Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12-12-2009, 23:50   #1
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
[WFRP] W Poszukiwaniu Świtu (18+)





Wędrowny bajarz rozsiadł się wygodnie na kamiennej studni stojącej pośrodku wiejskiego, zabłoconego placu, pełnego biegających, wszędobylskich kur. Z zadowoleniem stwierdził, że w trosce o jego siedzenie przygotowano dlań złożoną podwójnie zwierzęcą skórę, z czego skwapliwie skorzystał. Kiwając z uznaniem głową, rozpoczął strojenie instrumentu – nie w każdej wsi myślano o biednym gawędziarzu, który podczas snucia długich opowieści mógł sobie rzyć odbić albo wilka złapać.

Jak zawsze, gdy przybywał wędrowny minstrel, w życiu takich zabitych przegniłymi dechami mieścin stanowiło to prawdziwe święto. Dziś również wszyscy chyba wieśniacy zgromadzili się przy zachodzącym już powoli słońcu na placu z jedyną studnią, stanowiącym centrum życia osady. Przegoniono wałęsające się wszędzie śmierdzące bydło, by zrobić miejsce dla rozpalenia ogniska. Wkrótce siedzący na studni bard został efektownie oświetlony blaskiem ognia, a wszędzie dookoła rozsiadł się na czym tylko mógł wiejski motłoch, śmierdzący i umorusany wcale nie gorzej niż bydło, którego miejsce zajął. Artysta w milczeniu stroił instrument, a tłum szemrał i pokrzykiwał bełkotliwie, wiejski przygłup podobnie jak wielu innych mieszkańców siedział w kucki na glebie z rozdziawioną gębą i wypiekami na mordzie. Zwisające z okapów bliżej stojących chat brudne giry siedzących na dachach bujały się energicznie, jakieś grube babsko piszczało obmacywane przez podchmielonego już zalotnika. Zresztą już dawno w ruch poszły trzymane na tą odświętną okazję garnce z bimbrem oraz, u co zamożniejszych, ususzone pęta kiełbasy – chlipano, mlaskano, cmokano i siorbano, a nawet podśpiewywano już wesoło lokalne zaśpiewy. W podekscytowanej, czekającej przedstawienia tłuszczy co raz wybuchał rechot, tudzież mała sprzeczka, rozwiązywana dyplomatycznie przez cios silnej pięści wioskowego osiłka, odpowiedzialnego za zapewnienie artyście odpowiedniego spokoju w trakcie występu.

Na szczęście pogoda dopisała, nie lało, a zachodzące właśnie słońce zapewniało niesamowitą oprawę sceniczną dla rzeczonego występu, podświetlając niesamowicie wiejski plac i barda, który właśnie z zadowoleniem spojrzał na zachód i wymownie spojrzał na gawiedź, dając do zrozumienia iż jest gotowy by rozpoczynać.

Osiłek zrozumiał i po swojemu zaczął uciszać najbardziej rozgadane i pijane osobniki, reszta widząc minę artysty sama dyscyplinowała się nawołując do zachowania ciszy. Po dłuższej chwili słychać było już tylko jednego mocno podchmielonego dziada, który zdartym, podniesionym głosem marudził jeszcze do swojego sąsiada na cały głos, zupełnie nie zwracając uwagi na rozciągającą się wokół niego nabożną ciszę.

- Cysorz to umi piniądze wydawać! Na samo takie wino, co takie paniczyki jak ten siorbią, tyle gotowizny idzie że by wojska wystawił coby zbójców po drogach wywiszali albo i co inszego z pożytkiem zrobić. Jo to bym...

- Cichejże! – ryknął ktoś, a dziad dopiero teraz trwożliwie rozejrzawszy się i zobaczywszy przepychającego się ku niemu zarośniętego osiłka z zaciśniętymi kułakami, zamknął pokrytego parchami ryja i skulił się na swoim miejscu.
Artysta odwrócił od dziada wyraźnie zdegustowany wzrok i wyczekując jeszcze, aż cisza przybierze właściwy ciężar, potrącił wreszcie struny, rozpoczynając Opowieść…

- Dobrzy ludzie… – ni to mówił, ni to śpiewał, a tembr jego uwodzicielskiego głosu i urzekające dźwięki instrumentu hipnotyzowały już całe wiejskie audytorium. – Dziś opowiem wam wspaniałą historię, która…
- Tom o ……?- nie wytrzymał jakiś rumiany wyrostek, a dziesiątki otwartych szeroko oczu zwróciły się z wściekłością w jego stronę, mocne ręce ściągnęły młokosa na miejsce, ktoś trzepnął go w ucho, aż jęknął.
- Nie, nie, nie, po trzykroć nie…- tajemniczo zniżył głos minstrel – Macie wyjątkowe dziś szczęście, ludzie, albowiem usłyszycie dziś opowieść, której jeszcze nigdy nie słyszeliście… Która sprawi, że oddech ustanie wam niemal w oczekiwaniu dalszego ciągu. Która odkryje przed wami tajemnice, o jakich wam się nie śniło!

Mówił teraz już tak cicho, że ludzie zaczęli aż przeć do przodu, a ci z tyłu zaczęli dopytywać tych z przodu, jakiż to sekret zdradza właśnie ten wędrowiec. Artyście o to właśnie chodziło, a gdy szeptał już nieomal, nagle poderwał się i krzyknął, aż wszyscy odskoczyli z przestrachem.
- Ludziska! Dzięki mnie, i to za cenę tych niebywale skromnych datków, poznacie dziś prawdę! Prawdę o wielkich wydarzeniach, które działy się w czasach, w których przyszło wam żyć! Dowiecie się o tym, o czym milczą legendy!!!

Powiódł wzrokiem po rozdziawionych gębach, oceniając efekt. Był piorunujący. Nikt nie ważył się już przerywać. Artysta powoli, z namaszczeniem, zajął swoje miejsce na studni i znów zaczął pięknie przygrywać, aż zmrużyły się oczka rozmarzonych wiejskich dziewek.

- Opowieść, którą zaraz usłyszycie…- dumnie uniósł podbródek – Nosi tytuł… „W Poszukiwaniu Świtu”!

Westchnienie podziwu przebiegło ponad brudnymi, zawszonymi głowami. Tylko jeden z wieśniaków, ów marudzący już wcześniej dziad odważył się wystąpić ze swoją opinią:
- Że jak?!!! Eee, też mi tytuł! Przeca to głupota jak ni wim świtu szukać! Każdy głupi wi, że świt sam przyjdzie i nie trza go wcale szukać! Phi! Jo już widzę, jok te artysty co go pisały siedzą i wino za nasze podatki chleją, a…
- Milcz, dziadu! – głos barda był jak grzmot – Nie takie jak twój, capie śmierdzący, łby tęgie obmyśliwały ten tytuł i ani nie wiesz, jakie przesłanie on niesie! Ludzie! Sami obaczycie, o jaki tu Świt chodzi i gęby jeszcze szerzej ze zdumienia otworzycie, gdy tajemnica się objawi!

Odzyskawszy kontrolę nad tłumem, bard przywołał na twarz jeden ze swoich najlepszych uśmiechów i kontynuował, zaczynając grać coraz to głośniej i piękniej…
- Posłuchajcie zatem tej historii… Historii o miłości i odwadze. O zdradzie i karze… O poświęceniu i trudnych wyborach… O bohaterskiej walce i ludziach, dzięki którym, o czym nawet nie wiecie…- przerwał nagle gorączkowo wypowiadane zdanie - Ale zmilczę dalej, gdyż chcę byście sami wszystko po kolei poznali… Przed nami noc cała…

Nagle zmienił ton na poważny i groźny, wręcz ostrzegający:
- Zanim jednak zaczniemy, niechaj wszystkie dzieciska zostaną zabrane do chałup i nie ważą się nawet z nich nosa wyściubić! – uciszył gestem dłoni podnoszące się protesty i lamenty brudnych wiejskich dzieci – Nie dla nich to historia… Bowiem w prawdziwym życiu, waszym życiu, i w prawdziwym świecie, waszym świecie, opowieść ta osadzona! A w świecie tym wszystko prawdziwe, i dla wszystkiego co prawdziwe w tej opowieści tej miejsce się znaleźć musiało. Dlatego też nie tylko o rzeczach pięknych będzie tu mowa! Także i o rzeczach, od których ścierpnie wam skóra a lica pokryją się bladością, o wrogach i potworach straszliwych po których opisie co słabsi z was mogą nie spać po nocach, co dopiero by uszy dzieci miały po tym słyszeć! O krwi prawdziwej i bólu prawdziwym…

Niektórzy ze słuchaczy już w tym miejscu wyglądali, jakby narobili w porty…Artysta nieoczekiwanie zmienił ton ze straszącego w lekko lubieżny, zwracając się ku siedzącym w kupie pannom na wydaniu:
- A czasem i o innych rzeczach, zdarzyć się może, posłuchać przyjdzie, co to dzieciom przy słońcu nie opowiadacie…- puścił do nich oczko, aż z chichotem zaczęły chować się za siebie – Zatem…- zakrzyknął ku wszystkim - …zaklinam was, zabierzcie stąd wasze dziatki natychmiast, bo dłużej czekać nie będę!
Barwy zachodzącego słońca przybierały właśnie najpiękniejsze ze swych odcieni, gdy artysta wreszcie tak naprawdę na dobre rozpoczął tkanie Opowieści ze swych melodyjnie wypowiadanych słów oraz rozbrzmiewających w dal między rozpadającymi się chatami dźwiękami rozedrganych strun.

- Zatem, posłuchajcie…





IMPERIUM, PROWINCJA HOCHLAND
wczesna wiosna roku 2521


MIASTO HERGIG, stolica prowincji Hochland
dwa dzwony od świtu




- Takież to wieści przywiozłem z Wyroczni Gruydeńskiej...

Krąg trwał w dostojnym zamyśleniu.

