Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > Zakątek LI-teracki > Artykuły, opowiadania, felietony > Systemy RPG > Artykuły Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy


komentarz
 
Narzędzia artykułu Wygląd
<!-- google_ad_section_start -->Szczęście wsi<!-- google_ad_section_end -->
Szczęście wsi
Autor artykułu: Kelly
01-04-2008
Szczęście wsi

Zapraszam do przeczytania relacji z dwóch przygód w świecie Warhammera. Zostały one poprowadzone mniej więcej 10 lat temu, według scenariuszy ściągniętych z internetu ze strony Isildura http://www.isildur.px.pl/page/main.htm. Autorem scenariusza (tytuł scenariusza „Kapłanka”), na którym oparłem pierwszą przygodę jest Toll (toll@friko.onet.pl), autorem drugiego (tytuł scenariusza „Windeno”) Dariusz Pawusiak (dpawusia@golem.umcs.lublin.pl). Niestety żaden z autorów scenariuszy nie odpisał na moje maile w sprawie wykorzystania ich pomysłów. Dlatego proszę o potraktowanie poniższych tekstów wyłącznie jako relacji z sesji role playing, pozostawiając obydwu autorom całkowitą zasługę stworzenia szkieletu, na którym opiera się akcja. Dlatego też umieszczam je w dziale Warhammer, a nie Opowiadania. Obydwa scenariusze zostały, rzecz jasna, tak zmienione w trakcie gry, by dopasować je do prowadzonej przeze mnie kampanii. Niewielkie zmiany wynikły również z faktu, że prowadząc, nie miałem tekstów scenariuszy przed oczyma (stąd na przykład nazwiska większości NPC-ów inne niż w oryginalnych scenariuszach).

Zapraszając do czytania pierwszego z tych tekstów pozwolę sobie jeszcze wspomnieć, że nie ma w nich najdrobniejszego wydarzenia, które nie byłoby wykreowane przez graczy. Nie zmieniałem tutaj niczego, jak kronikarz, który notuje, co się zdarzyło, lecz nie podaje swoich ocen. Mam nadzieję, ze atmosferę sesji przybliżą również zamieszczone na końcu przypisy objaśniające dodatkowo niektóre sytuacje.



SZCZĘŚCIE WSI [1]

W ogóle to pogoda była podła. Mżawka i zimny wiatr są czymś normalnym o tej porze roku na północy Imperium, ale w pobliżu Nuln szarugi jesienne nadchodziły dopiero w połowie listopada. A tu proszę, ledwo wrzesień się skończył a już taka aura, że psa, a nawet heretyka byś z domu nie wyrzucił. W taki dzień nad losem podłego czarownika parającego się zakazanymi sztukami, czy zbója z leśnych traktów nikt by nie płakał, ale uczciwy podróżnik powinien siedzieć w chałupie z kuflem grzanego piwa w garści, a nie wędrować przez wschodnie kresy Imperium. Żadna przyjemność, ale cóż: służba nie drużba. Takie przynajmniej myśli przemykały w głowach dwóm postaciom jadącym starym traktem, który z Nuln wiódł do Kislevu, a potem jeszcze dalej na wschód.

Pierwszy jechał młody mężczyzna, a łuskowa zbroja i biały płaszcz nie były w stanie ukryć jego potężnych mięśni. Mężczyzna wprawną ręką kierował wielkim bojowym rumakiem i był widocznie miłośnikiem broni, bo oprócz dwóch mieczy, lewaka i sztyletu miał do pasa przytroczony duży korbacz a na plecach potężny dwuręczny topór, na ostrzu którego były wyryte jakieś runiczne znaki. Symbol wagi i sowy, który miał wyhaftowany na płaszczu i wyryty na mosiężnym, niesionym na piersiach, medalionie mówiły o nim wszystko: młodzieniec był templariuszem Vereny, owego zakonu rycerskiego niosącego postrach przestępcom i sprawiedliwość gnębionym. Templariusze Vereny zwani Mieczami Sprawiedliwości lub krócej: Sprawiedliwymi, cieszyli się opinią wyjątkowo nieprzekupnych i prawdomównych. Byli też w pewnych kręgach bardziej znienawidzeni niż ktokolwiek inny. Wszyscy, co mieli na pieńku z prawem, bali się ich gorzej niż chaosu, toteż niejeden Sprawiedliwy oddał swe życie zasztyletowany w ciemnym zaułku bądź zatruty jadem, a ci, którzy zostali schwytani przez zbójeckie bandy przed śmiercią zakosztowali tortur straszniejszych niż wszyscy inni. Posępna, jakby naznaczona piętnem fatalizmu, twarz Sprawiedliwego wskazywała, że doskonale zdaje sobie sprawę z owych niebezpieczeństw, ale przyjmuje je, jako normalną część brzemienia sługi Vereny. Młodzieniec miał na imię Martin i był templariuszem zaledwie od kilku miesięcy.

Tuż za nim jechał elf, i chociaż on widział już parę dziesiątków lat, również nie wyszedł jeszcze, wedle kryteriów swej rasy, z lat młodzieńczych. Niezwykle przystojny, jak niemal wszyscy przedstawiciele tej najpiękniejszej rasy, wzbudzał podziw swoją urodą wśród kobiet w mijanych wioskach i miasteczkach. Elfy bowiem dość rzadko zapuszczały się na wschodnie rubieże Imperium i przeciętny mieszkaniec zapadłej wsi mógł zobaczyć ich nie więcej niż kilka razy w roku, a i to tylko wtedy gdy udał się na targ do większego miasteczka.

Raendil, bo tak miał na imię elf, był również znakomicie uzbrojony, choć bez takiej przesady jak templariusz. Miecz i sztylet zwisały mu z boków, a kompletu broni dopełniał świetny łuk elfiej roboty, niesłychanie cenny i bardzo rzadko spotykany wśród przedstawicieli innych gatunków. Tors okrywał prostą, funkcjonalną kolczugą, a na głowie nosił wysoki hełm, podobny do hełmów używanych przez ciężką jazdę z dalekiego Ulthuanu. Elf był najemnikiem w służbie Vereny i bliskim przyjacielem Martina.

Obecnie obaj zastanawiali się nad zadaniem, które powierzył im Jego Ekscelencja Ochmistrz, Starszy Brat Zakonu Sprawiedliwości Edward von Stoltenhof. Ochmistrz był zwyczajowo opiekunem młodszych członków zakonu oraz dowódcą najemników. On też zazwyczaj zlecał im zadania. Ledwie tydzień temu zawołał ich do siebie i wyjaśnił, że Liza von Klein, ksieni zakonu Morra, przełożona małego klasztorku leżącego obok wsi Brama prosi o wyjaśnienie niepokojących spraw, które zaczęły zdarzać się wokół wsi i klasztoru. Nie było dziwne, że kapłani Morra proszą o pomoc zakonników Vereny, gdyż wyznawcy obydwu tych kultów byli bardzo zaprzyjaźnieni, a według obowiązującej teologii Verena jest żoną Morra. Niepokój mężczyzn wzbudziły jednak informacje zawarte w liście: wprawdzie byczka o trzech głowach i fakt, że krowy tracą mleko, można było zrzucić na karb przesądów ciemnych wieśniaków, ale znikania ludzi z wioski nie można było po prostu zignorować. Jeden od czasu do czasu – to się zdarza wszędzie, ale kilkunastu w ciągu ostatnich tygodni to już lekka przesada.

Tak rozmyślając dostrzegli wyłaniające się z oparów wieczornej mgły kryte słomą chłopskie chaty, a jeszcze po chwili żurawie nad studniami, płoty, stogi siana, drzewa. U wylotu traktu przy skraju wsi na desce przytwierdzonej do wpół zeschniętej wierzby ktoś coś nabazgrał koślawym pismem. Brunatna farba miejscami odrywała się od starej, spróchniałej deski, a gęsto kapiące krople dżdżu przesłaniały krzywe, smutno wyglądające litery. Jakby na przekór ponuremu, szaremu krajobrazowi obaj podróżni uśmiechnęli się. Krzywe litery układały się bowiem w słowo „Brama”. Byli u celu, do którego zmierzali już od tygodnia.

Wioska była spora, jakieś 60 chałup i pewnie ze dwieście chłopstwa. Przez wioskę prowadził kislevski trakt, dokoła którego leżały rozrzucone domostwa, a nieco dalej pola i łąki, a potem las, oddalony ode wsi może ze sto pięćdziesiąt kroków. Obecnie nie prowadzono na polach już żadnych prac polowych i po ostatnich deszczach przypominały one błotne grzęzawisko.

Wieś była szara w ostatnich, słabnących z każdą chwilą, promykach dnia. Jedynym jasno oświetlonym punktem była wielka, jak na miejscowe rozmiary, piętrowa chałupa, z której rozlegały się głosy śpiewów i dźwięki głośnej rozmowy. Nad wejściem widniał szyld przedstawiający jakąś kudłatą bestię z czymś wystającym w okolicach brzucha i niewyraźny napis, który powoli zacierały deszcze, wiatry i śniegi. Była to karczma „Pod rozprutym misiem”, a źródło dziwnej nazwy dawno już zginęło w pamięci ludzkiej. Kiedy podróżni dojeżdżali, właśnie otwarły się karczemne drzwi i wyszedł z nich starszy, lekko zataczający się chłop.
- Ej, chłopie, gdzie chałupa sołtysa? – spytał elf.
- Hephep – stwierdził odkrywczo chłop uśmiechając się głupkowato, po czym przewrócił się i z tego poziomu podnosząc rękę zabełkotał. – Tam prosto. - Czuć było od niego gorzałkę.
Podróżni skierowali się w rzeczonym kierunku, lecz ich rumaki zdążyły przejść zaledwie parę kroków usłyszeli dalszy ciąg wypowiedzi pijanego mężczyzny:
- Ale go tam nie ma, hephep.
- A to czemu?
- Bo to ja, hephep, jestem sołtysem – stwierdził sołtys i
... puścił pawia.
- Nie ma co rozmawiać z pijaczyną – stwierdzili obaj i ominąwszy rzygającego na wszystkie strony sołtysa podjechali do karczmy.

