Kolorowe, dobrze dopasowany niemalże szlachecki strój odzwierciedlał funkcję halflinga - podobnie jak rzeźbiona laska zakończona posrebrzaną rękojeścią, która zazwyczaj wskazywał i dyrygował służbą. Od biedy służyła do wykonywania prostych kar cielesnych na niepokornej służbie. na szczęście nie musiał specjalnie poganiać służby - ta dość szybko nauczyła się, że halfling jest wszędobylski i nie mają szans odpocząć w ukryciu. Gdyby tylko wiedzieli jak ważne jest dokładne przygotowanie balu, zorganizowanie zamkowego zaopatrzenia czy choćby wysłanie delegatów we właściwym terminie nie obijaliby się tylko pomagali Tupikowi ze wszystkich sił... oczywiście halfling nie był na tyle durny aby w to wierzyć, chłopi robili swoje i ani myśleli jeszcze dodatkowo się starać aby podnosić reputację ich panów. Tupik przeciwnie, dwoił się i troił, aby jego służba wypadła jak najlepiej i przyniosła wymierne korzyści D'Arvillom. "Może dlatego zostałem wybrany na spotkanie u Mistrza... może ktoś wreszcie docenił moje starania?" - zastanawiał się Tupik w drodze. Gdy już pojawił się u mistrza zdumiał się w jak doborowym towarzystwie się spotkał. Były tu osoby które znał już zamku - jak choćby lady Lucienne czy Zygfryd de Leve , jednakże nie miał do tej pory z nimi więcej do czynienia, różnice w urodzeniu determinowały ich dotychczasowe relacje. Tupik dbał o pokój i potrzeby Lady, podsyłając jej najczęściej służki, z magazynem wojskowym miał zaś do czynienia tyle co nic, no chyba że akurat ściągał zapasy oliwy czy bełtów, ale i tu zazwyczaj musiał być informowany o brakach, gdyż głównym punktem jego zainteresowania i jedynym towarem którego nigdy nie zabrakło - było jedzenie, a tu halfling sam się prześcigał w pomysłach jak tu je urozmaicić i jak zrobić jeszcze większe zapasy... Chuderlawy choć bogato ubrany halfling otworzył usta ze zdumienia gdy słyszał ostatnią wolę Lorda Berengera. Tupik długo jeszcze nie mógł ogarnąć całości sytuacji. Nie wiedział jeszcze jak to wpłynie na jego służbę w zamku, ale domyślał się , że w sposób ogromny. Właśnie zaczęła docierać do niego informacja o haniebnym i podstępnym ataku na jego pana. Tupik już i tak miał dług wdzięczności za przyjęcie go do służby, a tu jeszcze takie coś - wciągnięcie go do bractwa które zrównywało status wszystkich doń należących, a że było tam kilka wyśmienitych i dobrze urodzonych person to i halfling zakwalifikowany do owej grupy czuł jakby po raz drugi Berenger D’Arvill wyświadczał mu przysługę. "Jak mogłem nie wiedzieć o zasadzce? Niech no ja kurka dopadnę mojego informatora na zamku du’Ponte ..." - co prawda wątpił aby zamkowa pomywaczka mogła mieć jakieś pojęcie o szykowanym zamachu, no ale od tego przecież tam była, aby nadstawiać uszu i uprzedzać o tego typu planach. Zresztą płacił to i wymagał, a póki co wieści przynoszone przez sprzątaczkę nadawały się tylko do plotek - choć dobre było i to... Śmierć Lorda Berengera mogła nieźle namieszać w stanowisku piastowanym przez Tupika, mało to było konkurentów na jego miejsce? A może komuś się naraził, podczas piastowania swego urzędu a jedyną osłoną był sam lord którego teraz zabrakło? tyle pytań i tak wiele wątpliwości , a przede wszystkim strach przez nieznanym, przed kolejną zmianą, pół biedy gdyby przydarzyło się to na początku gdy tylko się pojawił w okolicy , a nie teraz...Tyle wysiłku i starania aby umościć sobie gniazdko na zamku i wszystko to mogło ulec zniszczeniu i to z dnia na dzień. Jaka rolę w tym wszystkim odgrywał Mistrz Celicle tego jeszcze Tupik nie wiedział. Wiedział natomiast , że mistrz był jego jedynym konkurentem z prawdziwego zdarzenia jeśli chodziło o załatwianie spraw różnorakich. Tupik nie mógł z nim zresztą stawać w szranki, gdyż ilość i jakość kontaktów i pracowników jakich miał przewyższała możliwości tupikowskie - choćby z racji czasu jaki miał na przygotowanie swojej siatki ludzi... Berenger D’Arvill zaskoczył wszystkich swoją ostatnią wolą - Tupika przede wszystkim tym, że zrównał