- Starzec przemówił... Jego słowa zaskakują, więc w ręce właściwe zguba miałaby trafić? Jednocześnie wraz z jej utratą czas wojny bliski... Jakże pozwolić za radą sprawom swoim korytem płynąć, a w dłoniach niepowołanych i słabych los tysięcy ostawić. Nie, głos ten ku przepaści wiedzie...Musimy odnaleźć go jak naprędzej, złożyć na powrót w miejsce bezpieczne. Inaczej biada, jeśli złowrogie wyciągną ku niemu się dłonie...
- Tak i ja sądzę. Jednak emanacja mocy, jako się okazało, trop myli i mgłą obraz przesłania...Może gdyby na otwartej przestrzeni... Jednak wizja starca przyniosła opis miejsca, pod którym bez wątpienia widzimy znane nam miasto. Tamtędy dzierżący zgubę w czas niedługi przejazdem iść będą. Tam musimy ich zatrzymać i odebrawszy w godne ręce rzecz zwrócić. Jedyna to słuszna droga.

- Jednak Wyrocznia...

- Głosujmy zatem. Niech Krąg zadecyduje.


MIASTO HERGIG, stolica prowincji Hochland
trzy dzwony przed zapadnięciem zmroku


Siedział zamyślony...Dylemat wwiercał się w jego głowę jak górniczy świder...Szczupłe palce bębniły po blacie z czarnego marmuru...
Nie zastanawiał się, czy w ogóle to zrobić...To już dawno postanowił. Bił się tylko z myślami, czy powinien udać się na miejsce osobiście...Byłoby to oczywiście pewniejsze rozwiązanie, ale...W razie wykrycia...
Popatrzył na piasek przesypujący się w pozłacanej klepsydrze...Nie można było już dłużej zwlekać.
Nie. Zbyt wiele miał do stracenia. Ryzyko było na razie zbyt duże. Trzeba będzie...
Podniósł się i szeleszcząc długą szatą po posadzce podszedł jeszcze raz do miejsca, gdzie światło odbijało się na idealnie gładkiej i idealnie zaokrąglonej szklistej powierzchni. Ciche mamrotanie wypełniło pomieszczenie, a dłoń rozcapierzyła się kurczowo, drżąc nieprzerwanie...
Zakrzywiony mały świat, zdający się być stworzony z ulotnej zielonej mgły, ukazywał się coraz wyraźniej potężnymi pniami, milionami liści, krętą drogą... Pomiędzy nimi, w samym centrum, tkwił w pozornym bezruchu drewniany powóz...Przez niewyraźną mgłę widać było bliżej nieokreślony biały znak wymalowany na drzwiach i obracające się koła... Przy samej powierzchni, zaraz pod palcami, malutkie poruszające się kształty chmarą przesłoniły na chwilę to, co działo się niżej...


IMPERIUM, PROWINCJA HOCHLAND, knieje DRAKWALDU
trzy dzwony przed zapadnięciem zmroku






Toczący się z trudem po rytej niezliczonymi koleinami drodze powóz przemierzał wolno niezmierzone ostępy puszczy Drakwaldu. Stara Droga wiodła przez imperialną prowincję Hochland, z trudem wyrywając niezbyt szeroki pas ziemi królestwu ogromnych, prastarych dębów. Trakt, na obecnym odcinku od miasta Barwedel do Estorfu szczęściem był już w miarę przejezdny, w przeciwieństwie do wielu hochlandzkich dróg w owym czasie, gdy dopiero topiły się jeszcze masy zalegającego po ostrej zimie śniegu... To była już jednak Północ i mimo, że rozłożyste, olbrzymie drzewa się zieleniły, sroga zima z niechęcią oddawała pole pozostawiając po sobie białe połacie i trzymający od wieczora do poranka całkiem jeszcze solidny chłód. Podróżni musieli mieć przy sobie ciepłe odzienie i futra, które trzeba było często zakładać mimo wiosennych roztopów. Orszak już dawno zostawił za sobą miejsce przecięcia Starej Drogi z traktem prowadzącym do słynnego Guyden, gdzie to zbiegały się ścieżki setek pielgrzymów z całego Imperium.

Powóz ten był może nieco toporny i mało wytworny, ale za to potężny i solidnie skonstruowany. Z daleka było widać, że należy do znanej w Hochlandzie kompanii przewoźniczej Biegnący Wilk, bo malunek pomykającego chyżo drapieżnika, co prawda nieco wytarty, pysznił się na szerokich drzwiach furgonu. Do samej kompanii należał pewnie również przytwierdzony w zasięgu ręki woźnicy hochlandzki muszkiet, o której to słynnej broni mówiono w Imperium, iż hochlandzcy mężczyźni cenią je wyżej niźli własne żony...
Wielkie wzmacniane żelaznymi obręczami koła wozu skrzypiały głośno na wybojach, a skryty pod przechodzonym mocno kapeluszem, siedzący na zydlu potężnie zbudowany woźnica klął do siebie. Jak zwykle, gdy przyszło mu podążać tą właśnie drogą z powozem pełnym podróżnych i z takim obciążeniem, w postaci pokaźnego bagażu podróżnego klientów owiniętego derką i powiązanym konopnymi sznurami.
Jak zwykle, tak w ogóle…

Gdzieś wysoko, wysoko nad nim, nieruchome oko jednego z szybujących w rozwrzeszczanym stadzie ptaków obserwowało powóz niby małego żuczka z mozołem, powolutku pokonującego nierówną drogę w asyście czterech konnych strażników i paru podróżnych, którzy z tej wysokości wszyscy wyglądali jak mrówki.

Wiosenne roztopy były to tej pory łaskawe, ale jakieś trzy pacierze temu znać zaczęło być że za dzień, dwa drogi stąd przyjdzie im przekraczać rzekę. Teren z każdą milą robił się bardziej podmokły, a drogę poczęły przecinać bystre potoki. W jednym z takich miejsc niestety koło utknęło na dobre, na szczęście mieli ze sobą konnych którzy zaprzęgli z woźnicą swoje wierzchowce i z mozołem wyciągnęli ciężki powóz z błota. Gdyby nie konna eskorta, pewnie jak w wielu podobnych przypadkach sami podróżni musieliby pofatygować się do wspólnego brudnego wysiłku by zdążyć przed nocą… Właśnie , z niczyjej winy.ale zmitrężono cenne godziny i choć nikt nie mówił, stało się jasne, że nie zdążą do zapowiadanej przez Schreddera kolejnej kompanijnej gospody na szlaku przed zapadnięciem zmroku…

Nikt nie odzywał się w ogóle już od dłuższego czasu, w długiej i męczącej podróży przez wielki las są zawsze momenty, w których rozmowy cichną a ludzie w zamyśleniu obserwują z okienek lub z grzbietu wierzchowców pobocza lub pozostającą z tyłu drogę. W kniei panowała cisza, delikatnie gładzona tylko szumem rozłożystych koron drzew i szemraniem odległych strumieni...Intensywny zapach lasu otaczał podróżnych, a w powietrzu wyraźnie czuć było nadchodzącą wiosnę, wraz ze wszystkimi jej wspaniałościami...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 13-12-2009 o 14:48.
arm1tage jest offline  
Stary 13-12-2009, 12:40   #2
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Niesforne jasne loki opadały na czoło uśmiechniętego halflinga. Podróż przebiegała spokojnie, znacznie spokojniej niż mógłby tego oczekiwać. Może była to sprawka karocy, której wnętrze było wygodne i czyste, a może to cztery koła zamiast czterech kopyt sprawiały, że jechało się gładziej a więc i przyjemniej. Tupik dawno już nie podróżował karocą, tak więc z typową dla siebie satysfakcją chłonął każdy najdrobniejszy nawet element podróży.

Okryty był ciepłym kożuchem, na głowie zaś zakładał czapę z królika gdy było wyjątkowo zimno, ciepłe skórzane rękawice dopełniały ochrony przed zimnem. Ciepłe ubrania kupił na miejscu, nieco zaskoczony zimną pogodą, nijak poprzednie ubrania z Bretonii nie nadawały się do tego klimatu. Po prawdzie nie miał jednak zbyt wielu zapasowych ubrań, stąd gdy tylko zdejmuje kożuch ukazuje już nieco bardziej zbliżony do siebie gust - w postaci, ładnie uszytych, niemal kupieckich ubrań podążających za ostatnim krzykiem mody oraz wygodą. Dużo fikuśnych i kolorowych dodatków, falbanki, chusteczki, nawet kilka kolorowych wstążek przywiązanych na wzór mody w Kislevie. Na salonach, czapa z królika musiała ustąpić miejsca modnemu ostatnio w Bretonii wełnianemu berecikowi, przy tej pogodzie berecik nie sprawdzał się jednak wcale.

Rozmiar brzucha halflinga w przyrównaniu do innych członków jego rasy budził wręcz skojarzenia z anoreksją. Tupik nie był chudy, ale o dziwo gruby także nie był. Przy boku miał przywieszoną podręczną torbę z ziołami, których aromat dość szybko ogarnął karocę, był to jednak miły zapach w większości zdominowany przez miętę i ziele halflińskie, przy pasku zawieszoną miał procę, wraz z sakiewką ołowianych kulek i krótki miecz.

Jego nieodłącznym towarzyszem podróży był kuc zwany "Skałą". Przy każdym postoju Tupik podchodził do niego troskliwie się nim zajmując. Podróżował już z nim szmat drogi, właściwie to miał go jeszcze przed wyprawą do Bretonii. Kuc miał kilka wyrobionych już cech charakteru za co Tupik go kochał. "Skała" reagowała na gwizd i zawołanie Tupika, nic dziwnego skoro był jej dobroczyńcą, karmicielem a nawet przyjacielem. Kuc nie bał się ( został przyzwyczajony ) podziemnych mroków, jaskiń czy kopalń, halfling bowiem zwiedzał podziemia tak często jak się dało. Poza tym był dość posłuszny, przekonanie obcego kuca czy muła do zrobienia czegoś nie po myśli zwierzęcia było wyjątkowo trudne, natomiast "Skała" dawała się już namówić, w wyjątkowych sytuacjach dawała się też przekupić...jabłuszkiem, których zawsze miał pewien zapas.