Karczma była wypełniona po brzegi. Większość gości stanowili miejscowi chłopi, ale była też grupa krasnoludów, która siedząc w kącie popijała z glinianych kufli okowitę. Wprawdzie to nie to, co spirytus krasnoludzki, ale zawsze coś, co można wlać do spragnionego gardła. Jeden z nich na widok wchodzącego elfa zerwał się i już zamierzał coś powiedzieć, gdy jego towarzysz położywszy mu rękę na ramieniu usadził go z powrotem na ławie. Widocznie nie zależało im dziś na zwadzie. Raendil zignorował próbę zaczepki i wzrokiem lustrował izbę poszukując karczmarza. W końcu znalazł. Mały gruby hobbit podszedł, a raczej podbiegł do podróżników:
- Witajcie drodzy przyjezdni w mojej karczmie. Już się wami zajmuję, ale poczekajcie chwilkę, taki tu dzisiaj ruch.
- No cóż, nie ma sprawy, poczekać trzeba, to poczekamy
– podróżnicy kiwnęli głowami. Po kwadransie hobbit znów do nich podleciał:
- Uff, urwanie głowy mam dzisiaj, jeszcze tylko minutkę.
Kiedy miną kolejny kwadrans wkurzony elf złapał hobbita za ramię, kiedy ten przelatywał obok niosąc komuś tacę:
- Obsłużysz nas w końcu?!
- Już, już, sekundkę
– wykręcał się hobbit, uważając przy tym, by nie upuścić porcji mięsa z tacy. Raendil jednak naciskał, widząc, że przy takiej obsłudze, mogli by poczekać do jutra na zamówienie. W końcu karczmarz obiecał przysłać Elwirę, swoją żonę i pomocnicę. Minęła jednak dobra półgodzina, gdy do podróżników podeszła niska, korpulentna hobbitka i miłym głosem zapytała:
- Czego sobie życzycie panowie? Witajcie w Bramie.
- Jeść, pić, spać i coś dla koni
– życzenia były proste. Okazało się, że żarcie było nadspodziewanie dobre. Pyszne mięso z jarzynami smakowało nawet wybrednemu elfowi, który naburmuszony po niezbyt fortunnym początku, rozpogodził twarz, a świeżo upieczone bułeczki były wspaniałą przekąską. Do tego garniec niezłego, choć młodego wina to to, czego sobie podróżny może życzyć od przydrożnej jadłodajni. Sympatyczny był też mieszczący się na pierwszym piętrze pokoik. Może nieduży, ale czysty i bez pcheł, z dwoma łóżkami i stolikiem, niewielkim oknem i skoblem w drzwiach.
- Coś za dobrze - narzekał podejrzliwy elf, przekonany, że coś jest nie tak zwłaszcza wtedy, gdy ceny okazały się dość niskie, a Elwira certoliła się w przyjęciem napiwku. – Na pewno to jakiś kant. – I zaczął przeszukiwać całą izdebkę. Opukiwał ściany, sufit i podłogę budząc przerażenie wśród harcujących za ścianą myszy, które odpowiedziały mu głośnym piskiem. Brak tajnego przejścia, jednak go wcale nie uspokoił, bo przecież: albo przejście jest tak ukryte, że nie mógł znaleźć, a więc karczmarze muszą być niesamowicie sprytni, albo go faktycznie nie ma, a to znaczy, że mogą nam szykować coś znacznie gorszego. W końcu obydwaj podróżnicy zamknęli na skobel drzwi i postanowili na zmianę stróżować. Czujnie i pod bronią! [2]

Noc jednak minęła spokojnie, a rankiem ciepła kąpiel i pożywne śniadanie w końcu ukoiło obawy wędrowców.
- A powiedzcie nam Elwiro - zaczął Martin, gdy karczmarka przyniosła im śniadanie - gdzie tutaj jest klasztor Morra? Słyszeliśmy, że niezwykłe sprawy tu się dzieją.
- Ano panowie, dziać to się dzieją różne dziwy, szczególnie jak se chłopaki popiją
– zaśmiała się hobbitka – Klasztor pytacie, hm ... jest coś takiego, chociaż dumna to nazwa dla siedziby trzech mniszek. Ano jest w lesie, jakiesić trzy godziny drogi, tylko pieszo, bo koniem nie dojedzie. Ścieżka zaprowadzi sama, ino trza się jej trzymać, bo ostatnio ludziska gadajom, że złe chodzi po lesie.
- A kto to gada i co
? – zainteresował się Raendil.
- Ano z parę dni temu zaginął w lesie Wierdziel Bednarz, jego syn przybiegł do wsi i gadał jak najęty, że złe ich opadło, ojciec zginął, a on sam ledwo uszedł. Potwory miały podobno strasznie śmierdzieć. Ale bo to kto uwierzy głupiemu. Może i co widział chłopak, ale od tamtego wypadku całkiem zgłupiał, siedzi przed chałupą i bawi się lalkami, kiej dziewucha.
- A klasztor
? – zapytał elf.
- Cóżby, klasztor jak klasztor. Jak mówiłam, ze trzy godziny drogi, na niewielkiej górce przy cmentarzu.
- Cmentarz tak daleko ode wsi
? – zdziwił się Martin.
- To stary cmentarz. Nowy jest niedaleko, przy takiej wielkiej rozpadlinie za wioską. Jak trzeba kogoś pochować, to przychodzi do nas któraś z sióstr i tyle. Rzadko bo rzadko, ale czasem przychodzą też i kiedy nie ma potrzeby pochówku. Zwyczajnie pogadać. Pytają co u nas, albo list poślą przez jakiegoś kupca, co akurat w karczmie rezyduje. Ot ze trzy dni temu na ten przykład była u nas ksieni. Śmieszne, bo jako i wy pytała o te dziwactwa w lesie. Ale cóż, pogadali my chwilę, a i innych zapytała, a potem poszła sobie.
- No cóż, my chyba też pójdziemy
– zdecydowali podróżni. – Pragniemy jednak zostawić część naszego dobytku, z którym nie chcemy włóczyć się po lesie, no i oczywiście konie.
- Prosimy bardzo
– odparła hobbitka. – mamy i stajnie i piwnicę ze skrzynią, w której przechowujemy cenniejsze rzeczy. Ale rozumiecie panowie. To trochę droższa usługa, korona dziennie.
- Nie ma sprawy
– zdecydował Martin, - płacę za trzy dni z góry. A gdybyśmy nie wrócili na czas, to uregulujemy rachunek po powrocie. To mówicie, że gdzie jest ta ścieżka do klasztoru...

Ścieżka nie była szeroka. Dość wąska i zarośnięta wyglądała na rzadko uczęszczaną. Choć dziś nie było deszczu, który tak dał się we znaki podczas podróży, chmury powodowały, że na dworze było szaro i smutno. Mokra, pokryta kałużami ziemia, spowodowała, że już po chwili wędrowcom przyczepiły się do obuwia potężne kawałki błota. Elf starał się wprawdzie z początku iść brzegiem lasu, ale pamiętając o przestrogach Elwiry nie odchodził głębiej niż na dwa trzy metry od Martina. W dwójkę zawsze bezpieczniej, a mokra ściółka wcale nie była dużo lepsza do chodzenia od zabłoconej ścieżki. Zwłaszcza, że wszechobecny brunatny mech skrywał nie jedną dziurę i Raendil mimo przyrodzonej jego rasie lekkości chodu musiał bardzo uważać, by nie skręcić nogi. Już lepsze było błoto i kałuże na ścieżynie.

Najpierw próbowali z tym walczyć, patykami i palcami odrywając od butów mieszaninę mokrej ziemi, piasku i żółto – brązowych, przegniłych liści. Po kilkunastu krokach jednak znów się wszystko powtarzało i trzeba było operację usuwania ziemi zaczynać od nowa. Po kilku razach obydwaj mieli już dość tej zabawy. Zrezygnowali z bezproduktywnego czyszczenia i nie zważając na dodatkowe kilogramy obciążające każdą nogę z zaciśniętymi zębami posuwali się do przodu, pocieszając się, że przynajmniej przez ich skórzane, nasączone tłuszczem obuwie, nie dostaje się do środka woda z kałuż. Godzina i dwie upłynęły na forsownym marszu, gdy nagle do uszy mężczyzn dobiegł jęk, czy też może zawodzenie. W lesie jesienną porą, w wyjącym wśród drzew wietrze i w szeleście opadających liści trudno jest rozpoznać głosy; kto je wydaje i skąd? Człowiek, zwierzę potwór? Obaj chwycili za miecze i po chwili nasłuchiwania skierowali się w gęstwinę poszukując źródła głosu. Przedzierając się przez gęsto rosnące zarośla co chwila wpadali w dziury i wykroty. Szczególnie, ziewający po wpółprzespanej nocy, Martin przeklinał w duchu kłujące pędy kolczastych krzaków i całe zastępy młodych drzewek, które akurat w tym miejscu musiały znaleźć miejsce swojej wegetacji. Zawadzając co chwila o gałęzie łamał je co prawda swoją masą, ale i tak został daleko w tyle za śmigającym niczym lis elfem.

Po kilku minutach oczom ich ukazała się fałda ziemi i korzeni wielkiej sosny, która niedawno przewróciła się i wyrwawszy kawał podłoża stworzyła naturalne schronienie od wiatru, wysokie na co najmniej trzy metry i tyleż szerokie. Słaby jęk dobiegał właśnie zza tej fałdy. Któż to wie co czyha w lesie, w którym ludzie znikają? Obaj przeżywszy już kilka spotkań ze stworami chaosu wiedzieli, że niepozorny wygląd o niczym nie świadczy, a słaby głos może oznaczać pułapkę. Obeszli szerokim łukiem zwaloną sosnę, aż zauważyli ukrytą za kłębowiskiem korzeni kobietę. Leżała skulona tuląc się do jednego z większych korzeni, oddychała ciężko i chrapliwie, charcząc przy każdym wciągnięciu powietrza. Niewątpliwie była ładna, bardzo ładna; ładna nie przejawem pierwszej młodości, ale pełnią kobiecości, całkowicie już ukształtowanej w ponętne niezwykle kształty. Mogła mieć może ze trzydzieści lat. Okrywały ją strzępki szaty z dobrego niegdyś materiału, w którym po dłuższym przyglądaniu się rozpoznali resztki habitu. Kobieta była ranna. Strupy, zakrzepła krew i bąble po oparzeniach pokrywały jej ręce, stopy i obnażone piersi. Tylko twarz była nienaruszona, a jej ziemista cera tym silniej kontrastowała z grzywą czarnych, gdzie niegdzie przypalonych włosów. Z ust leżącej wydobył się jęk.

Wędrowcy podeszli, a resztki traw i żółtoczerwone liście zaszeleściły pod ich stopami. Kobieta otwarła oczy i półprzytomnym spojrzeniem omiotła podróżnych:
- Zanieście mnie ... do klasztoru. Proszę. To niedaleko. Tam ... będę bezpieczna – wyszeptała cicho i popadła w omdlenie. Martin i Raendil nie zdążyli zadać nawet pytania. Porzuciwszy wszelkie obawy mający posturę osiłka templariusz ostrożnie wziął niewiastę na ręce, a elf z mieczem w dłoni torował im drogę przez zarośla.