go w ramach Bractwa ze stanem osób wysoko urodzonych, a była to nobilitacja której wcześniej nawet nie kosztował. Oczywiście zdarzało mu się podróżować w towarzystwie szlachty, a nawet jak ostatnio - służyć jej, ale zawsze wiedział gdzie w tym zaprzęgu jest jego miejsce... Tymczasem "Bractwo" a przynajmniej ostatnia wola Berengera D’Arvill zmieniała ową sytuację zupełnie. Bractwo D’Arvill... Tupik rozważał wszelkie aspekty ostatniej woli Berengera D'Arvilla , najważniejszym z nich było zapewne podniesienie statutu halflinga, który ze zwyczajnego chłopa z urodzenia a mieszczanina z wychowania stawał się ... niemal szlachcicem. Jak można by bronić i chronić ziem przez zakusami du "Pontów, jeśli się nie ma zasobów - ludzi i pieniędzy... Tupik domyślał się więc, że owe Bractwo nie będzie funkcjonowało jedynie z nazwy... Możliwości?? Czyż członkowie Bractwa, bezpośrednio wybrani przez Berengera mogliby mieć lepszą legitymację do zarządzania włościami pana , niż ostatnią wolę w której powierza im to wszystko? Nie mówiąc już o szacunku i splendorze jaki musiał spływać na członków owego bractwa - szczególnie na ziemiach D'Arvillów. Była tez druga strona metalu, Tupik doskonale zdawał sobie sprawę, że członkowie Bractwa będą ścigani i eliminowani przez du'Pontów choćby z racji samej przysięgi wierności i lojalności jaka mieli złożyć wobec syna Berengera. Nie mówiąc już o faktycznym ściągnięciu na siebie uwagi - poprzez wykonawstwo ostatniej woli D'Arvilla. Zamierzał przygotować się na każdą ewentualność, póki istniał choć cień szansy na to że ich pan wciąż żyje, należało to dokładnie sprawdzić. Posłaniec co prawda zniknął pozostawiając podrzuconą wiadomość, ale jej treść sama wskazywała na to kto mógł ją wysłać. "Dwaj mnie odwiedzili po leki" - a kogóż to się odwiedza po leki jak nie aptekarza tu dzież prywatnego cyrulika?" - zastanawiał się w duchu. Tupik doskonale zdawał sobie sprawę, że może to być podstęp mający na celu wyrżnięcie ostatnich obrońców rodu D'Arvill , jednakże przeciwko takim podejrzeniom przemawiały co najmniej dwie sprawy. Ponieważ zamach , podstępna pułapka jaką uszykowano na Lorda miała pozostać w tajemnicy dziwnym by było gdyby to du'Ponty wysłały informację o rannym Lordzie - niejako sugerując, że nastąpił zamach. Poza tym można było dość łatwo sprawdzić, czy faktycznie aptekarz czy lekarz napisał prawdę - wystarczyło go znaleźć i osobiście przesłuchać. Miała być to pierwsza rzecz jaką Tupik wykona przed podróżą do osławionej złą sławą wieży. na pewno nie ostatnią bo wyzbycie się - choć na krótki czas funkcji kamerdynera nie było takie proste, musiał wszak wydać wiele poleceń , nie mówiąc już o innych działaniach jakie zamierzał podjąć. Wiedział, że na efekty będzie trzeba poczekać a podróż do wieży z nadzieją odnalezienia Lorda z pewnością ten czas oczekiwania by przyśpieszyła. Poza tym wchodziła w role jeszcze jedna ważna kwestia, jeśli Lord był ranny to mógł wymagać opieki medycznej także podczas podróży powrotnej do zamku, Tupik wiedział, że jego umiejętności mogą być podwójnie cenne bezpośrednio w wieży i poza nią. Jedyne czego się obawiał, to że zamek pozostanie zupełnie nie strzeżony, nie wyobrażał sobie jak mógłby funkcjonować czy opierać się przez skrytobójcami i złodziejami. Nie wątpił , że bractwo będzie musiało się rozdzielić aby dopilnować bezpieczeństwa zamku i potomka Lorda, Tupik zaś dopóki nie wiedział kto zostanie a kto pojedzie po Lorda sam nie mógł się do końca zdecydować, wybierając między przyjemnością a obowiązkiem - tym bardziej że już sam nie wiedział czy pozostanie na zamku będzie spełnieniem obowiązków - czy też ratowanie Lorda, czy większą przyjemność zaczerpnie z nieznanej podróży, czy z wygody pozostania na zamku... Na te pytania zamierzał szybko znaleźć odpowiedzi. |