Wśród towarzyszy podróży niewątpliwie uwagę Tupika przyciągnęła Mealisandre, był niemal pewny, iż już gdzieś ją widział, może nie tyle spotkał się z nią i rozmawiał, ale słyszał jej głos...czy to możliwe? Zastanawiał się w duchu. Halfling nie należał jednak do osób nieśmiałych, zamierzał wypytać się delikatnie o całkiem możliwe spotkanie w Bretonii. Wcześniej halfling nie bywał na salonach, a po wizycie w Bretoni już tym bardziej. Mealisandre nie wyglądała jednak na osobę którą mógłby spotkać w jakieś karczmie, czy choćby na ulicy...gdyby poznał ją w takich warunkach to jako osobę niezwykle piękną i indywidualną na pewno by zapamiętał. Natomiast przyjęcia organizowane w Bretonii mogły już być miejscem w którym halfilng zwrócił na nią uwagę ale i przytłoczony masą innych ciekawych rzeczy nie poświęcił jej wystarczająco dużo uwagi. Teraz sam kołatał się z myślami, pragnąc zaspokoić swoją ciekawość ale i bez narażania się na wykrycie, "Może i ją posłał za mną książe ?" zastanawiał się w duchu, wiedząc, że jeśli zaryzykuje i przegra, może go czekać ciężka niewolnicza podróż do Bretonii...a tam śmierć, w najlepszym razie szybka.

Wspomnienie Bretonii przywołało przeróżne wizję, halfling sporo przeżył w tym dziwnym księstwie, w którym przepych i bogactwo graniczą z niewyobrażalną nędzą. Gdzie książe rzuca psom jedynie nadgryzione z mięsa kości, podczas gdy na zewnątrz umiera właśnie z głodu jakaś matka z dzieckiem. Tupik miał nadzieję już nigdy tam nie wrócić, a przynajmniej nie wcześniej niż cokolwiek się tam zmieni. Wspomnienia miał też dobre, głównie tyczące się poznanych tam towarzyszy, oraz spotkania z samą służebnicą Pani Jeziora, do tej pory ciepło rozchodziło się po całym ciele halflinga na samo wspomnienie tamtych wydarzeń.

BRETONIA czasy wcześniejsze

"Tupik cały czas czuwał przy towarzyszach, obawiając się, że mogą oni stracić życie nie tylko z powodu otrzymanych już ran. Przyglądał się ranom i zastanawiał się ile tygodni upłynie nim wrócą w pełni do zdrowia.

Tupik przyglądał się uważnie pracy medyka, sam chciałby mieć takie umiejętności jak on. Patrzył jak chwyta się ranę – by końce zbliżyć do siebie, jak nakłuwa się skórę i szyje. Igła która posługiwał się medyk była nieco wygięta na końcu – co wyraźnie ułatwiało zszywanie rany. Tupik sam również mógłby pozszywać rany – wolał jednak tym razem zostawić to specjaliście. W nocy gdy już sam czuwał przy rycerzu wydarzyło się coś niezwykłego.

Piękna podobna do elfki kobieta która weszła, wywołała u Tupika wewnętrzny szok. Zupełnie nie wiedział jak się zachować. Jej pojawienie się było niezwykle tajemnicze i urokliwe, powietrze natychmiast zmieniło zapach, wydawało się, że po pomieszczeniu roznosi się woń róży i innych kwiatów. Sama postać bardziej sunęła niż szła w stronę rycerza.Słowa utknęły w krtani halflinga, gdy jednak zobaczył jak rycerz zostaje cudownie uleczony omal nie zemdlał z wrażenia. Był pewien, ze sama Pani Jeziora o której tyle już słyszał, przybyła aby uzdrowić rannego rycerza.

Halfling padł na kolana składając niewieście głęboki pokłon.

- O Pani, nie jestem godzien abyś przyszła do mnie, ale powiedz tylko słowo a będzie błogosławione ciało moje. Wyruszam wraz z tym oto rycerzem do Mounsilion – do najtrudniejszego obszaru jaki jest pod Twym władaniem. Proszę o błogosławieństwo, aby trudy podróży i napotkane tam niebezpieczeństwa nie przeszkodziły mi pomagać Twemu ludowi. Już sam Twój gest Pani, niezależnie od efektu, będzie dla mnie najwyższym zaszczytem, jakiego nawet nie mogłem się spodziewać.

Halfling trwał w głębokim ukłonie, wciąż klęcząc na podłodze. Modlitwy do bogini domowego ogniska – w takiej wyprawie co najwyżej ściągnęły by go z powrotem do domu. Jedyne na co mógł liczyć, to pomoc którą uda mu się pozyskać w drodze. Był w końcu tylko halflingiem, tempo podróży już mu pokazało, jak bardzo odbiega od reszty drużyny.

Po chwili namysłu, zaaferowany spostrzegł, że prosi o błogosławieństwo a nie ma przygotowanego podarku. Nie wiedział nawet jaką ofiarę można złożyć Pani Jeziora, więc zaoferował to co sam cenił. Podejrzewał też, że w Bretonii może nie rosnąć halflińskie ziele, więc podarek mógł być tym bardziej cenny. Wyciągnął z kieszonki podręczny pakunek z zawartością halflińskiego ziela i położył go przed siebie.

- Przyjmij o Pani ten skromny dar – który to można spalić niczym tytoń, lub sporządzić z niego przepyszną herbatkę.

Nie było czasu na szukanie czegoś w torbie, nie wiedział jak długo będzie przebywać ta boska istota, zazwyczaj chyba robili to po co przyszli i odchodzili… Mały halfling aż lekko dygotał z powodu wewnętrznych przeżyć jakie obecnie doświadczał. Już sam kontakt z tą nieziemską istotą napełniał go otuchą i ogrzewał. Emocje jednak były tak silne, że przy wyciąganiu podarunku spostrzegł jak bardzo spocone ma łapki. Był jednak przedstawicielem prostego, spokojnego i dobrotliwego ludu, nie spodziewał się niczego złego, sam też był przekonany, że również nie zrobił nic co zasługiwało by na jakąś karę boską. Stąd ośmielenie halflinga pozwalające na odezwanie się do Pani Jeziora – za którą brał przybyłą kobietę.

Zaskoczona wystąpieniem Tupika kobieta podeszła do niego.

- Zabawny jesteś niziołku, nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz, jestem jej służebnicą, Panną Graala. Owszem nie odmówię ci błogosławieństwa Pani, jeśli tylko będziesz wypełniał jej zalecenia tak jak do tej pory. Służąc szlachcie służysz Pani Jeziora, więc przyjmij moje błogosławieństwo.

Kobieta pochyliła się, zmierzwiła włosy Tupika, następnie poczuł on, iż z rąk Panny promieniuje ciepło."


IMPERIUM, PROWINCJA HOCHLAND, knieje DRAKWALDU
trzy dzwony przed zapadnięciem zmroku


Ponury nastrój jaki roztaczała pogoda nie napawał Tupika optymizmem, a jak zwykle w czasie obniżonego poziomu szczęścia, halfling ratował się przed niehumorem jedzeniem i fajką. Ilość posiłków jaką halfling spożywał w ciągu dnia, mogła wydawać się niepokojąca dla innych ras, szczególnie wśród osób mających fobię dotyczącą otyłości. Każdy normalny posiłek człowieka u halflinga był poprzedzony przedposiłkiem i poposiłkiem, w ten sposób w halflińskim słowniku istniało określenie na przedśniadanie, pośniadanie, przedobiad itd. Do tego dochodził jeszcze drugi obiad - także poprzedzony i poprawiony małą dokładką. Tupik wyjątkowo rezygnował z przedpodwieczorku i popodwieczorku, zadowalając się samym podwieczorkiem - dbał w końcu o kondycję potrzebną do zwiedzania jaskiń. Gdyby był za gruby nie mógłby sobie pozwolić na przeciskanie się przez szczeliny, na szczęście dla zamiłowań Tupika ( normalnie jest to przekleństwem wśród halflingów) miał bardzo szybki i sprawny metabolizm, dzięki czemu wśród halflingów wyglądał na chuderlaka, mimo iż jadł prawie tyle co oni. Prawie - dla podróżującego halflinga oznaczało dużą różnicę, w podróży posiłek szybciej się spalał, a i mniej było okazji do jego sporządzania i mniej czasu na spożycie.

Halfling wyciągnął drewnianą fajkę której rzeźbienia stylizowały jej zakończenie na głowę smoka. Nabił ją halflińskim zielem po czym zwrócił się do towarzystwa siedzącego w karocy.

- Ma ktoś ochotę na halflińskie ziele? Zapytał rozweselony, jakby cała ponurość świata zewnętrznego nagle już go nie dotyczyła. - A może komuś będzie to przeszkadzać? Mogę wychylić się przez okno... - dodał wyraźnie niepocieszony, jakby już oczekując stanowczego "NIE" , wydawało się jakby cały humor z niego wyparował już przez samo postawienie ostatniego pytania. Tak całkowicie zabronić, nikt mu w sumie nie mógł, zawsze mógł powołać się na swoje prawa religijne i wolność wyznania, jednak po prawdzie sam nie był pewien czy ten argument znajdzie swoich zwolenników, choć przynajmniej jedna osoba w tym powozie robiła wrażenie fanatyczki religijnej. Marietta - halfling jeszcze chyba nigdy tak szybko nie poznał wyznania osoby obcej, nie tyczyło się to oczywiście kapłanów, którzy ze swym wyznaniem wprost się odnosili. Ta Sigmarytka napawała halflinga pewnym lękiem, nigdy nie wiedział czego można się spodziewać po fanatykach, owszem dużo słyszał, ale to co słyszał nie napawało go optymizmem. " Ci ludzcy bogowie ciągle muszą z kimś wojować, te ciągłe wyzwania, walki, spory, phi, my to mamy dobrze..." całkiem świadomie jego rączka powędrowała za pazuchę, by móc pogłaskać wisiorek z wyrzeźbioną fajką - symbolem Phineasa, na znak szczęścia i oddania. Czekał na reakcję towarzyszy, nie wiedząc czy może odpalać fajkę wewnątrz karocy , czy poza nią. W międzyczasie wszyscy poczuli dość ostrą ale przyjemną woń halflińskiego ziela.

Wiedział, że wkrótce i tak zatrzymają się na postój, prawdopodobnie czeka ich sporządzenie małego obozu i rozbicie wart. Przyrządzenie posiłku... Była to ostania chwila przed obozowaniem na oddanie się chwili zapomnienia i rozpusty. Poza tym palenie w karocy podczas jazdy, stanowiło dodatkową przyjemność, wzbogacało bowiem i palenie i jazdę.
 
