszcze tydzień temu był najbardziej zatłoczonym miejscem w tym mieście.

Był Konistag, 32 Vorgeheim 2522. Lato zbliżało się do swojego końca.
 

Ostatnio edytowane przez Sekal : 19-09-2010 o 16:43.
Sekal jest offline  
Stary 25-08-2010, 17:54   #2
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Tadeus - Degnar
=============


Pod Otrutym Gryfem, dziesięć dni temu


- Niech mi jajca uschną, jeśli łżę! - ryknął krasnolud do tłumu karczemnych słuchaczy. - Nigdy żem nie był tak blisko Przodków jak tamtej nocy! Wielem już za mojego żywota widział i łupał, ale nic nie było takie przerażające! - zaciekawieni bywalcy podsunęli mu następny kufel, który przyjął z wdzięcznością, mocząc nim zmęczone opowieścią gardło.
- Psia jucha! Ależ szczyny mi tu lejecie! Gdzież ja byłem? Aaaano właśnie. Ledwom wtedy uniknął potężnego, druzgoczącego ciosu, a ni żem śie obaczył, leciał już następny! Tegom już uniknąć nie zdołał - wykrzywił się boleśnie, pokazując zgromadzonym szeroką szramę widoczną na pokrytej czarnymi kudłami piersi. - Poooleeciałem niczym czapla jaka abo ine ptaszysko, łupiąc prosto w ścianę. Jaaak mi nie gruchnęły plecy! Zem myślał, że po mnie, drzazgi w karku, łeb juchą zalany... Alem przyuważył moje toporzysko leżące nieopodal. Pomyślałem, że może odstąpi jak obuszyskiem zdzielę!. Ale gdzie tam! Tylko żem chwycić spróbował, a po łbie tak zarobiłem, żem przez moment ujrzał papę i mamę, machających mi z zaświatów! Otrząsnąłem się z niemałym trudem, ale jeno po to, by usłyszeć wściekły, przeszywający ryk! Wtem pojął, że to koniec. Uszy żem łapami zasłonił, ale dało to co? Gdzie tam! Dziki pisk wdarł mi się do łba i zadzwonił jakby młotem ktoś w tarczę trzasnął! Przyznam, żem wtedy na poważnie myślał, by czmychnąć gdzie pieprz rośnie...

- Ale cóż to właściwie za plugawa bestyja była? - przerwał opowieść jakiś nierozgarnięty przybysz. Na sali momentalnie zapadła grobowa cisza, a stojący opodal niego ludzie zaczęli się ostrożnie odsuwać.
- Bestyja? Jaka znowu bestyja, człeczyno?! - obruszył się krasnolud, groźnie podwijając rękawy.
- No... ta plugawa, co żeście... - zwątpił spoglądając po otaczających go twarzach. - Ehm... znaczy.
- O kłótni ze swoją babą opowiadał... - szepnął mu do ucha jakiś pobliski bywalec, spoglądając na niego ze szczerym współczuciem.
- Ależ ja...
- Ja ci dam bestyje nicponiu! - rozjuszony krasnolud rzucił się z pięściami na przerażonego młodzieńca.
Nim jednak khazadzka łapa zetknęła się z wybladłym ze strachu licem przybysza, tłum zaszemrał i rozstąpił się.
- Na kiesę Handricha! Poniechajcie mego bratanka, krasnoludzie! - ze zbiorowiska gości wyłonił się niewiarygodnie tłusty, zasapany kupiec. - Wy jesteście Degnar, prawda? Słyszałem, że pracy szukacie. Odstąpcie od łojenia mojej nieszczęsnej rodziny, a może dojdziemy do porozumienia. W złocie płacę...



Złoto... Cóż za wspaniałe słowo... Wydawało się, że krasnolud zupełnie zapomniał o obrazie szlachetnej małżonki. Złość malująca się na jego twarzy momentalnie ustąpiła lekko opętańczemu blaskowi rozmarzonych ślepi. Po chwili namysłu rozluźnił uchwyt na ramieniu zmrożonego strachem młodzieńca.
- No, koniec zwady chłopcze. To tylko takie żarty były, nie? - zarechotał nerwowo, poklepując chłopaka po plecach. - To mówiliście, że ile dajecie?

***

Kupiec o bliskiej khazadzkiemu sercu budowie ciała okazał się członkiem Marienburskiego Cechu Rzeźników i Wędliniarzy. Jego ziomkowie od niedawna potrzebowali kogoś o Degnara zdolnościach - znaczy takiego, co to da po mordzie w słusznej sprawie i do tego tanio. Budynki cechu od tygodni plądrowane były bowiem przez nieznanych szubrawców. Człeczyny podejrzewały niziołczą konkurencję od mięsnych placków, nie mogły im jednak nic udowodnić, toteż pozostawało im jedynie wzmocnić ochronę i czekać na następne ataki. Degnar nie miał nic przeciwko. Przez tydzień nałaził się leniwie po magazynach i straganach, strzegąc drogocennego towaru. A cóż to był za towar! Palce lizać! Aromatyczne szynki, wielkie pasztety, pieczone udźce, dymione w ziołach wędzonki, egzotyczne tatary i całe kilometry wspaniale tłustych kiełbas!


Ślinka ciekła mu tak, iż w czasie obchodów prawie chlupało mu w butach... a przynajmniej do momentu, w którym zaczął odkrywać tajniki produkcji tych wszystkich przetworów. Na wszelkie orcze plugastwa! W życiu by nie pomyślał, że człeczyny do kiełbasy...

Więcej sekretów szlachetnego rzemiosła poznać jednak nie zdołał. Nie było dalszych włamań, więc Wędliniarze nie widzieli powodów, by mu nadal płacić. Najwyraźniej nie uwierzyli, gdy opowiadał o wielkich, niepokojąco szczurzych sylwetkach, skradających się nocami wokół zabudowań, gdzieś na granicy wzroku. A może mieli racje. Może faktycznie tylko mu się coś przewidziało?

Krótkotrwały zarobek starczył jedynie na pokrycie długów z ostatnich, niefortunnych gier w kości, toteż Degnar znów wylądował na ulicy gołodupny, mając jedynie swój zużyty, wysłużony rynsztunek i... spore pęto darmowej kiełbasy, które dostał na odchodnym.

***

Nie dane mu było jednak nacieszyć szlachetnymi urokami bezrobocizny, bowiem zaraz pod rzeźnickim warsztatem przechwycił go wystrojony jak paw lokaj. Drogocenna, bufiasta liberia zaszeleściła, gdy człowieczek skłonił się w finezyjnym, dworskim dygu.
- Wyście Degnar?
- Anom - podstarzały krasnal łypnął podejrzliwie okiem, bo i nie był zbyt często celem tak wytwornych powitań - Czego chcecie?
- Szlachetny Pan van Haagen, Mistrz Rady Kupieckiej, przysyła wam swoje pozdrowienia.
- Ano, to i jego pozdrów - odburknął khazad, bo i nie lubił być obiektem żartów. Minął śmiesznego człeczynę i ruszył przed siebie z zamiarem wyszukania jakiegoś darmowego lokum na najbliższą noc.
- Czekajcie no! - pisnął lokaj poirytowanym łamiącym się głosem - Prace wam zaoferować pragnie! Ostatni pracodawca was polecił!
- To czemuście nie rzekli od razu? - krasnolud odwrócił się i omiótł ponownie wzrokiem człeczynę, tym razem jakby z większym zainteresowaniem.
- Ale łazić w takich fikuśnych ciuszkach, nie będę musiał, co?

***

Nie minęło dużo czasu, a siedział już w wygodnym fotelu, w jednym z wytwornych salonów kupieckiej posiadłości, dyndając niesięgającymi ziemi nogami. Czego jednak brakowało mu w dole, nadrabiał obfitą górą. Wielki, obity w kolczugę kałdun ledwo mieścił się w obrębie podłokietników szlachetnego mebla. Z zainteresowaniem rozglądał się po drogocennych wnętrzach, dłubiąc zajadle w obfitym, siwym brodzisku - dumie każdego podstarzałego khazada. Bo i widać było, iż młodzikiem od dawna nie był, choć również i do niedołężnego dziada mu jeszcze trochę brakowało.

Człeczyna, który ich tu kazał sprosić, zrobił na nim nawet dobre wrażenie. Może dlatego, że tak dużo gadał o ich przyszłym złocie? Ach... złoto... Samo zadanie również do najtrudniejszych nie należało. Ot, popytać, powęszyć, a na końcu porwać jakąś młódkę dla jej własnego dobra. Co prawda pierwsze dwa punkty nie były jego specjalnością - wolał przecież bardziej bezpośrednie rozwiązania - miał jednak nadzieję, iż reszta kompanii poradzi sobie z tym co najmniej przyzwoicie. Wszak były tam nawet człecze baby! Degnar sodomitą nie był, więc nie gustował w urokach ludzkich kobiet, ale z doświadczenia wiedział, że niektóre z tych chudzin powinny spodobać się męskim przedstawicielom tej gżącej się bezustannie i pozbawionej gustu rasy. Jak trzeba będzie, to pośle się je przodem, by wypytały śliniących się samców o wszystko, co trzeba. Ot, i cały plan.

Krasnolud, mając już wszystko poukładane i zaplanowane, oparł się wygodnie na fotelu, by odsapnąć po ciężkim pomyślunku . Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech satysfakcji, jakby powierzone im zadanie było już praktycznie wypełnione. Powtórzył jeszcze ostatni raz plan w głowie - bo i z pamięcią u niego nie zawsze było najlepiej - i zdecydowanym ruchem powstał z fotela, klaszcząc w dłonie.

- No, kompania! Sprawa jak widać jest prosta ponad wszelką miarę, tedy nie będziemy dłużej zabierać czasu szlachetnemu gospodarzowi. Jak się sprawnie uporamy, to jutro śniadać będziemy już z zarobionym złociskiem za pasem, a i rozdzielona rodzina znów będzie pospołu. Ino mówcie, w którą stronę do tego Winkla, czy gdzie to tam, bom nie do końca tutejszy...

===========
xeper - Jost
===========

Kilka dni wcześniej

- Co ci mam wiele opowiadać, Dijk - Jost siedział nad kolejnym pustym kuflem i beznadziejnie wpatrywał się w jego grube denko. - Jestem w dupie...
- Dlaczego? Co się stało? - spytał jego rozmówca. Wysoki i barczysty młodzieniec, o ogorzałej cerze. - Ostatnio widzieliśmy się trzy dni temu i wszystko było w pożądku. Co się stało?
- Wszystko przez elfy... - mruknął Jost i pokazał dziewce aby przyniosła mu kolejny kufel. Chyba miał na tyle pieniędzy aby zapłacić za całe wypite piwo. Jeśli nie to trudno, gorzej już być nie mogło.
- Elfy? - nie krył zaskoczenia Dijk. - Któż o zdrowych zmysłach zadaje się z elfami?
- Otóż to, druhu. Otóż to - Jost smutnie pokiwał głową. - Nikt, kto ma łeb na karku, tego nie robi. A ja, na Brodę Ulryka, to uczyniłem...
- Ale co zrobiłeś?
- Pokusiłem się na elfi towar - cicho odparł Jost.
- Kurwa - wydał zduszony okrzyk Dijk. - Jak to?
- Stare czasy mi się przypomniały. W dokach rozpakowywaliśmy elfią karawelę. Nosimy, nosimy pakunki. Jeden z długouchych stoi nad nami i się gapi czy aby coś nie kombinujemy. Więc wszyscy grzecznie chodzimy. Tam i z powrotem. Bela za belą. Skrzynia za skrzynią. I tak cały dzień. Pod wieczór jedna skrzynia, com ją niósł nieco się obsunęła, tuż przed magazynem. Chciałem poprawić ale mi się wyślizgnęła i spadła. Drewno pękło i ze środka wypadły dwie lub trzy skórzane sakiewki. Nadzorca nic nie widział więc podniosłem skrzynię i ukradkiem buch, te woreczki za pazuchę. Skrzynię zaniosłem na miejsce i jak gdyby nic, skończyłem dniówkę - opowiadał Jost, sącząc kolejne piwo. - Wracam do domu, na Ermijkberk, po drodze zwyczajowo zahaczając o „Trzy Grosze”. Tam spojrzałem co zakosiłem elfom. Wewnątrz woreczków były jakieś zioła. Wyobrażasz sobie? Za jakieś gówniane, pokruszone badyle wpadłem po uszy w gówno. Wywaliłem to w kąt i idę do domu. A po drodze, niemal już na Ermijberk, zaczepia mnie dwóch jegomościów. Elfów, wyobraź sobie.
- Mówią, że mam coś co należy do ich pracodawcy. Jakiegoś Elminderlla czy jakoś tak - kontynuował Jost. - Ja im na to, że nieprawda i nic nie mam. Nim się zamachnąłem aby któregoś z nich w pysk zdzielić, już leżałem na ziemi. Jakiejś przeklętej, elfiej magii użyli. Potem zabrali mnie przed oblicze tego ich lorda. Bezduszne bydle. Niby piękna twarz, długie włosy, godna sylwetka. Ale, kurwa, żadnego uczucia. Nic. I on mi mówi tak: „Wiem, coś zrobił, człowieku”. A ja się nadal ruszyć nie mogę, ani nawet odezwać, zaprzeczyć lub posłać go do trollowej dupy. „Teraz w swej łaskawości, gnido dam Ci wybór. Zrobisz coś dla mnie albo jutro sumy w Doodkanaal będą miały ucztę. Wybieraj!”
- To i co miałem zrobić? - zakończył Jost retorycznym pytaniem.

***

I teraz siedział w towarzystwie kilku innych osób, w gabinecie Wielmożnego Pana Crispijna van Haagen i przysłuchiwał się, co też kupiec ma do zaoferowania. Sprawa wyglądała na prostą. Wszyscy w mieście słyszeli o Dziecięcej Krucjacie, o tym że w Marienburgu pojawił się sam Sigmar, o zamieszkach i o marszu na Altdorf. W sumie nie było w tym nic dziwnego, że ktoś z krewnych kupca von Haagen znalazł się wśród ludzi zaangażowanych w ruch. Tyle, że von Haagenowi było to nie na rękę.

Jost podrapał się po jasnej brodzie okalającej twarz i poprawił niezbyt czystą zielono-białą czapkę, znak przynależności do jednej z grup dokerów. Właściwie nie miał wyjścia, musiał przyjąć propozycję kupca. Inaczej, jak zapowiedział elf, sumy będą miały ucztę. A i przy okazji kilka koron wpadnie do niezbyt zasobnej sakiewki.

Ciekawe za co inni tutaj trafili? - zastanawiał się patrząc na pozostałych uczestników spotkania. Podstarzały krasnolud, najemnik i trzy kobiety. Jego ciemnoniebieskie oczy zlustrowały każdą z pań, jednak na razie bez zagłębiania się w anatomiczne czy też estetyczne szczegóły. Trzy kobiety, to stwarzało szansę na przyszłość, jak pozna je bliżej. W końcu mieli razem pracować. A skoro mają razem pracować, to czemu i nie spać razem.
Odpędził te myśli od siebie, poprawił rękaw kaftana, przy okazji odsłaniając niezbyt estetycznie wyglądający, rozlany tatuaż, który miał przedstawiać morskiego węża, a przypominał rozlazłą dżdżownicę i sięgnął po fajkę o długim cybuchu.
- Prosiłbym o powstrzymanie się od palenia - uprzejmie zauważył kupiec i skarcił Josta spojrzeniem. Doker mruknął pod nosem kilka niezbyt kulturalnych słów, ale posłusznie schował fajkę, oblizując się tylko kilkakrotnie.

- Nie no, jasne, że bierzemy tą robotę, nie? - powiedział gdy kupiec skończył swoje wywody. Wstał z fotela, poprawił kubrak i spodnie w brunatne pasy, przekręcił gruby, skórzany pas, do którego miał przytroczony zakrzywiony kordelas i ruszył do drzwi. - Na Winkelmarkt trzeba się udać, tak? No to chodźmy tam nieco powęszyć, ja znam drogę. Znam też kilka przyzwoitych, jak dla dam, knajpek w okolicy, może wstąpimy do Tańczącego Pirata albo Ślepego Oka, co?


============
Cedryk - Cohen
============


Miesiąc wcześniej. Niewielkie miasteczko okolicach Marienburga.

Karczma jak zwykle wieczorem, była zapełniona różnorodnym towarzystwem. W kącie, przy kominie, stół zajmowało kolorowe towarzystwo rzemieślników, po drugiej stronie stołu siedział zaś samotny zbrojny. Żołnierz ten był dość postawnym mężczyzną, w sile wieku. Choć nie imponował może szerokością barów, to na pierwszy rzut oka widać było, iż jest groźnym przeciwnikiem. Z pod długiej kolczugi, sięgającej prawie do kolan swoimi połami, wyglądała skórzana kurtka zabezpieczająca przed otarciami. Krótkie brązowe włosy zbrojnego przypominają ptasie gniazdo. Jego twarz, chociaż wyschnięta i spękana od zimna i wiatru, wciąż zachowała młodzieńcze rysy i jest raczej przyjemna dla oka. Nos, mimo, iż prawidłowo zrośnięty nosi ślady dawnego złamania. Na wąskich ustach, rzadko pojawia się jakikolwiek grymas, tylko od czasu do czasu nikły, jakby trochę cyniczny uśmiech. Gęsta linie ciemnych brwi nad prawym okiem rozdzielona jest wyraźną blizną.
Mimo, że siedział samotnie nikomu nie przeszkadzał, lecz zachowaniem też nie zachęcał współbiesiadników do zawierania z nim bliższej znajomości.
Przed zbrojnym stała pusta miska po gulaszu, dzban słabego acz dobrego piwa oraz kubek.
Ruch po lewej przykuł uwagę mężczyzny. Zbliżało się do niego trzech mężczyzn. Pozornie zlekceważył ich, patrzał na spocony kufel, ale kątem oka wyłapując każdy gwałtowniejszy ruch. Stanęli obok niego. Tylko siłą woli utrzymywał wzrok na kuflu i własnych dłoniach.

- Dawno se ne widzielysmy Cohen tym razem nie pomoze cy any kowal any Uter – odezwał się sepleniąc dryblas z wybitymi wszystkimi przednimi zębami.
- To znowu ty Ejno. Mało ci było dwóch ostatnich razów. Cóż za piękny uśmiech, a jak rączka nie doskwiera czasem. Pewnie ciężko było ci tymi pogruchotanymi paluszkami kubek z trunkiem dźwigać. - Zbrojony podrapał się lewą dłonią po krótki dwu dniowym zaroście, prawa zaś wielkości niewielkiego bochenka chleba wymownie zacisnął w pieść.

Walka była nieunikniona. Trójka obwiesiów rzuciła się na zbrojnego jak psy na samotnego wilka.

Szczerbaty wyseplenił.

- Zgnyes.
W jego dłoniach pojawiły się długie noże.

W karczmie rozległy się wrzaski wystraszonych rzemieślników
- Straż! Straż niech ktoś wezwie straż.

Cohen szybkim prostym ciosem wyeliminował pierwszego naiwnego przeciwnik, który znalazł się zbyt blisko jego długich rąk. Dopiero gdy Cohen wstał dostrzec było można, iż mierzy sobie ponad sześć stóp wzrostu. Wzrostem swym przerastał większość mu współczesnych ludzi.
Leżącemu zaaplikował jeszcze profilaktyczny kop w mordę, po czym poderwał ławę na której siedział i przycisnął nią zachodzącego z boku, zezowatego draba. Z ust przygwożdżonego wydobył się świszczący odgłos jaki towarzyszy pracy miech w kuźni.
W tym czasie szczerbaty zaszedł zbrojnego od tyłu i zatopił w jego plecach jeden ze swoich noży.
Cohen szybko obrócił się wyrywając tym ruchem z dłoni szczerbatego jeden z noży. Wtedy też otrzymał cios od przodu w brzuch.
- Giń! - Krzyknął Cohen.

Zbrojny obiema pięśćmi zdzielił szczerbatego, tak jakby chciał go wbić w deski podłogi. W karczmie rozległ się odgłos gruchotanych obojczyków i rozdzierający krzyk szczerbatego. Następnie ucapił przeciwnika za kalpy i spodnie poderwał do góry i wyrzucił przez okno. Czy to źle wycelował czy też okno było zbyt małe szczerbaty zwisł z jego ramy, przebity dwoma sterczącymi, ułamanymi kawałkami drewna niczym prosię na jakimś wymyślnym rożnie.

Więcej Cohen nie zdołał, zrobić. Powoli osunął się na ziemie.

Po chwili pojawił się straż grodowa wezwana przez rzemieślników.



Dwa dni wcześniej.

W niewielkim pokoiku Cohen powoli pakuje swoje sakwy. Drzwi otwierają się ze skrzypem i do pokoju wchodzi nizołek.
-Tedy słuchaj Cohenie. Ejno był psem lecz lepiej tobie nie wchodzić przez jakiś czas w oczy naszej straży. Najlepiej było by gdybyś odnalazł oddział Uthera słyszałem, iż miesiąc temu był w Marienburgu. Jakbyś potrzebował pracy to zgłoś się do Crispijna van Haagen'a. Jest to mój stary znajomy z pewnością jakąś pracę dla ciebie załatwi.
- Dzięki Masco, jak zwykle łatasz moje ciało, kiedyś będę musiał ci się wreszcie odpłacić za twą przyjaźń.
Ależ to nic takiego. Dbaj tam o siebie, wszak nie młodniejesz a blizn przybywa. -Po tych słowach wyszedł.

***

Tak to też znalazł się Cohen w Marienburgu. Oddziału nie odnalazł. Wywiedział się jeno, iż „Cwałowników” Uthera wynajął Graf Middenheim i już dwa tygodnie temu wyruszyli Reikiem do Miasta Białego Wilka. W sakiewce Cohen znajdował się tylko kilka koron zbyt mało na podróż z Marienburga do Middenheim. Kroki swoje więc skierował do znajomego Masco Burrows'a.

Znalazł się tedy z tak niedobranym towarzystwem w gabinecie kupca. Jak jeszcze do krasnoluda i żeglarza nic nie miał, to kobiety budziły w nim niepokój.
„Bo cóż one mogą słaba to płeć i w domu niańcząc dzieci siedzieć jak moja Andrea” pomyślała i jego usta wykrzywił grymas złości.
„Chociaż z drugiej strony, może do takiej roboty bardziej zdatne. Wszak w pierwej trzeba się wywiedzieć co i jak. Wszak zawsze niechętnemu zwierzeń można dziewkę podsunąć, a ptaszek język przed słodkim dziewczęciem w łóżku rozpuści."
Tak stał też w szerokim rozkroku Cohen palce za pas zatknąwszy.