Yavandir Elf krzesło odstąpił godniejszym od siebie, nie żeby poważał aż tak miejscową elitę, wręcz przeciwnie. Miał ich w wielkim poważaniu, po prostu krzesła były kurewsko niewygodne. Ale nikt nie powiedział, że przyszedł tu dla przyjemności. Rozpiął skórzaną kurtę, bo się lekko zagotował, gdy usłyszał rewelacje jurysty. Do tego wciąż wyrzucał sobie, że dał się Berendarowi wysłać na łowy na kłusowników. Jednego co prawda ustrzelił, ale teraz to nie miało znaczenia. Gdyby był z nim sprawy inaczej się mogły ułożyć. Gdy tak siedział w kucki w kącie, zdawać by się mogło, że przywarował tam wilk. Lekko skośne ślepia, ostre rysy i szczupła, wręcz chuda twarz i do tego ogolony na łyso łeb nadawały mu zwierzęcy charakter. Zaprzęgnięcie go do bractwa przyjął spokojnie. Nie takie rzeczy już mu się przydarzały. Bardziej przejmował się Berengarem, uważał go za coś w rodzaju przyjaciela. Może nie oddałby za niego życia, ale z pewności nie miałby oporów by komuś przewietrzyć flaki by Berengarowi dobrze się wiodło. - Dajcie mi ze dwóch ludzi w orężu biegłych, ruszę do wieży i zbadam sprawę. – powiedział wstając – jeszcze cyrulika jakiego coby w drodze Berengarem się zajął. Okolicę znam jako tako, da się kawałek podjechać końmi, kołyskę się zrobi i przywiezie go. A tamtych… Nie dokończył, bo i potrzeby nie było. Zresztą każdy, kto go znał, a znali chyba wszyscy obecni wiedział, jak rozwiązywał sprawy. - Chyba, że któryś zda się wam na coś żywy? |
Lady Lucienne przybyła do mieszkania jurysty ubrana w prostą brązową suknię, skórzane buty, rękawice i pelerynę z kapturem. Wszakże po rzekomej napaści na jej pana anonimowość stała się rzeczą nieodzowną. W takim stroju jedynie unoszący się wokół niej aromatyczny zapach lawendowych perfum wyróżniał ją z tłumu mieszczan. Zdawała sobie sprawę, że taki efekt nie jest trwały, wystarczyło by zdjęła kaptur ukazując piękną twarz owianą kasztanowymi włosami i już była w centrum uwagi. To zdecydowanie utrudniało życie… Zasiadając na rzeźbionym krześle była zaintrygowana, nawet bardzo. „W jakim celu zostały zebrane tak różne osobistości? Tu!? U człowieka który szczyci się opinią najlepszego szpiega rodu D’Arvill!? To musi być coś znaczącego.” – pomyślała. Wkrótce po tym jak Cecile przeczytał list okraszony pieczęcią jej pana przekonała się, że miała rację. Była w głębokim szoku. „Zostałam wybrana do trudnego zadania. Tylko po co? Co mogę zrobić aby uchronić spuściznę mego pana? Pan Zygfryd z pewnością potrafi obronić panicza Malcolma, to wspaniały taktyk i szermierz. Nasz drogi majordomus Tupik na pewno zdoła zadbać o sprawy organizacyjne zamku. Jak okiem nie spojrzeć sami tu mężowie. Co może kobieta wśród takiego towarzystwa? Chyba tylko herbatą częstować. Wiem jedno, muszę osobiście zaopiekować się Malcolmem, chłopak bardzo przeżył śmierć matki, mojej pani ukochanej. Jeżeli teraz nikt go nie wspomoże zginie prawdopodobnie z żalu a na to pozwolić nie mogę.” Głęboka zaduma, która wtargnęła do jej umysłu sprawiła iż nie zwróciła nawet uwagi na bezczelnie wpatrującego się w jej ciało sługę. Dopiero słowa Mistrza Cecile ją otrzeźwiły. „Panie. Wiem, że spraw wiele Pan jest w stanie załatwić. Nikogo innego, lepszego w D’Arvill nie znam. Otrzymałem wieści, że w wieży Point du Mer Diable niejaki Armand opiekuje się rannym. Ma to być Lord D’Arvill. Strzegą go zbrojni. Dwaj mnie odwiedzili po leki. To może być prawda.” - A więc nie wszystko jeszcze stracone? Nie zważając na to czy prawdą jest ta wiadomość czy nie, jako kobieta wierna rodowi D’Arvill składam przysięge iż nie pozwolę na jego upadek! – tu wstała najwyraźniej zdenerwowana. Podeszła do okna wpatrując się przez chwilę w widniejącą za nim wieże po chwili odwróciła się zadając kluczowe dla niej teraz pytanie - Jakie są teraz nasze plany drodzy panowie? |