Eliasz jest offline  
Stary 13-12-2009, 14:04   #3
 
Morfidiusz's Avatar
 
Reputacja: 1 Morfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwu
Godziny dłużyły się niemiłosiernie. Powóz przedzierał się przez ciemne lasy Drakwaldu, a cienie rzucane przez prastare dęby rzucały fantastyczne cieniste mozaiki. Karoca kołatała się na wyboistej drodze, co wcale przychylnym nie było dla komfortu podróżnych. William przyglądał się przez moment drzemiącej kuzynce. Jej pogrążone w niespokojnym śnie lico budziło niepokój młodzieńca. Powietrze w pojeździe przesycone było wonią fajkowego ziela, mieszającego się ze świeżym aromatem dębowego lasu. Mężczyzna spojrzał ku siedzącej z przeciwka urodziwej bardce.

- Pozwól o Pani, że tym razem ja historią Cię uraczę. Historią ciekawszą, gdyż prawdą będącą.

William spojrzał w oczy artystki, w których ciekawości dopatrzyć się było można. Nawet niesforny niziołek zamarł na chwilę, widać i w nim głód wiedzy się odezwał.
Mężczyzna spojrzał w oblicze śpiącej, odetchnął głęboko i odwracając się ku siedzącym opowieść snuć zaczął:

Nadeszli nocą. Nie zostawiając żadnych śladów, cichcem posuwali się pogrążonym w ciemnościach lasem. Plotkarze szepczący w ciemnych zakątkach domowych kuchni nie mieli pojęcia jak przybysze ominęli straże przy miejskiej bramie.

William Steinbach usłyszał te nowinę wczesnym rankiem od swojej młodej kuzynki Maritty, kiedy odbierał od podkuchennej paczuszkę z drugim śniadaniem.
- Czy to niepodniecające Will? Nie słyszałeś? Na podgrodziu pojawili się obcy…cała handlowa karawana. Jakiś wędrowny lud. Mówią, że to najdziwniejszy lud, jaki widziano tu od wielu, wielu lat!
- Podobno pochodzą z daleka, z za Imperium – dorzuciła swoje podkuchenna.
Elen, matka Williama, jak zwykle przyszła dopilnować, aby chłopak wyszedł do Akademii o czasie, nie zapomniał tabliczki, kredy, śniadania czy drogocennych książek.
Musiała podsłuchać tę rozmowę, bo powiedziała z naciskiem:
- Williamie, tylko nie marudź po drodze, ani nie oglądaj kramów tych cudzoziemskich oszustów i próżniaków. W podgrodziu zawsze pojawiają się obcy, ale lepiej nie mieć z nimi nic wspólnego. Wielu młodych uczonych zostało oderwanych od ciężkiego, lecz otoczonego splendorem fachu przez przygody, magów i niewolników zakazanych bogów.
William miał prawie osiemnaście lat i niemal metr osiemdziesiąt wzrostu, wiedział, jak potraktować taką radę, lecz młoda kuzynka, sierota, lecz zarazem siostrzenica barona, rzadko brała sobie do serca jakiekolwiek ostrzeżenia.
- Z pewnością jakieś starożytne zaklęcie chroni nasze piękne miasto przed rzucanymi na nie urokami – odpowiedziała zadziornie.
- To świątynia Naszej Pani Vereny otula nas płaszczem bezpieczeństwa moja kochana –rzekła Elen – Ale chroni tylko gród. Akademia znajduje się na podgrodziu, tam, gdzie kwitnie pożądanie, dlatego tam właśnie nowicjusze uczą się walczyć z siłami zła. – Matka odwróciła się do Williama – Idź prosto do szkoły i dziękuj, że mieszkasz u wuja Reinharda i że jest tutaj ta Akademia. Skoro prawie nic nie zostało z posiadłości twego biednego ojca, powinieneś być szczęśliwy, że uczysz się tej swojej literatury.

Gdy skręcili za róg ulicy dziewczyna zapytała prosto w twarz:
- Idziesz zobaczyć obcych? Słyszałam, że baron przez godzinę będzie z nimi rozmawiał, żeby wybadać, co ich tu sprowadza. Tego widowiska nie można przegapić.
- No cóż … idę prosto do Akademii.
- Porządku, znalazłam nowy skrót … prowadzi do bocznej bramy. Możesz zrobić i jedno, i drugie.
William skinął głową dając się prowadzić dziewczynie na podgrodzie.

Przedzierali się uliczkami, korytarzami i pomostami, o których młody mężczyzna nie miał nawet pojęcia. W krótkim czasie dotarli do stóp wielkiego miejskiego muru. Znajdowali się w załomie między murem, a przyporą bocznej bramy. Doprawdy, dziewczyna miała unikatowy talent odnajdowania właściwej drogi.
Mieli w zanadrzu kilka minut, ale pozorność nakazywała szybko przedostać się przez podgrodzie na rynek. O tej porze w tym samym kierunku zmierzały całe tłumy.

Gród wznosił się na wzgórzu, wygiętym niczym sierp księżyca. Zewnętrzne mury tworzyły linię łączącą jego dwa rogi. Podgrodzie rozsiadło się na leżących między nimi pochyłościach, a uliczki zbiegały w dół ku rynkowi. Słońce wzeszło już nad wschodni kraniec wzgórza i lekko zamglone, przeświecało przez chmury.
Wieżyczki i minarety biły prosto w niebo, jednak nie z taką regularnością jak w grodzie, które mogły znajdować się w każdej właściwie części Imperium. Tutaj podróżni i kupcy, handlujący swoimi dziwnymi towarami, pochodzącymi z Kislevu, Granicznych Księstw i z jeszcze dalszych krain, gdzie popadło odtwarzali swe egzotyczne domostwa z odległych stron.
Unosił się tu ostry aromat kuszących, zagranicznych potraw i dziwnych zapachów pochodzących z małych sklepików, które wyglądały tak, jakby tam sprzedawano zło.
Kuzynostwo czuło na sobie spojrzenia małych, czarnych oczu, śledzących ich zza każdej półprzymkniętej okiennicy i zza każdych niegościnnie wyglądających drzwi.
Ulice, stromo opadające schodami wokół ryneczku, tworzyły coś w rodzaju teatru. Panował tam tłok, ale oni znali wąskie przejście obok sklepu księgarza, prowadzące na balkon, na którym pozwolono im się ulokować. Na rynku nie rozstawiono tym razem żadnych straganów. Kupcy ustawili się na obrzeżach z ciekawością i lekiem przyglądając się grupie tajemniczo przybyłych gości, którzy zajęli plac.
Plotka mówiła prawdę, za ich czasów takie towarzystwo tedy nie przechodziło.
Obcy składali się wyłącznie z mężczyzn. Reprezentowali wszelkie typy, jakie tylko można sobie wyobrazić. Odziani byli w pstrokate stroje, często w pancerze lub kolczugi. Cechowała ich śniada cera i te ciemne, skośnookie oczy. Nie przypominali armii, gdyż nie zachowywali nawet pozoru dyscypliny czy wojskowego drylu, chociaż tworzyli coś na kształt formacji. Skupili się wokoło swoich wozów i sprawiali wrażenie ludzi przyzwyczajonych do wspólnego działania. Z całej tej hałastry na największą uwagę zasługiwał jej przywódca. Najpotężniejszy mężczyzna, jakiego kuzynostwu kiedykolwiek dane było widzieć. Z wyglądu przypominał człowieka, w którym było coś dzikiego – coś z wilka, z małpy czy niedźwiedzia.
Czarne włosy nie były długie, ale szaleńczo poskręcane i niemal zbite w kołtun, podobnie jak jego broda. Nosił podwójny kaftan kolczy z przymocowanymi do niego, ciężkimi blachami, ale hełmu nie nosił. Granatowy, podszywany ciepłym gronostajem, kaptur opuścił niedbale na plecy. U bogato zdobionego pasa zwisał potężny miecz. Od mężczyzny bila ogromna siła, choć czy dobra, czy zła, trudno było powiedzieć.


Czekając na przybycie barona dziewczyna zadała pytanie:
- Will, dlaczego twoja matka nie pozwala ci robić tak wielu rzeczy? Każe ci chodzić na te wszystkie zajęcia, że nie masz czasu należycie ćwiczyć z giermkami, chociaż jesteś zręczniejszy niż inni.
- Nie biorę poważnie pod uwagę tego, żeby zostać giermkiem. Widzisz mój ojciec był wolnym rycerzem. Czasami w kłopotliwych okolicznościach działał jako Szampierz. Przez to … został zabity. Sprzedał niewielki kawałek ziemi, jaki posiadał i nigdy nie zgromadził wielkiej fortuny. Jak na tutejsze stosunki, jesteśmy raczej ubodzy.
- Rozumiem. A mój ojczym nie pozwala zostać ci prawdziwym giermkiem.
- Nie, nie o to chodzi. Kiedy zginął mój ojciec, matka złożyła ślubowanie, że ja nie będę wiódł życia, takiego jak on. Chce, abym został uczonym. To wujek Reinhard upiera się, że nie chce mieć w rodzinie chłopaka, który nie ma sposobności ćwiczyć, żeby zostać giermkiem…

Rozmowy przerwały fanfary oznajmujące przybycie władcy. Główna brama, prowadząca do grodu, miała potężny barbakan, wysunięty w dół wzgórza niczym nałożona na cięciwę łuku strzała. Na blance pojawił się wraz ze swymi ludźmi barona Gregora Auerbacha namiestnika miasteczka Flaschfurtu, wspaniały w swej purpurowej pelerynie i kapeluszu. Uzbrojonym w najcięższe kusze oddziałem dowodził wuj Willa, a zarazem ojczym dziewczyny, Reinhard. A wyżej na murach stali kolejni łucznicy.

Baron przemówił surowo:
- Kim jesteście, obcy, którzy przybyliście nasze zewnętrzne bramy? Jakiej magicznej sztuczki użyliście, że nie potrafię jej odgadnąć? Jaki interes was sprowadza? Jeśli nie jesteście wrogami, niech przekonają nas o tym wasze słowa!