Do klasztoru doszli po godzinie, a spocona i poczerwieniała twarz Martina wskazywała, że nawet dla tak silnego mężczyzny jak on był to wielki wysiłek. Musiał bowiem nieść kobietę bardzo ostrożnie. Niekiedy własnym ciałem osłaniał ją od gałęzi, które, jak mu się wydawało, stały się naraz wyjątkowo złośliwe i robiły wszystko co mogły, by tylko urazić ranną. Nadzwyczajna delikatność stanowiła jednak konieczność, gdyż pokryte strupami rany mogły się otworzyć przy najmniejszym gwałtownym ruchu, a dla ledwo żywej kapłanki byłoby to zabójcze. Stąd marsz był niesłychanie powolny, krok za krokiem, i obydwaj mężczyźni zdrowo ucieszyli się widząc wreszcie kaplicę Morra z przyległym klasztorem.

Kaplicę stanowił dość spory, szary budynek zbudowany na planie prostokąta. Kiedyś zapewne wyglądał ładnie i był pokryty tynkiem, ale teraz tylko gołe kamienie nadawały mu barwę. Dach, przykryty gontem, był gdzieniegdzie dziurawy, prowizorycznie naprawiany papą i gałęziami, ale w całości utrzymywał go i tak zapewne mech, którego duże połacie znalazły tam sobie świetne legowisko. Żelazna brama, jak to zwykle w świątyni Morra, była uchylona. Wędrowcy przenieśli przez nią kobietę i znaleźli się w kaplicy. Duże pomieszczenie, zajmujące zapewne większą część budynku było prawie puste. Tylko przed niewielkim, zbudowanym w kształcie bramy ołtarzem modliły się głośno dwie mniszki. Usłyszawszy szelest odwróciły się gwałtownie pytając przestraszonym wzrokiem przybyłych: kim są i co tu robią.
- Nie bójcie się – zaczął elf. – Jesteśmy ze świątyni Vereny w Nuln, by wyjaśnić, co się tutaj dzieje. Wasza matka przełożona pisała w tej sprawie do naszych władz.
Usłyszawszy to wyjaśnienie obydwie kobiety zerwały się na nogi i podbiegły do wniesionej przez Martina kobiety.
- To ksieni – wyszeptała jedna. -Wyszła z klasztoru trzy dni temu i bałyśmy się, że już nie wróci, ale Morr wysłuchał naszych modlitw.

Przy pomocy przybyłych ułożyły ją przy ołtarzu, a jedna, znająca magię leczenia rozpoczęła rytuał czarów. Mniszka wyciągnęła dłoń i przesuwając ją nad ciałem ksieni wypowiadała magiczne formuły. Z jej palców wydobył się purpurowy blask, który objął ciało rannej i powoli, powoli oparzenia, rany, pęcherze zaczęły się zabliźniać. Nie wszystkie, co prawda, ale i tak wyglądało to znacznie lepiej niż przed kilkoma jeszcze minutami. O ile wcześniej można się było zastanawiać, czy w ogóle przeżyje, tak teraz, prawidłowszym pytaniem byłoby: kiedy wyzdrowieje? Taaak, magia to wielka potęga. Czasem większa od miecza i łuku. Obaj wędrowcy zresztą znakomicie zdawali sobie z tego sprawę. Pozbawieni przesądów, tak charakterystycznych dla większości mieszkańców Starego Świata, umieli docenić wsparcie czarodziei i kapłanów, a teraz żałowali, że Stoltenberg nie wysłał z nimi kogoś takiego.

Tymczasem ranna otworzyła oczy. Przez chwile popatrzyła na podróżnych nieprzytomnym wzrokiem, pytając: kim są i co tu robią. Widać nie pamiętała zbyt wiele. Po przekazaniu jej tych samych, co wcześniej mniszkom informacji ksieni zaczęła mówić lekko rwącym się głosem:
- Jestem Liza von Klein, ksieni tutejszego zgromadzenia. To siostra Lolita – jedna z mniszek, starsza i pomarszczona dygnęła, - a to siostra Ermengarda – druga, młodsza nieco, choć równie szpetna, lekko się skłoniła. - Napisałam faktycznie do Nuln z prośbą o pomoc. Bo sprawa jest naprawdę poważna. Do lasów tych przybył nekromata i próbuje zniewolić wioskę. Zabił już kilkunastu wieśniaków. Próbowałam mu się przeciwstawić. Znalazłam go i wyzwałam na magiczny pojedynek.
- I co, był za silny
? – przerwał lekko ironicznie elf [3], a Martin przekrzywił wargi, nie wiadomo, czy w drwiącym uśmiechu, czy w dezaprobacie dla słów Raendila. Wieści o nekromacie nie poruszyły ich zbytnio. Ostatecznie walczyli już z czarnoksiężnikami, więc byli pewni, że i teraz jakoś im się uda, zwłaszcza przy wsparciu magii kapłanek.
- Niestety, był silny, zbyt silny – ranna chyba nie załapała tonu elfa, zresztą może tylko nie dała po sobie znać. – Walka była okrutna i ... prawie w niej zginęłam. Ale on, on też przypłacił to utratą swych sił magicznych i wieloma ranami. Minie z tydzień nim będzie na tyle sprawny by przeprowadzić na wioskę generalne uderzenie.
- Cóż
– zaczęła dalej Erika po krótkiej przerwie. – dziękuję wam za przybycie i uratowanie życia Widać Morr i Verena was przyprowadzili do mnie na czas. Jeszcze dzień lub może parę tylko godzin, a umarłabym z zimna i ran. A może stałabym się karmą dla dzikich zwierząt? To jednak teraz nieważne, a wasza pomoc nie na wiele się przyda, jeżeli nie uda nam się powstrzymać nekromaty. Jestem wam bardzo, bardzo wdzięczna, - podkreśliła - ale wierzcie mi, lepiej by mi było już zamarznąć w lesie niż dostać się w jego ręce. Mi i każdemu – zaznaczyła z naciskiem. – Jego zaklęcia niszczą nie tylko ciała, ale i dusze. Dlatego musimy powstrzymać tego najohydniejszego spośród czarodziejów! Jest zaklęcie, które może to zrobić, ale potrzebuję pewnej rzeczy, ingredientu – części ciała wampira.
- Kurde, wampir
– pomyślał Martin, - toż to nie przelewki, a bestia cwana i silna, a przy tym często mag najwyższej wody. Czy Erice odbiło? Może to wstrząs po ciężkich ranach?
- Gdzie my jej znajdziemy tego wampira. Przecież nie siedzą one pod każdym drzewem. I to w ciągu tygodnia
?! – przeleciało przez umysł Raendila.
Ksieni, jakby czytając myśli wysłanników z Nuln zaczęła szybko wyjaśniać:
- Trzy dni drogi stąd jest Heinzberg. To wieś i niewielki zameczek należący do barona Bertholda. Baron miał kiedyś córkę, która została dotknięta wampiryzmem. Była to wielka tragedia dla tego dobrego i uczciwego człowieka. Kochał bowiem córkę, lecz nie mógł narażać swych poddanych. Prosił mnie o pomoc, o ratunek. Ale na to nie ma ratunku. Czasem tylko, ale trzeba mieć wielką moc. Ja jej nie mam. Wszakże miałam moc by odebrać baronównie siłę i moce wampirze. Została skuta specjalnymi kajdanami, które odbierają jej moc. Ojciec nie zabił jej, ale skutą kazał pochować na wiejskim cmentarzu i ogłosił, że umarła na serce. Powiedział mi, że będzie czekał, aż znajdę lekarstwo. Musicie tam pojechać. Przynieść kawałek ciała baronówny i wtedy mamy szansę z nekromatą ...

Nie dokończyła mówić kiedy rozległo się dziwne: człap ... człap ... człap ... człap. Wszyscy odwrócili głowy. Przez wrota przeciskał się właśnie jakiś stwór bez problemu szeroko rozsuwając ciężkie, przerdzewiałe wierzeje, których od wielu lat nie otwierano na pełną oścież. Dwa i pół, może trzy metry wysokości, wygląd gigantycznego, choć potwornie brzydkiego człowieka, pokrytego strupami, brodawkami i bliznami. Niektóre kawałki skóry odpadły mu ukazując gołe mięso i kości. Najbardziej przerażająca była jednak twarz, dziwnie nieregularna, będąca jakby przemyślną karykaturą ludzkiego oblicza. Bez lewego oka i nosa. Jedno ucho było znacznie większe od drugiego, a przez dziurę w prawym policzki można było dostrzec poczerniałe zepsute zębiska. I jeszcze smród. Gigantyczny odór, którego wprost niepodobna znieść.
- Pewnie ghul, a może duży zombie? – pomyślał Martin. - Być może ten oszalały synalek Bednarza naprawdę coś widział?.

Przerażone kobiety umknęły, a wojownicy chwycili za miecze atakując stwora. Był wolny, to prawda, lecz strasznie silny. Machał swoimi wielkimi rękami usiłując trafić przeciwników, a oni uchylając się przed jego ciosami szukali swojej szansy. Próbowali zaatakować z dwóch stron, lecz stwór cofnął się nieco pod ścianę. Martin i Raendil znów stanęli ramię w ramię. Zaatakowali gwałtownie. Przez chwilę był pat. Obie strony blokowały uderzenia, gdy naraz, przemknąwszy pod ręką ghula, elf wyprowadził mordercze pchnięcie, który sięgnęło jego trzewi. Nieumarły stwór zachwiał się pod potężnym ciosem, ale przecież nie zginął, jak stałoby się to z każdą żywą istotą. Nawet miecz, przebijający podbrzusze, rozrywający spróchniałe mięśnie i zgrzytający o pożółkłe kości miednicy nie był w stanie powalić ożywianego złowrogą magią stwora. Rozdrażniony niespodziewaną „raną” ghul machnął wściekle ręką i Raendil nie zdążywszy wycofać się po ciosie dostał w prosto głowę. Elf jakby niesiony podmuchem wichru przeleciał przez połowę kaplicy i zwalił się u stóp ołtarza. Przez zalewającą oczy krew dostrzegł jeszcze nad swoją głową bramę Morra.
- Czyżbym był po tamtej stronie ... brama ... a gdzie odźwierny ...? – pomyślał. I stracił przytomność.