Nim się odezwał, lewą ręką gest uczynił jak gdyby na głowicy miecz miał ją położyć, zreflektowawszy się jednak, że miecza nie ma, zaplótł z chrzęstem kolczugi ramiona na piersi.

Odchrząknął.

- Zanim ruszymy panie. Jako możny kupiec słyszałeś zapewne co na ten temat mówią hierarchowie różnych kościołów, a przede wszystkim kapłani Sigmara w Marienburgu bo zapewne i takich macie w tym prześwietnym mieście.


=============
Lady - Soe
=============


Szli powoli, stąpając uważnie po wyłożonych dywanami schodach. Skrzypiały tylko odrobinkę, ale trzeba było uważać w tych ciemnościach, które panowały w domu. Soe stawiała krok za krokiem, badając przestrzeń przed sobą. Miała czas, noc się dopiero zaczęła, a właściciel nie pozwalał strażnikom chodzić po wnętrzu budynku. Najgorsze już było za nią. Nagle poczuła gwałtowne uderzenie w pośladek, po którym się potknęła i prawie nie wywróciła, klnąc przy tym ze złością. Odwróciła się, dostrzegając ledwo rysującą się w ciemnościach sylwetkę mężczyzny.
- Jeszcze raz to zrobisz... - syknęła na niego - ...to przez następny tydzień będziesz piszczał jak dziewczynka.
W odpowiedzi otrzymała błysk zębów.
- Nie mogłem się powstrzymać, tak się wypinasz.
Prychnęła i podjęła wędrówkę na piętro. Jeszcze tylko kilka schodków i już, byli tam. Które to były drzwi? Trzecie? Liczyła, cały czas skradając się powoli. Nacisnęła klamkę. Zamknięte, ale to niczemu przecież nie szkodziło. Sięgnęła do jednej z ukrytych kieszeni, wyjmując parę wytrychów. Tylko troszkę czasu... jeszcze troszeczkę i...
*pstryk*
Zerknęła na towarzyszącego jej mężczyznę z uśmiechem pełnym dumy i zadowolenia. Jeszcze nie tak dawno była niczym, a tu proszę! Ostrożnie wsunęła się do gabinetu, czując, że towarzysz idzie tuż za nią. W środku było zupełnie czarno, ciężka kotara całkiem zasłaniała okno. Słyszała, jak przymyka drzwi, nie za mocno, by nie zdradził ich zamek. Teraz najtrudniejsze.
Wyjęła z kieszeni niewielki ogarek świecy z knotem dobrze nasączonym oliwą. Kilka draśnięć krzemieniem i proszę! Malutki płomień zamigotał w ciemnościach, dając im zerknąć głębiej w zastawiony regałami i skrzyniami gabinet. Soe interesowało tylko duże biurko stojące na środku.
- Musimy się pospieszyć!
Przekradła się do szuflad, znów sięgając po wytrychy. Dlaczego tutaj zamontowali znacznie lepsze zamki! Klnąc pod nosem zabrała się do pracy, przez chwilę nie zwracając zupełnie uwagi na tego, który z nią przyszedł. Już uradowana chwytała dokładnie opisany przez zleceniodawcę, oprawiony w czarną skórę dziennik, gdy o drewnianą podłogę raz za razem zabudłowały olbrzymie tomiszcza. Natychmiast zgasiła świecę i syknęła.
- Co ty robisz?!
- On tu gdzieś ma schowane diamenty!
Nie zdążyła nawet odwarknąć mu wściekle, gdy z sąsiedniego pokoju rozległ się zdecydowanie zbyt wyraźny krzyk.
- Złodzieje! Mordercy! Łapać ich!
Instynktownie rzuciła się do okna.

***

Dwa dni minęły, zanim zdecydowała się wrócić do swojej meliny. To było zwyczajowe postępowanie w takich sytuacjach. Uciekała jak najszybciej w losowym kierunku. Jej wspólnik powinien zrobić dokładnie to samo, tyle, że wybrać kierunek zupełnie inny. Nie było to po cichu, za to mogą im potrącić. Ale do licha, przecież towar miała! Zupełnie nie wiedziała co jest w środku, wychowanie na ulicy nie sprzyjało nauce czytania, także nawet nie stanowiła zagrożenia dla zawartości. Już myślała o tym, na co to wszystko wyda, gdy zobaczyła wreszcie koślawy budyneczek, wciśnięty między dwa większe. Jeden z wielu miejsc, w których spała w swoim dość krótkim na razie życiu. To całe myślenie i zadowolenie z samej siebie przyćmiło zmysły. Po prostu się zagapiła, głupia krowa!
Zaskoczył ją i ten siedzący na rozklekotanym łóżku i ten, który zaszedł ją od tyłu. Zwłaszcza ten z tyłu. Blokował całe przejście i jeszcze chwycił ją za ramię. Ale to ten pierwszy gadał.
- Usiądź. Wiemy o tobie bardzo dużo.
Co miała zrobić? Wściekle usiadła na jednym z dwóch taboretów.
- Twój towarzyszysz... jest bardzo gadatliwy. I strasznie piszczy.
Prychnęła i obnażyła ząbki.
- Mam nadzieję, że chociaż miał powody do piszczenia. Skurwiel!
Roześmiał się, bezczelnie się roześmiał!
- Powinnaś uważniej dobierać... ludzi. Ponoć się tobą opiekował? Podejrzewam, że głównie w łożu!
Teraz śmiali się już obaj. Zawarczała, ale była taka bezradna!
- Nam się jednak podoba ta twoja buta. Szkoda by było cię marnować. Oddasz nam to co zabrałaś, a także w ramach rekompensaty wyświadczysz przysługę naszemu przyjacielowi...

***

No i skończyła w gabinecie jakiegoś van Haagena, który miał za dużą i za dobrze strzeżoną chałupę, coby ktokolwiek poważył się ją okradać. Prócz Świrów, Świry pchały się wszędzie, przyjmowały każdego a i tak nie nadążały z uzupełnianiem topniejących szeregów. A ten tutaj... no no, musiała przyznać, że skubaniec miał znajomków. Ciekawe czy się znał z ich ostatnim celem, zleceniodawcą czy może trafili na tego ćwoka, który twierdził, że będzie jej mentorem, zupełnie przez przypadek? Mogło to być istotne, bo jak zostawili go przy życiu, to chętnie sama się nim teraz zajmie! Oszust i pacan!

Skupiła wzrok na nowym pracodawcy, nie czyniąc żadnych wysiłków do przyjęcia bardziej dygna... dygni... Do przyjęcia bardziej stosownej pozycji, siedząc byle jak, z jedną nogą na oparciu fotela, z głową częściowo skrytą przez kaptur i wciśniętą mocno w oparcie. To nic nie pomagało. Łapki świerzbiły, a oczy latały na boki, w locie wyceniając wartość każdego z przedmiotów. Za to tylko co były w tym gabinecie mogłaby przeżyć do końca życia! Dobrze, że zabrali jej sztylet. Zawsze miała takie odruchy przy tych cholernych dobrze urodzony wymoczkach! No i jeszcze te dziwadła, co niby mieli jej pomagać. Sama by sobie poradziła, przecież większość będzie utrudniać! Szlachcianka? Okropieństwo, po co w ogóle pchała się w to za takie grosze? Do tatka po złote koronki powinna biec! Dobrze, że wydawała się przynajmniej nosić znośnie jak na jej stan i dobrze, ze nie pochodziła stąd. To było wręcz czuć! Tej drugiej dziewczyny za to się bała. Tylko wariatki lub czarodziejki mogłyby sobie malować białe kreski na twarzy! Nie wiedziała, którego było gorsze. Dobrze, że przynajmniej mężczyźni byli do przyjęcia.

Sama starała się nie rzucać w oczy. Szarobure barwy workowatego stroju, na który składały się miękkie, zupełnie chyba pozbawione podeszwy trzewiczki, poszarpane trochę spodnie i takaż sama tunika z kapturem. Widać było jeszcze kilka kieszeni i nic więcej. Młodą, prawie dziecięcą wciąż twarz, znamionowały wyraźne usta i coraz szerzej otwierające się, brązowe oczy, zasłaniane przez co bardziej wyrywające się spod kaptura włosy o tym samym kolorze. Szczupła i niska, nie wyglądała na groźną, nic a nic. Ten arogancki wyraz twarzy można było nawet skwitować pełnym politowania uśmiechem! Soe swoje wiedziała. Nie miała siły, by walczyć otwarcie, ale kto już zalazł jej za skórę... Uniosła kącik ust, w wyobraźni wciąż mszcząc się na tym skurczybyku, który ją wydał.

Do rzeczywistości przywróciły ją słowa o zapłacie. A więc dostanie jeszcze trochę monet za tę robotę? Wyśmienicie! Od razu poprawił się jej humor i już jak na szpilkach czekała aż tamten skończy. Z tym można się było na prawdę szybko uporać! Wstała, poprawiając na sobie ubranie, tak jakby dało się jeszcze coś z tym zrobić. A następnie ruszyła do wyjścia, klepiąc krasnoluda po olbrzymim brzuszysku.
- Chodź, przydasz się. Jest trochę tłumu, przez który trzeba się przedostać, a zawsze łatwiej iść za dużym!
Błysnęła ząbkami.
- Jestem Soe, tak przy okazji. Plac znam, melin o którym wspomina nasz przyjaciel już nie, ale podejrzewam, że to takie, gdzie marynarze zalewają się w trupa.
Szturchnęła łokciem tego z tatuażami, ale przyjacielsko całkiem.
- Znasz te okolice? Ja się tam nie pokazywałam odkąd przybył motłoch z Imperium. Przecież tam gdzie szpilki nie było gdzie wcisnąć, a wszyscy goli jak niemowlaki! Większość z was nowa w mieście?
Sprawiała wrażenie gaduły, a może przyjacielsko nastawionej. A ona po prostu miała dobry humor. Korony! Złote korony za kilka informacji! Ha, dawno nie miała tak łatwej gotowizny!


============
Suarrilk - Nastia
============


Niewiasta, rozparta swobodnie w fotelu, roztaczała wokół siebie zauważalną aurę kogoś od urodzenia nawykłego do podobnych wygód. Pewność siebie, emanująca z całej jej sylwetki, nie miała w sobie pretensjonalnej zuchwałości, raczej pewnego szczególnego rodzaju nieugiętą dumę. Z wyglądu i odzienia przywodziła na myśl mieszkańców słonecznej Estalii, a może jednego z miast-państw Tilei.

Ciemnobrązowe, wpadające w czerń włosy nosiła rozpuszczone, pozwalając skręconym kosmykom opadać na ramiona. Czarne spodnie, wpuszczone w wysokie buty jeździeckie, podkreślały biel pięknie haftowanej koszuli, wystającej spod skórzanego gorsetu. Na podłokietniku połozyła niedbale czerwony kubrak. Nim go zdjęła, postronni dostrzec mogli herb – srebrnego niedźwiedzia na niebieskim polu.

Owoż zwierzę widać ważnym było dla kobiety symbolem – jeden z palców zdobił rodowy sygnet z czystego srebra w kształcie głowy niedźwiedzia z rubinami miast oczu, na piersi spoczywał medalion, wyobrażający górskiego niedźwiedzia w koronie.

Jednakże taki wyraz, jaki rozświetlał jej brązowe oczy, widywało się jedynie w spojrzeniach mieszkańców północy Starego Świata – Kislevitów, zakrzepłych w przekonaniu o własnej wartości. Odzywając się, mówiła z melodyjnym akcentem i specyficzną intonacją, których nie sposób było nie rozpoznać, charakterystycznie wymawiając „Ł” i wyciągając lub drastycznie skracając samogłoski.

Przedstawiła się jako Anastazja Osipowna Miedwiediew, a znając dobrze zamiłowanie mieszkańców Zachodu do pośpiechu i streszczania się, dodała niedbale:
- Mówtie Nastia, jesli wam wygodniej.

Nie odzywała się już później. Wysłuchała słów von Haagena, nie zadając pytań. Nie wydawała się też specjalnie zainteresowana pieniędzmi, nie targowała się z pracodawcą. Czegóż młoda kislevicka szlachcianka mogła tu szukać, pozostało jej prywatną sprawą, kiedy jednak mężczyzna w kolczudze zadał swoje pytanie, pochyliła się lekko w fotelu.
- Wasz najwyższy kaplan s Altdorfu nie ustosunkowal się jeszcze? – spytała van Haagena z zaciekawieniem.
- Wątpię, by ktokolwiek w Altdorfie w ogóle wiedział o tym, co tu się dzieje, a nawet jeśli, to i tak nigdy ich nie słucham. Kłamią tak samo, jak wszyscy.

Uśmiechnęła się nieznacznie na te słowa, po czym wstała płynnym ruchem z fotela, widząc, że pozostali zbierają się do wyjścia. Nie spieszyła, by spoufalać się z nimi szczególnie, lecz choć w mieście bawiła niecałe dwa tygodnie, wciąż nie orientowała się za dobrze w jego topografii. Łatwiej zapytać kogoś z tej malowniczej gromady, aniżeli rozpytywać na ulicach, zwłaszcza że Fieofan, którego zwykle wykorzystywała w takim celu, został z dobytkiem w gospodzie.
- Ktos zna najkrótszą drogę?


=================
Karenira - Dziewczyna
=================


„Nie spodziewałam się, że będzie tu tyle innych osób”. Siedziała w gabinecie wśród pięciorga obcych i wysłuchiwała wyjaśnień gospodarza. „Będę musiała z nimi pracować? Wszystkimi?” Niechętnie spojrzała na mężczyzn. „Z nimi też?” Wyprostowała się sztywno.” Nie, skąd, wcale się nie boję.” Raz jeszcze powiodła po obecnych spojrzeniem jasnych oczu. Może nie będzie tak źle. Ostatecznie samej byłoby jej znacznie trudniej. W mieście przebywała od niespełna tygodnia i prawdę powiedziawszy nie wiedziała zbyt dobrze jak się po nim poruszać. Nie była jedyną kobietą w nieoczekiwanym towarzystwie, więc może uwaga reszty nie skupi się na niej. Zwłaszcza, że nie dorównywała ani urodą tej z burzą kasztanowych loków, ani gadulstwem tej drugiej. Na wszelki wypadek nie uśmiechała się do nikogo. Co nie było trudne. Wśród ludzi wciąż jeszcze czuła się niepewnie. Zwykła była ostrożnie obserwować ich zachowania i reakcje, starając się potem naśladować niektóre. Wiedziała, że się wciąż wyróżnia, w sposób na który inni zazwyczaj dziwnie reagowali. Niewiele to miało wspólnego ze strzechą jasnych, prawie białych włosów ani blaskiem oczu, błękitnych jak bezchmurne niebo latem, ani nawet z białymi smugami, równo wymalowanymi na policzkach. Jasnobrązowa, opalona skóra Dziewczyny świadczyła o tym, że wiele czasu spędzała ona na świeżym powietrzu i w jakiś sposób, pomimo idealnie skrojonej, jedwabnej bluzki z krótkimi bufiastymi rękawami, przykrytej maleńką kamizelką kończącą się na linii biustu, barwnych szarawarów i delikatnych sandał na drobnych stopach, przywodziła na myśl raczej głuche, leśne odstępy niż mieszkańca gwarnego miasta. Cała dziewczęca sylwetka tryskała zdrowiem i witalną energią mimowolnie przyciągając uwagę. Do tego wszystkiego z wiecznie poważnej, zamyślonej twarzy ciężko było wyczytać cokolwiek. Nawet teraz słuchając z pozoru propozycji gospodarza wydawała się nieobecna.

„Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł zostawać na dłużej w mieście. Podoba mi się, dlaczego pytasz? Po prostu… dobrze wiesz. Pieniądze też się kończą, gdybyś mi wtedy powiedział zabrałabym ich więcej.” Wróciła myślami do swojego wyjazdu. Przekraczając bramę wiedziała, że nigdy więcej nie wróci do tego miejsca i pewność ta wprawiała ją w uczucie upojenia. Nie miało znaczenia, że zabierała ze sobą jedną tylko sakwę przewieszoną przez ramię. Była sama. Nareszcie. Przez pierwsze tygodnie samotnie przemierzała bezdroża. Szerokim łukiem omijając najbliższe wioski, gdzie ktokolwiek mógłby ją poznać. Później, nieoczekiwanie znalazła towarzystwo. Męczyła ją myśl, że musiała go kupić, że przez wymianę złotych monet stał się jej własnością. Pierwszego wieczoru długo z nim o tym rozmawiała. Samej siebie jednak nie potrafiła wytłumaczyć. Rankiem puściła go wolno, zostając przy nim, tak na wszelki wypadek, kilka dni dłużej. Opłaciło się. Sielskie dni spędzone na wyjadaniu skromnych zapasów i wzajemnym poznawaniu się. Wylegiwaniu na trawie i ogólnie czynnościach z nią związanych. Ona uwielbiała godzinami żuć długie soczyste źdźbła, on na swoich czterech kopytach przesuwał się tylko z miejsca na miejsce zajadając się namiętnie. Łatwo było zapomnieć i było to dokładnie to, czego potrzebowała.

„Co mówisz? Widzę, że wychodzą. Przecież idę.” Podniosła się z miejsca na pożegnanie kiwając głową gospodarzowi. Inni zbierali się już do wyjścia. Pewnie na zewnątrz zaczną się między nimi rozmowy. Z lekkim niepokojem oczekiwała chwili, gdy zmuszona będzie się przedstawić. Imię Elise, jak się okazuje, też jej się wcale dłużej nie podobało. Zmarszczyła się nieco, szukając w pamięci nowych. Od przyjazdu do Marienburga poznała ich znacznie więcej, podsłuchując na ulicach liczne rozmowy. Na złość jednak teraz, żadne nie przychodziło jej do głowy. Przynajmniej żadne warte uwagi. Swoją drogą ciekawe jak nazywała się córka van Haagena. Osoba samego pracodawcy nie interesowała jej w ogóle. Przez zwykły przypadek znalazła się tutaj. Przez przypadek i konieczność zapracowania złotych koron. Wygładziła materiał szerokich spodni ciesząc się w duchu ich lekkim szuraniem. „Ostrzegałeś mnie, co z tego. Ogromnie mi się spodobały”. Był to jej najnowszy zakup, doszczętnie rujnujący już i tak niewielkie finanse. Podróżowała od kilku zaledwie miesięcy i być może, gdyby na jej miejscu znajdował się ktoś inny, zabranych pieniędzy starczyłoby na o wiele dłużej. Dziewczyna jednak, jak dziecko, któremu niczego nie można już było zabronić, do przesady kierowała się kaprysami. Kupioną w jednym mieście rzecz, w następnym wyrzucała bez żalu. Tak naprawdę liczył się tylko czarny koń i odzyskana swoboda.
 
Sekal jest offline  
Stary 25-08-2010, 18:02   #3
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Sekal - MG
==========


Winkelmarkt był zdecydowanie jedną z największych takich przestrzeni w olbrzymim Marienburgu. Jedną także z niewielu, bowiem miasto zabudowane było jak i gdzie tylko się dało, a obecnym trendem było już nie budowanie wszerz a w górę, gdzie kolejne to nadbudówki wydłużały i tak już koślawe budowle, od dawna nieprzypominające żadnego sensownego i architektonicznego tworu. Ważny był tylko dach nad głową i własny, choćby bardzo niewielki, kąt jakiejś izby. Soe i Jost z łatwością przypominali sobie to miejsce, chociaż żadne z nich nie bywało w nim od dość dawna. Nawet dla przepysznych kiełbas, które były specjalnością tej dzielnicy, zamieszkiwanej przez uboższą klasę średnią. No, przynajmniej na ogół, ostatnio bowiem była to uboższa klasa średnia oraz cały przeraźliwie wielki tłum uchodźców z Imperium. To oni wyłazili tu z każdej dziury, a sam plac, prócz bud i stoisk wytrwałych kupców, pokrył się namiotami. Każda tawerna, gospoda czy nawet najgorsza melina po brzegi wypełniona była ludźmi, a każdy normalny Marienburczyk trzymał się od tego miejsca z daleka. Uchodźcom przecież pieniądze skończyły się szybko, a nikt nie chciał zostać ani okradziony ani zasztyletowany.

Van Haagen pożegnał ich milczeniem, wcześniej tylko krótko odpowiadając na pytanie żołnierza, na dobrą sprawę prawie je zbywając.
- To kapłani Sigmara sami pierwsi zapoczątkowali krucjatę. Ale niewielu ich tu zawsze było. A inni? Uważają to za sprawę idiotyczną i nieprawdopodobną, tak jak ja sam tak na prawdę, ale co do jednego cieszą się, że rój wyznawców boga Imperium wyniósł się z ich miasta.
Posłuszny gestom swojego pana lokaj wyprowadził ich najpierw na parter, a potem na zewnątrz. Asystujący mu gwardziści wyjęli ze schowka przy wejściu całą zabraną wcześniej broń, rozdając ją bez słowa. Nie byli tu jakoś szczególnie mile widzianymi gośćmi, co było dość oczywiste. Na odchodnym dostali tylko kolejne przykazania od sługi.
- Pan prosił, byście nie wracali bez pewnych, sprawdzonych i istotnych informacji.
No tak, to by było na tyle, jeśli chodziło o zebranie tylko kilku pierwszych plotek. Bo nic nigdy w życiu nie przychodziło bardzo łatwo, chociaż na przykład takiej Soe to raczej nie martwiło. Złoto było złotem a to nawet będzie uczciwie zarobione.

Wbrew obawom, Degnar nieszczególnie był potrzebny do przepychania się przez tłum. Rezydencja Crispijna oddalona była od Winkelmarkt o dobre dwie godziny wytężonej pracy nóg lub końskich kopyt, bo kilkoro uczestników całej tej wyprawy swoje zwierzęta posiadało. Co i tak wcale im podróży nie przyspieszało, a może trochę ułatwiało, gdy patrzyli nad głowami gawiedzi. Tak czy inaczej, nawet oni musieli często schodzić z wierzchowców, aby przebić się przez co gorszy tłum, który za nic nie miał zamiaru się rozstępować, by cokolwiek pomóc swoją postawą.
Ale to tylko do czasu, aż weszli w obręb samej dzielnicy, do której podążali od początku. Ilość ludzi malała z minuty na minutę, aż brukowane, brudne
uliczki stały się prawie puste, tak jawnie kontrastując z resztą miasta, że wydawały się wręcz wymarłe. Tak oczywiście nie było, bo wszędzie wciąż krążyli mieszkańcy okolicznych domów, ale czuć było eksodus, jaki nastąpił stąd bardzo niedawno. Wszędzie wciąż zalegał nieuprzątnięty syf a co i raz natykali się na rzemieślników wytrwale pracujących nad remontem stojących jeden przy drugim domów. Niektóre skrzyżowania były pozbawione żywej duszy, na innych wciąż jeszcze zbierano gruz i śmieci, jakie pozostawiło po sobie bytujące tu przez kilka miesięcy towarzystwo.
Oczywiście tutejsi wciąż tu byli, wliczając w to okoliczne męty rzygające w zaułkach i nieogolone, tępe mordy wyglądające z bram i ciaśniejszych przejść.