Bretonia cóż to był za kraj. Rozległe pola, winnice, sady, wszystko zadbane i wypielęgnowane. Tu było cudnie, przynajmniej tak na początku wydawało się Zygfrydowi. W porównaniu ze splugawionym przez najazd chaosu Talabeclandem, czy nawiedzaną przez upiory Sylvanią, Bretonia jawiła mu się niczym raj na ziemi. "To ma być kara? He, mógłbym tu zostać choćby i sto lat." - rozmyślał młody rycerz, jadąc na swym rumaku przez wioski i spoglądając urodziwe wiejskie dziewki. Podróż jaką odbył ze środka Imperium do ziem rodu D'Arvill, była długa, ale nad wyraz spokojna. Możliwe że wymalowany na tarczy kruk, symbol świątyni której służył, odstraszał potencjalnych przeciwników, a może po prostu miał szczęście, tak czy siak dotarł na wybrzeże nie niepokojony przez nikogo. Lord Berengar, przyjął Zygfryda życzliwie, choć początkowo łypał na niego krzywym okiem, zwłaszcza po przeczytaniu listu od kawalera D'Artua. Pierwsze tygodnie zajęło rycerzowi badanie nowego miejsca zamieszkania i istniejących w nim układów, a w szczególności badaniu jędrności pośladków dziewek służebnych i specjałów tutejszej kuchni. Nudę która go czasami nachodziła, zabijał walkami ćwiczebnymi ze zbrojnymi, a także z miejscowymi szlachcicami. Taka beztroska służba, która go po pewnym czasie zdecydowanie zaczęła nużyć, została nagle przerwana. Lord Berengar zginął lub został uwięziony. Takie wieści obwieścił im mistrz Cecil, czytając testament starego D'Arvill. "Ha!" - pomyślał Zygfryd, wiedząc że musi wykonać ostatnią wolę zmarłego. Gdyby padło na kogoś innego, pewnie zmyłby się stąd w czasie który uznałby za stosowny, wymuszając wcześniej odpowiednie referencje. Jednak ten wiecznie zarośnięty, blond włosy wojownik, chciał piąć się na szczeble zakonnej kariery. Bóg któremu służył nie był co prawda zbyt wymagający, ale jedno dla niego było ważne, byli to zmarli. Nie było więc wyboru, to był znak od Morra, wypełnić wolę zmarłego. "Co do cholery?" - pomyślał gdy pierwszy opinię wyraził elf, a później zaraz lady Lucienne, która choć urodziwa za chuda wydawała się Zygfrydowi- "Nie dziwota że ród w kłopoty wpada skoro długouchy i dziewki prym wieść w nim chcą." Rycerz nie odezwał się nic, do dziedzica należała decyzja co czynić. On tylko radę mógł dać, ale rozumu miał tyle by nie proszony pyska nie otwierać. |
Mimo że głowa bolała go tego dopołudnia niemiłosiernie, tak że tupot szczurzych nóżek rozlegał się potężnym łoskotem niczym odległa burza albo goblińskie bębny rozbrzmiewające w otchłani, nie mógł nie zauważyć zamieszania jakie wywołało pojawienie się dziesiętnika Luclaca, którego koń wpadł prawie nie zrzucając swego jeźdźca na wewnętrzny dziedziniec zamku, tratując jakiegoś nieostrożnego kupca na podgrodziu. - Nigdy nie słyszałem bębnów zielonoskórych, ale każdy potulny krasnolud pewnie takie dźwięki miał na myśli – powiedział ni to do owego kupca, ni to do siebie Wielki Mistrz Gildii Szczurołapów - oczywiście jak zawsze incognito – Waldemar de Watt – dlaczego ten głupiec nie odskoczył jak każdy żwawy deratyzator, jeno dał się potrącić jak baba na wiejskiej potańcówce – kontynuował patrząc na zaskoczonego kupca, po czym odwrócił się i ruszył w kierunku zamku. Na ból głowy najlepsza była zupa, której składniki niósł nadziane na kij oparty na ramieniu, a nie kwaszona kapusta, jak imaginował sobie cyrulik, czy zimne piwo, jak przekonywał kowal. Straż, nawet gdyby w tym momencie nie była zaalarmowania nagłym rwetesem i obecna na stanowiskach, nie próbowałaby zatrzymać śmierdzącego kanałami szczurołapa. Roztaczał on dokoła urok tak znakomity, że każdy w promieniu kilku metrów zapomniał języka w gębie. Waldemarowi nie umknęło oczywiście to, że wyjeżdżając dziesiętnik dowodził drużyną, z której to teraz został jedynie rzeczony dziesiętnik i przede wszystkim to, że nie było z nim Pana Zamku. Co to oznaczało? Dowiedział się już niebawem. Pocięty Luclac zszedł. - Gdzie jest ten pieprzony Kiciuś? Znowu ugania się za szczurami? Ja mu dam, miał uczy się przyjaźni do gryzoni, ale jest uparty jak osioł! – mruczał do siebie idąc brukowaną uliczką, potrząsając pustymi klatkami, które miał zamiar porozstawiać w zamkowych magazynach, gdzie lubiły przebywać szczury. Drzwi zwykle stawały przed nim otworem, był w końcu Mistrzem Gildii, bez niego całe to miasto zostałoby zalane przez potop szczurów, tak jak stało się to w Hammeln, mieście