Tymczasem jednak Martinowi, który początek walki miał niezbyt udany, udało się wyprowadzić dwa potężne ciosy, które przełamując obronę ghula, rozbiły jego czerep. [4] Pierwszy wyłamał z żuchwy szczękę, a następny, wzięty z dużym rozmachem, trafił prosto w okolicach resztek lewego ucha rozszczepiając czaszkę. Zatrzęsła się posadzka, gdy zabity potwór osunął się na nią. Po chwili rozsypał się w proch, a jeszcze potem w maleńkie cząsteczki kurzu. Czary podtrzymujące jego istnienie przestały działać.

Uff, to był bój. Razem z mniszkami, które wyszły z ukrycia po walce templariusz przypatrywał się rozpadającemu się ghulowi. Ciężko dysząc próbował złapać oddech, a w uszach szumiało mu ze zmęczenia. Przykucnął na chwilę oddychając głęboko. Słyszał jak mniszki nerwowymi głosami pytają się, czy wszystko w porządku i jak przerażona ksieni opowiada, że ghul jest bardzo potężnym stworem, wrogiem wszystkiego co żywe. Normalnie roztacza wokół siebie złowrogą aurę, od której truchleją najmężniejsze serca, ale widocznie tu w świątyni Morra moc nieumarłego osłabła. Ale i tak dziw, że w ogóle się tu dostał. Czyżby więc magia zła była aż tak potężna?

Minąło parę minut, kiedy templariusz odzyskał nieco siły i wyjaśnił, że nic mu nie jest. Wespół z Lolitą i Ermengardą zaniósł nieprzytomnego elfa do celi. Mocno okaleczona ksieni wymiotła na zewnętrz pył po nieumarłym i poszła się również położyć do swego pokoju, a mniszki, znające się nieco na leczeniu, zabrały się za opatrywanie elfa. Niestety, magicznie nie można mu było pomóc, gdyż siostra Ermengarda wyczerpała już na dziś swą moc. Obiecała, że zajmie się Raendilem jutro z samego rana. A skoro tak, to póki co, konieczne były zwykłe środki: bandaże, maści, kompresy. Najpierw zdjęły elfowi hełm, spod którego ukazała się piękna, choć zalana krwią twarz. Na czole miał wielką ranę.
- Trzeba szyć – szybko zdecydowały mniszki. Samego zabiegu dokonały zakrzywioną igłą i zwierzęcymi jelitami. Może pod wpływem bólu elf otworzył oczy. Mimo jednak katuszy zacisnął zęby i z jego ust nie wydobyła się nawet najmniejsza skarga. Po chwili szycie zakończono i choć ból nie zniknął, nie był już tak świdrujący. Zaczęły zresztą działać maści i napary, które zastosowały mniszki, by ulżyć pacjentowi.
- Zbroja – zdołał wyszeptać ranny. – Zdejmijcie mi zbroję.
W oku siostry Ermengardy błysnęła gwiazdka:
- Siostro Lolito, proszę zawołaj pana Martina do pomocy przy zbroi. Nie znamy się na pancerzach a niedobrze by było urazić naszego obrońcę. Pan Martin jest na zewnątrz. Powiedział, że idzie pooglądać nasz cmentarzyk i sprawdzić, czy przypadkiem nie grozi nam jeszcze jakieś niebezpieczeństwo.

Lolita wyszła, a Ermengarda spróbowała sama zdjąć elfi pancerz. Zapewne przez niewiedzę zaczęła od ochraniaczy ud, a potem nieco wyżej i wyżej, aż elfowi zrobiło się dobrze, baaardzo dobrze.
- Aż lepiej się czuję - pomyślał, - jakby mi życia przybyło.
Z błogostanu, wyrwał go dopiero głos Martina:
- Aaa, ... no to co, jak z tą zbroją?
Ermengarda wycofała szybko ręce wyjaśniając nieco bezładnie:
- Zbroja. Próbowałam sama. Rannemu potrzebna była szybka ulga.
No i rzeczywiście, ulga na twarzy Raendila była aż nadto widoczna.
Wreszcie zdjęto z niego zbroję i elf zapadł w ciężki sen. Nieopodal niego położył się templariusz. Nie minęła chwila, gdy zasnął również.

Następne dni minęły im w drodze. Jechali trzy doby dzień i noc kierując się do dalekiego Heinzbergu. Żaden normalny koń nie wytrzymałby takiego galopu, ani żaden normalny jeździec nie usiedziałby w siodle tyle godzin, ale siły ich i ich koni wspomagały magiczne talizmany ofiarowane im na odjezdnym przez ksienię.
- Pamiętajcie tylko - dodała przełożona mniszek, - nie pokazujcie się nikomu po nocy.
Jechali więc starając się omijać z daleka przechodniów i jeźdźców, którzy również mieli na tyle pilne sprawy, by ryzykować nocną podróż. I choć czasem nie było to specjalnie możliwe na wąskim niekiedy trakcie, nikt nie zaczepił dwóch uzbrojonych, pędzących na złamanie karku wojowników. A oni galopowali nie reagując na zaczepki, okrzyki i pytania mijanych podróżnych.

Heinzberg okazał się niewielką wioską, znacznie mniejszą od Bramy. Jedyną jej atrakcją była karczma, w której miejscowi oblewali swoje radości i kłopoty. Nad wioską górowała wieża niewielkiego, położonego na wzgórzu fortu. Był to zamek miejscowego barona, który, według słów ksieni, po stracie córki zwolnił służbę i zaczął żyć jak odludek, nie interesując się nikim i niczym. Niedbałość właściciela zamku o swój dobytek była wyraźnie widoczna. Nieoczyszczane mury pokryły się pędami winorośli a ze szczytu wieży dochodził świergot ptaków, które widocznie urządziły tam swe gniazda.

Było późne popołudnie, gdy Martin i Raendil przybyli do wsi. Po namyśle postanowili zrezygnować z karczmy i zatrzymać się gdzieś za wsią, dość blisko cmentarza, ale też na tyle daleko, żeby nie wzbudzać podejrzeń.

Jesienny zmierzch zapadał szybko. Najpierw było szaro, a potem już tylko ciemność objęła ziemię we władanie. Podróżnym to jednak nie przeszkadzało. Obaj widzieli znakomicie w nocy: elf ze względu na właściwości swojej rasy, a Martin przy pomocy artefaktu zdobytego na jednej z wypraw. Po niedługim czasie zrobiło się cicho i nawet w gospodzie hałasy umilkły. Wędrowcy skierowali się w stronę cmentarza. Wcześniej jednak, wiedziony przeczuciem, elf wspiął się na pobliską osikę i z dużym trudem złamał niewielką gałąź. Ostrugawszy ją sztyletem włożył za pas, bo na wampira kołek to wszak najlepszy sposób, a chociaż ten śpi, to ... strzeżonego Verena strzeże, jak powiada dawne przysłowie.
- Na wszelki wypadek – odparł, zobaczywszy pytający wzrok templariusza.

Cmentarz był niewielki, otoczony małym płotkiem z gałęzi i chrustu, który z daleka przypominał raczej rząd krzaków niż normalny parkan. Prowizoryczny płot, który mogło przeskoczyć dziecko, przed niczym nie zabezpieczał i w dzień podróżni widzieli parę wałęsających się na cmentarzu psów, którymi nikt się nie interesował.

Przekonani o swej samotności wędrowcy rozmawiali niosąc na ramionach łopaty, otrzymane od kapłanek. Jakież było ich zdziwienie, gdy już przy cmentarnym płocie zobaczyli mężczyznę, który dobierał się do jednego z grobów. Na szczęście on ich nie zauważył. Był zapewne zbyt zaaferowany kopaniem, a ponadto ... wszak nie był elfem, ani nie miał artefaktu nocnego widzenia. Wędrowcy przycupnęli przy płocie. Obserwowali nieznajomego, który pewnie właśnie do czegoś się dokopał, bo wydał cichy okrzyk radości i pochylił się nad dołem i ... to był moment. Martin i Raendil zobaczyli tylko rękę, która nagle uniosła się i chwyciła przegniłymi palcami gardło kopacza przerywając mu wpół krzyk przerażenia. Jeszcze tylko chrupnięcie łamanego karku i bezsilny wrak człowieka wpadł do dołu, który sam wykopał. A z dołu tymczasem powoli zaczęły wydobywać się poczwary. Cztery nieruchawe postacie wygramoliły się niezgrabnie na powierzchnię roztaczając wokół siebie woń strachu i nienawiści. Ukryci za płotem wędrowcy zamarli w przerażeniu, kiedy cała czwórka nagle zwróciła się w ich stronę. Wyczuwając swoimi wykoślawionymi zmysłami ukryte za płotem iskry życia, zombie szli powoli w ich kierunku, krok za krokiem, a otaczająca ich aura zła mroziła serca wędrowców. Pierwszy opanował się Martin. Wezwawszy imienia Vereny chwycił miecz akurat na czas, by przeciąć na pół pierwszego przekraczającego płot potwora.
- Czyżby byli słabsi, niż to się wydaje? – Pomyślał ucieszony i szybko następnym ciosem uszkodził drugiego stwora. Choć ten próbował się odgryźć nie mógł dorównać sztuce szermierczej templariusza, który bez trudu odbił jego ciosy i po krótkiej walce silnym uderzeniem rozwalił zombiemu głowę.

Tymczasem jego partner miał kłopoty. Mężny w innych sytuacjach elf zupełnie stracił głowę. Jego długowieczne plemię nienawidzi tego typu stworów i nekromacji bardziej niż czegokolwiek. I chyba tylko to może tłumaczyć fakt, że Raendil kompletnie nie mógł się ruszyć, a tylko przerażonymi oczyma patrzył jak zbliżają się do niego dwa żywe trupy. Bezrozumny strach opanował mu duszę i sparaliżował ciało. Jego myśli miotały się w bezładzie: uciec, atakować, cokolwiek zrobić, ale członki ciała nie chciały go słuchać. Ręka bała się chwycić za miecz, a zdrętwiałą kompletnie nogę nic nie mogło zmusić do ucieczki. Do strachu dołączył się ból, gdy jeden ze stworów ciął elfa przez pierś, a krwawa pręga zaznaczyła miejsce, w którym pordzewiałe ostrze przebiło zbroję. Ból, ból, ból! Ale nawet ból nie mógł zmusić przerażonego elfa do jakiegokolwiek ruchu. Stał dalej, jak zaklęty w kamień nie reagując nawet na kolejne próby ataków stworów. I tylko przez myśl mu przebiegło:
- Jaki to wstyd, jaki to wstyd, bać się tak, by ulżyć sobie ze strachu.
Bo choć stwory swoim odorem tłumiły każdy inny zapach on poczuł wyraźnie w spodniach ciepły ciężar
. [5]

I może to właśnie spowodowało, że przełamał się wreszcie, bo czy mogło być jeszcze gorzej? Dla mężczyzny, dla wojownika, dla elfa? Gdy templariusz właśnie rozwalał trzeciego stwora, czerwony ze wstydu Raendil wydobył w końcu miecz i dwoma ciosami powalił ostatniego zombiego. Puścił mimo uszu pokpiwania Marina i za pobliskim krzaczkiem oczyścił spodnie.
- Zaczęło znów padać. - Stwierdził. - To dobrze. Przynajmniej całe ubranie będę miał mokre, a nie tylko część spodni.