Gwar powrócił w niewielkim zakresie, gdy dotarli na sam plac, teraz zwyczajny i targowy, choć nie zatłoczony jak to zazwyczaj bywało w takich miejscach.


W tym miejscu niewiele już zostało pozostałości po uczestnikach "krucjaty", tutaj najpewniej najpierw zabrano się za sprzątanie, a uśmiechnięci kupcy musieli odczuwać wielką ulgę - tamci i tak już nie mieli czym płacić, a rabunki i rozboje to był porządek dzienny. Większość nawet się wyniosła i dopiero teraz powracała. A kupić tu można było wszystko, od tkanin czy już gotowych ubrań, przez broń aż po jedzenie. Warzywa, mięso - w tym i żywy inwentarz czy pieczywo zachwalane było głośno przez sprzedawców przeróżnego wieku i obu płci. To dobre było miejsce na początek. Pierwsza spytana straganiarka, stara już kobieta, bo dobrze po czterdziestce, najpierw zmusiła ich, by chociaż po jednym jabłku wzięli, zanim parę z ust puściła. Poprawiła chustę mocno owiniętą wokół głowy, wypięła mocno ściśnięte gorsetem piersi i podzieliła się plotką, niczym niezwykle tajną informacją.
- Ta cała Dziecięca Krucjata to spisek kultystów Chaosu, którzy chcą osłabić Imperium! Nie może być przeca inaczej, niźli tak. Kapłan Helmut, który ogłosił, że ten chłopak to Sigmar Odrodzony to zły magikus! Czar rzucił, by tłum chłopca pokochał i uwierzył we wszystkie te bujdy! Teraz chce by chłopak przejął władzę w Imperium, dzięki czemu to on będzie pociągał za wszelkie sznurki!
Przerwała, a minę miała niezwykle przejętą.
- Tak powiadają mądre głowy, a ja choć stara baba, to wierzę im bardziej niż temu, co gadał do wszystkich na tym placu jeszcze kilka dni temu!

Tak. To było dobre miejsce by zacząć.


============
xeper - Jost
============


Po opuszczeniu domu kupca van Haagena, kompania wynajęta do odnalezienia jego córki, skierowała swoje kroki na Winkelmarkt. Dom van Haagena znajdował się w chyba najlepszej dzielnicy Marienburga, Goudberg, co nie dziwiło, biorąc pod uwagę zamożność właściciela. Elegancja, to słowo można by uznać za synonim Goudbergu. Wznoszące się tutaj domy odzwierciedlały ten fakt. Mimo iż niewielkie w porównaniu do siedzib ludzi zamożnych w innych częściach Starego Świata, domy bogaczy były bogato zdobione i wzniesione z polotem, w stylu zależnym od okresu w jakim je budowano. Tileańskie kolumny i nulneńskie posągi przeplatały się z gargulcami i pseudoobwarowaniami charakterystycznymi dla czasu Wojny o Niepodległość. Nad kanałami ciągnęły się szpalery drzew, na placykach szemrały fontanny a do wielu posiadłości przylegały zadbane parki. Ulice przemierzali głównie słudzy w bogatych liberiach i posłańcy, w kafeteriach wzniesionych nad kanałem, kupcy załatwiali swoje interesy a strażnicy pilnowali, aby przypadkiem nie zabłąkał się tu jakiś niemile widziany żebrak.

Z Goudberg przeszli do Paleisbuurt, serca miasta. Tutaj wznosiły się najważniejsze w mieście budynki, Wysoki Sąd, Pałac, Staadtsraad, ambasady obcych państw oraz sławne chyba na cały Stary Świat, a przynajmniej Imperium, Ogrody Tivoli. Nawet gdyby mieli chęci pozwiedzać okolicę, to i tak nic by z tego nie wyszło. Ponaglani wrogimi spojrzeniami licznych Czarnych Kapeluszy, miejskiej straży, szybkim krokiem skierowali się na Most Hoogbrug. Jak to w Marienburgu bywa, największy most w całym znanym świecie. Wieża wznosząca się na jego początku, rzucała swój cień na całą dzielnicę, niczym wskazówka gigantycznego zegara słonecznego. Wokół niej wiła się droga, na tyle szeroka aby umożliwić płynny ruch w obu kierunkach. Właśnie pod jednym z łuków, opartych na wielkich przęsłach, przepływał statek. Potężny morski galeon, o trzech masztach, na których rozpięte były, łopoczące na wietrze śnieżnobiałe żagle. Jost przystanął i długą chwilę wpatrywał się w płynący statek, zastanawiając się gdzie zmierza i który zespół dokerów zostanie wynajęty do rozładowania przepastnego kadłuba.

Suiddock, zdecydowanie różnił się od dzielnicy znajdującej się po przeciwnej stronie mostu. Długi na niemal milę, rozłożony po obu stronach głębokiego Bruenwasser Kanaal, ciąg doków, stoczni, magazynów, biur, tawern i burdeli, o każdej porze dnia i nocy, tętnił życiem. Nad dzielnicą wznosił się las masztów, niezliczonej ilości żaglowców zawijających tutaj ze wszystkich akwenów znanych ludziom i elfom. Powiadano, że wszystko co dociera do Starego Świata i jest z niego wywożone, musi przejść przez to miejsce. Jost zgadzał się z tym stwierdzeniem, w końcu pracował tu od kilku lat i przez jego ręce przewinęło się mnóstwo towarów. Od baryłek z bretońską brendy do kitajskich jedwabiów i elfich ziół. O tych ostatnich wolał zapomnieć. Podczas wędrówki przez Suiddock, kilkakrotnie pozdrawiał znajomych i kolegów z pracy. Ludzi podobnych do niego, noszących podobne nakrycia głowy, często w innych barwach. Miał ochotę wstąpić do „Trzech Groszy” i sprawdzić czy nie ma tam Dijka, jednak zaniechał tego pomysłu, gdyż w pewien sposób czuł się odpowiedzialny za grupę, którą prowadził do Winkelmarktu.

U celu podróży znaleźli się po przekroczeniu zwodzonego mostu Draaienburg. Winkelmark opustoszał. Ostatnim razem gdy Jost tu był, wszędzie pełno było ludzi i namiotów. Teraz pozostał jedynie syf i smród. Wszędzie walały się nieczystości i resztki prowizorycznych legowisk ludzi, którzy zebrali się tutaj aby wielbić Sigmara, odrodzonego w ciele jakiegoś chłopca. Jost nie był człowiekiem zbyt religijnym, oczywiście nie zapominał złożyć od czsu do czasu ofiary w świątyni tego czy innego boga lub odmówić dziękczynnej modlitwy, ale całego zamieszania z Krucjatą nie rozumiał. Teraz, gdy ludzie odeszli przynajmniej w spokoju będzie można kupić dostępne tu towary.

- Tośmy są na Winkelmarkt - powiedział do towarzyszy, zataczajac ręką szeroki łuk, chwilę po tym jak kramarka podzieliła się z nimi, swoimi spostrzeżeniami. W sumie to może i miała rację. Może to były knowania Chaosu. Przecież kultyści i heretycy ukrywali się wszędzie i zawsze działali na szkodę zwykłego człowieka. Szkoda tylko, że trzeba będzie za nimi iść. Ale trudno, taka praca. - Rozglądnijcie się nieco, może popytajcie kogo. Ja muszę pogadać ze znajomkiem, coby wiedzieli że w robocie mnie kilka dni nie będzie. Spotkać się możemy wieczorem na Ermijnberk, tam mam mieszkanie. Ciasna nora, ale lepsza niż nic, nie? To w Oudgeldwijk, niedaleko na zachód stąd. Bywajcie. A, i nie zapomnijcie skosztować kiełbasek. Koniecznie z bretońską musztardą...

***

- Słuchaj Dijk - powiedział do przyjaciela, gdy już siedzieli w „Trzech Groszach”. - Ta sprawa nie jest taka zła jak myślałem. Pracuję dla van Haagena, pojmujesz?
- Crispijna van Haagena? - Dijk podniósł zdziwiony wzrok znad kufla.
- Tego samego. I do tego płaci złotem. Trzeba tylko mu córkę odszukać, co z Krucjatą z miasta wyruszyła. Prosta sprawa, jeno musisz brygadierowi Klijstrze rzec, że mnie kilka dni nie będzie. Zrobisz to dla mnie?
- Jak postawisz mi jeszcze jedno piwo, to zrobię - odparł Dijk z uśmiechem, jednak zaraz spoważniał. - Ale słuchaj... Z tą Dziecięcą Krucjatą to jakaś dziwna sprawa. Ludzie gadają, że...


=============
Tadeus - Degnar
=============


Gdy świeżo poznana dziewczyna dotknęła jego brzuszyska trochę się obruszył, lecz był to bardziej wyraz zaskoczenia niż prawdziwa uraza. Już po chwili ryknął rubasznym śmiechem.
- Patrzajcie no jak sikoreczce spieszno do pełnej kiesy! Gdyby to nie człecza baba, to rzekłbym, iż to iście szlachetna, khazadzka postawa! Niech mnie kleszcze oblezą jeśli nie będzie z nas dobrana kompania!
Chciał z uznaniem poklepać dziewuchę po plecach, ale ta już pognała gdzieś dalej przed siebie, jakby miała w zadku krasnoludzki silnik parowy, albo inne wyścigowe wehikułum.

***

Chwilę później oddychali już niezwykle bogatym, portowym powietrzem. Wstyd się przyznać ale Degnar mimo tygodni spędzonych w Marienburgu nadal nie mógł przyzwyczaić się do obecności tak przytłaczających ilości wody. Sama świadomość nieskończonych połaci napierającego na mieścinę żywiołu sprawiała, iż czuł się - delikatnie mówiąc - niepewnie. Do tego dochodziło to ciągłe chlupanie i wszechogarniający szum rozbijających się o wały fal... Wyobraźnia sprawiała, iż mimo stania na solidnym gruncie, czuł się jak na rozbujanym w sztormie statku. Nie... woda zdecydowanie nie była jego ulubionym żywiołem.

Odgonił jednak te myśli, skupiając się na aktualnym celu. Znaczy złocie. Ruszył przed siebie, przedzierając się przez tłoczących się wszędzie, hałaśliwych mieszczan.
- Gdzie się pchasz ślepy kiepie!
- Z drogi, łamago!
- Na łokieć uważaj!
- Aj! Tylko nie po stopach!
- Złodziej, złodziej, straa...!! A nie... przepraszam... spadło mi pod stół...
I tak przez bite dwie godziny podróży... Głowa krasnoluda atakowana bezustannie wrzaskami zaczęła pulsować tępym, irytującym bólem. Jak te człeczyny mogły tu mieszkać?! Nic dziwnego, że połowa zdawała się szalona. Z drugiej strony sami byli sobie winni, gdyby nie lęgli się jak króliki, to nie musieliby mieszkać w ścisku, niczym w jakimś goblińskim kurwidołku. I te budynki... gdyby zobaczyli to jego rodacy z gór. Toż nawet zieloni potrafili postawić prostą chatę!


Nie mógł uwierzyć, by którąkolwiek z fikuśnych, koślawych konstrukcji zbudowano na trzeźwo. Niektóre z nich zdawały się nawet delikatnie chybotać na wietrze, trzeszcząc krzywo przybitymi deskami... Postanowił, iż mądrzej będzie omijać co wyższe konstrukcje. Jego klan miał już wystarczająco problemów z honorem i bez krewniaka poległego w bohaterskim boju z walącą się człeczą chałupą...

W końcu dotarli na miejsce. Plac jak plac, brudny i zagracony jak to u człeczyn bywa. Gorzej, że teraz nie było już wymówek i trzeba było zabrać się za prawdziwą pracę. Degnar omiótł wzrokiem kręcących się w pobliżu miejscowych.

- Dobra, słuchajta, bom nie przywykł do gadania po próżnicy! - złapał się pod boki, wypinając do przodu dumne brzuszysko - Żem, nie chwaląc się, chodził na przeszpiegi jeszcze wtedy, gdy was na świecie nie było, a rodzice wasi kochani w matczynym brzuchu fikołki kręcili, tedy pokaże wam jak to się powinno robić!
- O, patrzajta tam! - grubym paluchem wskazał jakiegoś niefortunnego, wychudzonego przechodnia, znikającego właśnie w pobliskim zaułku.
- Ty tam! Szczurze! Stawaj! Wywiedzieć się czegoś chcę! - ryknął z taką werwą, iż biedny człeczyna prawie podskoczył, przyspieszając momentalnie kroku.
- Do ciebie gadam! - niezrażony krasnolud puścił się w pościg za przerażonym celem.
- Ha! Ucieka, więc winny! Wy wypytajcie innych i spotkamy się o zmroku! - zdążył jeszcze wykrzyczeć nim zniknął w ciemnej alejce.

***

Chuderlawy człeczyna dysponujący niehonorową przewagą w postaci dłuższych nóg i skromniejszego brzuszyska w końcu gdzieś umknął. Nie ma jednak tego złego, co nie wychodzi na dobre, pościg urwał się bowiem akurat pod drzwiami jakiejś przytulnej miejscowej karczmy. Cóż za zbieg okoliczności... Zasapany Degnar zatarł tłuste dłonie i dziarsko wkroczył do środka.


Przywitało go pół tuzina ponurych i znudzonych człeczych gęb. Nie wyglądali raczej na poczciwych kompanów od kufla, którzy poratowaliby go miedzią, by we wspólnym gronie umoczyć w trunku wąsa. A szkoda, bo sam był totalnie gołodupny i o miedzi, czy jakimkolwiek innym sprasowanym w monety kruszcu mógł tylko pomarzyć. Pozostawało więc zrezygnować chwilowo z uciech i zając się zarobkiem.

Krasnolud z wściekłą miną wgramolił się na jeden z ciągnących się wzdłuż lady stołków, spoglądając na siedzących obok "towarzyszy".
- Wieprze chędożone! - ryknął z żalem.
- Nie wy! - dodał widząc zdziwione gęby. - Oni! Te sigmaryckie psy! Kram mi ograbili, psa zjedli i wóz obszczali! A niby święci! Niby z wybrańcem! Ha! Chamstwo i zaraza, tyle wam rzeknę! - dla podkreślenia gniewu walnął łapą w stół, aż zadzwoniły kufle.
- Ino szczyny i gnój, powiadam wam! Wiadomo w ogóle skąd oni tego małego wyciągnęli? Co, he? Ano nie wiadomo! Bo to jedno wielkie teatrum! Ino po to, by nas biednych mieszczan wykorzystać i obsrać w podzięce na odchodnym!

Miał nadzieję, że ten występ trochę rozwiąże bywalcom języki. Wszak jak świat długi i szeroki - każdy lubił zrzędzić na sąsiadów...


============
Suarrilk - Nastia
============


Jakieś półtora miesiąca wcześniej lub coś koło tego

Anastazja Osipowna, zaperzona, wściekła i oblana rumieńcem, podkasawszy poły śmiałej sukni, z furią dodającą jej prędkości opuszczała "Pod Jednorożcem" – dwukondygnacyjny lokal z ogrodem, jeden z najwystawniejszych tego typu przybytków stolicy Imperium.

W przedsionku przyprawiła służącego o pełną przerażenia czkawkę, gdy ze złością wyszarpnęła mu swoją szpadę, omal nie pozbawiając nieszczęśnika przednich zębów lakierowaną pochwą z herbem Miedwiediewów. Idiotyczny wymóg, by pozostawiać broń w progu publicznych lokali tudzież prywatnych rezydencji, wciąż ją zdumiewał (rzecz to nie do pomyślenia w jej ojczyźnie), podróżowała wszelako po krajach Zachodu wystarczająco długo, by oduczyć się robienia za każdym razem awantury. Panna Miedwiediew niechętnie rozstawała się z orężem, nawet jeśli noszenie go jako dodatku do sukni wywoływało konsternację u postronnych. Szczerze jej zwisało, co cudzoziemcy mogą myśleć o jej stroju – naturalnie, dopóki nie wypowiadali się głośno na ten temat. Oraz dopóki nie obrażali rodu Miedwiediew, którego założyciel, na poły legendarny Dmitrij Anatolewicz, pochodził od niedźwiedzia, najwspanialszego ze zwierząt, dopóki nie szydzili z Ursuna, nie urągali czci Carycy albo nie poddawali w wątpliwość potęgi Kislevu, przedmurza cywilizacji i tarczy Imperium przed zakusami plugawego Chaosu.

Prawdę mówiąc znalazłoby się jeszcze wiele innych powodów, które z powodzeniem służyć mogły Anastazji za pretekst do wszczęcia pojedynku, bowiem młoda szlachcianka niczego nie kochała tak mocno, jak walki. Starała się jednakowoż hamować te zapędy na obczyźnie, gdyż nie spieszyło jej się wcale do domu, a tym mogłaby zakończyć się jej eskapada w razie poważnych problemów.

- Nastieńka, miłaja, nu kak że tak! Podożditie![1] – dobiegło zza jej pleców, gdy powóz, wezwany przez sługę "Jednorożca", zatrzymał się przed budynkiem. Nerwowe kroki Niekrasowa zadudniły na schodach.

Nastia odwróciła się zamaszyście, aż niesforne ciemnobrązowe loki wysypały się z objęć srebrnej szpili, a Michaił Piotrowicz prawie nadział się na czubek szpady. Zezując na niespodziewany komitet powitalny, drżący lekko tuż przed jego gardłem, Kislevita uniósł ręce w górę w na poły pokojowym, na poły żartobliwym geście. Wąsy Kozaka ociekały winem, mężczyzna mrugał lekko, gdyż płyn dostał się do oczu. Na jego zaaferowaną twarz powrócił ów szelmowski uśmiech, z którym, ku swemu zaskoczeniu, zżyła się przez ostatnie pół roku.
- Zupełnież to jak wtedy, kiedyśmy się poznali – zauważył w ich ojczystym języku, z nutą melancholii w głosie.

Do diabła, zupełnie jak wtedy.

***

Przypomniała sobie tamten dzień, odbierając szpadę przed opuszczeniem domu van Haagena. Złość ją ogarnęła na samo wspomnienie Niekrasowa, acz przyznać musiała, iż przydałaby jej się w tej chwili pomoc tego nieokrzesańca. Niechętnie pomyślała, że zbyt przywykła była do kompanii Kozaka, zbyt wygodnym się okazało. Może więc dobrze, że ich drogi się rozeszły. Gniewnym ruchem głowy odgarnęła loki z twarzy i dosiadła karosrokatego ogiera. Soroka parsknął, ale ruszył wraz z grupą ludzi, na których przyszło jej polegać, by do wspomnianego przez kupca placu dotrzeć. Na pewno byłoby jej łatwiej z Michaiłem Piotrowiczem, aniżeli w gronie tymczasowych towarzyszy. Sama nie wszczynała z nimi rozmowy, przysłuchując się z siodła ich wymianie zdań, jeśli akurat doleciała jej uszu, co w tłumie, w którym musiała lawirować, nie należało do najprostszych czynności. Była jednak na tyle dobrym jeźdźcem, by opanować jakoś konia, który miał brzydki zwyczaj gryzienia tych, którzy nieszczęśliwie nie przypadli mu do gustu. Zebrawszy wierzchowca, uniemożliwiła mu wyrywanie łba, obyło się toteż bez przykrych incydentów. Cieszyło ją, że konno wybrała się do dzielnicy Goudberg, bowiem rychło wyszło na jaw, że droga czeka ich nader długa.

Odkąd przybyła do Złotego Miasta, wciąż nie mogła się nadziwić jego zabudowie. Wolne Miasto Marienburg wyglądało niczym szalony sen chorego architekta, a jednak tłumy ściągały do jego ciasnych zaułków, karygodnie ściśniętych kamienic, zatłoczonych gospód, karczem i szynków, kanałów z mętną, zaśmieconą wodą, jego wysp, placów z fontannami, straganami, do jego rynsztoków, niezliczonych rusztowań i gwaru, ogrodów i pałaców, banków, świątyń i doków, do przepychu i nędzy – zależnie od dzielnicy – krótko mówiąc, do wszystkich oznak postępu, rozwoju i cywilizacji, które obiecywały lepszą przyszłość, choć często były to obietnice bez pokrycia. Ogrom Marienburga był wręcz fascynujący, zwłaszcza że Anastazja Osipowna niewiele jak dotąd ujrzała, poruszając się głównie po tej części miasta, w której zatrzymała się na kwaterę, a większość czasu i tak poświęcając pisaniu listów do domu. Szlachcianka nie spieszyła się donikąd, nie przewidywała bowiem rychłego wyjazdu, skoro miasto oferowało tak wiele możliwości.

Gdy w końcu pokonali dwa całkowicie zabudowane mosty i znaleźli się u celu, pierwszym, co rzucało się w oczy, była wielka pustka z rodzaju tych, które pozostawia po sobie ciżba ludzi. Niedobitki uciekinierów z Imperium snuły się po brudnych ulicach. Wojna odebrała im przeszłość – dobytek, dach nad głową, nierzadko rodzinę - i zachwiała ich przyszłością, pozostawiając ich bez celu, środków i nadziei. Nastia patrzyła na ich anonimowe twarze i czuła się nieswojo, widząc ich puste spojrzenia i rezygnację, wyzierającą z ich ruchów, postawy, wyrazu poszarzałych twarzy. Nie dziwota, że wielu pragnęło uwierzyć w inkarnację Sigmara. Że tak wielu poszło za samozwańcem.

Jej kompani rozeszli się, by na własną rękę pozbierać informacje. Odpowiadał jej ów obrót rzeczy. Zatrzymawszy się przed targiem, zsiadła z wierzchowca i prowadząc go za uzdę, z jedną ręką opartą na rękojeści poczęła rozglądać się wśród straganów. Jak świat długi i szeroki, miejsca targowe zawsze wyglądały podobnie. Przekrzykujący się przekupnie, gdakanie kur i ujadanie bezpańskich psów, rzucających się na resztki, zapach pieczywa i egzotycznych przypraw, feeria barw najróżniejszych tkanin, od zwykłego lnu czy płótna po droższe materiały. Kobieta zatrzymywała się to tu, to tam, raz oglądając owoce, drugi – wszelakie dewocjonalia, najczęściej tandetne i związane z Sigmarem, to znów z nieudawanym zainteresowaniem przeglądając oferowaną przez handlarzy broń. Zważając, by pilnować sakiewki, kupiła dla Soroki marchewkę, którą paskudnik zwinął ze straganu – właściciel, uniesiony słusznym jego zdaniem gniewem, omal nie urządził z powodu tego jednego warzywa awantury.