Orędownikiem przybyszów był olbrzym. Mówił donośnie, zadziwiająco uczenie, choć z obcym akcentem.
- Panie Hrabio! Nie jesteśmy wrogami! Przestrzegamy praw, obowiązujących w odwiedzanych krajach, a u odwiedzanych szukamy jedynie pomocy. Nie przychodzimy z pustymi rękami: możemy z wami handlować lub zabawiać was, jesteśmy, bowiem ludźmi posiadającymi wiele umiejętności…

………………

Czas płynął nieubłaganie obcy nie sprawiali kłopotów. Wzorowo wywiązywali się z przyrzeczeń złożonych grafowi, jednak nie wszystko, co wydawało się piękne było nim prawdziwie.
Przybysze pod różnymi pretekstami dociekali historii grodu i jego legend, chcąc dokopać się tajemnicy ojców założycieli miasta… Kamień Świtu, dzięki któremu miasto otoczone było płaszczem bezpieczeństwa, jak głosiły legendy.
Plotkarze szeptali o dziwnych odgłosach, jakie dało się słyszeć w podmiejskich korytarzach. Coś wisiało nad miastem, coś złego, coś usilnie ostrzegało przed nieszczęściem zsyłając prorocze sny na młodą akolitę Mariettę… udręczona dziewczyna szukała odpowiedzi w modlitwie, usilnie próbując odnaleźć trafne rozwiązanie. A jedynym dającym wiarę wizjom dziewczyny był jej kuzyn…


--- --- --- --- --- ---

Gród stał w ogniu. Niszczycielski żywioł trawił wiekowe serce miasteczka. Łuna pożaru widoczna była w całym mieście wzywając wszystkich mieszkańców na pomoc.
Dwoje młodych biegło wśród uliczek ogarniętego chaosem miasta, ku domowi dowódcy straży grodu – Reinharda.. Nie mieli broni, William przechowywał jej niewielki zapas w domu wuja. Nie szczędzili sił, nie było czasu.

Dopadli drzwi, nie były zamknięte. Młodzi dopadli do schowka z rynsztunkiem. Do komnaty pospiesznie wbiegła Elen.
- Czego tu szukasz? Wiedziałam, że nic dobrego nie może wyniknąć jak ta cudzoziemska hołota panoszy się p naszym miasteczku.
- Miałaś rację matko! Oni są naszymi wrogami! Otumanili całe miasteczko! To oni podłożyli ogień w dzielnicy świątyń! Wizje się urzeczywistniają – oni chcą wykraść Kamień Świtu!
- Nasza Pani nagradza świętość w człowieku – upierała się Elen potrząsając głową – Nie potrzebuje materialnych przedmiotów, żeby otaczać nas swą opieką.
- On ma racje ciociu – dodała dziewczyna – Vereny nie obdarzy nas swymi łaskami, jeśli pozwolimy wykraść taką świętość.
Elen pobladła, chyba zrobiło się jej słabo, lecz powiedziała ostro:
- Jeżeli rzeczywiście tak jest, musisz przysiąc naszej Pani, że użyjesz broni tylko w Jej sprawie.
Will najszybciej, jak potrafił złożył tę przysięgę. Jego matka podjęła decyzję.
- W takim razie dam ci jedyny legat, jaki został mi po twoim ojcu – rzekła, po czym poszła do swojej komnaty, a następnie za pomocą małego złotego kluczyka, otworzyła wieko ciężkiej skrzyni.
- Żelazny Płaszcz Edwarda Steinbach, największego rycerza, jaki kiedykolwiek żył na tych ziemiach. Mówią, że nikt, kto założy go w słusznej sprawie, nie może odnieść śmiertelnych ran.
Zbroja składała się z ciężkich płytek, połączonych w ten sposób, by można je było szybko zarzucić na siebie na podobieństwo płaszcza. W komplecie była również odpowiednia tarcza, karwasze oraz długi miecz.
Dziewczyna przywdziała koszulkę kolczą Willa i ujęła halabardę. Młodzi błyskawicznie pomknęli ku niebezpieczeństwu.



… … … … …


Brnęli przez mroczne korytarze podziemnej krypty. W oddali przed nimi słychać było odgłosy ciężkich kroków. Musieli przyspieszyć, za chwilę wszystko będzie stracone…
Skradali się cicho, jak mogli. Doszli do łuku między ogromnymi kolumnami. Kaganki, umocowane w kinkietach na dziwacznie pokrzywionych ścianach miały kształt chimer. Olbrzym klęczał nad wielką starą skrzynią. Czterech jego kompanów stało za nim monotonnie wyśpiewując słowa, których nie rozumieli. Nagle skrzynia otworzyła się ze szczękiem. Olbrzym sięgnął do środka, a po chwili wahania wyjął z niej talizman mieniący się w ciemności niczym gwiazda na niebie.
W komnacie pociemniało, jedyny blask emanował od gwiezdnego medalionu. Powietrze w komnacie zgęstniało nie pozwalając obecnym na złapanie oddechu. Nagle od medalionu uderzyła fala niematerialnej energii lustrując dusze obecnych. W pomieszczeniu dało się słyszeć odgłosy rozpaczy.
Z kaganków buchnął płomień, wszystko wróciło do normy. Medalion zwisał w powietrzu jakby trzymany niewidzialną ręką. Obcy stali w milczeniu wlepiając wzrok w swego przywódcę. Olbrzym siedział na kamiennej posadzce z rezygnacją wpatrując się w artefakt. Jego dłonie nosiły ślady licznych poparzeń.

- Stracone, wszystko stracone… - powtarzał z rezygnacją donośny glos – Nie godny byłem dostąpić zaszczytu…
- Kamień Świtu – wyszeptał William. I postąpił naprzód – Jak śmiecie, goście tego miasta, kraść jego najświętszy skarb, jego ochronę przed duchami ciemności!
- Widziałem oblicze zła tego świata: mroczne krainy, gdzie bestie mroku roją się obrzydliwie na powierzchni ziemi. I ujrzałem też broń, która może je pokonać … tę, która jest śmiercią wszystkich stworów ciemności.
Gwiezdny Oręż … tak, widziałem go formowanego przez Slannów, którzy żyli przed ludźmi… ale jak dotąd widziałem go tylko w proroczych wizjach. Tacy jak ty, stojący na jego straży i ociągający się z prowadzeniem krucjaty, szukający jeno ochrony dla siebie samych. Ale ja chciałem dzierżyć go tymi rękami, dotykać go własnymi dłońmi i zwrócić jego potęgę przeciwko ciemności… teraz wszystko stracone…nie przeszedłem próby…okazałem się niegodny…
Nie mogę dzierżyć Kamienia Świtu, by wskazał mi drogę do Mapy Nieba, magicznej tarczy, której jest epicentrum, ta zespalając oba fragmenty zatęskni za swą bratnią duszą i ukaże miejsce gdzie spoczywa siostra jej – Gwiezdną Włócznią zwana. Mając cały Gwiezdny Oręż mogłem poprowadzić armię naprzeciw ciemności…teraz wszystko przepadło…

Nagle zatrzęsło kryptą, pył posypał się na głowy obecnych, a w komnacie chwilowo zapanował mrok. Nim William i Marietta znaleźli w ciemnościach swoją hubkę, po przybyszach nie zostało ani śladu. Niewiasta bez chwili wahania, wiedziona wewnętrznym instynktem, poderwała magiczny amulet.
- Nie może tu zostać, tu nie jest już bezpieczny - Wiedziała, że krzywdy jej nie wyrządzi, bo tylko osoby o czystym sercu godne były dostąpienia zaszczytu znalezienia drogi…

Wracali w milczeniu. Zaczęło już świtać, gdy dotarli na powierzchnie … i stwierdzili, że obcy, zniknęli z miasta tak samo nagle, jak się pojawili.
Ogień udało się opanować. Pożar doszczętnie strawił tylko trzy budynki. Zasnute dymem miasto, dzięki postawie swych mieszkańców, odniosło zwycięstwo.

Kuzynostwo poprzysięgło szukać Gwiezdnego Oręża, odnaleźli cel większy niż dotychczasowe los. Prowadzona tchnieniem bożym Marietta i ten, który poprzysiągł bronić jej za cenę swego życia – William. Nie za długo zabawili w rodzimym mieście, gdyż błogosławiona wizją akolitka wymarsz zarządziła. Uzbierawszy niezbędnego bagażu ilości w kierunku wyznaczonym pospiesznie ruszyli powozem znakiem biegnącego wilka się pieczętującym…


Młody mężczyzna zakończył snucie opowieści. Po obliczach słuchaczy spojrzeniem swym wodząc na fotelu pojazdu rozsiadł się wygodniej.

Opatulony grubym płaszczem z niedźwiedziego futra narzuconym na sędziwy Żelazny Płaszcz Edwarda Steinbacha wyglądał na potężnego mężczyznę, którym w istocie nie był. A i owszem zbudowany był dobrze, w ruchach widać było grację, wszystkie ruchy młodzieńca były płynne niczym górski potok, ale siłaczem nie był. Pod zbrojo-płaszczem odziany był w gruby wełniany ciemnobrązowy półgolf i podszywane od spodu skórzane spodnie wpuszczone w ciężkie znoszone buciory. Za pasem opinającym zbroje wepchnięte były podszywane futrem rękawice obok których majtały się w nieładzie skórzane troki do podpięcia miecza, który leżał obecnie pod nogami chłopca.
Młodzian był racze przeciętnej urody, zielone oczy świdrowały spod krzaczastych brwi. Twarz, kanciasta i młoda, sprószona miękkim zarostem, prosty nos i długie, również proste, kruczoczarne włosy spięte wysoko mocnym rzemieniem w koński ogon opadające na plecy młodzieńca, nadawały całości młodego oblicza hardości. Jednak oczy, bijące spokojem i rozwagą oczy, ukazywały prawdziwą naturę młodzieńca.


Marietta odetchnęła ciężko, a William spojrzał czule w oblicze kuzynki.
Właśnie do karety promień zachodzącego słońca wleciał i błądząc delikatnie po twarzy akolitki ze snu niewiastę wzbudzać rozpoczął.
 