Po chwili już obydwaj szli po cmentarzu, a templariusz przestał kpić, gdy tylko przekroczyli płot. Mieli zadanie do wykonania i nie czas teraz na zabawę. Podeszli do dołu skąd wyszły zombie. Na jego dnie stało kilka otwartych trumien, a w jednej z nich leżało ciało nieszczęsnego kopacza z przekrzywioną nienaturalnie szyją. Poszli dalej.
- Grób baronówny powinien wyglądać trochę lepiej i mieć napisy – odkrywczo pomyśleli.

Tak rzeczywiście było. Na jednym ozdobionym kamienną płytą grobie odczytali nazwisko: Liza von Heinzberg. Data śmierci wskazywała na to, że Liza umarła parę lat temu. To musiało być to! Zaczęli kopać. Ziemia zroszona deszczem była pulchna, ale trumna znajdowała się dość głęboko. Zanim więc w końcu dokopali się do niej, a potem lekko obkopali, by móc stanąć obok niej, minęły ze trzy godziny.

Trumna była z dębiny, ozdobionej czarną koronką. Teraz trzeba odbić wieko. Dla bezpieczeństwa oczywiście przy nogach. Martin wepchnął sztylet pod wieko usiłując podważyć. Trzask! Cienkie ostrze pękło, a przytwierdzone dziesięcioma gwoździami wieko nie drgnęło ani na milimetr.
- Cholera – zaklął zdenerwowany templariusz. – Przecież łopata się nie zmieści.
- Poczekaj, chwilę. Mam niezły pomysł
- dobiegł go głos Raendila. Po chwili przyniósł Martinowi hak od liny. Wykonany z mocnej stali powinien bez problemu wystarczyć do podważenia gwoździ. Rzeczywiście, potężne mięśnie zakonnego wojownika wsparte pomysłem Raendila zrobiły swoje i po chwili wieko trzymało się już na końcówkach gwoździ. Jeszcze mocne pociągnięcie i ... wyrwane z podstawy wieko wyleciało na zewnątrz, jak by było z tektury a nie dębowej deski.
- Takie lekkie? – zdziwił się templariusz, dumny z siły swych mięśni.
Natychmiast zajęło ich jednak co innego. Zarówno Martin, jak i stojący na górze elf razem patrzyli na nieumarłą kobietę. Była młoda i ładna, zdawała się spać tylko, lecz jej cera była ziemista i blada jak matowe srebro.
- Chyba trzeba się brać za robotę – stwierdzili.
Martin chwycił za nóż, by odciąć wampirzycy palec u nogi, gdy nagle zmroziło go spojrzenie nieumarłej. W blasku księżyca, który akurat wyszedł zza chmur ledwo co otwarte oczy baronówny błyszczały jak oczy wilka Nie było w nich jednak dzikiego szaleństwa leśnego drapieżcy, ale nienawiść tak potworna, jak głębie największych oceanów. Zaskoczony i przestraszony nieco z początku Martin opanował się. Zdjął dziewczynie trzewik i próbował odciąć palec. Ręce jednak mu drżały. Wpatrywał się w napięty do granic ostateczności łańcuch na rękach baronówny, w jej wzrok, w jej nieskazitelnie piękną twarz. Nóż, którym próbował ciąć, jakby specjalnie omijał stopę dziewczyny tnąc po drewnie, koronkach, sukni. Od ręki, która zdejmowała trzewik rozchodziło się po jego ciele zimno wysysające życie tak samo, jak najpotężniejsze ciosy miecza.

Tymczasem elf nie stracił głowy. Widząc pełen zła wzrok żywej – umarłej wyciągnął zza paska kołek i z głośnym okrzykiem skoczył na dół, chcąc wbić osikowe drewno w serce wampira. Skok! Niestety pośliznął się. [6] Wylądował okrakiem przez trumnę, a jego twarz uderzyła w piersi dziewczyny.
- Miękkie – pomyślał.
Spróbował się podnieść. Znów poślizg. Twarz na piersiach.
- Cholera, co się dzieje?!
Rzut oka na łańcuch. Czy mu się zdaje, czy jedno z ogniw wyraźnie się rozchyla. A twarz wampira? To kropla nocnej rosy na ustach, czy błysk spragnionego krwi kła? Cholera, gdzie ten kołek?! Jest wreszcie – myśli pracowały jak błyskawica. Przyłożył zaostrzone drewno do piersi i pchnął z całej siły.
- Znów, cholera, nie idzie! Co jest?! – Panika powoli ogarniała opanowanego do tej pory elfa. Przyjrzał się bliżej. To jakieś metalowe oczko na staniku sukni. Kołek trafił akurat w nie. Elf zamachnął się i znów pchnął. Też w coś trafił, ale tym razem siła uderzenia była na tyle duża, że kołek zagłębił się nieco w piersi. Nacisnął jeszcze mocniej. Kołek wszedł. Łańcuch przestał się naprężać, a opadające powoli powieki znów zaczęły skrywać piękne, rubinowe oczy, ziejące wciąż nienawiścią do całego świata. Rozchylone usta szeptały jeszcze jakąś niemą skargę do boga nieumarłych, a ledwo wystające koniuszki niosących zagładę zębów straciły swój złowrogi blask, jakby zrozumiały, że nigdy już nie skosztują rozkosznej słodyczy krwi. Nieumarła resztką gasnących sił wpatrywała się w obcinającego jej mały palec Martina, który odzyskawszy odwagę używał sobie na ginącym potworze, grając palcami na swych wargach: ble, ble, ble, ble. Wzrok był pełen nienawiści i zemsty, ale templariusz niewiele się tym przejmował. Dalej robił blebleble, aż założyli z powrotem wieko i zasypali trumnę ziemią. Palec schowali do skrzyneczki ofiarowanej im przez siostry w Bramie. A potem na koń i z powrotem, galopowali przez pustkę nocy niby dwie nocne mary niosące ludziom koszmarne sny.

Minął dzień i drugi. Mieli już tylko parę godzin do przejechania, gdy w świetle księżyca zajechał im drogę jeździec. Był wprawdzie jeszcze dość daleko, ale wyraźnie szykował się do ataku. Wkrótce zresztą krzycząc: „Za Solkana! Giń mutanci pomiocie!” ruszył na sługi Vereny. [7]
- To te talizmany – przebiegło przez myśl Martinowi. Szybko odwiązał je od siebie i konia i odrzucił na skraj drogi. Elf przyglądał mu się sekundkę po czym, przypomniawszy sobie słowa ksieni, uczynił to samo. Obaj spojrzeli na jeźdźca.
- Stójże waszmość - krzyknął elf, - nie jesteśmy żadnymi mutantami. Przyjrzyj się nam
- Chyba nas z kimś pomyliłeś
– dodał Martin.
- Widziałem was już tu! - Odkrzyknął wojownik Solkana – Wasze oczy błyszczały krwistą barwą, a wasz wygląd przypominał mutanty Chaosu i wasze konie były jak mutanty. Gińcie, hołoto chaosu. Mój miecz zniszczy was na chwałę Solkana. On zlecił mi czuwanie nad tą drogą i wlał w duszę pewność, że dziś rozleję krew na jego chwałę. I wy się zjawiacie! Ha ha! Nie dopadłem was wtedy lecz dziś wpadliście w me ręce!
- Przyjrzyj się nam wreszcie i sam zobacz
! – Wrzasnął wściekły już na krewkiego rycerza elf, kiedy ten już był prawie przy nich. - A może po prostu znowu piłeś? – Dodał złośliwie.
Rycerzowi odjęło, aż mowę z oburzenia:
- Co?! Co?! Ja pi ... – i nagle zamilkł. Przygotowany do ciosu miecz nieco opadł, kiedy wyznawca boga zemsty wpatrywał się w nich szukając potwierdzenia swych oskarżeń.
- Prze ... pra ... szam – wydukał po chwili zmieszany i sztywny niczym kij minął podróżnych. Obydwaj słyszeli, jak odjeżdżając mruczał do siebie:
- Musiała być cholera zatruta, albo może i za dużo jej było ...?
Martin i Raendil tłumiąc śmiech podnieśli talizmany i dawszy koniom ostrogę w kilka godzin znaleźli się w klasztorze Morra.

Tam już czekały na nich mniszki i ... Gerhard [8]. Gerhard z Nuln! Podobnie jak elf, najemnik w służbie Vereny, tyle, że nie rębacz, a ... uczony. Rzadkość, jak na krasnoluda, ale nie znowu tak wielka, jak to się ludziom wydaje. Widząc potężne mięśnie krasnali zapominają o ich wielkich dokonaniach. A przecież to krasnoludzka Gildia Rzemieślników dysponuje najbardziej zaawansowaną technologią Starego Świata. To krasnoludom zawdzięcza się proch i wielkie machiny wojenne. To krasnoludy są twórcami run, które działają mocniej niż jakiekolwiek czary. Zaiste, Gerhard był właśnie takim krasnoludem: lekarzem, uczonym i marzącym o magii uczniem zakonnego alchemika. Oczywiście potrafił też, jak każdy ze swojej rasy, zdrowo przywalić toporem. Jego obecność w Bramie była dużą i bardzo przyjemną niespodzianką. Swoją obecność wyjaśnił zresztą od razu sam krasnolud:
- A z dzień po waszym wyjeździe wezwano mnie do Jegomości Ochmistrza i ten kazał za wami pędzić. Zdaje się, że otrzymał jakieś niepokojące informacje i stwierdził, że jeszcze jedna ręka do walki i głowa do myślenia przyda się wam. Przyjechałem więc tutaj i tyle. Trafiłem najpierw do wsi, a potem przybyłem tutaj. Wprawdzie jakieś dwa ścierwa próbowały mnie dziabnąć w lesie, ale już krucy nad nimi ucztują. A co u was?
Martin i Raendil, nie chcąc się chwalić niektórymi rzeczami, oględnie opowiedzieli o swojej wyprawie. Ich opowieści słuchały również kapłanki, a kiedy skończyli Marin podał ksieni małą skrzyneczkę z cenną zawartością. Palec wampirzycy widocznie był wystarczający do skomponowania czaru potrzebnego do walki z magiem, gdyż przełożona ucieszyła się i pochwaliła obydwu mężczyzn.
- Za godzinę wyruszymy do wioski - rzekła. - Według wszelkich znaków sądzę, że nekromanta jutro zaatakuje. Warto więc się przygotować na jego powitanie.