Każdego kupca, przy którym przystanęła, zapytywała niby mimochodem, dlaczego dzielnica z tak wielkim placem targowym jest najbardziej wyludnionym miejscem w słynącym ze ścisku Marienburgu.
- Ja nie tutejsza. Ja slyszala, bóg odrodzony krucjatę poprowadzil, prawda li to? A prawdę mołwią, w dziecko się wcielil?
Usłyszała w odpowiedzi to, co już w zasadzie wcześniej wiedziała. Nie wszyscy chcieli odpowiadać na jej pytania, widząc, że nie zamierza niczego od nich kupić. Wreszcie jeden z kupców, może zachwycony jej nietypową urodą (od dłuższego bowiem czasu przyglądał jej się ciekawie), wziął ją na stronę. Wszyscy tu wydawali się tacy konspiracyjni. Przynajmniej na samym Winkelmarkt, dalej mogło być różnie. Nastii wydało się to nieomal śmieszne.
- Podobno chłopiec pozwolił raz potrzymać choremu żebrakowi swój święty młot... i ten biedak ozdrowiał! Podobno podarowała mu go kapłanka Shallyi, sama broń była darem od Córki Miłosierdzia we własnej osobie! Jak długo chłopak będzie trzymał tę broń, nie zrani go żadna inna!

Kapłanka Shallyi? No cóż, może nie była to sensacyjna wiadomość, zawsze jednak jakiś trop, który może warto by zbadać. Zwłaszcza jeśli plotka o tym, że sama bogini zesłała - no właśnie, komu? samozwańcowi? a może prawdziwemu wcieleniu boga na ziemi? - młot, broń sigmarycką wszak. Nastia nie wyznawała wiary w bogów, których czczono na Zachodzie, ale wiedziała jedno - żadnego z bóstw nie powinno się lekceważyć. A ta cała sprawa bardzo jej się kojarzyła z jurodiwymi, których pełno było w Kislevie. Szaleńcy boży najczęściej głosili koniec świata, ostateczny upadek ludzkości i konieczność zwrócenia się ku bogom, o których ludzie najwyraźniej zapomnieli. Otaczano ich czcią, zwłaszcza wśród pospolitego ludu, chociaż wedle norm zachodniego świata uchodzili za wariatów i pomyleńców. W rzeczywistości ich obłęd i upośledzenie umysłowe często były udawane. Może Sigmar Odrodzony w rzeczywistości był takim jurodiwym właśnie, który znalazł sposób na zaszczepienie nadziei w ludziach, którym Burza Chaosu odebrała wiarę?

- Wiadomo li, kto ta kaplanka byla? Poszla ona s nimi?


=================
Karenira - Dziewczyna
=================


Przemierzając za resztą ulice Marienburga, Dziewczyna szybko straciła orientację. Pamiętała nazwę miejsca, do którego zmierzali, wszystkie mijane natomiast szybko zlewały się w jedno. Jak się okazało nie tylko ona posiadała własnego wierzchowca cieszyła się więc, że wbrew pierwotnej decyzji nie pozostawiła go w wynajętej gospodzie. W zatłoczonym mieście ciężko było o właściwą porcję ruchu dla kochającego swobodę Karego. Był to jeden z głównych powodów, dla którego zamierzała opuścić w niedługim czasie Marienburg. Drugim, nie mniej ważnym był fakt, że na dobrą sprawę nie miała pojęcia, co miałaby robić w tak wielkim, ludzkim skupisku. Wszystkiego było dla niej zwyczajnie za dużo. To, o czym wcześniej mogła myśleć czy sobie wyobrażać, znajdowała teraz niemalże w zasięgu reki. Nie wiedziała tylko, co z tym zrobić. Chodziła, jeździła, zwiedzała, oglądała, dotykała, zajadała się, kupowała. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że mogło jej się to nie podobać. A jednak, myślami wracała do cichego ogrodu i powykręcanego pnia, na którym zwykła była siadać. Wtedy, gdy jeszcze istniał mur oddzielający ją od świata.

„Nie tęsknię, jak mogłabym. Nigdy za tamtym… Już nigdy więcej nie będziemy o nim pamiętać.”

Sięgnęła dłonią ku szyi Karego, z ciepłej, jedwabistej czerni czerpiąc pokrzepienie. Koń parskał, rozdymając nozdrza i tańczył pod nią niecierpliwie. Lawirowali, starając się omijać ścisk i tłum. Żadnemu z nich się to nie podobało. Dziewczyna zatrzymywała się dość często, zostając w tyle za towarzyszami. Ciężko było odwracać wzrok od wymyślnych, fantazyjnych nierzadko kształtów budynków. Marienburg był niezwykle ciekawy. To nie było jej miejsce.

Im bliżej placu się znajdowali, tym łatwiej było się poruszać. Ulice, które zgodnie ze słowami innych przeżywały ostatnio prawdziwy najazd wszelkiej maści uchodźców, świeciły pustkami. Dziewczyna mogła tylko przypuszczać, że potrzeba będzie jeszcze więcej czasu, by powróciły do dawnego trybu funkcjonowania. Póki co wszędzie walały się pozostałości po ludzkiej ciżbie. Porzucone naprędce rzeczy, śmieci i nieczystości. Sam plac nie był z natury tych urokliwych. Nawet Dziewczyna, ze swoim niewielkim doświadczeniem jasno odczuwała, że w samym mieście musiały istnieć znacznie lepiej położone. Także czystsze i pełne ludzi, którzy nie poruszali się nie bardzo wiedząc, jak sobie poradzić z nagłą ciszą.

Towarzystwo, za którym tak cierpliwie podążała szybko rozeszło się na wszystkie strony. Jeden z mężczyzn, miejscowy jak sprawiał wrażenie, na odchodnym rzucił jeszcze nazwy miejsc, w którym mogli go później spotkać. Dziewczyna skrupulatnie powtórzyła je w myślach, będąc absolutnie pewną, że dotarcie tam przysporzy jej licznych problemów. Nie była nawet do końca pewna, czy rzeczywiście miała ochotę na spotkanie w mieszkaniu mężczyzny. Nawet jeśli obecni będą wszyscy. „Masz rację, nawet nie wiedziałabym o kogo na miejscu rozpytywać. Może on też nie ma własnego imienia. Skąd wiesz, że wszyscy mają? Wszyscy w mieście? Już prędzej.„

Zsiadła z Karego i trzymając go za wodze przesuwała się wolno pomiędzy straganami. Jej wzrok od czasu do czasu odnajdywał pozostałych uczestników powierzonego im zadania i Dziewczyna z bezpiecznej odległości obserwowała ich poczynania. Wyglądało na to, że nie było jednego sposobu na rozpoczęcie poszukiwań. Krasnolud szybko zniknął jej z oczu, podobnie jak mężczyzna, który posłużył im za przewodnika. Najłatwiej było odnaleźć Kobietę, która nawet z daleka zdawała się być zainteresowana oglądanym towarem. Dziewczyna widziała jak tamta wymieniała uwagi z kolejnymi kupcami i zachodziła w głowę skąd brała się podobna swoboda. Sama przyzwyczaiła się już do tego, że ludzie woleli raczej plotkować za jej plecami niż z nią. Właściwie było jej to na rękę. Choć może nie w tym jednym akurat przypadku.

Sprzedawano tu całkiem sporo przedmiotów, obarczonych symbolami Sigmara. Znak, że kupcy szybko potrafili dostosować się do sytuacji. Dziewczyna oglądała je uważnie, usiłując dociec dlaczego nie wzbudzały w niej najmniejszego nawet zainteresowania. Nie rozumiała pogoni ludzi, za kimś kto mienił się odrodzonym bogiem. Jego imię nie miało tutaj żadnego znaczenia. Być może, gdyby miała dzieciństwo jak inni, bogowie znaczyliby dla niej więcej. Nieśmiertelni… „Nie on. On nie okazał się nieśmiertelny. Myślisz, że był tego bliski? Wtedy nigdy byśmy się nie uwolnili.„ Oczy Dziewczyny pojaśniały jeszcze bardziej. Nie lubiła bogów. Ludzi pretendujących do ich miana szczerze nienawidziła.

Zwróciła się wreszcie do jednego ze sprzedających. Swoim zwyczajem po prostu znienacka otwierając usta.
- Spóźniłam się. – „Słyszałam co mówiłeś, powtarzam przecież.” – Czy rzeczywiście mag przemawiał w imieniu chłopca? Chciałam go posłuchać. – Kary zarżał głośno i Dziewczyna uśmiechnęła się mimowolnie. Dobrze wiedziała, czym on był bardziej zainteresowany.


=========
Lady - Soe
=========


Jakieś drętwe się wydawało to towarzystwo. Może prócz grubego krasnoluda, który zareagował jakoś, bardziej entuzjastycznie i rokując nadzieję na znośną współpracę. Szkoda, że reszta do wylewnych nie należała, tylko paniska się porozsiadały na swoich wierzchowcach i wody w gębę nabrały. Sztywni nudziarze! A jak ich było stać konno po mieście jeździć, to po co łapy w taką robotę pakowali, jak to nie dla nich była. Prawie fuknęła, gdy koń tej szlachcianki prawie ją dziabnął.
- Głupie bydlęta! Kto by lubiał na tym się poruszać!
Powinni byli wynająć łódź, ale Soe miała wrażenie, że nie tylko ona chce oszczędzać na wydatkach. A nawet zarobić po drodze, gdy bezczelnie wpychała się w największy tłum. Z jednego z nich wyszła bogatsza o małą sakiewkę. Zajrzała ciekawsko do środka i niemal rozczarowana wysypała na szczupłą dłoń jakieś miedziaki.
- Nikt w tych czasach nawet porządnych mieszków nie ma!
Schowała to do jednej z kieszeni a mały woreczek wyrzuciła za siebie. Czarne Kapelusze mogły jej gwiznąć. Dobrze, że przyzwyczajona była do długiego chodzenia po mieście i zwinna, bo po godzinie już zgrzała się tak, że na twarzy puder się rozmazał i musiała go zetrzeć, odsłaniając sporą ilość piegów. Głupia sprawa, strasznie komplikująca pracę. Widział ją pan? Och, ależ tak, taka mała i miała piegi! Szkoda, że nie mogła ich sobie wyciąć!

Gdy dotarli tam, gdzie miały być tłumy, zastali pustkę. Kurczę, ta krucjata na prawdę pochłonęła wszystkich sigmarytów w mieście! Cudownie, teraz można było na pewno znaleźć tu idealną melinę, mogła nawet pokusić się o zaczęcie wszystkiego od nowa! Ciekawe perspektywy zaburzyło jej dotarcie do Winkelmarkt, opustoszałego i pierwszy raz od miesięcy zastawionego tylko kramami i to wcale nie upchanymi prawie jeden na drugim. Co jak co, ale mieszkańcy Marienburga z tego całego odrodzonego Sigmara cieszyli się na pewno. Zanim zdążyli coś zarządzić, część już zaczęła się rozłazić, a ten najbardziej miejscowy rzucił tylko jakimiś nazwami.
- Przecież oni nigdy tego nie znajdą!
Patrzyła mu już w plecy. Może właśnie o to chodziło?
- Dupek. Mam tu kontakt, załatwię to szybko i tu na was poczekam. Odnajdziemy tę jego melinę, niech sobie nie myśli, że się wywinie.
Ostatecznie rozeszli się wszyscy, większość bez słowa. Dlaczego trafiła takich nudnych mruków!

***

Weszła jak zwykle, bez pukania, pewnym krokiem, siadając na niezbyt wygodnym fotelu dla klientów i wyciągając przed siebie nogi. Było pusto, słychać było tylko rytmiczne uderzenia metalu o drewno. Uśmiechnęła się słodko, nie pozwalając się długo ignorować.
- Cześć Hank.
Wysoki, barczysty i niemłody już mężczyzna westchnął ciężko, kierując na nią zmęczone spojrzenie.
- Dawno cię tu nie było, Soe. To były dobre dni. Stęskniłaś się?
Zaśmiała się, jakby nie dostrzegła zgryźliwego tonu jego głosu. Przecież zawsze taki był! Posłała mu nawet całusa.
- Troszkę. Teraz wreszcie można tu oddychać. Ilu z nich weszło ci do łózka? Jakieś ładne dzieweczki na pewno szukały schronienia. Oboje wiemy, że święty to nie jesteś!
Odłożył swoją robotę, teraz już znacznie bardziej zirytowany. Och, potrafiła być przekonująca!
- Czego chcesz?
Przywołała na usta najsłodszy z uśmiechów.
- Tylko kilka informacji o tej całej krucjacie. Mam robotę, wyobraź sobie, i to uczciwą! A mieszkając tutaj musiałeś słyszeć cholernie dużo!
Spojrzał na nią zdziwiony, że chce tylko tyle, wzruszając ramionami.
- Plotki, takich zawsze jest dużo... Słuchaj więc i znikaj, jeśłi znów nie kłamałaś, że tylko tego chcesz...


Kilka minut później stała już przy wejściu na Winkelmarkt, czekając na resztę towarzystwa.


============
Cedryk - Cohen
============


Odebrawszy uzbrojenie Cohen nieco się rozluźnił. Przypasał szeroki półtorak podbijając jednocześnie rawki do pas i pendentu. Tarcze przerzucił na plecy przy lewym ramieniu. Dźwignąwszy sakwy końskie ruszył do wyjścia, nie oglądając się zbytnio na towarzyszące mu osoby. Przed kamienica kupca stały trzy konie w tym jego "Lotka", jabłkowita klaczka averlandzkiej rasy. Sakwy szybko przyczepił do kawaleryjskiego siodła. Z miejsca znalazł się w siodle.
Broń i koń podniosły go na duchu.
Jazda zatłoczonymi ulicami była głupotą. Więc długo w siodle Cohen nie posiedział. Osoba obeznana z jazdą konną szybko jednak dostrzegła by, iż dosiad ma prawidłowy koniem powoduje lekkim tylko uściskiem łydek. Sztuki takiej uczą w lekkiej jeździe, lecz nie tylko.

Cohen powoli wyrabiał sobie zdanie o swoich towarzyszach. Żeglarz z nich wszystkich wyglądał mu na najbardziej godnego zaufania. O ile w takiej zbieraninie można mówić o zaufaniu. Krasnolud był z pewnością silnym wojownik lecz sprawiał wrażenie nieco szalonego. Nie tak szalonego jak zabójcy trolli, z którym się spotkał, gdy wraz z oddziałem rozbijali bandy zwierzoludzi nękające granice Imperium i Jałowej krainy, ale niewiele mu już do tego poziomu szaleństwa brakowało.
Soe typowe dziecko ulicy. Złodziejka. Jej strój od razu zdradzał profesję. „Kaptur w pomieszczeniu, równie dobrze mogła by wdziać czarne ubranie i czarny szeroki kapelusz. Na szczęście aby dostać się do mojej sakiewki wpierw musiałby mnie pozbawić kolczugi.” Twarz Cohena wykrzywił szyderczy uśmiech, lekko też dotknął miejsca, na piersi gdzie pod kolczugą na rzemieniu zwieszonym na szyi ukryte były w sakiewce jego główne zasoby gotówki.
Kislevica szlachcianka, o niej Cohen nie potrafił wyrobić sobie zdania. Cohen nienawidził Imperialnej szlachty z jej prawami stawiającymi ich ponad innymi. „Mają wspaniałą husarię w Kislevie, widziałem ich w Aldorfie, ale z ichnią szlachtą nie miałem do czynienia. Jeśli taka jak w Imperium, to lepiej trzymać się od niej z daleka, najlepiej na odległość „Grota”.
Wytatuowana zdawał się być czarodziejką, bo kogo innego mógłby wynająć bogaty kupiec.
Broni nie nosiła. Cohena zdziwiło to, iż jak na magusa dobrze jeździła konno. Większość spotkanych czarodziejów wsadzonych na konia przypominało gracją worek ziemniaków.

Usłyszawszy niepochlebną opinię na temat koni w Cohenie zawrzało.
Lecz nie komentował tego do czasu gdy mała złodziejka podiwaniła mieszczaninowi sakiewkę.

- Wolę konie, są lojalniejsze i mądrzejsze od co poniektórych ludzi. Jeśli chcesz jeszcze trochę pożyć mniej rzucaj się w oczy. Szary kaptur, toż już mogłaś i czarny kapelusz założyć.
Mruknął.

Na targu ruch panował wielki nawet większy niż w Altdorfie.

Z koniem poruszanie się po mieście jest trudne, a szczególnie po targu.
Usłyszawszy propozycję Jost -a odparł.

- Wielkie dzięki słyszałem o tych okolicach. Zatrzymałbym się tam gdybym chciał aby mi koni ukradli. Sam zatrzymam się w „Grocie i dzbanie” przy bramie Altdorfskiej. Dobra gospoda i mają porządną stajnię, a i ceny niewysokie. Spokojna, bo brać żołnierska tam się zatrzymuje. Proponuję tam się spotykać wieczorem wymienimy też wiadomościami które zdobędziemy. Ja informacji poszukam wśród żołnierzy oraz udam się do tutejszego kościoła Sigmara. Mnie wyznawcy Sigmara łatwiej będzie pozyskać informacje od jego kapłanów, o ile jacyś jeszcze w Marienburgu pozostali.

***

Zostawiwszy „Lotkę” stajennemu, Cohen dźwigając sakwy udał się do Ellwa „Kuternogi” prowadzącego „Grot i dzbana”. Można by go nazwać znajomym Cohena w końcu zawsze gdy byli w Marienburgu zatrzymywał się u niego. Nie chcąc dużo czasu tracić, porozmawiał krótko z zarządcą zapłacił za nocleg. Po czym kroczył do głównej sali.
Była zatłoczona. W kacie dostrzegł swojego starego towarzysza z czasów gdy zmuszony był służyć w jednej kompania wraz z żołnierzami okrętowymi.
Z dzbanem piwa dosiadł się do Ullego „Topora”.

- Witaj Topór. Co słychać w mieście słyszałem, że ostatnio były jakieś religijne procesje.

***

Po dwóch godzinach Cohen znajdował się już przed świątynią Sigmara w Marienburgu.
Z początku zaskoczyły go pustki w świątyni w końcu odnalazł jedno z kapłanów Sigmara.
- Witaj ojcze, a cóż to się stało, że takie pustki w świątyni.
 
Sekal jest offline  
Stary 25-08-2010, 18:07   #4
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Sekal - MG
=========


Na zebranie odpowiedniej ilości przeróżnych plotek o Dziecięcej Krucjacie potrzeba było po prostu odpowiedniej ilości czasu. Temat był tu bardzo popularny i wciąż świeży, nie zabroniono o nim mówić, a to wszystko nakładało się na ogólną chęć ludzi do powtarzania czy wymyślania nowych plotek, które napędzały życie wielu z nich, znudzonych nudnym staniem przy straganach czy w przypadku kobiet - domowymi pracami i niańczeniem bachorów. Musieli tylko chodzić i wypytywać, a trochę im to czasu mimo wszystko zajęło, zwłaszcza tym bez kontaktów w samym Marienburgu, bo Soe i Jost wyrobili się całkiem sprawnie. Tacy jak oni zawsze znali najlepsze źródła, inni musieli pytać wszystkich po kolei, zanim uzyskali cokolwiek wartościowego lub brzmiącego bardziej przekonująco od "Sam Sigmar ich prowadził, w ciele dziecka siedzący!" albo "Mówię wam, to demon wcielony, co zniewolił tych bidnych ludzi i ciągnie ich do piekieł!". W końcu jednak każdy zdobył informację, ale rady nie było - w pojedynkę wiele podziałać nie mogli. Dopiero wszystko razem mogło dać jakiś ogólniejszy obraz. Udali się więc do Jostowego mieszkania.

Soe niewątpliwie miała rację, mówiąc, że obcy mieszkania Josta to za żadne skarby nie znajdą. Ukryty pośród jednakowych domów, trudny był do znalezienia nawet dla ludzi z dzielnicy obok, ale od czego byli sąsiedzi? Mimo wszystko gość z tatuażami na przedramionach nie był z tych, którym niezwykle łatwo wtopić się było w tłum, a usłużni ludzie, z tych mniej go lubiących, niemal od razu wskazywali na krzywą kamienicę, którą w niewielkim elemencie zamieszkiwał doker. Władowali się tam całą piątką, zastając długowłosego już na miejscu. Mogli też przekazać to, czego się dowiedzieli.

Zaczął gospodarz.
- Znajomy słyszał, że Dziecięca Krucjata uformowana została przez lud, który był świadkiem cudów dokonywanych przez dziecko. Teraz został ujawniony przez Helmuta oraz matkę przełożoną Marienburskiej świątyni Shallyi i przedstawiony jako wcielenie samego Sigmara a jego wierni ponoć maszerują na północ, z dzieckiem jako przywódcą, mającym poprowadzić ich do wielkiej bitwy i zwycięstwa nad Chaosem.
Wszystko to brzmiało jak majaczenia jakiś fanatycznych szaleńców, ale kontynuowali. Następny swoją historię opowiedział krasnolud.
- Ludziska powiadają, że dzieciak znany jest jako Sigmar Odrodzony, bo pojawił się podczas pełni, oświetlony snopem złotego światła i ze znamieniem w kształcie dwuogoniastej komety na piersi. Grupa złych ludzi atakowała go, chłopak jednak pokonał ich wszystkich pojedynczymi machnięciami młota.
No cóż, robiło się coraz bardziej niesamowicie. Aż można było być ciekawym faktycznego stanu rzeczy. Następna odezwała się Nastia, powtarzając to co powiedział jej kupiec. Niewiele do tego mogła dodać.
- Kapłanką, która wręczyła mu młot była sama matka przełożona, ale nikt tutejszy nie wie, czy udała się razem z krucjatą.
Coraz więcej światła, a i z tropów można było coś odczytać. Odrobinkę przynajmniej. Dziewczyna odezwała się nagle, przekazując swoje wieści.
- Podobno sam Imperator przysłał słowo, że ofiaruje chłopcu tron, gdy ten przybędzie do Altdorfu. Szlachta przeraziła się tego, że straci swoje włości i tytuły, gdy chłopak zostanie koronowany i teraz chcą go zamordować.
No cóż, wszelakie plotki krążyły. Soe jednak była lepiej poinformowana, wracał też wątek Shallyi, gdy przekazywała swoje informacje.
- Chłopak dorastał, dobrze ukryty, w klasztorze Shallyi. Siostry zamierzały chować go, póki nie osiągnąłby wieku męskiego i samodzielnie mógł szukać swojego przeznaczenia. Porwali go jednak słudzy Chaosu, planując go zamordować. Chłopak uciekł, wykorzystując swoją nadprzyrodzoną siłę i pokonał porywaczy na oczach wszystkich.
Pięć historii, zdecydowanie nie wszystkie były spójne. Ale została jeszcze jedna, tak samo może istotna. Cohen wypowiedział się jako ostatni.
- Według tego, co ja usłyszałem, kilku kultystów Chaosu, prowadzonych przez wiedźmę przebraną za kapłankę Shallyi, chciało ogłosić chłopca przed samym wejściem starej świątyni Sigmara. Helmut jednak przejrzał ich podstęp, a tłum zabił pięciu sukinsynów, pozostawiając wiedźmę zawieszoną w klatce naprzeciwko świątyni.