__________________
"Nasza jest ziemia uwiązana milczeniem; nasz jest czas, gdy prawda pozostaje niewypowiedziana."

Ostatnio edytowane przez Morfidiusz : 16-12-2009 o 22:14.
Morfidiusz jest offline  
Stary 13-12-2009, 22:14   #4
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Tupik pogrążył się cały w opowieści snutej przez Williama, oczyma wyobraźni towarzyszył bohaterowi w całej jego wędrówce. Z przerażeniem w oczach słuchał o obcych którzy przybyli do miasta z niecnymi zamiarami. Zastygł w bezruchu całą swą koncentrację skupiając na opowieści. William nie mógł mieć lepszej publiczności, choćby karoca waliła się w przepaść, halfling słuchałby dalej, dopóki opowieść by trwała. A przynajmniej tak mu się wydawało. Był niemal pewien, podczas całej tej opowieści, że zawiera ono drugie dno i ukryte pod nim przesłanie, tak doskonała opowieść musiała nieść za sobą przesłanie. Halfling dość szybko spostrzegł podobieństwo postaci z opowiadania do dwójki siedzących przed nim osób. Dalsza część opowieści, zakończona wątkiem z karocą z emblematem białego wilka była tego potwierdzeniem. " Czy to zwykły przypadek czy przeznaczenie? Pochodzę przecież z Middenhaim a to miasto białego wilka..." Halfling przez czas jakiś dalej wsłuchiwał się w opowiadanie, mimo iż Wiliam dawno zakończył snucie swej opowieści. Gdy już cały ochłonął zdecydował się zadać pytanie które niczym świder wierciło jego małą główkę.

- Czy to prawda Panie Williamie? Ta opowieść, zdarzenia , karoca... - spojrzał też w tym momencie na towarzyszkę Williama, akolitkę. Marietta nagle odzyskała nadszarpnięte zaufanie Tupika. Jego przedwczesna ocena fanatyzmu Marietty uległa diametralnej przemianie. Jeśli opowieść była prawdziwa - a tak ją już niemal traktował Tupik, to Marietta ma pełne prawo zachowywać się tak...no nieco dziwnie, halfling dobrze wiedział, że sam postawiony w takiej sytuacji i w takiej misji w postrzeganiu innych innych zachowywałby się co najmniej jak wariat.

- Czyżbym się stał świadkiem niedokończonej opowieści? Zapytał dodatkowo chcąc być dobrze zrozumianym i mieć jasną odpowiedź. William także przestał być nagle obcą przypadkową osobą, z którą zdarza mu się teraz podróżować. Cała podróż w kontekście tej opowieści nabierała nowych barw, może i nieco strasznych, ale na pewno ciekawych.

- Zaiste Mości Tupiku. W mych słowach fałszu nie obaczysz. - odpowiedział mężczyzna spoglądając w twarz niziołka. Na ustach mężczyzny zagościł życzliwy uśmiech.

- Dziękuję Ci zatem i za opowieść i szczerość, uznanie me głębokie w mych oczach zyskałeś a i wiedz także , że halflingi nigdy nie zapominają, nawet o drobnej przychylności jaka jest im wyświadczana. Tak mało jej zostało w dzisiejszym świecie... - dodał nieco melancholijnie. Po chwili głębia prawdy jaką mu rzekł William przybrała cięższych , bardziej namacalnych rozmiarów. Prawdopodobnie karoca mogła już być elementem pościgu ze strony obcych...skośnookich, poza tym wyglądało na to, że przewożą swego rodzaju sacrum w postaci naszyjnika. Kamień Świtu który znajdował się pod opieką Vereny z pewnością powinien wrócić na jej łono, tyle że może w innej , bezpieczniejszej świątyni. " Czy taki jest cel tej wyprawy? Oddać naszyjnik, czy tez użyć go do odzyskania pozostałych artefaktów?" - pytania błądziły po główce halflinga, krążyła tam też chęć zobaczenia wisiorka na własne oczy, może nawet dotknięcia go? Wiedział jednak, że nie przystoi mu nawet okazywać aż takiego zainteresowania, w końcu czemu dwójka ludzi miała by ufać Tupikowi. Mieli teraz na głowie poważną misję i ostatnim czego by Tupik chciał to przeszkadzać im w jej realizacji. Sprawa wyglądała na poważną, na tyle poważną by przezwyciężyć wrodzoną ciekawość Tupika. Przeczuwał , że prędzej czy później i tak dane mu będzie go obejrzeć, w ostateczności sam poprosi o to przed ewentualnym rozstaniem, choć kto wie? W najdalszych zakamarkach halflińskiej świadomości zaczął powstawać plan pomocy nieznajomym, plan uratowania naszyjnika przed zbeszczeszczeniem i splugawieniem. Wiedział, że jego umiejętności mogą okazać się pomocne w ich podróży, być może jeszcze istotniejsza była wiedza jaką halfling posiadał.

Po opowieści, przemożna chęć zapalenia fajki spotęgowała się jeszcze bardziej. Podejrzewał, że budzącej się właśnie akkolitce może przeszkadzać zapach słodkiego wprawdzie ale jednak dymu. Z drugiej strony halfling lubił być budzony tym zapachem, lubił też inhalować się o poranku. Zachód słońca był i tak wart podziwiania, więc gotów był palić fajkę nawet cały wychylony zza okna, oczywiście gdyby zachodziła taka konieczność.
 
Eliasz jest offline  
Stary 15-12-2009, 19:24   #5
 
Rhaina's Avatar
 
Reputacja: 1 Rhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumny
Z drogi biegnącej przez knieję
tylko w południe cień znika.
Tam leśną bestię jest łatwiej
napotkać niźli człowieka.

Południe dawno minęło,
dukt cień ogarnął zielony -
stado rogatych osacza
dwójkę podróżnych samotnych.
Młodzieniec, chociaż niewprawnie,
miecz dzierży krzepko, bez drżenia -
choć wie, że życie położy,
to drogo pragnie je sprzedać.
Pobladłe wargi dziewczyny
szepcą modlitwy uparcie -
z nadzieją przeciw wszystkiemu
w bogów się pieczę oddaje...
Niechybnie to pieśni Mealisandre sprawiły, że przypomniały się Marietcie te strofy. Wierszowany romans "O mężnym Joachimie i Lenorze złotowłosej" był niegdyś jej ulubioną lekturą - przede wszystkim dlatego, że jedyną, prócz pobożnych ksiąg. Ukrywany skrzętnie, jako nieodpowiedni dla młodej akolitki, i z tegoż powodu czytany tak zachłannie, że znała go na pamięć, romans roił się od nieprawdopodobieństw i naiwnych rozwiązań. Jednak nie raz i nie dwa wyobrażała sobie jego zdarzenia z nią samą jako główną bohaterką. Gdyby tak mieć włosy złote jak Lenora, nie piaskowe i nijakie... Oczy błękitne jak chabry i wiosenne niebo, zamiast brązowych... Drzemiąca Marietta śniła po raz kolejny o cudownych zdarzeniach i wielkiej miłości.

I nagle cud – bez ochyby,
ten traf dziełem bogów być musiał!
Bo oto zza skrętu drogi
wojak się konny wynurza.
Dojrzał tę grozę – jak burza
spadł zwierzoludziom na karki!
Miecz świsnął – już się po drodze
toczy łeb wstrętny, rogaty.
Nim uderzyło sto razy
serce dziewczyny bronionej -
wraz z osaczonym młodzieńcem
wszystkie wygładził potwory.

Zeskoczył wojak na ziemię,
przed panną skłonił się dwornie
i pyta: "Kogom zratował
z takiej obieży okropnej?"
Panna z warkoczem słonecznym
pod żarem wzroku żołnierza
liczko spłoniła jak róża
i ani słowa nie rzekła.
Młodzian się ozwał w te słowa:
"Ja jestem Rudolf. Ta panna
to moja siostra, Lenora...
Niech ci odpłaci Shallaya!"
Zabłysły oczy żołnierza,
gdy poznał, że modrooka
to ledwie siostra młodzieńca,
nie przyjaciółka, nie siostra...


Głos kuzyna wplótł się w marzenia dziewczyny. ...Jedyny blask emanował od gwiezdnego medalionu... Obraz lśniącego błękitnie kamienia, wiszącego w powietrzu, choć nie podtrzymywanego przez nikogo, zamajaczył na granicy jej świadomości. "I ujrzałem też broń, która może je pokonać … tę, która jest śmiercią wszystkich stworów ciemności..." Sen splątał się i zaczął z wolna rozwiewać...

Dotarly do niej słowa Tupika, podróżującego z nimi sympatycznego niziołka:
- Czy to prawda, Panie Williamie? Ta opowieść, zdarzenia, karoca...
A zatem William wyjawił cel ich podróży... pomyślała, jeszcze senna. To chyba dobrze... szczerość jest cnotą... Wyprostowała się, czując, jak Kamień Świtu ślizga się po skórze pod ubraniem. Dobry Sigmarze, kieruj mną w tej próbie, przemknęło jej przez myśl. Obym jej sprostała tak, jak ty tego chcesz, mój boże... Po cóż mi marzyć o romansach i przygodach, skoro w sprawie tak wielkiej bogowie dozwolili mi brać udział?...
Otworzyła wreszcie ciemne, bursztynowe oczy i uśmiechnęła się pogodnie do wszystkich.
 
__________________
jestem tym, czym jestem: tylko i aż człowiekiem.
nikt nie wybrał za mnie niczego i nawet klątwy rzuciłam na siebie sama.

Ostatnio edytowane przez Rhaina : 15-12-2009 o 23:43.
Rhaina jest offline  
Stary 16-12-2009, 18:58   #6
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Podróżni obserwowali jeszcze przez czas jakiś przepiękny teatr promieni zachodzącego słońca przebijających przez korony drzew, co przy w miarę przejrzystej pogodzie dawało niesamowite wrażenia i nawet rozmowy zacichły na te urokliwe chwile.

Woźnica Schredder zdawał się być odporny na te uroki. W końcowej części bezpłatnego spektaklu zafundowanego przez naturę psuł nastrój, bo do wnętrza powozu zaczęły dobiegać z góry coraz to głośniejsze i bardziej soczyste przekleństwa. Zapadał zmierzch, a mimo że mężczyzna starał się nadganiać drogi, warunki na szlaku nie pozwalały na rozwinięcie większej prędkości.