Wioska była cicha i spokojna, jakby jej mieszkańcy żyli w kompletniej nieświadomości, że nieopodal nich gromadzi się czarna chmura złej magii. Teraz też zresztą nie chcieli słuchać podróżnych:
- A to w lesie. A to daleko. A to nic nie będzie. – Mówili. Nic ich nie ruszało. Po dłuższych naleganiach Raendilowi udało się wprawdzie nakłonić wieśniaków do wysłuchania prawdy o wielkim niebezpieczeństwie, ale nieufni mieszkańcy Bramy wierzyli tylko w to, w co chcieli wierzyć. Dopiero perswazje Raendila i Gerharda wsparte słowami kapłanek skłoniły ich do jakiś przygotowań. Okazało się wszakże, że w wiosce nie ma prawie wcale broni, a zresztą nawet gdyby była, chłopi i tak nie potrafili nią władać. Jednakże po usilnych staraniach znalazło się kilkunastu drwali z siekierami, a z tuzin chłopów miało widły. Z dziesięciu znów założyło kosy na sztorc, a jeszcze dziesięciu dzierżyło, zrobione z utwardzanego na końcu drewna, piki. Zaiste nie było to wojsko mogące pokonać prawdziwych wojowników, ale przy jeżeli czary kapłanki będą naprawdę mocne, to kto wie? Może zdadzą się na umarlaków?

Kapłanki tymczasem zamknęły się w jednym z pokoi karczmy i zabroniły sobie przeszkadzać, mówiąc, że ktoś niuświadomiony może popsuć przygotowania do czaru. Z kolei krasnolud usiłował umocnić wieś. Padały różne pomysły: wykopać rów dookoła zabudowań, zbudować balisty, przygotować ogniowe pociski. Na wszystko to brakowało czasu lub środków. Żołnierze Vereny rozmyślając nad ulepszeniem obrony jakby zapomnieli, że mają do czynienia z ludzką wsią, a nie miastem lub krasnoludzką osadą, gdzie każdy górnik może się przeobrazić natychmiast w zręcznego wojownika. [9] Na podstawie wskazówek krasnoluda miejscowy cieśla obiecał zbudować przez noc coś w rodzaju balisty, a z pozostałych pomysłów zrezygnowano. Gerhard z grupą chłopów i wyrostków zrąbał paręnaście drzew, które wieśniacy zaciągnęli przed wieś rozkładając je na polu od strony lasu. Pnie zachodziły na siebie utrudniając przejście. Zostawiono tylko jedną trzydziestometrową przerwę wolną od przeszkód. Krasnolud miał nadzieję, by nie grzeszące inteligencją zombie, czy szkielety wybiorą pozornie lepszą (lecz węższą) drogę, którą łatwiej będzie bronić. Na przewidywanym polu walki rozciągnięto liny, które miałyby utrudnić nieumarłym poruszanie i rozłożono przesiąknięte tłuszczem i oliwą snopy, licząc, że uda się je jakoś zapalić. Była to wprawdzie jedynie słaba imitacja rozważanych wcześniej pocisków, ale nic lepszego nie dało się przygotować w tak krótkim czasie. Wozami i pakami zabarykadowano niektóre przejścia między chałupami, a bydło zgoniono do zagród położonych w najdalszej od lasu części wsi. Wreszcie około północy wszyscy, za wyjątkiem staży, poszli spać. Wszak jutro miała rozegrać się bitwa, w której nie tylko prawość i racje moralne decydować będą o zwycięstwie, ale takoż lekkie, wypoczęte ręce przyczynić się mogą do wygranej.

Wczesnym rankiem Brama powoli zaczęła ożywać. Chłopi leniwie gramolili się z chałup. Patrzyli na pola, chaty, swą prowizoryczną broń, niebo, które właśnie zsyłało na ziemię kolejny jesienny deszcz. Niektórzy już zaczynali się zastanawiać, czy wczoraj nie zbyt pochopnie zdecydowali się usłuchać wezwań elfa i krasnoluda. Ten i ów stał z rozdziawioną gębą i świecąc zepsutymi zębami drapał się w brudną głowę myśląc, że nie ma po co pchać się do jakiejś wojaczki, a w ogóle, jakoś to pewnikiem będzie. W dodatku tego nekromatyka to nikt do tej pory nie widział, za wyjątkiem kapłanek i miastowych, no i głupiego młodego Wierdziela. Ale wszak wszyscy wiedzą, że miastowym to ufać nie należy, a kapłanów to trza traktować z szacunkiem, ale najlepiej z daleka. No i każdy wie, że syn bednarza, choć młody, gorzałki ciągnął kiejby smok, nie znając nijakiej miary. To i pijanemu mogło się zwidzieć jakoweś straszydło. A pewnikiem to był zwykły jeleń, czy może wilk. Ech, chyba lepiej poleżeć w chałupie na przypiecku i czekać, jak baba przygotuje kaszę okraszoną skwarkami, niż moknąć tu, kiejby ostatnie kiepy.

Widząc gwałtowny spadek morale swego wojska pierwszy zareagował elf. W świetnym przemówieniu nawoływał do walki, wskazywał niebezpieczeństwo i zachęcał do wysiłku. Niestety, mowa choć błyskotliwa, nie dotarła do wieśniaków, którzy słuchali jej przecierając oczy i myśląc: o czym ten obcy w ogóle mówi? Nie lepiej poszło krasnoludowi. Jego wypowiedź również pozostała bez echa, a niektórzy wręcz zaczęli się rozchodzić. I wtedy na podest z beczki i starej skrzyni wstąpił brat Martin. Choć do tej pory niespecjalnie angażował się w przygotowania do obrony, teraz, widząc krytyczną sytuację, postanowił działać. Ubrany w stalową zbroję Miecza Sprawiedliwości wzniósł w górę swoje zaczarowane ostrze, a słońce wychyliło się zza chmur i oświetliło złotym blaskiem jego postać. I zaczął mówić głosem niby wicher potężnym, choć prostymi słowami, a wieśniacy zatrzęśli się w sobie usłyszawszy go; na tę chwilę opuścił ich wszelki strach i mogliby uderzyć sami na gromadę pancernych rycerzy. A Martin mówił dalej, trzy po trzy wprawdzie, ale wieśniacy go słuchali, niczym burmistrza z pobliskiego miasta, który wspomina o obniżce dziesięciny. [10] Wypowiedź przedłużała się, bo templariusz wpadł w zapał, niczym sławny retor z Bretonii Fidel de Castro, ale wtedy rozległ się głos krasnoluda, znudzonego kompletnie bezwładną (a miejscami wręcz rewolucyjną), choć jakimś cudem skuteczną, gadaniną:
- Nadchodzą!

Wszyscy spojrzeli w stronę lasu. Również Martin, z lekka zaskoczony i niezadowolony, że przerwano mu w tak wzniosłym momencie. Zza drzew tymczasem zaczęły się wyłaniać pierwsze stwory, a potem następne, i następne. Wyglądały jak ghul z klasztoru Morra, tylko były znacznie mniejsze, ot z półtorej metra, ale tak samo ohydne i przerażające. Za nimi dostrzegano wysokiego, brodatego mężczyznę w czarnofioletowej szacie. Trzymał w dłoni różdżkę i ani chybi on właśnie był nekromatą.

Martinowi tak spodobały się własne słowa, że z początku miał zamiar kontynuować orację, uznał jednak potrzebę chwili i niechętnie, bo niechętnie, w końcu zlazł z beczki. Jako najlepszy łucznik drużyny chwycił należący do Raendila łuk i zaczął szyć w zbliżających się do wsi nieumarłych. Tymczasem krasnal i elf przygotowywali, pozostających jeszcze pod wrażeniem retoryki templariusza, wieśniaków. Pomału wszyscy jakoś zajęli stanowiska i czekali sygnału do ataku.

Problemem był niewątpliwie deszcz, który przeszkadzał rozpalić nasączone oliwą snopki. Martinowi po pierwszym zupełnie niecelnym strzale udało się trafić w jeden ze snopów. Płonące ostrze strzały podpaliło go, a od snopa zajął się pobliski zombie. Wyglądało to dziwnie i strasznie, kiedy płonący stwór nie zważając na trawiące go płomieniem, krok za krokiem podążał w kierunku wioski. Wreszcie ogień przepalił mu nogę i potwór upadł dopalając się do końca. Lecz inne kroczyły dalej wytrwale do przodu i od wioski dzieliło je już niecałe sto metrów.
- Ze setka pewnie – ocenił przygnębiony tą rachubą Marcin napinając ponownie łuk. Mocnym szarpnięciem naciągnął cięciwę do ucha i już miał wypuścić kolejną strzałę, gdy rozległ się trzask. Wspaniały elfi łuk pękł i zamiast groźnej broni w dłoniach Martina spoczywały nic nie warte szczątki.
- Cholera, z pewnością za mocno naciągnął cięciwę – przemknęło przez myśl elfa, kiedy zobaczył zniszczenie swojej ulubionej broni. Nie umiał wprawdzie z niej specjalnie strzelać, ale była to ważna pamiątka, stanowiąca o dziedzictwie jego rasy. – Odkupisz go! – krzyknął głośno.
- Akurat – odparł zaperzony i zupełnie niezawstydzony templariusz, - to się stało w walce i w ogóle takie rzeczy się zdarzają.
- Zdarzają?! Trzeba być kompletnym ...
- Cisza
! – przerwała kłótnię przyjaciół stojąca opodal ksieni – Niech nikt się nie rusza. Nie atakować ich jeszcze.