Tak, to było wszystko, czego się dowiedzieli. A teraz należało zebrać do do kupy i zdecydować się, co dalej. Van Haagen za tego typu plotki nie zapłaciłby na pewno!


=============
Tadeus - Degnar
=============


Ha! No i się udało. Podpite człeczyny wnet przyłączyły się do krasnoludzkiego zrzędzenia, wypaplując w gradzie przekleństw i gróźb całą opowiastkę o cudownym malcu. Toż ci dopiero historia! Khazad parsknął, wspominając te wszystkie wymyślne głupoty. Zaczynał poważnie podejrzewać, iż ciągła bliskość wody doszczętnie namieszała tutejszym ludziskom w głowach. Jakby nie mogli po prostu czcić pamięci swojego walecznego Przodka... Nie! Człeczyny jak to człeczyny musiały domyślać do całości jakieś bzdurne jasełki i inne fikuśne dyrdymały!

Nie mówiąc już o tym, że to niewdzięczna banda skner i dusigroszy... Bo jaki honorowy khazad poskąpiłby piwa tak srogo doświadczonemu towarzyszowi? A tu, proszę... niby współczuli, ale czy poratowali trunkiem? A gdzie tam! Nawywijali mu ino pełnymi kuflami przed brodą, nic nie robiąc sobie z jego wyposzczonej, pochmurnej facjaty. Iście banda samolubnych parchów!

Intensywne rozmyślania o ułomności ludzkiej rasy przez moment zaabsorbowały go do tego stopnia, iż przestał zwracać uwagę na otaczającego go zabudowania. I zabłądził. Zabłądziłby pewnie i bez tego. Ogromny labirynt chaotycznie pobudowanych na wysepkach osiedli, alejek i mostów momentalnie wciągnął go w swoje trzewia, pozostawiając zupełnie bezradnym. Zaczął podejrzewać, iż człeczyny w geście przewrotnej okrutności umyślnie budowali miasta tak, by się w nich zgubić.


Miał nadzieję, iż przynajmniej dobrze zapamiętał dzielnicę, w której mieli się spotkać, bo pomału zaczynało się już ściemniać. Jak to było? Ermijb...cośtam? Toż język można sobie było połamać!
- Ty tam! - warknął, nadal wściekły, do jakiegoś pobliskiego człeka, bo już czuł, że sam tu sobie nie poradzi. Potężny młodzieniec w biało-czarnej chuście zmarszczył gniewnie czoło i odstawił targaną właśnie skrzynię, zastępując ją całkiem masywnie wyglądającym żeliwnym prętem.
- Czego tu chcesz? - wycedził, zaciskając wielkie łapy na improwizowanym orężu. Z pobliskich zabudowań zaczęły wyłaniać się następne biało-czarne czapy, węsząc najwyraźniej niechybną rozrywkę.
- Człeka szukam. Sina glizda na łapie, jasne kudły i mycka taka niby podobna jak u was, ino zielonym przepasana.
Dokerzy spojrzeli po sobie, wyraźnie rozbawieni sytuacją.
- Zielone pasy... tak? - na ustach osiłka pojawił się złośliwy grymas.
- No, rzekłem tak przecie, nie? Gdzie do niego?
- A co? Jakieś problemy ma? - człek nie dawał za wygraną, lustrując z zainteresowaniem bojowy rynsztunek postawnego krasnoluda.
- Interes do niego mam - odwarknął zniecierpliwiony khazad. - Nic wam do tego. Mówcie wreszcie, bom w pośpiechu!
- Hoho, wściekły, uzbrojony krasnolud do zielonych? I my byśmy nie pomogli?. Guldo, zaprowadź szacownego pana do Josta...

No i zaprowadzili. Kto by się spodziewał w takim miejscu (i do tego o zmroku!) tak uprzejmych i uczynnych człeczyn. Tylko czemu ten cały szczerzący się Guldo nadal wystawał na ulicy, jakby wyczekiwał jakiegoś widowiska? Głupi jaki, czy co? Dziwne ludziska...

***

W końcu wkroczył do zapuszczonej chałupy, natrafiając na czekające już towarzystwo. I to w samą porę, na zewnątrz zrobiło się już bowiem całkiem ciemno, a nie chciałby przecież wleźć na ślepo w jakiś kanał, czy inną wymyślną pułapkę, którymi naszpikowane były człecze miasta.

- Ależ żem się nałaził! - jęknął wyczerpany, padając z ulgą na tłusty zadek.

Chwilę później zzuł buciska, eksponując mocno wysłużone, podróżnicze onuce. W pomieszczeniu w mig rozprzestrzenił się mdły, lekko kwaśnawy zapach. Nie widząc jednak najwyraźniej w tym wietrzeniu nic złego, przysiadł się do reszty, dostrzegając ze łzami radości w oczach postawione na skromnym stole trunki.


- Niech Przodkom będą dzięki! - wykrzyknął szczerze wzruszony, nalewając drżącą dłonią drogocenny trunek do szklanicy. - Jużem myślał, że sczeznę z suchoty!

Chwilę później streścił całą historię, omijając co bardziej wymyślne opisy i okraszone zasłyszanymi bluzgami epitety.
- No, jak nieciężko pojąć, sprawa nie jest prosta, tedy pewnikiem szybko się od siebie nie uwolnimy. Wypadałoby się więc zaznajomić. Wiedźcie zatem żem Degnar, po papie Moringssold.


=================
Karenira - Dziewczyna
=================


Kręcenie się po placu targowym z początku mogło wydawać się przyjemnością. Dziewczyna jednak szybko poczuła się zmęczona panującym wokół gwarem i nieustającą obecnością ludzi. Kary znudził się jeszcze szybciej niż ona, dlatego po wysłuchaniu całego mnóstwa mało przydatnych informacji, do złudzenia przypominających zwykłe bredzenie, znaleźli sobie miejsce na samym skraju targowiska. Dziewczyna przysiadła na najwyraźniej porzuconej drewnianej skrzyni i z podwiniętymi pod siebie nogami, oparta o ścianę, karmiła ogiera marchewkami.

Dość szybko zauważyła znajomo wyglądający kaptur. Nie przeszkodziło jej to jednak w ignorowaniu jego obecności. Zdecydowała się na podejście dopiero, gdy obok skrytej pod tym kapturem dziewczyny pojawiły się następne osoby. Ciekawa była nawet czego udało im się wywiedzieć.

Kamienica, pod którą dotarli okazała się krzywym, brzydkim budynkiem. Na dodatek nie oferującym odpowiedniego miejsca dla koni. Dziewczyna mrucząc cicho uwiązała Karego pod oknami, rozluźniając mu jedynie popręg i przepraszając z góry za chwile zwłoki. W samym mieszkaniu zaś ulokowała się na parapecie, by w każdej chwili móc zerkać na swojego ulubieńca. Miało to dodatkowe plusy, bo w ciasnym pokoju pozwoliło jej na zachowanie choćby pozorów dystansu od obecnych, i tak zbyt blisko, mężczyzn. Nie musiała też krzywić się, gdy pozbawiony wszelkich skrupułów krasnolud uraczył wszystkich paskudną wonią własnych onucy. A przynajmniej krzywiła się znacznie mniej.

Uważnie wsłuchiwała się w zebrane przez innych plotki. Wrzucenie kilku słów od siebie, o dziwo, nie przysporzyło jej znowu tak wielkich problemów. „Widzisz, a ty powtarzasz, że nie potrafię. Zobacz, przecież siedzę z nimi. Czego jeszcze chcesz?” Zerknęła w dół, przez okno. W zapadających ciemnościach odznaczały się tam jedynie białe pęciny i strzałka, w miejscu gdzie musiał być wielki pysk. Znacznie łatwiej było obserwować obecnych w pokoju. Wyglądało, że spędzą ze sobą więcej czasu i Dziewczynie coraz ciężej było ukryć wywoływaną tym faktem ciekawość. Być może będą nawet razem podróżować. Wszak van Haagen wspominał o planach wysłania ich za swoją córką. „To mogłoby być interesujące, nie sądzisz? Cóż, ja tak.” Wyobraźnia podsunęła jej wizję przyszłych podróży i Dziewczyna ani się obejrzawszy popadła w zadumę, tkwiąc w bezruchu na oknie. Dopiero propozycja krasnoluda przywróciła ją do rzeczywistości. Czekała, aż idąc w jego ślady, kolejno się będą przedstawiać, gorączkowo zastanawiając się w międzyczasie za kogo ostatecznie powinna się podać.

„Nie poganiaj mnie, co z tego że patrzą.”
- Do mnie możecie mówić po prostu Dziewczyno – dobiegło wreszcie z kąta, w którym siedziała. Uśmiechnęła się nawet, cokolwiek niepewnie, leciutko tylko kąciki ust unosząc do góry. Nawet to wystarczyło, by wydała się inna. Bardziej przystępna. Przez moment, który minął równie szybko jak się pojawił i jej błękitne oczy znów przybrały zamyślony, nieobecny wyraz. Wciąż patrzyła na nich, ale zdawać by się mogło, że oprócz nich w pokoju błękitne tęczówki widzą kogoś jeszcze. „Cicho, niech się śmieją czy dziwią. Nie będę udawała. Nie chcę.” Powtórzyła sobie w myślach imiona, usłyszane od nich. Brakowało jej dwóch, nieco niecierpliwie więc zerkała na mężczyzn. Którzy to nic sobie najwyraźniej z jej zerkania nie robili. Wzruszyła wreszcie ramionami, rozwiązując problem przez nadanie im własnych, zdecydowanie mniej wymyślnych nazw.

Pozostawało zastanowić się wreszcie nad problemem, który zebrał ich wszystkich do kupy. Dziewczyna nie była zadowolona, że we wszystko zamieszany był najwyraźniej jakiś mag czy kapłan. Gdyby to od niej zależało, a zależało przecież, zdecydowana byłaby unikać ewentualnego spotkania za wszelką cenę. Nie dziwiło jej, że chłopiec mógł być wykorzystywany przez innych. Cień współczucia przemknął przez jej oblicze. Wyobrażała sobie, że nie tylko córka ich pracodawcy mogła potrzebować pomocy.


==========
xeper - Jost
==========


Siedzieli w karczmie jeszcze kilka godzin, wychylając kolejne kufle piwa. Jost cały czas zastanawiał się nad tym w co się wpakował, puszczając mimo uszu opowieści Dijka o tym co działo się dzisiaj w porcie. Wpakował się w niezłą kabałę, gdy to wszystko się skończy to dopiero on będzie snuł opowieści. O znajomości z van Haagenem, o dziwnych ludziach i nieludziach jakich przyszło mu poznać, o... Właściwie nie wiedział o czym jeszcze, nie miał pojęcia co przyniesie nowy dzień. Musiał spotkać się z towarzyszami i posłuchać czego oni się dowiedzieli. Wówczas podejmą plany dotyczące dalszego działania.

Pożegnał się z Dijkiem, po raz kolejny prosząc go o przekazanie brygadierowi informacji o swojej nieobecności i ruszył wolnym krokiem w stronę domu. Oudgeldwijk, dzielnica w której mieszkał nie znajdowała się daleko, więc nie miał się gdzie spieszyć. Droga wypadała mu wzdłuż jednego z kanałów, cuchnącego zatęchłą wodą i fekaliami, które mieszkańcy okolicznych kamienic odprowadzali bezpośrednio do wody. Na oleistej powierzchni unosiło się mnóstwo odpadków, wśród których pływały olbrzymie, napasione szczury i inne kreatury, których Jost wolał z bliska nie oglądać. Przyspieszył kroku, mijając rozlatujące się zabudowania, znane pod nazwą „Graciarni”. Był to ciąg kilkunastu opuszczonych domów, w których od lat nikt nie mieszkał, nie licząc paru bezdomnych. Ludzie jednak czasem odwiedzali to miejsce licząc, że uda im się znaleźć coś cennego. Jost słyszał, że kamienice kiedyś należały do bogatej rodziny kupców, która wyniosła się z nieznanych powodów z miasta. Teraz budynki straszyły rozlatującymi się drzwiami, pustymi oczodołami okien i walącymi się dachami. Na wietrze, jaki się zerwał stare okiennice posępnie skrzypiały i uderzały o cegły. Wewnątrz coś z hukiem spadło i rozległy się głośne przekleństwa.

Na moście minął patrol Czarnych Kapeluszy, jak potocznie nazywano członków Czcigodnej Gildii Latarniarzy i Strażników. Ukłonił się dowódcy, który odprowadził go ponurym wzrokiem i wymamrotał jakieś przekleństwo, a może pozdrowienie. Jost niedosłyszał. Ruszył w góre, w kierunku Ermijnberk. Po obu stronach wijącej się uliczki mijał stare rezydencje. Oudgeldwijk było niegdyś bogatą dzielnicą, zamieszkałą przez arystokrację, tam przynajmniej mówiono. Wybudowanie Wielkiego Mostu spowodowało jednak, że bogaci przenieśli się na drugi brzeg Reiku. Tam były lepsze warunki i więcej miejsca na stawianie obszernych rezydencji. Dzielnica podupadła. Teraz mieszkali tu biedacy, wielodzietne rodziny, niższa klasa pracująca i Jost. Bramy straszyły powyłamywanymi kratami, po odrapanych, pełnych wulgarnych napisów murach wił się bluszcz. Na podwórkach i podjazdach rosły krzaki i trawa. Kamienice były w równie opłakanym stanie. Pokrzywione, wzniesione byle jak i byle gdzie. Bez jakiegokolwiek planu. Kilka razy zdarzyło się, że Jost, mieszkający tu od paru lat, po pijaku pogubił drogę. Na ulicach było mokro, od wciąż padającego deszczu i wody z nieczystościami wylewanej z okien mieszkań. Tą przyjemność Jost też zaliczył, gdy jakaś gosposia oblała go wieczorem zawartością nocnika. Wyzwisk było co nie miara. Wynajmował niewielkie mieszkanie w dwupiętrowej kamienicy, wznoszącej się niemal na szczycie wzgórza. Z okna miał całkiem znośny widok na Hoogbrug, nieco tylko przysłonięty przez dach sąsiedniego budynku.

Wspiął się po rozklekotanych schodach do swojego mieszkania, które jak zwykle nie było posprzątana. Bo i po co? Raczej nikt go nie odwiedzał. Ze znajomymi i kumplami z pracy spotykał się w tawernach. Dziwki obsługiwały w bramach lub w obskurnych burdelowych pokojach. Na Ermijnberk właściwie tylko spał i jadł. Teraz mieli przyjść do niego goście. I tak nie zdąży posprzątać. Ktoś zapukał do drzwi...

- Chyba już wspominałem swoje imię - powiedział, gdy wszyscy się zebrali. - Nie? Proszę więc o wybaczenie... Jestem Jost.


============
Cedryk - Cohen
============


Cohen wściekły szedł na spotkanie z Jostem i resztą. Pod nosem mamrotał i międlił przekleństwa.
- Pieprzone liczykrupy. Złośliwe jak mało. Człowiek zapyta się o Wielką Świątynie to wysyłają go do jakiejś pomniejszej kaplicy prawie. Oj, Kaparowcu daj Sigmarze, że jeszcze cię dorwę i pożałujesz tego.

Wskazówki były dość mgliste te trzy pobyty w Middenheim były zbyt krótkie aby poznać dokładnie miasto. Zbrojny podszedł do grupy dzieci grających w cupę.
- Ej, które chce zrobić cztery pensy za zaprowadzenie na Ermijnberk w Oudgeldwijk.
Zgłosiło się troje. Cohen wybrał na oko dziesięcioletnia dziewczynkę wiedząc, iż jest mniejsza szansa aby była w zmowie z jakimś gangiem okradającym przybyszy.

Przewodniczka prowadziła pewnie. Po pewnym czasie przeszli przez most. Na nim to Cohen spostrzegł Josta oraz kroczący oddział straży miejskiej zwany Czarnymi Kapeluszami. Żołnierz uśmiechnął się kpiąco na ich widok i przesuną tracze bliżej rękojeści „Grota”, tak aby nadchodzący oddział mógł zobaczyć godło „Cwałowników – Uthera”, na czarnej tarczy trzy srebrne konie w pędzie. Ostatnim razem gdy byli w mieście nieźle przetrzepali skórę grupie strażników po pracy.
„Obezjajacy myśleli, że będą pomiatać Cwałownikami, którzy to przed zwierzoludźmi nie podają tyłów, a co dopiero przed pachołkami grodzkimi po służbie. Rozróba była niezła. Głów się w wtedy wiele natłukło a i zębów wybiło. Jeden z piesków próbował zdradziecko od tyłu mnie zajść. Niedoczekanie jego. Potem przez miesiąc jedynie zupą się żywił, zanim mu się szczeka zrosła.”
Od tego czasu pachołkowie grodowi po pracy są niemile widziani pod „Grotem i dzbanem”.
No i od przełożonych pieski nieźle dostały za wszczynanie burd w mieście, a sierżant co z nimi był to i wyleciał z posadki.
„Można wypić po kufelku, spokój w głowie i w porządku, a nie szumieć jakby się dwie beteli gorzałki wypiło. Jak ktoś ma słaba głowę to lepiej niech nie pije”.
Myślał Cohen promiennie się uśmiechając do strażników mijając ich.

Czarne Kapelusze zaś prezentowały się zgoła inaczej. Ich twarze wykrzywiał grymas złości i niemocy. Ich kapral z cicha klął pod nosem widząc symbol formacji do której należy Cohen.

Przed domem stał już koń dziewczyny. Cohen wręczył dziewczynce umówioną zapłatę. Dziecko szybko odbiegło zadowolone z zarobku.

Wszedł do mieszkania za żeglarzem, traczę postawił pod ściną oparta licem do pokoju.
Zasiadł za stołem tak jak to jeźdźcy zwykli zasiadać, rozwalony z szeroko roztrwonionymi nogami, pochwę z „Grotem” odpiął od rafek i oparł o stół.

Gdy żeglarz ponownie się przedstawił mruknął.

- Cohen, z „Cwałowników -Uthera” - odparł wskazując głową na tarczę.


=========
Lady - Soe
=========


Zaoferowanie swojej pomocy w poruszaniu się po mieście nie wszystkim najwyraźniej odpowiadało. Poczekała jeszcze kilka chwil, beznamiętnie obserwując przechodniów, i doczekała się tylko dwóch kobiet, obu niestety na tych głupich zwierzętach. Przecież w mieście to tylko utrapienie! Nic nie powiedziała, prowadząc je przez labirynty uliczek i nawet ona sama musiała kilka razy dopytywać o właściwą drogę. Poruszanie się po Marienburgu było niezwykle trudne, co przyjmowała z wielką radością. Niewiele Czarnych Kapeluszy było w stanie ją tu gonić dłużej niż przez kilka alejek.
Wreszcie dotarli do kamienicy Josta, wyglądającej całkowicie przeciętnie na tle przeciętnej dzielnicy. Soe lubiła przeciętność i chociaż mężczyzna nie wydał się jej godny czegokolwiek, to za to jedno zdobył pewną jej przychylność. Ciekawe czym tak na prawdę się zajmował. Z trudem trzymała jęzor za zębami, gdy wkroczyli do ciasnego pomieszczenia.

Jost wyciągnął ze starego kredensu kilka poobtłukiwanych szklanek i postawił je na stole, z którego moment wcześniej zrzucił na podłogę resztki jedzenia. Z innej szafki wyciągnął dużą, glinianą butlę, którą odkorkował zębami. Korek wypluł na niezaścielone łóżko. Po pomieszczeniu rozszedł się aromat sfermentowanego miodu.
- To Alte Geesrode, miód w gębie - powiedział i nalał każdemu do szklanki. - Wasze zdrowie i za powodzenie naszych działań!
Sam szybko uwinął się z zawartością naczynia, które z hukiem odstawił na blat. Chwilę potem przyniósł duży bochen chleba i kilka kawałków mięsa na talerzu.
- Częstujcie się - wskazał ręką jedzenie. - Niezbyt tego dużo i niezbyt wykwintne jak na pańskie podniebienia ale przynajmniej wam w brzuchach nie będzie burczeć, dzięki czemu skupić się będzie łacniej. Wygląda na to, że chłopaczyna pod namaszczeniem kapłanek Shallyi działa. One go wychowały i dały boski oręż. One też ujawniły go światu. Może co więcej nam powiedzą w świątyni albo przytułku. Trzeba by się do Tempelwijk udać.

Soe wzruszyła ramionami, częstując się podanym miodem i zagryzając chlebem. To plotkowanie pobudzało apetyt! Po pierwszym zaspokojeniu wyjęła z luźnego ubrania sprytnie zakamuflowaną, glinianą butelkę.
- Wino, najlepsze co mogłam kupić za te kilka groszy, które... pożyczyłam w międzyczasie. Spokojna głowa, wiem komu mogę i co mogę, wam nic nie grozi.
Podała Jostowi do odkorkowania, sama jeszcze myśląc nad tym, co sobie opowiedzieli.
- Ciekawa jestem, czy ta wiedźma faktycznie jeszcze wisi przed świątynią. W klasztorze na pewno znajdziemy więcej odpowiedzi. Mogę się tam dostać jeszcze tej nocy - uśmiechnęła się nonszalancko. - Albo jutro zapukamy i grzecznie spytamy, jak wolicie. Myślicie, że chłopak na prawdę ma jakieś niezwykłe moce? Tak oszukać tylu ludzi!
- Moce-śmoce - odparł niezwykle elokwentnie krasnolud. - Jak po mojemu, to pewnikiem wszystko sprawka tego całego Helmuta, czy jak mu tam. Staruchowi trzeba było złota, to pospołu z shallyanką wybajał opowiastkę, by ogołocić kiesy głupich biduchów. A czy pójdziemy do wiedźmy, czy do kapłanek... - khazad zakręcił fantazyjnie szklanicą, namyślając się. - Dla mnie jedno, byle zacząć od rana, bom strudzony łażeniem na dzisiaj.