- Kurwa. Kurwa mać! – bluzgał bez opamiętania – Dalej, siwy! Hejże! – podniósł głos jeszcze bardziej i zdali sobie sprawę, że teraz drze się do nich: - Ździebko nadgoniliśmy, ale droga już grząska, psia para! Nic to, przez mrok jeszcze tylko ze dwa dzwony przejedziem i do karczmy dolecim jak w pizdę strzelił!

Nie widział oburzonych twarzy swoich pasażerów, przez myśl by mu pewnie nie przeszło zresztą, że w jego słowach gnieździ się coś dla innych uszu nieprzyzwoitego. Tymczasem mrok otulił już całkiem konnych i drewnianą karocę, więc co prędzej wyjęto latarnie. Jedną z nich,taką niemal nie do odróżnienia od latarni górniczej, miał woźnica. Była naprawdę spora, żeliwna i dawała niezłe światło, woźnica przywiesił ją zaraz na specjalnie do tego przystosowanej żerdzi z przodu powozu. Drugą wiózł pierwszy z konnych, rozświetlając niepewny trakt, po którym miały zaraz przejeżdżać ciągnące powóz zwierzęta. Światła te z lasu musiały wyglądać dość tajemniczo, ale dla znających te drogi i okolice nie było to nic dziwnego, bo powozy dwóch konkurujących ze sobą kompanii przewoźniczych widziano kursujące wzdłuż Starej Drogi z dużą regularnością.

Było coraz zimniej, a jadący staranniej owinęli się cieplejszymi częściami swej garderoby, wyciągając specjalnie przygotowane na wieczór okrycia. Co prawda dla szanownych podróżnych Biegnącego Wilka były przygotowane specjalne pledy od firmy, ale z uwagi na to, że pomimo ciepła jakie dawały, można było pewnie od nich dostać ciekawych chorób (któż by powiedział, jak wielu i jakich amatorów podróży już się nimi owijało), rzadko kto decydował się na ich użycie.
Kości nieźle już bolały z bezruchu, ale woźnica nie zatrzymywał się, chcąc jak najszybciej uciec nocy do przytulnej i ciepłej gospody. Pasażerowie już zaczęli marzyć o rozprostowaniu kończyn , kominku i porządnym łóżku, które zapewne czekało na nich u kresu dzisiejszej trasy. Jeszcze tylko dwa dzwony i będą na miejscu.

- Jeeeeedź, kuurwa…Aleeee! – trzask bicza, trzymanego w mocnej dłoni kryjącego się pod wielkim kapeluszem Schreddera nie po raz pierwszy rozcinał leśną nocną ciszę.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 16-12-2009 o 19:08.
arm1tage jest offline  
Stary 16-12-2009, 20:32   #7
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
- Kurwa. Kurwa mać! – woźnica bluzgał bez opamiętania – Dalej, siwy! Hejże! – podniósł głos jeszcze bardziej i wszyscy zdali sobie sprawę, że teraz drze się do nich: - Ździebko nadgoniliśmy, ale droga już grząska, psia para! Nic to, przez mrok jeszcze tylko ze dwa dzwony przejedziem i do karczmy dolecim jak w pizdę strzelił!

Hafling, który potrafił się wysłowić i który unikał przekleństw rezerwując je na wyjątkowe sytuacje, niespecjalnie przejął się słownictwem woźnicy. Nawet nie skrzywił się z tego powodu. Gdy podróżował w Bretonii w towarzystwie krasnoluda, słyszał o wiele bardziej kwieciste epitety, niż te którymi najwyraźniej szczycił się woźnica. "Zapewne wśród takich jak on, jeszcze zyskuje na uznaniu" - pomyślał, lecz skupił się na zupełnie innej części zdania. Wyglądało na to iż Schredderowi zależało na czasie, a przynajmniej świadomie nie ociągał podróży - to w znacznym stopniu zmniejszało podejrzenia halflinga wobec niego. Niechętnie, ale musiał skreślić woźnicę z listy podejrzanych, a przynajmniej zepchnąć go na dół kolejki. Pomimo iż był najłatwiejszą osobą do podstawienia, to jednak był z podróżnymi prawdopodobnie od początku podróży. Prawdopodobieństwo w tak ważnej misji nie wchodziło w grę, Tupik musiał się koniecznie na ten temat wywiedzieć. Fakt czy woźnica był z nimi od początku, czy też dopiero na rozjeździe został zmieniony, mogło mieć kardynalne znaczenie w stosunku do zamierzeń woźnicy. Wśród innych podejrzanych - w tym pasażerów, nie mógł się jednak niedyskretnie o to wypytać. Wyglądało by to co najmniej dziwnie gdyby halfling zapytał się o to czy woźnica jedzie z nimi od początku, co więcej niechybnie takie pytanie mogłoby zdradzić zamiary Tupika względem faktycznego szpiega. Halflingowi brakowało lepszego określenia na tego kogo szukał szczególnie biorąc pod uwagę fakty które zostały mu wyjawione. Więc zadał pytanie w najbardziej jak potrafił dyplomatyczny sposób.

- Jak mniemam z tak uroczym słownictwem macie do czynienia od początku podróży? - zapytał lekko rozbawiony wystąpieniem Shreddera. A przynajmniej bez trudu na rozbawionego wyglądał. Same przekleństwa nie były go w stanie wybić z równowagi wyglądał więc na radosnego, mimo iż w głębi bardzo poważnie analizował słowa woźnicy. Starał się nadać tonowi głosu lekki posmak współczucia, aby jeszcze bardziej odciągnąć uwagę podróżnych od prawdziwego celu pytania.

Właściwie to mógł wykreślić jedynie dwie osoby z długiej listy podejrzanych - Mariettę i Williama, którzy od początku znajdowali się w posiadaniu wisiorka. Każda inna osoba podlegała ścisłej obserwacji - choć z pewnością nie nachalnej, gdyż wyjątkowo wielu podejrzanych chwilowo rozpraszało uwagę Tupika na każdego z nich - poczynając od pozostałych współtowarzyszy podróży, poprzez ochronę karocy na woźnicy kończąc.Na razie sam niespecjalnie wiedział czego szukać, ale był pewny iż jeśli będzie czujny to z pewnością to coś zauważy.

Chłód niespecjalnie doskwierał Tupikowi, w ciepłych, świerzo zakupionych ubrankach osłaniał się przed zewnętrznym zimnem. W naturze halflingów leżała spora wyporność na niepogodę i trudne warunki, dlatego też często byli pierwszymi osadnikami i przecierali szlaki tam gdzie nikt inny osiedlić się nie chciał. Często przenosili swe wioski w ciągu jednego dnia, aby osiedlić się ponownie w nowym miejscu stwarzającym nowe perspektywy. Naturalnie owłosione ciało także dawało dodatkową ochronę przed niesprzyjającym klimatem.

- Jeeeeedź, kuurwa…Aleeee! – trzask bicza, trzymanego w mocnej dłoni kryjącego się pod wielkim kapeluszem Schreddera nie po raz pierwszy rozcinał leśną nocną ciszę.

Jedynym co krzywiło Tupika i wyraźnie wybijało go z dobrego humoru były trzaski bicza. Niziołek nie znosił krzywdzenia zwierząt, właściwie to w ogóle nie znosił krzywdzenia innych, szczególnie słabszych. Kilka wyjątków w postaci na przykład szczurów, tylko potwierdzały tą regułę. Halfling zdecydowanie wolałby jechać wolniej, jeśli miałoby to zaoszczędzić cierpienia zwierzęciu, nawet jeśli oznaczałoby to noc w głuszy. Nic jednak nie mówił zdając sobie sprawę, że wśród ludzi nieczułość na biczowanie koni jest dość powszednia.
 

Ostatnio edytowane przez Eliasz : 16-12-2009 o 20:35.
Eliasz jest offline  
Stary 17-12-2009, 19:34   #8
 
Athos's Avatar
 
Reputacja: 1 Athos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputację
Wysoki mężczyzna od dłuższego czasu przyglądał się zwierzętom. Stado, brnąc w pozostałościach po roztopionym śniegu, szukało pożywienia. Trudy zimy, dały się im we znaki, jednak mimo wszystko mężczyzna dostrzegł w nich radość. Po zimie zawsze następuje wiosna, jak i po nocy dzień, przyroda potrafi powracać do swego radosnego obrazu z taką naturalności, z taką łatwością. A człowiek?

Czarnowłosy znajdował tutaj swój spokój, stając się częścią lasu odrywał się od ponurej rzeczywistości. Szukał odpowiedzi, szukał potwierdzenia, że trudy jego nie idą na marne. W poszukiwaniach swych kroczył na granicy. Lojalność, tylko wobec kogo? Czy każdy z wyborów nie wiązał się zarówno ze zwycięstwem, jak i porażką. Służba i honor, a z drugiej strony dom i rodzina. Swą obecną sytuację wykorzystywał więc często błądząc, a może lepiej powiedzieć, balansował na cienkiej linii, konsekwentnie zdobywając kolejne cenne informacje, lecz i narażając się na zdemaskowanie. Każda wiadomość niosła w pierwszej chwili radość, by później, kiedy zdał sobie sprawę, że to niewielki kamień stanowiący dopiero fundament stabilnej konstrukcji, przynosiła gniew. Nie bardzo jednak mogąc wskazać w kierunku kogo wymierzony został, odpuszczał, walczył o ponowny spokój, który był tak cenną bronią w walce o piękny cel.

Po raz kolejny popatrzył na stado dowodzone przez jelenia. Gdyby mężczyzna zbliżył się zbyt blisko do przewodnika, ten z pewnością wszcząłby alarm. Stado uciekłoby, lecz w ucieczce owej byłaby pewnie jakaś metoda, nie chaos, który towarzyszył zbiegłemu człowiekowi. Napowrót jeleń i jego stado będą wkrótce razem, to napawało optymizmem.

*

Gregor z dużą ufnością po raz kolejny zawierzył swoim instynktom. Gdyby zdecydował się przez całą drogę towarzyszyć podróżnym, naraziłby się na możliwość zdemaskowania go. A tego obaj nie chcieli. Zresztą nie taka była jego rola, miał zdobyć dowód - pewność, a potem podążać dalej, aż nie otrzyma kolejnej wskazówki.