Podczas, gdy Martin kłócił się z Raendilem, gdzieś z boku dało się słyszeć głuche uderzenie. Machina wymyślona przez krasnoluda wypuściła swoje żądło – ostro zakończoną grubą belkę. Pocisk przeleciał dzielący obrońców od nacierających dystans i z trzaskiem przeleciał przez tułowia dwóch idących kolejno zombich.
- Fart niesamowity! – ucieszył się krasnolud, gdy obydwa żywe trupy padły obalone siłą uderzenia. Ale chwilę potem znów się podnieśli i ruszyli do przodu, a odpadające co chwila części ich ciał widocznie nie przeszkadzały im w marszu. Magia dająca stworom pozory istnienia okazała się silniejsza niż pociski. Krasnolud zaklął pod nosem nad nieskutecznością machiny. Na ostrzu następnego pocisku zamocował worek jutowy z wiechciem oblanej oliwą słomy. Może to pomoże? Niestety, strzał był niecelny. Następny również.

Tylko trzy razy udało się uruchomić balistę zanim przeorysza zakazała strzelać Razem z siostrami podniosła ręce do góry i zaczęła recytować słowa zaklęcia: krótkie, rwane, straszne, mówione w czarodziejskim języku nekromatów, który ranił uszy samym swoim brzmieniem. Słudzy Vereny słyszeli wprawdzie, że kapłani Morra mogą się posługiwać bez skutków ubocznych i żadnych obaw magią nekromatyczną, ale mówiąc prawdę, niezbyt w to wierzyli. Teraz na własne oczy widzieli takie zaklęcie rzucane przez trzy kapłanki. Ręce służebnic boga śmierci drżały, a gdy zostało wypowiedziane ostatnie słowo zaklęcia na ich dłoniach uformowała się czerwono - czarna kula, błyszcząca i głęboka niczym smocze gardło. Kula po chwili oderwała się od dłoni kapłanek i płynnie popłynęła w stronę zbliżającej się fali nieumarłych. Minęło kilka pełnych napięcia chwil, w których kula pokonywała kolejne dzielące ją od stworów metry, aż w końcu dotknęła jednego z nich, a wtedy ... idąca stale naprzód wataha zafalowała, skłębiła i rozbiła na niewielkie grupki, które zaczęły ze sobą walczyć. Potwory były jak ogłupiałe. Atakowały się nawzajem niszcząc swych braci w morderczym amoku.

Pod lasem szalał nekromata, rzucając zaklęcie za zaklęciem, by tylko odzyskać kontrolę nad żywymi trupami. Ale te nie reagowały na jego magię. Zaklęcie kapłanki oparte na części ciała wampira widać miało straszną moc. Gerhard, Martin, Raendil i chłopi jak zahipnotyzowani oglądali walkę stworów. Walkę w ciszy, bez krzyków, klątw i płaczu, a przecież bardziej dramatyczną, niż jakiekolwiek ludzkie zmagania. Wreszcie ostatnia para stworów padła na ziemię ugoru sczepiona w zabójczej dla obydwu walce. Podróżnicy oprzytomnieli.
- Do ataku! – krzyknął unosząc miecz Raendil i na czele chłopstwa pomknął na nekromatę. Zerknął jeszcze do tyłu na swoich towarzyszy i zdziwił się nieprzyjemnie. Krasnolud dalej stał jak zaczarowany, a templariusz, zamiast do przodu, biegł do stajni po swojego rumaka. Elf zgrzytnął zębami:
- To ci wojacy. Jeden stoi nic nie robiąc, a drugi zamiast do boju, gna po konia. Oby się tylko walka nie skończyła, zanim zjawi się na polu. Zbroję ma wprawdzie dość ciężką, no i na koniu zawsze ma się przewagę, ale taki osiłek powinien sobie bez problemu poradzić. Miał siłę złamać łuk, a do ataku to nagle za słaby. Bohater cholerny! Tymczasem ja mam pewnie sam gnać z tą hałastrą na pieprzonego nekromatę? [11]

A rzeczony nekromata nie próżnował. Póki istniały jeszcze ożywieńce próbował nad nimi zapanować, ale kiedy zobaczył totalną klęskę swoich oddziałów, wydobył pergamin z za pazuchy i sam zaintonował potężne zaklęcie. Gdy skończył, nagle przed elfem i chłopami jakby spod ziemi wyrósł gigantyczny szkielet. Z wysokości ponad pięciu metrów spoglądały na przerażone twarze puste oczodoły, które patrzącym z dołu nijak nie wydawały się umarłe. Widząc zawahanie się chłopstwa elf nie stracił głowy krzycząc:
- Hajda chłopy, na niego! Pikami go, pikami! Damy mu radę!
Chłopi widząc odwagę przywódcy śmielej spojrzeli na siebie i przystąpili do ataku. W końcu ich było parę tuzinów, a ów potwór sam. Może i uda się zażyć jakoś bestię? Widząc, że wieśniacy jakoś sobie radzą, próbując trafić szkielet nie podchodząc jednocześnie zbyt blisko, elf zebrał trzech najbliższych mężczyzn i razem rzucili się na złego czarodzieja. Wprawdzie przy szkielecie jeden z mężczyzn już zginął z rozbitą głową, a drugi, trafiony w ramię, krwawiąc obficie uciekał chyłkiem do wsi, ale ogólnie rzecz biorąc sytuacja nie była zła. Szkielet uderzany paroma tuzinami pik i kos, trzymanych w mocnych chłopskich rękach chwiał się na mokrym, śliskim polu i choć nie udało się go jeszcze przewrócić, również on nie mógł wiele zdziałać swoim kościanym mieczem. Gdyby tylko Martin i Gerhard raczyli się pojawić, można było liczyć na zwycięstwo, lecz nekromatę trzeba załatwić od razu, bo kto wie, co ten charakternik dzierży jeszcze w zanadrzu.

Mag widząc biegnącą w jego kierunku czwórkę mężczyzn sam wydobył zza pasa miecz i uśmiechnął się złośliwie.
- Cholera, jaki szybki – przemknęło przez głowę elfa, gdy mag błyskawicznym cięciem przeszył gardło jednego z chłopów. Bluznęła struga krwi barwiąc purpurą brązy zaoranego niedawno ugoru. Nie było jednak czasu na podziwianie widoku, bo nagle Raendil sam znalazł się w opałach. Raz, drugi i trzeci ledwo udało mu się uniknąć wysublimowanych cięć czarodzieja. Próbował sam zaatakować, ale mag zdradzając znakomitą znajomość sztuki szermierczej bez problemu uniknął ciosów i w odpowiedzi uderzył ze śmiertelną precyzją. Raendil z przerażeniem obserwował, jak czarna klinga zmierza niechybnie prosto w jego serce, gdy niespodziewanie zatrzymała się tuż przed zetknięciem z ciałem, a twarz nekromaty przebiegła nagła zmarszczka. Zza pleców czarownika wyłoniła się pyzata gęba chłopa, który usiłował właśnie od tyłu nadziać przeciwnika na uczynioną z grabi włócznię. Miecz, który już miał pozbawić go życia cofnął się, by odeprzeć niespodziewany atak godzący w plecy jego pana.
- Cud, cholera jasna, cud! – wrzeszczał w duchu Raendil, - Dzięki ci losie, bo chyba nigdy jeszcze nie byłem tak blisko bramy Morra.
Ale wtedy przebiegła mu kolejna, szybka jak błyskawica myśl:
- Ale los to frant, a fortuna to kapryśna pani. I jeśli się odwróci - padnę, dalipan, padnę, bo ten czarodziej to diabelnie zręczny wojownik. Jeden z moich już walnął, a ci dwaj niechybnie zaraz pójdą jego śladem. Niech to! Zwiewam, i kij z całą sławą! – podjął mężną decyzję. Po czym krzyknął do dwóch, jakimś cudem jeszcze żywych, wieśniaków zagrzewając ich do walki:
- Dalejże chłopy! Bić łotra! A ja ... ja pobiegnę po swego towarzysza. Pomogę mu ... wsiąść na konia – dokończył plącząc się trochę - po czym odwrócił się i sprintem pognał w kierunku wioski. [12]

Niestety, chłopi chyba nie pojęli strategicznego planu elfa, który jako jedyny z przybyłych do tej pory wykazał się męstwem przy ataku, a może próbując unikać kąśliwych ciosów miecza nekromaty, po prostu nie usłyszeli go. Widząc rejteradę swojego przywódcy i słysząc źle ukrywany strach w jego głosie, sami wpadli w przerażenie i krzycząc:
- Klęska! Klęska! Ratuj się kto może! – pobiegli za nim.
- Klęska, klęska! – odpowiedziało echo zwielakratniając zawołanie.
Przykład ucieczki jest zaraźliwy i niejedno karne wojsko potrafi pierzchnąć z pola walki za przykładem jednego tchórza, a co dopiero banda wieśniaków.
- Klęska! Ratujmy się! Uciekać! Bogowie ratujcie! Uciekać! – podjęła reszta chłopów, którzy walczyli z kościanym gigantem.

To nie był odwrót. To była ucieczka. To była masa przerażonych chłopów, która porzucała broń uciekając w stronę wsi, a nekromata poganiał ich kulami ognia. Ranni i zdeptani przez tłum zostawali na polu, czekając na to, aż zmiażdży ich olbrzym, albo mag zabije ognistą magią. Ich krew zaczęła wypełniać doły, ale nikt na nich nie zważał. Nie było ojca, ani brata. Przerażeni chłopi wpadli do wsi, przewracając kapłanki, które próbowały ich powstrzymać. Gerhard widząc co się dzieje umknął w bok przebierając swoimi krótkimi nóżkami jak nigdy dotąd. Rzucił się na ziemię w jakąś wyrwę ledwo unikając stratowania. Schowawszy głową za darnią czekał aż dzika tłuszcza przebiegnie obok niego.

- Klęska! Klęska! Uciekać! Uciekać! – rozbrzmiało we wsi na widok pierzchających mężczyzn. Przerażenie. Groza. Panika. Szał. Wszyscy! Amok. Wieś zwariowała.
- Uciekać! Ucieka! Klęska! – krzyczeli ludzie z sercami pełnymi strachu. Chłopi, baby, dzieci, starcy, wszyscy uciekali, gdzie popadnie. W las, na drogę, ku przepaści. Wszędzie, byle dalej od przeklętej wsi, przeklętego nekromaty i przeklętych przybyszów. Bieg, szamotanina, panika. Okrzyki przerażenia tych, co uciekali, tych, co ranni lub zmiażdżeni nie mieli sił by uciec i tych, co uciekając bez ładu i składu wpadli w rozpadliną za wsią. Inni zresztą rzucali się w nią specjalnie, w pełnej potwornego strachu bezrozumnej rozpaczy. Matki rzucały w przepaść dzieci, a potem same rzucały się w głębinę. Panika. Panika. Panika. Ktoś przewrócił jakąś pochodnię, od której zajęła się jakaś chałupa, a inny uciekając wpadł na palik podpierający wrota zagrody z bydłem. Przewracając go otworzył furtę i wypuścił bydło zgromadzone na końcu wioski. Nikogo to jednak nie obeszło. Czary kapłanki nie zdały się na nic. Panika, klęska, szał.