- No to trzeba nam sprawdzić w głównej Świątyni Sigmara w Marienburgu. Obejrzeć zewłoki tych kultystów i wypytać kapłanów. Cholerne liczykrupy, źle mnie dziś pokierowały i trafiłem tylko do jakieś pośledniej świątyńki. - Cohen ze złością uderzył w stół, tak, że aż kubki podskoczyły.
- Lepiej też się nie rozdzielać. Kultyści czy oszuści zdaje mi się, iż jednak Karl Frantz nie będzie przychylnie na ten pochód patrzył. Zresztą to za krotochwila, mój znajomek widząc tą dziecięca krucjatę czy jak to się zwie, mało nie pęknął ze śmiechu. Mówił, iż bandyci na traktach otrzymują właśnie prezent od Sigmara. Nic tylko zbierać korony. Więc z pewnością córka naszego mocodawcy nie jest tam bezpieczna i wydaje mi się, iż zbieranie informacji zamieni się w ratunkowe uprowadzenie.
Dziewczyna ześlizgnęła się z parapetu i mimowolnie omijając siedzących przy stole mężczyzn sięgnęła po chleb. Z bliska, tym którzy oswoili się już z widokiem jej wymalowanej twarzy rzucał się w oczy równy, pozbawiony opalenizny pasek wokół szyi, jaki zostawić po sobie może rzecz noszona bardzo długo. Wzdrygnęła się, gdy mężczyzna w kolczudze uderzył w stół i cofnęła nieznacznie popatrując na niego uważnie.
- Myślałam, że świątynie posiadają własną straż. Jeśli kapłanka jednej i jeszcze kapłan rzeczywiście uznali chłopca, czy nie powinni z pochodem wysłać i ochrony?

- Ochrony? - Jost zaśmiał się. - Toć to ponoć tłumy wielkie były. A świątynie mają straże po to, aby złota chronić. Kapłani nie czuliby się bezpieczni wysyłając swoich ochroniarzy z krucjatą. Zresztą, oni i tak szli w przekonaniu, że dzieciak ich ochroni przed złem wszelakim, tak jak się sam ochronił.
- Przyjacielu - zwrócił się do krasnoluda. - Lubię ser bretoński, który ma specyficzny aromat ale te Twoje stopy to już przesada. Kiedyś Ty to prał ostatnio? Nie wspominając o umyciu stóp!
- Noż patrzajta jakie mi się wrażliwe nosy w kompanii trafiły! Powonienie iście niczym u jaśniepanów na cesarskim dworze! - khazad parsknął naburmuszony, zabierając się za ponowne wciąganie porzuconego obuwia - Toż przecie nie od wczoraj wiadomo, iż najlepszym druhem piechura są dobrze nasączone onuciska! Od razu widać żeście miastowi i nieprzywykli do tułaczki...
Soe odsunęła się trochę, krzywiąc z obrzydzenia, chociaż do przeróżnych zapachów była przyzwyczajona.
- My do tułaczki a ktoś inny do wody...
Odchrząknęła głośno, zmieniając temat. Lepiej było, by krasnolud nie podjął tego wątku.
- Czyli najpierw zahaczamy o starą świątynię Sigmara i dopytujemy o wiedźmę i Helmuta a potem leziemy do kapłanek Shallyi a najlepiej samej matki przełożonej... - przygryzła wargę. - Nie brzmi to dobrze, dużo religii i dużo niewiadomych. Chyba Nastia będzie musiała o audiencję prosić, bo nas, obdartusów, to na swoje pozłacane salony nigdy nie przyjmą, chędożone duchowieństwo. A chciałabym premię, więc jak się nie uda po dobroci to wejdziemy tyłem. Zawsze możemy się van Haagenem zastawić, w razie kłopotów.

Nikt już nie miał nic do dodania, wzruszyła więc ramionami, wyglądając przez małe okienko. Skrzywiła się, zerkając ukradkiem na Dziewczynę.
- To nie jest dobry pomysł, by zostawiać to zwierzę tutaj, chyba, że zależy ci na nim jeszcze mniej niż mi.
Uniosła brwi. Jeśli to wszystko zamieni się w pogoń za córką szlachciury, konie mogą okazać się niezwykle pomocne.
- Chodź, pomogę ci znaleźć jakieś miejsce dla niego. Wyprawę po świątyniach możemy zacząć o świcie, w nocy i tak nikt nas nie przyjmie.
Podniosła się, wychylając resztę swojego trunku. Miała słabą głowę, to i lepiej było się przewietrzyć od razu.
- Te białe kreski... to jakieś magowe rytuały? I co to za imię, Dziewczyna?
Pokazała ząbki w krókim uśmiechu. Nie mogła nic poradzić na swoją ciekawość.
 
Sekal jest offline  
Stary 25-08-2010, 18:10   #5
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Sekal - MG
=========


Noc minęła w mieście całkiem spokojnie i tylko kilka razy słyszeli głośne krzyki, dobiegające czasem z ulicy a czasem z innych kamienic, rozmieszczonych bardzo blisko siebie i zupełnie nie wygłuszonych. Trochę po północy przez pół godziny słyszeli też głośne kobiece pojękiwanie, ignorowane przez Josta już zupełnie. Sąsiedzi różnie sobie dorabiali, a ta akurat ze złapaniem klienta miała na szczęście na tyle dużo problemów, że jeden na noc to i tak było dużo. Tak czy inaczej, to była miła noc, która szybko minęła, zamieniając się w świt i witając mocnymi podmuchami wiatru, który nawiewał nad Marienburg coraz więcej chmur, na razie całkiem niegroźnych. Umówili się o świcie i nie mieli problemów z dotrzymaniem tego terminu, nawet jeśli nie wszyscy zdecydowali się nocować w ciasnej klitce dokera.
Ktoś już na nich czekał, obdarzając szczerbatym uśmiechem poczerniałych zębów.

Wychudzony mężczyzna, z potarganą i nie ścinaną od wieków czarną fryzurą, którą zaliczyły już chyba wszelkie robaki, podkuśtykał do nich z zadziwiającą szybkością, szczerząc się nieustannie.
- Ooo... tak! Josef już czeka, bo słyszał, że szukacie chłopca!
Skłonił się, pokracznie parodiując dworski ukłon. Jego brudne, proste ubranie w kilku miejscach bardziej przypominało szarawary niż strój. Poprawił zwisający mu z ramienia worek, nie dając się przegonić nieprzyjemnym spojrzeniom, pierwszym wstępem do późniejszych gróźb. Pewnie był już do nich całkowicie przyzwyczajony.
- Ooo... tak! - głos miał skrzekliwy, jak nienaoliwione zawiasy. - Mam coś dla was, spójrzcie, a nie pożałujecie!
Sięgnął wgłąb worka, wyjmując z niego kilka zwyczajnych przedmiotów.
- Święte relikwie, pobłogosławione przez chłopca!
Josef wyglądał, jakby na prawdę wierzył w to co mówił. Jął zachwalać każdy z osobna, najpierw podtykając pod nos blaszany symbol Sigmara.
- Zrobiony przez chłopca dla wiernych, zrobiony własnymi jego rękoma! Tylko dziesięć pensów za sztukę!
Groźby zdecydowanie nic nie dawały. Podobnie odepchnięcia. Wyrwanie języka byłoby pewnie lepszą metodą, ale ciekawskie mordy w oknach dookoła szybko skojarzyłyby oprawców, a przynajmniej Josta. Także brutalna przemoc odpadała, a bez niej "sprzedawca" tylko się rozkręcał. Następny był kawałek płótna, pochodzący chyba z pościeli.
- Pochodzi z jego własnego domu, pobłogosławiony jego własnym tyłkiem!
Całe szczęście, że różnorodność przedmiotów nie była jakoś szczególnie olbrzymia. Następne były jasne włosy.
- Pochodzą z jego świętej fryzury! Przysięgam na bogów, że tak właśnie jest! Jedynie srebrnik... za trzy! Nie za jeden, a za trzy święte włosy!
Dobrze, że chociaż w wędrówce ku dzielnicy świątyń nie przeszkadzał za bardzo, skacząc dookoła. Tylko jego paskudny oddech był męczący, gdy podstawiał pod nos ostatni przedmiot ze swojej kolekcji.
- Ząb! Stracony, gdy był niemowlęciem i pozostawiony dla potrzebujących dusz! Tylko dziesięć srebrników za tę cudowną relikwię!
Chyba wreszcie zorientował się, że jego "klienci" nie do końca byli zainteresowani kupnem. Entuzjazm spadł, ale po chwili wrócił. Josef tym razem zatrzymał ich, stając po prostu na drodze i rozkładając ramiona.
- Wymagający klienci! Ooo... tak! Mam coś specjalnego! - ściszył głos i wyciągnął z worka małą tunikę, rozerwaną w połowie.
- Nosił to, gdy toczył walkę ze sługami chaosu! Wtedy jeden z nich szarpnął jego koszulę i rozdarł ją, odsłaniając przed naszymi oczami święty symbol na jego piersi! Tak, to część jego ubrania... spójrzcie, wciąż pozostały ślady krwi!
Faktycznie, na ubraniu, które w przeciwieństwie do pozostałych przedmiotów miało znamiona autentyczności, znajdowały się plamy krwi. Był też wyszyty mały symbol lecącego gołębia. Niektórzy domyślili się, że tunika musiała pochodzić od Shallyi. To był symbol akolitek tej wiary.
- Pobłogosławić Ranalda, że pozwolił mi wtedy być przy tym! Wszyscy pobiegli ratować chłopca, gdy jego święty strój wpadł w moje dłonie! Może być wasz za dziesięć... znaczy miałem na myśli... za dwanaście złotych monet! Oooo... tak!
Szybko schował tunikę do worka, pilnując jej jak oka w głowie.

***

Templewijk. Intelektualne i duchowe centrum Marienburga, jakże inne od brudnego Winkelmarktu! Zanim tak dotarli, w próbie odnalezienia starej Świątyni Sigmara, zwiedzili kolejny kawałek miasta. Tym razem była to głównie dzielnica Starych Pieniędzy, której nazwa doskonale oddawała jej wygląd i stan. Kiedyś była to siedziba tutejszej szlachty, teraz zaś opuszczona niszczała, pozostawiając po sobie opuszczone resztki pięknych dawniej rezydencji. Teraz zawalone i na pewno dokładnie oczyszczone ze wszystkiego co wartościowo, straszyły tylko zasypanymi ulicami i dawną chwałą starych panien i pijanych lordów, którzy jeszcze gdzieniegdzie pozostali w swych domostwach, nie mając możliwości i zasobów by tak jak inni przeprowadzić się do wytwornej dzielnicy Goudberg. W końcu jednak zakurzona świetność Starych Pieniędzy skończyła się, przechodząc płynnie w Templewijk.

Trzy budowle zdecydowanie dominowały w tym miejscu. Katedra Mannana, Świątynia Haendryka a także Uniwersytet Nawigacji oraz Magii Morza. Wszystkie trzy górowały nad zatłoczonymi ulicami, zwracając na siebie uwagę i wabiąc wysokimi wieżami, spiralnymi ornamentami i wielką ilością złota, którą musiano przeznaczyć na ich budowę.
Niestety to nie do nich kierowały ich plotki, a do malutkiej Świątyni Sigmara, którą odnaleźli bez trudu. Cohen zaś szybko zrozumiał, dlaczego skierowano go do zupełnie innego miejsca. Ta świątynia była bowiem zamknięta i nosiła już wyraźne znaki upadku. Kilka zebranych informacji pozwoliło im dowiedzieć się, że w czasie konfliktów z Imperium, miejsce to zostało zamknięte a sama świątynia przeniesiona do dzielnicy Ostmuur, za karę za to, że kapłani Sigmara stanęli przeciw niezależności Marienburga.

Tuż przy wejściu do świątyni znajdował się niewielki, kamienny plac, na którego środku ustawiono dużą studnię. Otoczony ze wszystkich stron wielkimi rezydencjami, był dostępny tylko z czterech wąskich alejek. Tuż przy studni, w kamień został wbity 4 metrowy pal z żelaza, do którego ramienia przyczepiona została owalna, metalowa klatka, zwisająca na łańcuchu dwa metry nad ziemią. W środku zaś leżała zwinięta w kłębek, obdarta kobieta. Miała połamane palce, które sterczały w dziwne strony, a w usta wsadzono jej coś metalowego, co stanowiło knebel. Niestety, wszędzie kręcili się także inni ludzie, oraz patrole straży, która uważnie baczyła na klatkę. Dwa Czarne Kapelusze stały cały czas po bokach klatki, pozwalając przechodniom pluć i wyzywać ledwie chyba dychającą skazaną, ale nie pozwalały się zbliżać ani nawet próbować rozmawiać z "wiedźmą". A tych dwóch na pewno mogło wezwać pomoc, bo w tej dzielnicy bardzo dbano o porządek. Przekładało się to na ilość patroli, rzecz jasna. Z drugiej zaś strony, łatwo się było dowiedzieć, że w nocy nikt tu już nie stał, a patrole pojawiały się mniej więcej raz na pół godziny. Jeśli chcieli coś zdziałać, musieli poczekać na noc. A to oznaczało zmianę planów i odwiedzenie najpierw Przytułku Shallyi.

***

Kilka dodatkowych pytań wśród miejscowych, a także dzięki wiedzy Soe i Josta, udało się zlokalizować mały przytułek, który siostry prowadziły w dzielnicy Doodkanaal. Gromadziły tam bezdomne i potrzebujące dzieci, dając im opiekę i ochronę przed nędzną okolicą z nadzieją, że kiedyś pomogą im prowadzić lepsze życie. A co ciekawe, głębsze wgryzienie się w temat, pozwoliło dowiedzieć się, że aktualnie ktoś przytułkiem potrząsnął, a tamtejsza matka przełożona została aresztowana za wiedźmiostwo! Większość pytanych przewidywała zresztą jej śmierć, która miała nastąpić za chwilę lub według nich już nastąpiła. To kierowało z powrotem przed starą Świątynię Sigmara, ale dopiero w nocy. Teraz mogli udać się i do sióstr Shallyi w nadziei, że zdobędą jeszcze więcej informacji.

Znalezienie przytułku, gdy już było się w odpowiedniej dzielnicy, było już proste. Każdy tutejszy potrafił wskazać zwisający nad śmierdzącym kanałkiem budynek, na końcu wąskiej alejki. Pomijając to, że dom miał świeżo wyczyszczone ściany, to zdecydowanie widział już znacznie lepsze czasy. Miejsce było dość spore, większe niż otaczające ich dwu lub maksymalnie trzy -rodzinne domostwa. Za bramą można było dostrzec mały dziedziniec, na którym trzy kapłanki Shallyi prowadziły jakieś zajęcia z niewielką grupką dzieci. Trochę dalej większe dzieciaki pracowały pod przewodnictwem jeszcze innych akolitek.
Ich pojawienie się wymiotło z placu wszystkich, niemalże natychmiast. Pozostała tylko jedna z kobiet w białej szacie, skupiona na obserwowaniu swoich nóg, cała czerwona jak burak. Ktoś tam miał zawołać Matkę Przełożoną, Gerdę Lutzen. Stali więc tak bez słowa, czując się obserwowanymi. Nikt jednak nie chciał powiedzieć ani słowa. Zdaje się, że bardzo niechętnie witano tu obcych, zwłaszcza, gdy część z nich była uzbrojona. Na szczęście trwało to tylko kilka chwil, gdy pojawiła się kobieta ubrana w znacznie ciemniejsze, nawet dość wytworne szaty. Nie wyglądała szczególnie staro, chociaż miała na pewno już swoje lata. Twarz ściągnięta, a ona sama zdecydowanie pełna była rezerwy.
- Z jaką sprawą przychodzicie?

Wystarczyło jedno wspomnienie o Krucjacie i dziecku, by kobieta straciła swoją rezerwę i spokój. Rumieńce wyszły na policzki, a oczy zapłonęły, tak jak wtedy, gdy coś mocno pobudza zmysły. Nie było łatwo jej przekonać, ale trochę spokoju, przekonywania i delikatna donacja na przytułek wystarczyły do tego, by zaprosiła do środka i odpowiedziała na kilka pytań.


Zanim jednak gdzieś dotarli, matka przełożona przywołała jedną ze swych kapłanek.
- Zabierz proszę ich broń, a potem przynieś nam wina.
Czekała cierpliwie, gdy składali swój oręż, bardziej chyba pilnując, by nikt nie próbował odzywać się do ładnej, młodej dziewczyny. Śluby milczenia obowiązywały najwyraźniej wszystkich prócz samej Gerdy. Gdy już uporano się z tym problemem, poprowadziła dalej.
- Siostra Kuhn została zdyscyplinowana. Modlitwa, cisza oraz praca odpowiednio przygotują ją na jej stanowisko.
Było to dziwne, biorąc pod uwagę jakiej bogini służyły, ale nikt z nich nie znał zwyczajów w takich miejscach i nie było to przecież ich sprawa. Gdy już znaleźli się w jej gabinecie, a młoda akolitka przyniosła wino, mogli zadać swoje pytania. Niektórzy mieli dziwne wrażenie, że odpowiedzi, które im udzielała Lutzen, były z góry ustalone, prawie niezależne od ich pytań. Ona miała swoją opowieść i niezwykle chętnie ją opowiedziała.

- Zawsze wiedzieliśmy, że Karl jest błogosławionym dzieckiem. Tej nocy, której opuścił drzwi przytułku, dwuogoniasta kometa pojawiła się nad naszymi głowami. Zawsze był najlepszy ze wszystkich dzieci, nawet jako niemowlę. Silny i mądry. Chcieliśmy wychować go razem z innymi, mniej szczęśliwymi dziećmi, jednak zazdrość, jaką wywoływał... to zmusiło nas do trzymania go osobno, by uniknąć... pewnych trudności.
Z każdym dniem wyrastał na bardziej szlachetnego i pięknego, mimo wszystko nikt wtedy jeszcze nie podejrzewał jego prawdziwego przeznaczenia. Kilka tygodni temu pojawiło się kilku mężczyzn, chcących obejrzeć nasze dzieci, twierdzących, że ich pan przysłał ich, by wybrali kogoś do służby. Nie wiemy jak wyczuli Karla, który był trzymany w pokoju na górze, ale on czasami się wyślizgiwał na zewnątrz. Tak jak teraz, zobaczyli go. Ich prawdziwa natura objawiła się tydzień później! Włamali się, zabili biedną Siostrę Hirtzel i zabrali chłopca! Och, byście zobaczyli furię jaka w nas wstąpiła, gdy dowiedzieliśmy się co zrobili ci źli ludzie!
Nie wiedzieliśmy kim są, dlatego zwolniliśmy wszystkie siostry z ich obowiązków i kazałyśmy przeszukiwać miasto. Ale nie musieliśmy się martwić. Shallya we własnej osobie czuwała nad nim. Słyszeliście już o tym poranku, w którym chłopiec zabił swoich porywaczy dzierżąc jednoręczny młot? Wszyscy, którzy to widzieli, zobaczyli cud i poznali chłopca, poznali kim na prawdę był! Tłum zabrał go do Helmuta, kapłana Sigmara w tym mieście a on ogłosił go Sigmarem Odrodzonym!
Wierni przychodzili do niego sami i my także pospieszyłyśmy, by dodać nasze błogosławieństwo. Ci, którzy z zazdrości i nienawiści wygłaszali kłamstwa na jego temat, zostali uciszeni! Teraz jego wiara prowadzi go wprost ku jego wielkiemu przeznaczeniu. Żałujemy tylko, że nie byłyśmy świadkami cudu zgładzenia przez niego tych okropnych ludzi!

Fanatyzm? Gdy opuszczali to miejsce, odprowadzani przez siostrę Kuhl, czuły słuch Soe pozwolił wychwycić to, co powtarzały dzieci, teraz nie zabierane z dziedzińca. Pozwolił wychwycić słowo "Sigmar".


============
Cedryk - Cohen
============


Uzgodniwszy działania na następny dzień Cohen szybko się zebrał, pożegnał z gospodarzem.
Na odchodnym rzucił przez ramię.
- Jeśli panie jeszcze nie wybrały zajazdu proponuję „Grot i dzban”, w miarę spokojna, ceny umiarkowane i mają bardzo porządną stajnię. Strażnicy niechętnie patrzą na ludzi poruszającym się po mieście wierzchem.

***

Rankiem jak zwykle Cohen sprawdził czy aby stajenni nie zaniedbywali swoich obowiązków. Widząc, iż jak zwykle w tym zajeździe konie zostały porządnie zaopatrzone oprawił mu się humor. Zauważył, iż słoma w boksie „Lotki” została z samego rana zastąpiona nową.
Uśmiechną się do piegowatej dziewuszki, która była jedynym ze stajennych.
- Dobra robota wyszczotkuj jeszcze moją klaczkę. - powiedział, wręczając małej cztery miedziaki.

Wychodząc porozmawiał jeszcze chwilę z Ellwem, uprzedzający go, iż może dłużej w mieście zbawić i aby na razie trzymał miejsce dla niego.


***


Pod domem czekał już towarzystwo do którego przyplątał się jakiś handlarz starzyzną. Natarczywie zachwalał swój towar.
- Pójdziesz ty.
Cohen splunął w kierunku handlarza.

- Witajcie, patrzajta jakie to natrętny typ. - rzucił do zgromadzonego towarzystwa.

Nie zwracając większej uwagi, a brzęczącego jak giez handlarza ruszył za prowadzącymi Jostem i Soe. Handlarz ciągle zabiegł im drogę proponując co ruszt to nowe „relikwie”.
„Toż idiota, już dawno byłyby pod kopytami gdybym na koniu jechał.”
Handalarz z determinacją próbował wcisnąć swoje dobra. W końcu wyjął zaplamioną tunikę z symbolem Shally.
„Oż ty oszuście”. Pomyślał Cohen.
Oko ludzkie nie było w stanie wyłapać momentu gdy w jego reku znalazła się tarcza dotąd spokojnie przewieszona na lewym boku.

Cios był szybki.

W kilka sekund potem już żołnierz podtrzymywał osuwającego się handlarza.
- Patrzcie, a to oszust i złodziej, a to oddać trzeba będzie w świątyni. Wytwórca relikwii chędożony.- Zwrócił się do towarzyszy chowając tunikę do sakwy.
Po czym usadził handlarza pod ściną, aby przypadkiem ktoś się o ścierwo nie potknął.

***

W końcu dotarli do Świątyni Sigmara. Była ona już na pierwszy rzut oka opuszczona. Przed nią w klatce, więziona była pod strażą jakaś niewiasta.

Cohen podszedł do pilnujących kobiety Czarnych Kapeluszy.