w Imperium. Każdy szczurołap zna tę opowieść. Rozstawić pułapki, zebrać swoje żniwo, rozsypać trutkę, powybierać małe, futrzane truchła. Dzień jak co dzień. Prawie, śmierć Pana Berengera d’Arvill to była szansa dla niego i Kiciusia, by zaistnieć na dworze. W tym celu musiał pierw zwielokrotnić ilość szczurów w okolicy zamku. - Moje talenty zostaną zauważone, a Gildia osiągnie niebywałą pozycję!! – niemal krzyczał, tak że szczury rozbiegały się, nawet te, które początkowo wydawały się martwe. Widać leżały tylko z przejedzenia, a to był znak, że alchemik pomylił coś w składnikach trutki. Mam nadzieję, że zupa mnie nie otruje przez to, że przyprawa tak smakuje tym małym chujkom. Uerzał swoim kosturem dokoła wzbijając tumany kurzu, lub mąki, lub kaszy - w zależności w co trafiał. Kiedy schodził do kanału dziękował za swoje bardzo wysokie skórzane buty. Przeciskając się przez zdjętą kratownicę prawie zgubił swój żółty ongiś szpiczasty kapelusz. Był on niegdyś żółty, podobnie jak onegdaj kubrak był czerwony, a galoty zielone. Zarówno ongiś, onegdaj jak i niegdyś były albo bardzo dawno, albo cierpiały na poważny daltonizm. Taaa, daltonizm, na to nawet cyrulik z alchemikiem nie pomogą, tylko zupka. Mniam! |
Dzień zaczął się kaprawo i nic nie wskazywało na to, że będzie lepszy. Szlag jasny w zasadzie by to wszystko trafił. Stara zasada, że jak coś ma być zrobione dobrze to trzeba to zrobić samemu, znów się potwierdziła. Szkoda było się denerwować, po zruganiu Malkolma, zapłaceniu kapitanowi krypy o wdzięcznej nazwie "Perła Południa" za milczenie oraz zastanowieniu się komu i ile trzeba będzie zapłacić za to, żeby to wszystko odkręcić. Młokos wsiadł na konia i stracił się z portu. Kilkanaście minut później - niby całkiem przypadkiem - wpadł do siedziby straży. Wizyta jak zwykle była owocna. Kapitan przyjął Młokosa w swoim pokoju i zaczął bez ceregieli: - Zakładam, że idzie o wino? - Wino byłoby doskonałe - odparł mężczyzna uświadamiając sobie, że straż jeszcze nie wie co jest w beczkach i skrzyniach - ja słyszałem, że tam tylko jakieś ciuchy... Ale mogę pomóc... w każdej kwestii. - Jak zwykle... - wstał i wyjrzał z okna - Ej, Ruben! Weź mi te wozy ze środka placu ćwiczebnego do cholery! Upchnij to gdzieś, trzeba to będzie spisać, obejrzeć, przewieźć do spichlerza... - Dobra, dobra... Zawołaj no... - padło z zewnątrz. - Ale niech to zniknie do południa - mężczyzna zamknął okiennicę i odwrócił się od okna. - Beczkę wina mógłbyś zgubić po drodze... - Jasne. Uszanowanie dla małżonki. - uśmiechnął się wstając. Młokos ukłonił się lekko i wyszedł. W pewnych kręgach wiadomo było, że kapitan Ligen ma słabość do kobiet, a z drugiej strony wszystko począwszy od pozycji skończywszy na majątku zawdzięcza żonie - zazdrosnej purchawie. To dawało pole do popisu, zwłaszcza jak stosowało się niedopowiedzenia. Podobnie jak pole do popisu dawała karczma poza miastem... Od jakiegoś czasu Młokos pomagał straży w pozbywaniu się niewygodnych towarów. Układ miał być korzystny dla obu stron i w pewien sposób był. Straż nie miała roboty, a Młokos miał towar. To, że czasami był to jego własny towar było mało istotne. I tak się opłacało. Na korytarzu mężczyzna zauważył jednego z kończących służbę strażników: - Dzień dobry - wycedził przez zęby na pustym korytarzu. - Ja... ale to nie moja wina... Statek przypłynął za późno i... - Stul pysk. Policzymy się później... ***** Prowadzenie interesu wymagało rozlicznych znajomości i kontaktów. A kontakty najlepiej nawiązywało się w centrum miasta, w sklepie z artykułami luksusowymi. Taki sklep znajdował się tuż przy miejskim rynku w najznamienitszej okolicy. I był to drugi z oficjalnych interesów Młokosa. Początkowo wielu nie wróżyło mu długiej kariery w tym miejscu, bo jak mówiono: "Co taki karczmarzyna może wiedzieć o handlu?" Sklep jednak istniał, rozwijał się i karczmarzyna został oficjalnie wliczony w "znaczniejszych kupców" miasta. Oczywiście jak ognia unikano słowa "mieszczanin" w odniesieniu