Gregor nie został wybrany przypadkowo. Lata mijały, a on wciąż trwał u boku swego dowódcy. Najpierw jako strażnik w Sercu Sztuk, a potem, kiedy dla kapitana nadeszły lepsze czasy, zdobyte zaufanie zaprocentowało. To on stał się kurierem, powiernikiem zadań o charakterze specjalnym. Dyscyplina i szczerość sprawiły, że między przełożonym, a nim, nawiązała się specyficzna więź, jakby niewidzialna nić łącząca obu szpiegów. Gregor był oczami swego zwierzchnika w terenie i dodać należy, że nie uskarżał się na to, że w przeciwieństwie do innych, rzadko przyszło mu przebywać ze swoim dowódcą. Cenił samotność, a może lepszym określeniem było to, że cenił wolność. Rzecz jasna ograniczało go zawsze zadanie, z którego sumienność nakazywała się wywiązywać, lecz szpieg cenił fakt, że może działać w pojedynkę. Kiedy wyruszał, jak to z ironią określano w "kolejny bój", odżywał czując przestrzeń, która go otaczała. Tylko on, zadanie i las, góry, rwąca rzeka. Czasem towarzyszące temu przeszywające zimno, czasem długotrwały głód czy pragnienie. Gregor czuł jednak, że gdzieś tam obok zadania postawionego przez przełożonego on sam toczy walkę z żywiołami, pokusami, słabością własnego ciała, umysłu. Walczył ze strachem, kiedy śmierć wydawała się nieunikniona. Innym zaś razem, kiedy czuł, że opada z sił, znajdował w sobie cudowną energię i wbrew obolałym członkom zmierzał do przodu. Nie istotnym było czy stawiał siedmiomilowe kroki, spał w wygodnych zajazdach czy poruszał się pełzając w błocie, śpiąc w cuchnącej norze. To była walka, a on właśnie jej potrzebował. W końcu był samotny, jak jego dowódca teraz. Różnica polegała na tym, że Gregor z wyboru, za jego dowódcę wybrano.

Gregor nie lubił, kiedy ktoś narzuca coś drugiej osobie, dlatego też przyrzekł samemu sobie, rozkaz stanowił tylko przykrywkę, że zrobi wszystko, aby na powrót kwestia samotności pozostała tylko i wyłącznie jego domeną.

*

Mężczyzna dostrzegł ślady, mogły należeć do wilka. Samotnika? Pomyślał o tym, który gdzieś daleko stąd, jak zwierzę złapał trop. A jeśli poczuł, to już go nie zagubi, o tym czarnowłosy był przekonany.

Popatrzył w górę, a tam mógłby przysiąc, że dostrzega ptaka. Wolnego ptaka. Nie Słowika, ale ptaka. Pokrzepiony owymi obrazami mógł powrócić do swej kwatery. Pozostała praca, której teraz mógł oddać się z większą swobodą myśli.

*

Wilk złapał ślad, podążał w dalekiej odległości, lecz czuł, że w końcu odnajdzie odpowiedź. W końcu zdecyduje się zbliżyć, a wtedy drżąc przekona się. A później, kiedy będzie już wiedział, skorzysta ze starych sposobów komunikacji. Ptak przyniesie odpowiedź. Nie Słowik, ale ptak.
 
Athos jest offline  
Stary 18-12-2009, 22:48   #9
 
Nimue's Avatar
 
Reputacja: 1 Nimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputację
- Nie wiem jak się nazywa teraz. Ostatnio Widziano ją w Gruyden. Zapytaj o bardkę Mealisandre. Może nie zmieniła przydomku.
Znajdziesz ją i... Rozumiesz?

Długie czarne włosy, lekko kręcone, oczy niebieskie. - W pewnym tonie dało się wyczuć nutkę wahania. - Zresztą, czy ja się znam na detalach niewieściej urody? Poznasz ją niechybnie po jednym: zza ucha, w stronę policzka szpeci ją blizna. Trza się przyjrzeć, ale to nie trudne. Dasz radę. Z tego co wiem, uraczyli ją też cięciem po brzuchu, tam też pewnie pamiątka będzie. To tak dla pewności. Nie zaczynaj od sprawdzania tej drugiej.- Głośny rechot dwóch męskich głosów wypełnił pomieszczenie.

- Jedź!. - Głos w okamgnieniu spoważniał. - I nie spartol roboty jak twoi poprzednicy. Tym razem ma być martwa.



Stuk, stuk, stuk. Klap, klap, klap. Stuk, stuk, klap, klap.

Dłoń, opuszkami palców muskająca jej usta. Dotyk wędrujący kolistymi ruchami po policzku. Nieśmiało dalej, ku powiekom. Subtelny aksamit na powiekach. Łagodne badanie linii nosa. Ześlizgnięcie na wargi. Ulotna obecność palca na linii ich zetknięcia. Gęsia skórka wszędzie i nieznaczne rozchylenie ust. Język szukający ukochanego intruza... Ledwie słyszalne westchnienie: Ruf? Dlaczego tak długo?

Stuk, stuk, stuk. Klap, klap, klap. Stuk, stuk, klap, klap.

Powtarzalność odgłosów wydawanych przez powóz i wiozące go konie pomału przestała jej przeszkadzać, swym rytmem raczej wprawiając w stan bliski transowi. Przez całą podróż pobrzękiwała na lutni i podśpiewywała półgłosem. W końcu młodzieniec postanowił się odwdzięczyć lub po prostu zatkać jej wreszcie usta swą opowieścią.

Słuchała z coraz większym zdumieniem. Historia niebywała, godna wpisania w poczet legend. Obserwowała niewinne oblicze śpiącej dziewczyny i natchnioną twarz jej kuzyna. I to tych dwoje, tak młodych, miałoby porywać się na misję ratowania świata? Jeśli to prawda, choć czemu miałaby nie być, to zaiste zasługiwali na szacunek. Zasługiwali na pieśń.

- Po każdym z nas może pozostać jedynie piosenka. Jeśli mieliśmy szczęście. Życzę wam tego szczęścia.

Stuk, stuk, stuk. Klap, klap, klap. Stuk, stuk, klap, klap.

Spod wpółprzymkniętych powiek obserwowała halfinga. Z każdym kolejnym wertepem, z każdym miażdżącym leśną ciszę świstem bata, nabierała pewności, że go zna. Że już się spotkali, widzieli, słyszeli? Gorączkowo szukała w pamięci obrazów.

Nic. Wciąż pustka.

Ową pustkę wypełniły dość bezpardonowo słowa woźnicy. Niczym bat smagający powożące konie, jego wypowiedź smagnęła jej poczucie dobrego smaku. Wzdrygnęła się lekko, lecz będąc osobą bezkonfliktową, zagryzła tylko wargi i zajęła się kontemplowaniem widoków za oknem.

Tymczasem Tupik wiercił się i kręcił przyparty chęcią zapalenia fajki. Jego pytanie, czy raczej zaproszenie, wciąż pozostawało bez odpowiedzi. Właściwie, czemu nie?

- Nigdy nie paliłam, ale podobno zanim się umrze powinno się spróbować wszystkiego, by żal niezrobienia nie przyćmił żalu tego, co zrobione. Jeśli wyjaśnisz mi co i jak, chętnie zaryzykuję. - Uśmiechnęła się.
 
__________________
A quoi ça sert d'être sur la terre?

Ostatnio edytowane przez Nimue : 19-12-2009 o 00:00.
Nimue jest offline  
Stary 19-12-2009, 00:18   #10
 
kayas's Avatar
 
Reputacja: 1 kayas jest godny podziwukayas jest godny podziwukayas jest godny podziwukayas jest godny podziwukayas jest godny podziwukayas jest godny podziwukayas jest godny podziwukayas jest godny podziwukayas jest godny podziwukayas jest godny podziwukayas jest godny podziwu
Brud, chłód, smród. Lui nienawidził lasów. Nie umiał polować, tropić, budować szałasów. Dobrze czuł się w mieście: tam znał zasady. Tu trzeba znać każdy listek, by przeżyć: w mieście wystarczy nie wiedzieć odpowiednich rzeczy. Niby był ze wsi, powinien lubić ciszę, spokój, puste przestrzenie: jednak pewnie czuł się jedynie wśród ludzi. Momentami czuł jednak spokój związany z przebywaniem w puszczy: bez ukrywania się, ucieczek, podchodów, można być kim się chcę. Nie rekompensowało mu to jednak wygody miejskiego życia. Pewnej otuchy dodawały mu trakty: o tyle niebezpieczne, że musiał niestety chodzić lasem wzdłuż nich, ale ciągle były jakąś oznaką cywilizacji. Cywilizacji której potrzebował, a która tak go nienawidziła. A on nienawidził puszczy, która nie miała nic przeciwko niemu. Ironiczne, prawda? Najbardziej nienawidził wozów; wewnętrzna walka – wsiąść czy nie. Za którymś razem najzwyczajniej w świecie nie wytrzymał. Wyskoczył na drogę, stanął na środku, rozłożył ręce i głośno krzyknął
„Halt!”
Powóz zatrzymał się. Był solidny i spory- zapewne kupiecki. Lui podszedł do woźnicy i nieśmiało zagadnął.
„Macie wolne miejsca?”
Woźnica spojrzał na niego podejrzliwie i odburknął krótkim, cichym „nie”. Lui kiwnął głową i wyjął ze szmatki ukrytej za pazuchą koronę.
„A teraz?”
„Jedno się znajdzie. Wchodźcie.”
Lui wszedł, spodziewając się zastać kupca lub dwóch, a oto przed jego oczami stanęła przedziwna banda: dwóch mężczyzn, dwie kobiety i halling. Kiedy otrząsnął się ze zdziwienia, uśmiechnął się szeroko, ukłonił damom i grzecznie się przedstawił
- Witam drogich państwa, nazywam się Luitpold, jestem… rzemieślnikiem, z Nuln. Zabłądziłem w tych stronach, gdyż karawanę którą jechałem napadnięto. Mam nadzieję że nie macie państwo nic przeciwko memu towarzystwu?
Uśmiechnął się jeszcze szerzej spoglądając po wnętrzu powozu. Oby nie wynikło z tego nic złego…
 
__________________
Chcesz grać,a le nie znasz systemu WFRP II?
Szkoda, co?
Wal na 7704220 i opowiedz o postaci, zmienimy ja na liczby!
kayas jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:49.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172