- Witajcie ziomkowie. Cóż na Sigamra stało się z jego świątynią. I cóż to za dziewkę w klatce więzicie? Czarownica jak? Na czyj rozkaz pojmana. - Zagadnął


***

Po odwiedzeniu starej świątyni Sigmara drużyna ruszyła do przybytku Shally. Wkroczyli do przybytku Bogini Uzdrawiania. W jej wnętrzu Cohenowi zdawało się, iż wszystkie oczy skierowały się na niego. Na szczęście trwało to tylko kilka chwil, gdy pojawiła się kobieta ubrana w znacznie ciemniejsze, nawet dość wytworne szaty. Nie wyglądała szczególnie staro, chociaż miała na pewno już swoje lata. Twarz ściągnięta, a ona sama zdecydowanie pełna była rezerwy.

- Z jaką sprawą przychodzicie?

- Witaj Matko, Przyszliśmy w sprawie ostatnich cudownych wydarzeń. - powiedział, żołnierz wyjmując odebraną oszustowi tunikę.
- Jestem pokornym wyznawcą Sigmara i chciałbym chwilę porozmawiać z osobą, która widziała jak dorasta. Niestety już namnożyło się wielu oszustów próbujących ten fakt wykorzystać. Te oto tunikę odebrałem domokrążcy. Z pewnością została ona od was skradziona, wnioskuje po symbolu ją zdobiącą, a ten wiarołomca, oszust i złodziej przedstawiał ją jako prawdziwą relikwię „Sigmara Odrodzonego”. Napawa minie też radością fakt, iż fałszywe są plotki o ujęciu i uwięzieniu Matki Przełożonej, za sprzyjanie chaosowi. Bogom za o dzięki.
Oddał też pendent z bronią i tarczę słudze, rękawice zaś kolcze zatknął za pas.

***

Opuściwszy przybytek Shally Cohen zatrzymał się opodal wyjścia. Zafrasowany podrapał się dwudniowym zaroście.

- Coraz więcej wiemy, lecz mus nam porozmawiać z kapłanami Sigmara bo bez tej rozmowy nie możemy być pewni jak zareaguj w Imperium na tą całą procesję. Radźcie jak teraz najszybciej dostać się do świątyni Sigmara.
 
Sekal jest offline  
Stary 25-08-2010, 19:17   #6
 
xeper's Avatar
 
Reputacja: 1 xeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputację
Noc, po naradzie minęła właściwie spokojnie. Zwyczajowe krzyki sąsiadów, do których Jost był przyzwyczajony, nie były w stanie wyrwać go ze snu. Podobnie rzecz się miała z jękami Manhildy Schtoneecke, starej kurwy mieszkającej w domu obok. To że ta bezzębna, sterana życiem kreatura znalazła znów klienta, graniczyło z cudem. Ciekawe kim był ten „szczęśliwiec”? Pewnie jakimś gołodupnym żakiem lub przyciśniętym potrzebą pijaczyną. Kuśka nie wybiera, pomyślał Jost i odwrócił się na drugi bok. Nieco przeszkadzały mu posapywania i jęki krasnoluda, niespokojnie rzucającego się na ławie pod ścianą, jednak zignorował i te odgłosy. Ze snu wyrwał go huk i łomot. Zerwał się na równe nogi, łapiąc leżący przy łóżku nóż. Dłużnicy przyszli po pieniądze, przemknęło mu przez myśl. Drzwi były zamknięte, a w świetle wpadającym przez okno dostrzegł starego krasnoluda, z toporem schowanym za plecami, stojącego nad resztkami stołu, rozbitego w drzazgi.
- I tak się rozlatywał - skwitował rechot krasnoluda i jego tłumaczenia. - Kupisz mi nowy, brodaczu...

Rankiem, który o dziwo, nie przywitał ich deszczem, czy chociażby lekką mżawką, a tylko silnym wiatrem i kłębami szarych chmur, ruszyli przez miasto do Doodkanaal, aby dowiedzieć się nieco więcej o domniemanym wcieleniu Sigmara, w przytułku prowadzonym przez siostry. Niestety podróż nie należała do najprzyjemniejszych, a to za sprawą jakiegoś łachudry, który mienił się handlarzem relikwii. Przez cały czas, niechlujny człowieczek, skacząc naokoło drużyny, zachwalał swoje towary. Dla Josta był nikim więcej niż oszustem, żerującym na ludzkiej naiwności i wykorzystującym sytuację. Miał wrażenie, że już go kiedyś widział. Wówczas Josef, bo tak się ów handlarz przedstawił, oferował swoje usługi jako druciarz i reperator garnczków. Teraz miał o wiele ciekawszy towar do zaoferowania. Zęby mleczne, włosy, amulety i inne badziewie, ponoć pobłogosławione przez samego Karla. Doker nie miał ochoty słuchać skrzeczącego głosu Josefa, kilkakrotnie pogroził mu pięścią, a raz nawet kopnął. Dziadyga był jednak nieugięty.

Nie zaskoczyło go zachowanie najemnika Cohena, który w końcu nie wytrzymał i wyrżnął handlarza swoją tarczą, pokazując jak szybkim jest wojownikiem. Jost nie zauważył nawet momentu, w którym to się stało. W jednej chwili dziadek zachwalał koszulinę, a w drugim już osuwał się na ziemię. Jost pomógł Cohenowi złożyć nieprzytomnego Josefa, na czole którego wykwitł olbrzymi siniec, w bramie mijanej kamienicy. Był wdzięczny najemnikowi za pozbycie się natręta, nie pochwalał jednak tego, że wojownik zabrał jedną z domniemanych relikwii. Mianowicie rozdarta koszula, z wyszytym na niej gołąbkiem, zniknęła w sakwie Cohena. Ten wytłumaczył szybko swój czyn, zapewniając że zwróci, z pewnością skradzione giezło w przytułku.

Do Templewijk dotarli bez dalszych przeszkód. Minęli wielką, granitową świątynię Maanana, której trzy strzeliste wieże, wznosiły się ku niebu na podobieństwo Zeeoogster’a - trójzębu boga, będącego jego symbolem i orężem. Jak zwykle potężne wrota przybytku, znajdujące się poniżej poziomu ulic, były otwarte. Nie zamykano ich niemal nigdy, poza czasem największej niepogody. Przeszli obok ociekającej złotymi i srebrnymi ornamentami świątyni Haendryka, u wrót której gromadzili się głównie petenci, chcący otrzymać od kapłanów boga handlu poradę lub uzyskać kredyt. Świątynię Sigmara można by określić mianem wiejskiej kapliczki w porównaniu do tych dwóch, i to w dodatku zamkniętej. Przed świątynią znajdował się cel ich wizyty, wiedźma. Kobieta uwięziona w stalowej klatce, opluwana i wyzywana przez przechodniów i do tego pilnowana przez dwóch Czarnych Kapeluszy. Chwila obserwacji pozwoliła stwierdzić, że nie odstępują jej na krok, bacznie przyglądając się wszystkim wokoło i czasem nawet studząc zapał zbyt porywczych mieszczan. Nie pozostawało nic innego jak sobie na razie odpuścić i wrócić tu w nocy. Może wówczas nadarzy się okazja do zamienienia paru słów z nieszczęsną kobietą.

I znów Jost prowadził kompanię przez kręte ulice Marienburga, często pytając przechodniów o drogę. Mimo iż w mieście mieszkał od paru lat, nie znał go w całości, a wielu części Marienburga po prostu wolał unikać. Do innych nie miał po co chodzić, a z jeszcze innych, gdyby się tam zapuścił, zostałby niechybnie wyrzucony. Tym razem zawędrowali do Doodkanaal, najgorszej, podłej dzielnicy Marienburga. Gnijącej i umierającej. Znaleźli przytułek, ulokowany nad cuchnącym kanałem, jednak na tle reszty dzielnicy sprawiąjący pozytywne wrażenie. W przeciwieństwie do znajdujących się wewnątrz sióstr, które były oschłe, małomówne i niemalże, w odczuciu Josta, wrogie. Nie takie powinny być służki Shallyi, bogini miłosierdzia. Winny nieść pocieszenie i dobre słowo. Koić zbolałe dusze uśmiechem. Zamiast tego kazano im oddać broń, bawiące się na dziedzińcu dzieci zabrano a za przewodniczkę dostali milczącą nowicjuszkę.

- Coś ty taka niemotna, siostrzyczko? - spytał jej Jost, szczerząc się. Zamiast odpowiedzi zaczerwieniła się, zagryzła wargi i odwróciła głowę. Cały czas milcząc, siostra zaprowadziła ich przed oblicze przełożonej i natychmiast zniknęła.
- A cóż to się dzieje, że ta urocza siostrzyczka taka milcząca? - Jost nie wytrzymał i spytał o powód, dla którego siostra nie odzywała się. - Czyżby śluby milczenia obowiązywały kapłanki Shallyi? Bom nigdy o tym nie słyszał. Zawsze uśmiechnięte i rozszczebiotane, gołąbeczki...
- Siostra Kuhn została zdyscyplinowana. Modlitwa, cisza oraz praca odpowiednio przygotują ją na jej stanowisko
- odparła grobowym tonem, przełożona. Jostowi odechciało się dalszych pytań.

Opowieść siostry przełożonej, Gerdy Lutzen, pełna była pasji. Opowiadała o Karlu, tak jakby rzeczywiście był kimś obdarzonym niesamowitą charyzmą i wielkim wpływem na ludzi. Brzmiało to niemalże tak, jakby, zamiast Bogini Miłosierdzia, kapłanka oddawała potajemnie cześć dziecku o imieniu Karl. Okazało się też, że kobieta w klatce przed świątynią Sigmara była poprzedniczką Gerdy Lutzen, oskarżoną o czarostwo, herezję i bluźnierstwa. W klatce, z przypiętą etykietą wiedźmy znalazła się tylko dlatego, że zanegowała boskość chłopca. Dziwaczne! Jost swoimi spostrzeżeniami podzielił się z resztą drużyny, gdy wyszli z przytułku, znów odprowadzani przez milczącą siostrę Kuhn. Jost posłał jej ciepły uśmiech. Przeżywała ciężkie chwile, ciekawe za co? Czyżby i ona miała wątpliwości co do prawdziwej natury chłopca?

- Czyście zwrócili uwagę jak ona mówiła o dzieciaku? - spytał towarzyszy. - Niemalże jakby jemu cześć boską oddawała, a nie swej Bogini. I co spotkało jej poprzedniczkę za negowanie boskości dzieciaka? Toż to niesamowite? I one mienią się Siostrami Miłosierdzia!

Splunął przez ramię. Szli z powrotem do Templewijk, przed świątynię Sigmara. Wyglądało na to, że kobieta w klatce, była przełożona przytułku Sióstr Miłosierdzia była kluczem do rozwiązania zagadki Krucjaty. Ona i kapłan Helmut. Kim był ten mężczyzna i czy znajdował się w Marienburgu? Jost podejrzewał, że kapłan wyruszył z dzieckiem i tłumami na Altdorf, jako duchowy doradca i przewodnik Karla. Ale spytać o niego nie zawadzi.

***

Jost również uważał, że byłą już przeoryszę przytułku należy oswobodzić, albo przynajmniej wysłuchać co ma do powiedzenia. Zarzuty jakie na niej ciążyły były dosyć poważne, za próbę jej oswobodzenia mogła ich spotkać tylko jedna kara, której doker wolałby uniknąć. Jednak informacje, którymi z pewnością dysponowała mogły rzucić nowe światło na sprawę córki van Haagena.

Przystał na propozycję starego krasnoluda, który był chętny do stania na czatach. W oczach Josta było to nieco dziwne, gdyż do tej pory uważał brodaczy za osobniki skore do działania i bitki, a nie do chowania się po kątach i wypatrywania niebezpieczeństwa. Zrzucił to na karb podeszłego wieku Degnara a sam zaproponował kolejny krok do bezpiecznego zbliżenia się do klatki.

W nocy, gdy nadejdzie odpowiedni moment i nikogo poza strażnikami nie będzie na placu, miał zamiar z krzykiem podbiec do Czarnych Kapeluszy i oznajmić im, iż w pobliskim zaułku doszło do napadu na niego i jego towarzyszy. Jemu udało się uciec, ale tam wciąż trwała walka. Liczył na to, że wiedzeni poczuciem obowiązku, strażnicy ruszą w stronę incydentu, w ten sposób pozostawiając na chwilę klatkę bez dozoru. Gdyby tylko jeden z nich zechciał pomóc, to przecież ktoś taki jak Cohen, zaprawiony w walce najemnik, z pewnością poradzi sobie z drugim strażnikiem, umożliwiając porozmawianie z przeoryszą pozostałym członkom kompani.
 
xeper jest offline  
Stary 25-08-2010, 22:14   #7
 
Suarrilk's Avatar
 
Reputacja: 1 Suarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodze
Gdy ta mała, piegowata Soe – o ile dobrze usłyszała jej imię w gabinecie van Haagena - prowadziła ich przez uliczki i zaułki Marienburga, Nastia czuła lekki zawrót głowy. Złote Miasto robiło wrażenie na obcych, nie po raz pierwszy myślała Kislevitka, rozglądając się dookoła. Bywała już w wielkich miastach – w swej ojczyźnie, w Estalii, Bretonii, była w Altdorfie, ale żadne z nich nie wydawało się tak... przytłaczające. W Marienburgu łatwo było się zgubić, toteż pannę Miedwiediew cieszyła obecność przewodniczki. Szlachcianka nie dosiadła narowistego Soroki, prowadząc go za krótko trzymaną uzdę, by nie narozrabiał. Szła tuż za zwinną dziewczyną, z dłonią na rękojeści szpady, gotowa w razie kłopotów wyperswadować przypadkowym awanturnikom chęć zaczepiania trzech na pozór bezbronnych niewiast tudzież ewentualne próby udowadniania, że czyjeś nieposłuszne palce dokonały nielegalnego przepływu kapitału. Ostatecznie nie musiała wypróbowywać swych umiejętności w ciasnych uliczkach, niemniej zachowywała ostrożność. W zasadzie, byłoby nawet miło, gdyby ktoś dał jej pretekst.

Czuła się trochę nie na miejscu w kompanii tych tak zupełnie innych od niej kobiet, zwłaszcza że były o wiele niższego od niej stanu, Anastazja zaś zawsze miała problem z komunikowaniem się z niżej od niej urodzonymi, jeśli akurat nie należeli do jej służby. Już w posiadłości Crispijna van Haagena zauważyła nadzwyczajną pobudliwość Soe – dziewczyna kręciła się, jakby miała robaki, chociaż bardzo starała się ukryć swą ruchliwość i przemożną ciekawość – a poczynione w drodze do Winkelmarkt obserwacje pozwoliły Nastii wyciągnąć określone wnioski. Wyszczekanej złodziejce wszelako najwyraźniej nie przeszkadzało, że jej kompani domyślą się jej profesji, i niespecjalnie starała się ją ukrywać. Przez chwilę Anastazja Osipowna odczuwała pokusę, by zwrócić Soe uwagę – "Powinnaś być ostrożniejsza" – lub coś podobnego – lecz zaraz ugryzła się w język. Nikt nie lubi, by go pouczać co do tego, w czym jest najlepszy, a złodziejka chyba nieźle znała się na swym fachu. Z drugiej strony, pewnie słowa szlachcianki niewiele by ją obeszły. Jedno podobało się Kislevitce w tej małej gadule – zdanie innych o niej samej miała w głębokim poważaniu.

Druga towarzyszka wydawała się diametralnie inna. Cicha, poważna, jakby odrealniona. Odzywała się nagle, niczym przebudzony ze snu człowiek, odpowiadający na myśli jeszcze z tamtej strony. Była chyba bardzo zżyta ze swym wierzchowcem, co Nastia potrafiła zrozumieć. Odruchowo pogładziła Sorokę po ganaszach. Ogier podrzucał głową, co jakiś czas parskając z niezadowoleniem, ale pod jej dotykiem uspokoił się na chwilę. Ciemnowłosa kobieta zerkała co jakiś czas na egzotycznie wyglądającą dziewczynę. Z nią też nie umiała zacząć rozmowy, wzruszyła więc tylko ramionami. I tak dotarły wreszcie do kamienicy, której Nastia w życiu by pewnie nie odnalazła sama. Nie było gdzie ukryć wierzchowców, przywiązała więc Sorokę obok karosza milczącej kompanionki.
- Nie ploszy się przy innych koniach? – zagadnęła na wszelki wypadek, znając te zwierzęta na tyle, by zdawać sobie sprawę, że nie wszystkie znosiły towarzystwo innych koni, skłonne do uprzedzeń podobnie jak ludzie. Jej własny srokacz grzebnął kopytem, kłapnął szczęką, ale uspokoił się, gdy dała mu ostatnią marchewkę. Okolica może nie była najbezpieczniejsza, by pozostawiać konia – jakiegokolwiek, nawet szkapiny, a co dopiero mówić o porządnym wierzchowcu – na pastwę złodziei, Soroka był jednak tresowanym i do tego temperamentnym ogierem. Nie pozwalał się dotykać obcym, komukolwiek poza nią lub Fieofanem, od razu kładł uszy po sobie, odsłaniał zęby i kopał. Była szansa, że nie da się tak po prostu ukraść, na pewno nie bez kilku ofiar.

Teraz jednak zachował się dość dziwnie – nie tylko nie zaczepiał wymalowanej na biało dziewczyny, ale nawet odsunął się nieco od jej konia i niepewnie zastrzygł uszami, jakby zdezorientowany. Nastia z zadumą przyjrzała się obojgu, po czym – poluźniwszy popręg – ruszyła na górę za Soe.

***

Dorzuciwszy swoje trzy grosze do dyskusji, Nastia przysłuchiwała się uważnie rozmowie, sącząc zaoferowany przez Josta miód. Rozumowanie towarzyszy wydało jej się logiczne – wszystkie tropy wyraźnie prowadziły do kapłanek Shallyi – toteż bez szemrania przystała na uzgodniony przez nich plan. Najchętniej powróciłaby potem do pokoju, odstąpionego jej przez starą wdowę po znajomym ojca z czasów jego młodości, ale wstyd było jej się przyznać, że nie umiałaby wrócić do niej sama. Wyszła więc tylko na chwilę przed kamienicę, by nałożyć Soroce worek z obrokiem na głowę, a wróciwszy, niespodziewanie dla wszystkich... zaśpiewała piosenkę, wcale zgrabnie przekładając ją na staroświatowy. O dziwo, gdy śpiewała, jej zniekształcający nieco wypowiedzi kislevicki akcent ulotnił się dokądś.

- Droga twa -
Jesienny wiatr.
Orzeł stepowy
Rozwiera skrzydła.
Droga twa
Grubą wstęgą
Omiata pyłem każdy krok.

Droga twa
Po kościach ziemi,
Droga twa
Wzdłuż łańcuchów wód.
Na upartych łapach
Szły zwierze,
Węsząc nieszczęście.

Zew krwi!
Na smoczym pancerzu
Rozbłysło słońce.
Zew krwi!
Czyś dawno już zrozumiał,
Że nikt nie powróci?

Na wielkim polowaniu
Zaczyna się dzień,
Tańczy słoneczny zając
Na strunie cięciwy.
Za plecami bezszumnie
Ścieli się cień
W splotach
Z ostrej trawy.

Płynie szlak po grzbietach
Zdziczałych gór,
Po suchej ostnicy
I po szarych piórach.
Gdzie śmierć płonie na stosie,
Wdychasz dym.

Zew krwi!
Wzrok sokoła,
Ludzkie oczy.
Zew krwi!-
Zapłonęły polana.
Nie ma powrotu -
Zew krwi!

I śmieje się stal,
Pijana krwią...
Czy wiesz, jak cię tu wyczekiwali?
Nie było życia,
Była wojna jedynie.
Lekkim krokiem wchodzisz w śmierć...

Rozpływa się, tląc się, tkanina życia
Wściekłość, jasna jak lampa, jak miecz.
I nie świat podziemny powita cię,
Lecz z uśmiechem spotka
Wojowniczy bóg.

Zew krwi!
Śmierć to kły wilcze,
Uśmiechniesz się jej w twarz.
Zew krwi!
Zawsześ wiedział,
Że nie powrócisz.
Zew krwi,
Zew krwi...
[1]

W zasadzie, nie potrafiła powiedzieć, dlaczego właśnie ten utwór przyszedł jej teraz do głowy. Może fakt, iż kiedyś śpiewał ją Michaił Piotrowicz, nie był tu bez winy.

Żałowała nieco, że nie zabrała ze sobą Fieofana, o wiele lepiej wypadłby jej spontaniczny występ, gdyby Kozak akompaniował jej na bandurze. Z drugiej strony, może szkoda byłoby jego fatygi, bowiem Nastia nie przyciągnęła szczególnej uwagi. Gdy śpiewała, miód najwyraźniej się skończył, podobnie jak kompanionów potrzeba rozmowy. Widząc, że krasnolud zwyczajnie począł chrapać, a Soe i Dziewczyna szykują się do wyjścia, odragnęła loki z twarzy i podeszła do nich.
- Pójdę ja s wami, wciąż nie mam dla Soroki schronienia.
Udała, że nie widzi, jak złodziejka przewraca oczami.

***

Kolejny dzień przyniósł kolejną wędrówkę po Marienburgu, tym razem o wiele bardziej męczącą, bowiem Nastia zostawiła Sorokę w przykarczemnej stajni. Znalazła też jakiegoś obdartego ulicznika, który zgodził się zanieść jej wiadomość do Fieofana – w wielkim mieście zawsze znajdzie się dzieciak, słonny dla ciężaru monety w dłoni służyć za posłańca. Kozak może i był jeno sługą, przed którym ktoś taki, jak Anastazja Osipowna, tłumaczyć się nie musiał, jednak był to człek wierny i znał kobietę od dziecka, a ta ostatnia doceniała lojalność. Przynajmniej tyle była winna staremu służącemu, by wiedział, że nie zaszlachtowano jej w ciemnym zaułku albo nie utopiono w cuchnącym kanale.