do Młokosa, ale jemu samemu to nie przeszkadzało, nie pojawiał się zresztą w mieście zbyt często, a przynajmniej nie oficjalnie. Wszyscy byli szczęśliwi. Teraz też szybko przeszedł przez sklep, wszedł na drugie piętro kamienicy i zniknął w jednym z pokojów. Jagna miała dryg do prowadzenia takiego sklepu. Znała się na modzie i potrafiła utrzymać kontakt z klientem, odpowiednio połechtać ludzką próżność... Przy okazji potrafiła załatwiać wiele różnych spraw, niekoniecznie związanych z samym sklepem. Tym razem również rozmawiali tylko kilka minut. Ustalili szczegóły i Młokos zostawił na głowie Jagny całą sprawę odebrania towaru od Straży... oraz dostarczenia beczki wina, byle nie tego z przemytu, ale jakiegoś gorszego i jakiejś kiecki, aby źle nie wyglądało, do domu kapitana. ***** Trzeba było załatwić jeszcze z dwie rzeczy i jakby na to nie spojrzeć zrobiło się późno. Znaczy się koło drugiej... Kilkanaście minut później był w "Zajeździe pod Złotą Monetą". Zajazd był słusznych rozmiarów, aby nie powiedzieć, że ogromnych. Częściowo usytuowany w wodzie stanowił fortecę, która mogła przez dłuższy czas opierać się atakom. Oczywiście pod warunkiem posiadania odpowiednich zapasów... Zajazd znajdował się poza miastem, w odległości połowy dnia drogi, konno - jak dobrze się popędziło - trochę ponad godziny. Było to na tyle daleko od miasta, aby straży nie chciało się zaglądać za często, a jednocześnie na tyle blisko, żeby być w centrum zdarzeń wszelakich. Odosobnienie przybytku tłumaczyło również kilka nietypowych rzeczy: posiadanie własnych zbrojnych, sokolnika, łowczego i rzemieślników mogących w razie czego służyć pomocą bez konieczności fatygowania kogoś z zewnątrz. Wielu się to nie podobało i często podnoszono kwestię "Zamku pod Złotą Monetą"... Czasy jednak były nieszczególne i bronić się jakoś było trzeba. Mieszczanie też woleli samowystarczalny zamek, niż wysupłanie pieniędzy z miejskiej kasy na ochronę karczmy przez Straż miejską... Miasto zresztą zyskiwało konkretną ochronę przed zbójcami, a przynajmniej na to wyglądało. Młokos zeskoczył z konia i rzucił cugle jednemu z chłopców stajennych. Jeszcze na dworze został zaczepiony przez Artana. - Milordzie... - dowódca zbrojnych był kilka lat starszy od Młokosa, ale z upodobaniem zwracał się do niego jak do starszego i wyżej urodzonego. Znali się jednak za długo i zbyt dobrze, aby zwracać uwagę na tę ironię. - Idiota... Coś się dzieje? - Nie, nic. Poza tym, że kilka osób prosi o posłuchanie milordzie... - Nie ma mnie. Dla nikogo. Towar przyjedzie wieczorem, razem z resztą zaopatrzenia, bo były małe problemy... - A, pojawiło się jeszcze trzech najemników i zażądali najlepszego jadła, napitku i pokoju. Już mieli ich wywalić, jak okazało się, że mają sporo ludwików... Więc potraktowano ich standardowo i są w pokoju 23. Pewnie są już nieźle spici... - Interesujące... To idę posłuchać. Niech ktoś mi przyniesie jakieś żarcie na koszt pokoju 23. ***** Wcinając kaczkę w ziołach i popijając dobrym winem Młokos usłyszał całkiem ciekawą historyjkę. Mogła być prawdziwa... Po pierwsze tłumaczyłaby skąd takie mendy miały tyle pieniędzy, po drugie - byli zbytnimi baranami, aby taka historyjkę wymyślić... W pokoju zaczynały się już pochrapywania, a umysł Młokosa zaczynał opracowywać koncepcję... zarobienia na całej sytuacji. Cholera, tylko jak? Z jednej strony skoro Du'Ponte miał w garści D’Arvilla to... po pierwsze na zamku D’Arvilla musiało być ciekawie. Po drugie - istniała szansa, że D’Arvill jeszcze żyje. Słabo, bo słabo, ale żyje. Przynajmniej Młokos zostawił by sobie przy życiu swego odwiecznego wroga, aby trochę go pomęczyć... Odbicie D’Arvilla nie wchodziło w grę, przynajmniej nie zaraz i nie teraz. Jednak to, że Du'Ponte zasadzał się na kolektora... To była jakaś opcja... Złupić złodzieja... Wyprawa wojenna również była bardzo zła dla biznesu... Przynajmniej tego oficjalnego... Cholera. Chociaż... Różne myśli chodziły po głowie Młokosa, kiedy pisał: Cytat:
D'Arvill nawet jeżeli nie był ranny przy pojmaniu, to zapewne odniósł obrażenia jak dostał się w łapy Du'Ponte'a. Lekarstwa... "Oczywiście baranie!" - pomyślał i wyjrzał na dziedziniec. - Jakub! Jakub, cholero jedna! - Chłopak odwrócił się gwałtownie puszczając kurę. - Do mnie! Chwilę później wcisnął chłopakowi kilka ludwików i kontynuował: - Weź konia i błyskiem obskocz wszystkich cyrulików, zielarzy, herbarzy i szarlatanów. Chcę wiedzieć czy ktoś wczoraj lub dzisiaj sprzedał leki potrzebne do leczenia rannego... Rozumiesz? - Tak jest. Wziąć konia i rozpytać o leki dla leczenia rannego. |
Peter odsunął od siebie księgę, nad którą siedział od paru godzin i rozejrzał się dokoła. Komnatka w której siedział nie była zbyt wielka. Kamienne ściany, od których wiało chłodem, dopóki nie przyniesiono paru kobierców. I nie zatkano paru dziur, przez które wiatr swobodnie wdzierał się do wnętrza. Cóż... Nie wiedzieć czemu Berenger d’Arvill uważał, że siedziba maga powinna się mieścić w wieży. Nawet jeśli mag jest najzwyklejszym na świecie uczniem czarodzieja. Dlatego też zaraz po przyjeździe Peter wylądował w wieży zwanej Mniejszą. Można by powiedzieć, że niemal na szczycie owej wieży. Co prócz paru zalet miało kilka wad. Na przykład odległość od jadalni... Peter nie narzekał. Błędne mniemanie na temat magów to nic dziwnego, nie tylko w Bretonii. Peterowi to nie przeszkadzało, dopóki owe błędne mniemanie nie powodowało objawów wrogości. A tu miał ciszę, spokój, własny, dość przyjemny kąt, świece na każde życzenie, jadła pod dostatkiem, trunków również. A mogłoby być inaczej. W końcu kim był dla d'Avrilla? Bardzo dalekim krewnym. Dziesiąta woda po kisielu, jak to określano obrazowo, acz nie do końca dokładnie, gdyby ktoś chciał zagłębiać się w prawa natury. Stukanie do drzwi, niezbyt natarczywe, przerwało rozmyślania. - Proszę! - powiedział Peter. Jaen, młodziutki pacholik, ostrożnie wsunął głowę, nawyraźniej nie do końca ufając takiemu dziwnemu stworzeniu jak mag. - Panicz prosi o zejście na dół. I o przybycie do mistrza Cecile'a. Gdy szedł na spotkanie nie sądził, by był jakikolwiek powód, by pismo Berengera d'Arvill dotyczyło go w jakimkolwiek stopniu. Wszak nie mógł nic dziedziczyć. Szybko się okazało, że był w błędzie. Oczywiście mógłby się odwrócić na pięcie i wyjechać czym prędzej. Jednak gdyby to zrobił... Wdzięczność za udzielenie dachu nad głową nie miała tu nic do czynienia. Więzy krwi obowiązywały. Nie byłby synem swego ojca, gdyby teraz zostawił młodego Malcolma samego. Oczywiście nie zamierzał składać żadnej przysięgi. Na to nie pozwalały mu inne zobowiązania. W każdej chwili mógł dostać wezwanie do powrotu. Ale dopóki to nie nastąpiło, powinien pomagać swemu kuzynowi. Dalekiemu, ale zawsze. Kolejne pismo rozbudziło ciekawość Petera. Wyprawa? Taka, o jakiej mówiły opowieści bardów? Jeśli go poproszą, to nie odmówi. Ale nikt go nie poprosi... Jego umiejętności magiczne były - delikatnie mówiąc - niewielkie. Umiejętności walki - niewiele większe. Nie było szans, by ktoś zechciał zabrać go z sobą. |
Otto był, delikatnie mówiąc, zaskoczony. On, zwykły służący zaproszony do mistrze Cecile? Czyżby rzeczywiście był dla rodu D'Arvill kimś więcej niż tylko służbą? Co prawda wolałby żeby jego pan nie zginął, ale Bractwo było dla niego szansą, szansą zostania kimś więcej, zapisania się w historii! Może zdoła wybić się i zabłysnąć umiejętnościami walki? Z chęcią zasiekłby psubratów Du'Ponte. Jak mieli czelność próbować zabić Berengera i ostrzyć zęby na D'arvill? On im pokaże, razem z Bractwem uwolnią jego pana i pod jego wodza pokonają Du'Ponte. Co prawda bardzo bał się że zostanie wyśmiany, że ktoś tak lichy jak on w obecności wielkich mężów waży się zabierać głos, ale wzbierające w nim emocje zmusiły go do zakrzyknięcia: -Drodzy Bracia, i oczywiście Siostry, mam nadzieję że każdy z was zamierza z gorliwością wypełnić wolę Berengera! Skończmy próżne gadanie! Zgotujmy Du'Ponte gorące powitanie, lecz niech mała grupa co żywo przekradnie się i uwolni szlachetnego człeka z rodu D'Arvill z ich szponów! |