Widok uwięzionej kobiety wzbudził mieszane uczucia w Nastii. Widziała wielokrotnie w Kislevie, a potem także w tej części Imperium, którą zdążyła zwiedzić, podobnie uwięzione kobiety i nawet mężczyzn, oskarżonych o wiedźmostwo lub okultyzm, poddanych torturom, wystawionych na publiczny gniew. Część z nich rzeczywiście dopuściła się zbrodni, o które ich oskarżano, ale wielu osądzono niewinnie na fali strachu przed Chaosem, zwłaszcza gdy Imperium ogarnęła wojna. Myśl, że niewinnie oskarżeni w zasadzie nie mieli szans udowodnić swej niewinności, pozostawiała niesmak, chociaż Nastia była zdania, że prawdziwi kultyści i czciciele wszelkiego plugastwa zasługowali na jeszcze gorszy i bardziej upokarzający los. Nie podeszła do klatki zbyt blisko, objęła tylko dłonią medalion z Ursunem i pomodliła się krótko w myślach do Ojca Niedźwiedzi. Kobieta, uznana za wiedźmę, wyraźnie pozbawiona była sił. Na opuchniętej twarzy ciężko było poznać jakikolwiek konkretny wyraz, zwłaszcza że tłum, kręcący się wkoło, uniemożliwiał dokładną lustrację. Co powiedziałaby im ta nieszczęsna istota, gdyby udało się z nią porozmawiać? Czy rzeczywiście była obłąkaną wyznawczynią Chaosu, czy może kamykiem, który dostał się między trybiki maszyny władzy i trzeba go było usunąć?

W przytułku Shallyi najwyraźniej zapomniano o posłaniu bogini, przywitała ich niemal wroga nieufność. Dopiero wspomnienie o Sigmarze Odrodzonym otworzyło im drzwi do środka, chociaż jedynie matka przełożona przełamała milczenie. Nastia wysłuchała jej opowieści, po czym zadała dodatkowe pytanie.
- Kobieta, wiedzma, którą powieszono przed swiątynią Sigmara – nie byla li przełożoną, skoro wy nią jesteście?
- Och, była przełożoną. Ale za jej bluźnierstwa spotkała ją zasłużona kara!
- Bluznierstwa?
- Próbowała zanegować boskość Karla!
- Ktos jeszcze probowal?


***

Opuścili przytułek, znów stając przed decyzją, co dalej począć.
- Coraz więcej wiemy, lecz mus nam porozmawiać z kapłanami Sigmara, bo bez tej rozmowy nie możemy być pewni, jak zareagują w Imperium na tę całą procesję - stwierdził kategorycznie ten w kolczudze, Cohen. - Radźcie, jak teraz najszybciej dostać się do świątyni Sigmara.
Nastia Miedwiediew wzruszyła ramionami.
- Mnie wydaje się, że więcej dowiemy się od wiedzmy niż kaplanów. Do niej wszystkie tropy prowadzą, nie uważatie? – Powiodła spojrzeniem po towarzyszach. - Dawajtie, skupmy mys się na tym, jak do niej dotrzet', kaplani nie uciekną, a ją mogą powiesit' w każdej chwili.
Zastanowiła się chwilę.
- Ja i moj sluga możemy stanąt' na czatach. - Położyła dłoń na misternej rękojeści. - My oboje umiemy walczyt', a przeorysza może byt' niechętna cudzoziemcom. - Zwróciła się do krasnoluda. - W wasze umięjętnosci ja nie wątpię, ale plac duży i wejsc mnogo. Im więcej pozycji my obstawim, tym lepiej, prawda?

---
[1] Zew krwi (Zow krowi) – piosenka rosyjskiego zespołu Mielnica, przekład – Suarrilk.
 
__________________
"Umysł ludzki bardziej jest wszechświatem niż sam wszechświat".
[John Fowles, Mag]

Ostatnio edytowane przez Suarrilk : 02-10-2010 o 17:08. Powód: Zjadło mi przypis.
Suarrilk jest offline  
Stary 25-08-2010, 23:02   #8
 
Tadeus's Avatar
 
Reputacja: 1 Tadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputację
I znowu trzeba im było gdzieś łazić... Krasnolud westchnął ciężko, poczłapując ze zrezygnowaną miną za towarzyszami. Miał tylko nadzieję, że zdołał w porę umknąć przed złym spojrzeniem pochwyconej czarownicy, choć w takich sprawach nigdy nie można było mieć pewności. A nuż zaraziła jakiego człeka z jego kompanii? To było prawdopodobne... Wszak ruszyli pod klatkę bez żadnego pomyślunku, jak to zazwyczaj u człeczyn bywa... Krasnolud spojrzał na nich nieufnie, postanawiając póki co zachować odpowiedni dystans i wypatrywać pierwszych oznak splugawienia. Czort wie! Może klątwa była zaraźliwa?

Nim dotarli do przybytku Miłosiernych Sióstr (czy jak im tam było...) krasnolud zdążył znużyć się ciągłym sondowaniem chuderlawych, człeczych zadków. Żadnemu nic nie wyrosło, a i nie poddrapywali się nerwowo w słabiznę, tedy brodacz uznał rozsądnie, że zagrożenie przeminęło i dołączył do reszty. Z ulgi począł podśpiewywać zasłyszaną zeszłego wieczora piosnkę. Niechętnie przyznać musiał, iż podśpiewka kislevskich człeczyn z niewiadomych powodów wyjątkowo przypadła mu do gustu. Może dlatego, że pamiętał ją przez opary pitnego miodu, a może z powodu surowego, żołnierskiego rytmu?

W końcu dotarli na miejsce. Obielana chałupa, przycupnięta okrakiem nad lejącym się pod nią, brudnym kanaliskiem jakoś dziwnie mu się kojarzyła, prychnął jednak tylko krótko i ruszył za resztą do środka.


W środku było pełno człeczych bab. Dziwnie się tu czuł, a i atmosfera była taka, że w powietrzu można było toporzysko zawiesić. Broń oddał niechętnie, siłując się chwilę z odbierającą ją kapłanką. Poddał się dopiero, widząc miny innych członków kompanii. Ponownie rozbrojony, zmielił w ustach przekleństwo i ruszył za resztą wgłąb kompleksów.

Nigdy nie był znawcą babskich uczuć, tedy i tym razem nie zauważył w zachowaniu kapłanek nic wyjątkowego. Ot, i trochę jędzowate były, ale jaka nie jest, gdy jej od Mannslieba fluida w podbrzuszu wzbierają? Może tu za murowiskiem wszystkie wredniały jednocześnie? Któż to ma wiedzieć... Wzruszył tylko ramionami, podziwiając z ciągle malejącym zainteresowaniem klasztorne dziwa.

Po wyjściu, wszyscy jego towarzysze wręcz grzali głowiska od pomyślunku. Krasnolud przycupnął jednak ino na pobliskim murku, wyciągając z tobołka pęto otrzymanej w robocie kiełbasy. Zeszłego dnia częstowali jego, tedy i on teraz zaoferował przekąskę, wyciągając tłustawy przetwór w stronę człeczyn. W końcu również i sam wgryzł się w jadło, przeżuwając mięsną masę z iście opętańczym zapałem. Słuszne brzuszysko nie rodziło się wszak z powietrza. Między kęsami przysłuchiwał się gdybaniom kompanii, nie pojmując jednak zbyt wiele z wielce zawiłych wywodów i wydumanych konkluzji. Od zbyt intensywnego pomyślunku zbierało mu się zawsze na niestrawności, tedy wolał się w tej materii zbyt często nie przemęczać.

Nagle kaszlnął, sapnął i zatchnął się srogo, desperacko łapiąc powietrze. Ślepia wyszły mu z orbit, a lico posiniało niczym u topielca. Boleśnie skulił się w sobie, uderzając pięścią w pierś, niczym w galerniczy bęben. W końcu jęknął z ulgą, wypluwając z impetem owłosiony mięsny fragment, który poszybował iście imponującym ruchem wirowym w zalegające opodal śmieci.
- Na Przodków! Ależ mnie zatchło! Och, zaraza! Co oni pchają do tego mięsiwa?!
Dwie minuty później odzyskał dech i pałaszował już następną kiełbasę...

***

Gdy stało się już jasne, iż trzeba będzie oswobodzić klatkową babę, postanowił zapewnić sobie w czasie przedstawienia przynajmniej jak najlepsze miejsce (znaczy, jak najdalej od wiedźmy).
- Dobra, kompania! Jeśli już spieszno nam pchać się po babsko, tedy trzeba będzie wystawić kogoś na czatach. A kto lepiej da radę, jak nie krasnolud, nie? Wszak nie od wczoraj wiadomo, że za sprawą Przodków nocą widzim jak za dnia, tedy każdą czarną myckę uchwycę oczyskami, nim podczłapie do waszych zadków na zasięg bełtu.


No i jakoś się zgadali.... Krasnolud omiótł wzrokiem alejki zatopionego w mroku miasta. Tak jak ludziska twierdziły, nocą nie było tu dużo ruchu. Ot, zdarzył się od święta jakiś złodziei albo następny wstydliwy amator płatnych wdzięków. Gdzieś daleko nieśmiało przekradali się też strażnicy, zataczając po okolicy zadziwiająco szerokie koła. Mieli szanse. O ile inni też się przygotowali, z ludziskami wszak nigdy nie było wiadomo... Degnar nie słuchał zbyt uważnie, gdy opowiadali co jeszcze mają zamiar uczynić, nim nad Marienburgiem zapadną ciemności. Jeden chyba jeszcze po jakichś świątyniach chciał łazić... Jakby im jeszcze świętych miejsc nie starczyło... Inni gadali coś o przygotowaniach do spotkania z wiedźmą... Oby przynajmniej drabinę wzięli, abo linę jakąś... A co ze strażnikami? Ktoś też coś o zajęciu dla pobliskich czarnych mycek opowiadał. Krasnolud westchnął, nie lubił zbyt pokomplikowanych planów. Któż to miał wszystko spamiętać!


W końcu spotkali się z resztą nocnych spiskowców i ostrożnie wkroczyli na otoczony pokaźnymi posiadłościami świątynny plac. On sam został przy jednej z czterech bram, mrużąc oczy, by w porę dojrzeć zbliżających się czarnomyckowców. Na Przodków! Czuł w biodrach, że będą problemy!
 
Tadeus jest offline  
Stary 27-08-2010, 18:32   #9
 
Lady's Avatar
 
Reputacja: 1 Lady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputację
Szybko pożałowała, że nie poszła do siebie. Odgłosy z zewnątrz była jeszcze w stanie znosić, ale to co wydawał z siebie krasnolud! Wierciła się z boku na bok w niewygodnym kącie. Wszystko przez lenistwo! A nie miała wcale tak daleko do swojej meliny. A gdy w końcu usnęła, obudzili ją niemal zaraz, o świcie. Kto widział, by budzić kogoś o tak wczesnej godzinie?! Zwłaszcza ją, ludzką istotę przyzwyczajoną do działania pod osłoną nocy. O takiej porze to zazwyczaj się kładła, albo przeczekiwała zamieszanie w jakiejś dziurze.
Za to obudziła się natychmiast, wyrwana ze snu tak doskonale, jak umiał to zrobić tylko mistrz. Owego świtu był to krasnolud, który z niewiadomego powodu porąbał stół na małe kawałeczki.
- Ja więcej nie śpię w jego pobliżu!
Obeszła go szerokim łukiem, bacznie obserwując topór, który chował za plecami. Miała nadzieję, że sprawa zakończy się szybko, bo z tym świrem nie wytrzyma zbyt długo! Nawet pojawienie się brudnego pasera przyjęła z niemalże radością. Był idealnym lekarstwem na poranny ból głowy, kierując go w stronę nienawiści, konkretnie skierowanej.
Nienawiść znacznie zmalała, gdy biedak dostał tarczą przez głowę.
Soe zachichotała, bezczelnie gapiąc się na Cohena, który jakiś czas temu patrzył na nią krzywo.
- A jednak! Wiedziałam, że tylko udajesz takiego porządnego!
Puściła mu całusa i przyspieszyła kroku, wreszcie nie spowalniana przez natrętnego sprzedawcę.

Gdy doszli do wiedźmy, nawet się nie zbliżyła. Nieszczególnie wierzyła w te wszystkie klątwy i inne przesądy, ale w końcu stało tam dwóch strażników, z którymi nie miała ochoty mieć doczynienia! W ogóle nie lubiła tej dzielnicy. Tyle złota, którego za nic nie można było ukraść, bogactwo wylewające się zewsząd, dumni i czyści ludzie i kapłani, rzucający na boki chciwymi oczami. Chciała zmyć się stąd jak najszybciej.
- Chodźmy, nie ściągajmy na siebie uwagi!
O tej wiedźmie i jej strażnikach łatwo dowiedzieli się kilku istotnych faktów, zupełnie wystarczających jak dla niej.
- Wrócimy tu w nocy. Robiłam już trudniejsze rzeczy.
Próbowała nadać głosowi lekceważący głos, co nie do końca wyszło. Wszystko przez te Czarne Kapelusze! Zwykle zapuszczała się tam, gdzie było ich jak najmniej, a tutaj musiała prawie ocierać się o całą ich zgraję!

Dobrze, że przytułek był znacznie dalej, w zupełnie innym świecie, który poniekąd znała znacznie lepiej niż Templewijk. Dzielnica nędzy! Jak okiem sięgnąć ani jednego strażnika, nie mogła się tu jednak pokazywać z takimi obcymi. Naciągnęła kaptur bardziej na twarz, prowadząc szybko i tylko kilka razy pytając o drogę. Nigdy wcześniej nie interesowały ją włości kapłanek Shallyi i chociaż sama o nich słyszała, to i tak wolała życie na ulicy.
Szybko się przekonała, że to był słuszny wybór!
Zniewolone akolitki, którym wolno się było odzywać tylko do tępych dzieciaków zgarniętych z ulicy? Nigdy wcześniej nie zderzyła się z fanatyzmem w taki sposób, chociaż widywała nawet pochody osławionych biczowników, odbywających jakąś swoją poronioną pielgrzymkę. Matka przełożona wyglądała, jakby to ona sama padła ofiarą jakichś guseł i Soe wolała się nie odzywać podczas pobytu w przytułku. Bo na język cisnęły się niewybredne słowa. Gdy czas było wychodzić, pierwsza poderwała się na nogi i skierowała do wyjścia, nie reagując, gdy jej czułe uszy wyławiały kolejne dziwne słowa z dziedzińca.

Kierunek pozostał jeden, machnęła więc ręką na słowa towarzyszy całego tego dziwacznego "śledztwa".
- A co nam kapłani Sigmara dadzą? Kolejnych fanatycznych bredni słuchała nie będę! Zwłaszcza, że ten przytułek tutaj, to już nie Shallyi a Sigmara! Słyszalam do kogo się tam modlili na dziedzińcu. Oni wszyscy są pod wpływem jakiegoś dziwacznego uroku, mówię wam! Cudowne dziecko, pfff.
Rozejrzała się, sprawdzając gdzie może wyładować narastającą furię, która pojawiała się zawsze, gdy widziała otaczającą ją głupotę. Nie znalawszy celu podeszła do krasnoluda i urwała kawałek kiełbasy, wkładając sobie ją do ust.
- To szczury, mają małe kości i nie zawsze wszystkie się dobrze przemielą.
Połknęła i wyłuszczyła im swój plan.
- Kogo chcecie odganiać, jak przecież mówili, że w nocy nikt przy klatce nie stoi. Trzeba tylko baczyć na patrole, co się tam kręcą. I nie dawać im po łbach a ostrzec i uciekać! Dasz jednemu w łeb to nie popuszczą, póki nie znajdą. Krasnoludy i szlachcianki z daleka rzucają się tu w oczy.
Posłała wymowne spojrzenie Nastii i Degnarowi.
- A jak który krzyknąć zdąży to biec jak najdalej, komu życie miłe i spotkamy się u Josta. Z tymi, którzy wystarczająco szybko biegają, ma się rozumieć. Pogadać z kobietą nie pogadacie, ona ledwie żyje i zakneblowana jest na dodatek! Zrobimy inaczej, prościej.
Podeszła do Cohena, macając mięśnie jego ramion i mrucząc przy tym z zadowoleniem.
- No no... nadasz się. Stanę ci na ramionach i raz dwa otworzę tę klatkę. Potem Jost nam pomoże wiedźmę złapać, wsadzimy do jakiegoś worka i wyniesiemy do bezpiecznego miejsca. Można z nią zrobić cokolwiek, ale zanim zacznie mówić to jakiś znachor by się przydał. Bo taka połamana tylko jęczeć będzie! Jeśli to na prawdę była matka przełożona, to zrobić nam nic nie zrobi, one tylko gadać umieją. Ktoś przeciw? Po drodze możemy do tych kapłanów nawet zajść.
Uśmiechnęła się słodko do Cohena.
 
Lady jest offline  
Stary 28-08-2010, 14:34   #10
 
Karenira's Avatar
 
Reputacja: 1 Karenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znany
Wciąż dziwnie jej było zasypiać w mieście. Nie przez samo pomieszczenie, ciasne i wypełnione ludźmi, choć już samo to wydawało się obce, ale bardziej przez odgłosy sączące się zza krzywych okiennic. Brakowało ciszy rozciągającej się za grubymi murami i ciemności z rzadka tylko wypełnionej pomrukiem powykręcanych drzew. Ze swoją wilczą skórą rozłożyła się pod oknem zostawiając innym bardziej przystosowane do spania miejsca. Jej w zupełności wystarczało ulubione futro. Zasypiając myślała o minionym dniu. „Nie spodziewałeś się, że tego, prawda? Ja też. Szybko. Co? Nie, jestem przygotowana.” Łatwo było wymacać trzymany przy sobie nóż. Dziewczyna dla pewności raz jeszcze sprawdziła czy równie łatwo będzie go wyjąć z pochwy. W razie konieczności. „Wiesz, nie wydaje mi się, żeby był potrzebny. Żaden z nich nie jest magiem. Nie wiedzą.”

Pobudka o świcie nie była dla Dziewczyny problemem. Zwykła była budzić się wcześnie i korzystać z tych spokojnych, sennych jeszcze chwil wolności. Kiedyś. Teraz więc czekała spokojnie, aż wstanie każdy z nowych towarzyszy. Rankiem pragnęła już tylko odwiedzić Karego. Całonocna rozłąka zdawała jej się wiecznością. Tym bardziej, że dziś poruszać po mieście miała się bez niego. Nie chciała męczyć go niepotrzebnie mozolną podróżą przez ciasne częstokroć uliczki.

Później miała okazję przekonać się jak dobra była to decyzja, gdy natrętny sprzedawca ciągnął się uparcie za nimi. Jego nieustające skakanie wszystkich chyba działało na nerwy i Dziewczyna mogła sobie wyobrazić jak reagowałby nawykły do spokoju ogier. Sama przez pierwszą chwilę zainteresowała się nawet wyrzucanymi przez niego słowami, święte relikwie jednak, zwłaszcza fałszywe nie interesowały jej już wcale. Sposób w jaki ostatecznie poradził sobie z obszarpańcem idący przed nią Żołnierz upewnił ją tylko, że należało się strzec należących do świeżo zawiązanej kompanii mężczyzn. Popatrywała uważnie jak zareagują pozostali na podobną scenę, a widząc jedynie obojętność sama też wzruszyła ramionami. Widać wszędzie silniejszy narzucał swoje prawo.

Widok wynędzniałej, pobitej kobiety w zawieszonej na świątynnym placu klatce tylko umocnił w niej jeszcze ostatnią konkluzję. „Też myślisz, że było nam się od miast trzymać z daleka?. Widok gapiów plujących i lżących na strzęp już zaledwie człowieka wywoływał w Dziewczynie odrazę. „To nie miejsce dla nas. Wśród takich ludzi. Wiem, nie powtarzaj już tego. Chciałeś, żebym poznała.” Wpatrywała się więc uważnie, błękitnymi oczami chłonąc powykrzywiane ze złości twarze obcych, ich wstrętne, złośliwe miny wymyślające nowe wyzwiska. Słuchała i wyciągała wnioski. Pojmując coraz lepiej co tak naprawdę było ważne. Dziś już nie poruszała się po mieście nieuzbrojona. Szabla, wczoraj przytroczona do siodła teraz znajomym ciężarem obijała się o krągłe biodra. Dawała choć pozory poczucia, że ona nie stałaby się ofiarą.

Nie zatrzymali się tam długo. I dobrze. Dziewczynie ciężko było patrzeć na jakiekolwiek przejawy uwięzienia. Nie była nigdy w żadnej świątyni Shalyi, mijane przy traktach kapliczki nie liczyły się przecież. Teraz więc z nową ciekawością obserwowała odwiedzony przez nich przybytek. Zwłaszcza kapłanki. Z własnej wydawałoby się woli oddające się we władanie bogini miłosierdzia. Tak przynajmniej mówiono, bo sama Dziewczyna miłosierdzia i łaski w tym miejscu nie dopatrzyła się nawet odrobiny. „Dziwne. Po tych wszystkich opowieściach nie tego się spodziewałam.” Ponure, milczące kobiety nie stanowiły dobrego przykładu. Dziewczyna pomyślała nawet, że nie chciałaby służyć ich bogini. Gdyby już miała wybrać któregokolwiek z bogów.

Pomysł, że mieliby uwolnić znajdującą się w klatce kobietę ogromnie przypadł jej do gustu. Martwił ją jedynie fakt, że uwolniona, niewiele im zdoła powiedzieć, co stanowiło dość poważną rysę na tym całym ich planie. Kiwając głową zgadzała się z koniecznością stania na czatach, ostatecznie wyłuszczając także swoje wątpliwości.
- Może się zdarzyć, że szybko trzeba będzie się z placu ulotnić. Niesienie kobiety w worku może przysporzyć wtedy uciekającemu problemów. Jeśli zabiorę Karego zawsze będzie można ją ze mną na grzbiecie posadzić. W ciemnościach nie będzie zbytnio rzucał się w oczy.

Wieczorem Dziewczyna nie stanowiła już tak kolorowego widoku. Szarawary zastąpione zostały przez długie spodnie, z dobrze wyprawionej, barwionej na granatowo skóry, leżące luźno na jej szczupłym ciele. Zamiast sandał założyła wysokie buty, idealne do jazdy dla kogoś z nieco większą niż ona stopą, utrzymywane na miejscu przez kilkakrotne obwiązanie rzemieniem. Wciąż jednak jej policzki zdobiły białe malunki i wciąż też wyglądała obco przez wilczą skórę zarzuconą na plecy, której wyprawiona głowa z powodzeniem mogła jej służyć za kaptur. Cicho prowadziła ze sobą konia, czarnego jak sama noc, bez najmniejszych nawet, o dziwo, białych odmian. Szabla przy jej boku nie wyglądała już śmiesznie. Poruszała się miękko, a błyskające w ciemnościach jasne oczy z niewyjaśnionych przyczyn dodawały jej dzikości. „Dawniej moglibyśmy tylko wymyślać sobie podobne historie. Cieszę się. Teraz będziemy ich częścią.”
 
__________________
"...pogłaskała kota, który ocierał się o jej łydkę, mrucząc i prężąc grzbiet, udając, że to gest sympatii, a nie zawoalowana sugestia, by czarnowłosa czarodziejka wyniosła się z fotela."
Karenira jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:47.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172