Frank Kress ~ Bić się lepiej w dużej kupie a pić w małej ~ kołatało się frankowi po głowie gdy patrzył na stłoczoną w izbie mistrza Cecile zbieraninę. Problem w tym, że nie do końca umiał określić, czy przyjdzie mu z nimi bić się, czy pić. Kapitan Frank Kres był całą duszą wojskowym, wychowany niemal od małego w siodle przy boku ojca starego wiarusa w naturalny sposób wszedł na służbę u D'Arvillów poza nią właściwie był nikim, bez majątku, bez znajomości, odziedziczony po przodkach tytuł szlachecki był właściwie jedynym co posiadał a i to przez co mniej przychylnych poddawane było w wątpliwość. Gdyby powiedzieć, ze Berengar był mu jakkolwiek przychylny musielibyśmy dokonać znaczącego nadużycia. Piastowane stanowisko zawdzięczał bardziej przypadkowi no i może małej pomocy zamkowego kamerdynera, który w odpowiednim momencie podsunął komu trzeba jego aplikację. Pasmo kłopotów związanych z funkcją coraz bardziej skłaniały go jednak do rezygnacji. Wraz ze śmiercią sir D'Arvilla niknął co prawda jeden z głównych problemów, lecz nadal nie rozwiązywało to pozostałych. Frank bawiąc się w dłoniach kapeluszem rozważał jaki efekt przyniesie jeśli za chwilę wstanie i podziękuje wszystkim za wspólna przygodę. Miał dość, po prostu miał dość i wolał poszukać miejsce gdzie będzie w pełni akceptowany a nie stale ktoś wypominać mu będzie jego dyskusyjne pochodzenie czy inne braki. Przez kilka chwil szukał spojrzeniem wzroku Tupika, w stosunku do którego rezygnując z udziału w Bractwie czułby się najbardziej winny. Wiedział, że w jakiś sposób zawiedzie tym zaufanie kamerdynera, który jako jedna z niewielu osób okazała mu tyle wsparcia. Nie zwykł jednak robić nic wbrew sobie, a dalsza służba dla rodu D'Arvill byłaby właśnie takim działaniem. W końcu udało mu się skupić na sobie wzrok niziołka, przez chwilę patrzyli sobie głęboko w oczy starając się wzajemnie przekazać co Frank zrobić zamierzał a Tupik o tych zamiarach myślał. Ledwo zauważalne kręcenie głową było na tyle wymowne, że Kressowi zrobiło się wręcz głupio podjętej już decyzji.~ Nigdy nie zmieniaj przemyślanego planu pod wpływem jednej emocji ~ Szumiała mu w głowie myśl ojca, której zamierzał być wiernym. Nabrał powietrza w płuca i sprężyście podniósł się z fotela gotów odrzucić to, co dla wielu z tu zebranych było prawdziwym darem od bogów. Wstał z otwartymi ustami, dokładnie w momencie gdy Lady Lucienne odezwała się po raz pierwszy. - A więc nie wszystko jeszcze stracone? Nie zważając na to czy prawdą jest ta wiadomość czy nie, jako kobieta wierna rodowi D’Arvill składam przysięgę iż nie pozwolę na jego upadek! Odwróciła się pełna gracji i magicznego wręcz wdzięku, a Frankowi serce stanęło niemal z wrażenia. Nadal z półotwartymi ustami odprowadził ją wzrokiem do okna i trwałby tak wpatrzony w swoja boginię, gdyby nie fakt, że ta którą od tak dawna wielbił odwrócił się i nie zadała tak brzemienne dla nich w skutki pytania. - Jakie są teraz nasze plany drodzy panowie? Gdy wypowiadała każde słowo Frank miał wrażenie, że mówi wprost do niego, że oczekuje deklaracji od rycerza, który może stać się rycerzem jej serca. Bez namysłu podszedł do niej u ukląkł na jedno kolano - Pani, powiedziałaś to co każdy z zebranych tu mężów powiedzieć powinien już dawno, składam hołd twojej odwadze ustępującej jedynie twej urodzie. Biorę sobie również Was tu zebranych za świadków - to mówiąc wyprostował się odwracając do reszty zebranych - że prędzej zemrę niż pozwolę aby nasz podły wróg postawił na zamku choć jedną nogę! Gdzieś w drugim końcu sali Tupik lekko prychnął słuchając słów porywu serca Kapitana, elf wzruszył beznamiętnie ramionami a cała reszta zaczęła spoglądać po sobie czekając na kolejne deklaracje, które już po chwili zaczęły się posypywać jedna za drugą ze służącym Otto na czele... |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:43. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0