Tymczasem elf widząc, co narobił swoim odwrotem, opanował lęk. Zatrzymawszy się przy kościanym stworze dwoił się i troił próbując powstrzymać ostatnich uciekających, ale to nic nie pomogło. Gdy chłopi uciekli szerząc panikę, sam zwrócił się znów na znów na maga, ciężko myśląc, że to już pewnie nadeszła ostatnia godzina. Kątem oka wszakże zobaczył wyjeżdżającego wreszcie ze wsi Martina, który rozpoczął szarżę na kościanego potwora. A za Martinem pędziło stado bydła. Płonący w pobliżu zagrody dom wystraszył je do tego stopnia, że przerażone gnało za tym, co akurat było duże i szybko się poruszało. Tym czymś był bojowy rumak templariusza, który poganiany ostrogami nabierał właśnie pędu. Oszalałe ze strachu stado tratowało wszystko drodze: mniejsze zwierzęta, narzędzia, ludzi. O mało nie zmiażdżyło też krasnoluda, który w ostatniej chwili odsunął się na bok. Nie miała tyle szczęścia nieprzytomna ksieni. Przerażone stado przebiegło po niej niczym po szmacianej lalce, miażdżąc wszystkie kości i wdeptując szczątki w mokrą ziemię.

Wreszcie galopujący na rozpędzonym koniu templariusz dopadł kościanego giganta, i już szykował się do zadania decydującego ciosu, gdy nagłe uderzenie stwora wysadziło go z siodła. Uderzenie, które nie doszło do niego, ale przemknęło tak blisko obok twarzy, że jeździec przechylając się do tyłu odruchowo ściągnął lejce. Posłuszny, szkolony do walki koń powstrzymał natychmiast pęd, a zaskoczony zupełnie Martin zwalił się bezwładnie przez jego kark na ziemię. Wywołany potężnym uderzeniem wstrząs był tak silny, że templariusz stracił w jednej chwili świadomość, a pozbawiony jeźdźca rumak odbiegł parę tuzinów metrów. [13]

Na szczęście w tej chwili nie stracił głowy krasnolud. Nic kompletnie wprawdzie nie zrobił do tej pory, ale widząc upadek Martina tuż po tym, jak w wioski wybiegło bydło, pognał co sił w krótkich nogach za stadem. Pomysł miał zaiste szaleńczy. Kryjąc się za grzbietami biegnących zwierząt, które swoimi ciałami chroniły go od rzucanych przez maga ognistych kul, napierał co chwila na pojedyncze sztuki próbując nagonić stado na giganta, który już się zamierzał na leżącego bez przytomności templariusza. W usiłowaniach tych pomógł mu wracający Raendil, który w połowie drogi znów zmienił zdanie i zrezygnował ze starcia z nekromatą. Elf ryzykując stratowanie dzielnie zaatakował mieczem wiodącego stado byka i czy dzięki szczęściu, czy umiejętnościom ranił go w podbrzusze. Ryk skaleczonego w lewe jądro byka zagłuszył na chwilę cały zgiełk stada. Ranione zwierzę rzuciło się gwałtownie w prawą stronę, a za nim reszta stada. Prosto na szkielet. Zwierzęta gnając w bezrozumnym pędzie nie patrzyły na nic. Uderzały w kościane nogi szkieleta nie zważały na to, że próbował ten przebił kilka z nich kościanym mieczem, ani, że mag widząc na co się zanosi, skierował w ich stronę kolejną ognistą kulę. Gwałtowny, nieuświadomiony pęd, byle dalej przed siebie, okazał się silniejszy niż siła i magia. Wreszcie po kolejnym uderzeniu rogami olbrzym drgnął, a po następnym i następnym i następnym padł z hukiem na ziemię, a bydło kontynuowało swój bieg rozbijając jego kości na coraz drobniejsze cząstki. [14]

Tymczasem krasnolud widząc powodzenie swych planów chwycił topór i podążył w kierunku nekromaty, chcąc na mim wypróbować srebrzystobiałe ostrze dwuręcznego topora, kutego przez najlepszych kowali w Górach Szarych. Z kolei elf podbiegł do Martina.
- Uff, żyje – stwierdził i pomyślał, że złapie jego niedaleko stojącego konia, który z filozoficznym spokojem obserwował wysiłki walczących. Zrobił nawet parę kroków i nagle przypomniał sobie, że koń templariusza to specjalny rumak bojowy, przygotowany do walki i wierny zawsze jednemu panu. Toteż próba jego okiełznania mogłaby się skończyć bardzo nieprzyjemnie.
- Cholera – pomyślał jeszcze, zawracając znów w stronę nekromaty, który wymieniał z krasnoludem pierwsze ciosy. Minął przy tym Martina, który odzyskawszy właśnie przytomność próbował zorientować się, co się w ogóle dzieje i czemu tak cholernie huczy mu we łbie. Po ustaleniu tych faktów templariusz powstał i mimo szalonego bólu we wszystkich kościach i potężnego, rozsadzającego głowę, szumu podpierając się mieczem niby laską szedł powoli w stronę czarodzieja.

Tymczasem Gerhard przegrywał. Ledwo łapał na ostrze topora błyskawiczne ciosy miecza nekromaty i było tylko kwestią krótkiego czasu, kiedy któreś uderzenie minie jego obronę i przeszyje ciało. Elf a tym bardziej ciężko potłuczony templariusz byli pewni, że nie zdążą wspomóc na czas towarzysza, który bronił się resztką sił i tylko krasnoludzka duma i zawziętość nie pozwalały mu uciec. Przewaga czarodzieja była coraz większa. Silne, a zarazem finezyjne cięcia jakby otaczały całą postać Gerharda i tylko jeden Grungni wie, jak krasnolud jeszcze wytrzymywał ten napór. Mocno opancerzona postać wolno ruszającego się krasnoluda na tle śmigającego nekromanty jawiła się oczom przyjaciół niczym jakiś teatrzyk kukiełek. Wyglądało, jakby czarodziej się nim bawił, nie wykorzystując pełni swych umiejętności i budząc złudną nadzieję. W końcu jednak, znudzony grą, podniósł miecz do zadania ostatecznego cięcia, którego, byli pewni, Gerhard już nie zdoła odbić, gdy nagle powietrze przeszył ostry dźwięk sygnałowego rogu. Wszyscy odruchowo zerknęli w tamtą stronę. U wylotu drogi pojawiła się kolumna jeźdźców. Z okrzykiem: „Za Ulryka!” Rozpoczęli szarżę. Słudzy Wereny rozpoznali ich. Byli to templariusze Ulryka z Zakonu Białego Wilka mający opinię najgroźniejszych wojowników w tej części świata. Gardzili magią, a w walce ich najlepszą i jedyną strategią była szarża. A tak wielką mają siłę i takie umiejętności władania bronią, że rzadko które wojsko nie idzie w rozsypkę pod ich naporem. Teraz ci właśnie wojownicy, ubrani w proste stalowe pancerze kryte skórami wilków, pod wielkim sztandarem z głową basiora na białym tle, pędzili z wzniesionymi mieczami na nekromatę. Wiódł ich rycerz, którego oblicza nie zakrywał hełm. Tylko szeroka przepaska na czole podtrzymywała gęstą czuprynę długich siwych włosów, które z tyłu rozwiewały się za wojownikiem. Na twarzy osłoniętej częściowo bujnym zarostem znać było wiek i doświadczenie. Biała broda i wąsy nie były bowiem w stanie skryć wszystkich zmarszczek, blizn i pewnego siebie, zawziętego błysku w oku, z jakim stary wódz prowadził swój oddział na czarownika śmierci.

Ten też ich poznał. W jednej chwili nie namyślając się zostawił pokonanego prawie krasnoluda i rzucił się do ucieczki w las. Ulrykowcy gonili go, a z nimi elf i krasnolud. Nie uciekł daleko. Żyjący w lasach templariusze Ulryka wilki uznawali za swych braci i jak one znali puszczańskie życie. Teraz ze śmiechem gonili maga wiedząc, że im się nie wymknie i uwolnią świat od kolejnego zła. Tak też i było. Zdesperowany czarodziej odwrócił się próbując mocą swej magii i miecza przeciwstawić się templariuszom, lecz wtedy spadł na niego cios olbrzymiego topora dzierżonego w mocarnej dłoni. A potem jeszcze jeden i jeszcze. Nekromata został rozniesiony na ostrzach. Gdy Gerhard i Raendil stanęli nad jego ciałem były to już zaledwie krwawe szczątki pozbawione wszelkich użytecznych rzeczy. Te templariusze zabrali, by złożyć je w swojej świątyni, jako wotum. Gerhard stał jeszcze chwilę po odejściu templariuszy nad ciałem czarownika i bardziej dla zachowania twarzy niż z rzeczywistej potrzeby dziabnął zwłoki nekromanty kilka razy toporem, jakby chciał w ten sposób poprawić sobie samopoczucie i powiedzieć:
- Nie pokonałeś mnie dzisiaj. Mało brakowało, ale jednak. Nie pokonałeś. I to ty uciekłeś z pola walki, a nie ja. A teraz jesteś trupem, tak jak ci których przywoływałeś do sztucznego życia. Tylko że z ciebie nikt nie zrobi zombiego, bo hehe, za długo by musiał szukać twych kończyn i bebechów po pobliskich krzakach. Tfu.

Kiedy Gerhard, Martin i Raendil stanęli wreszcie razem pod lasem podszedł do nich wódz templariuszy. Widząc białą szatę Martina i symbole Wereny lekko skinął głową:
- Jestem Harold von Liedwasser, dowódca tego oddziału Rycerzy Białego Wilka. Przejeżdżaliśmy przypadkiem i na drodze spotkaliśmy uciekających chłopów, którzy wrzeszczeli, że we wsi jest jakaś walka. Moi chłopcy akurat byli znudzeni brakiem dziś jakieś potyczki, to i ucieszyliśmy się z okazji. Zawsze to miło dokopać przeklętym czarodziejom, i to w walce za słuszną sprawę. Zjecie z nami coś?

Podziękowawszy za ratunek i zaproszenie na posiłek podróżnicy udali się do wsi. Widok był straszny. Wszędzie walały się szczątki ludzkie i zwierzęce, teraz pomieszane ze sobą. Wśród zabitych była również ksieni, którą krasnolud postanowił pochować i nie zważając na zmęczenie po bitwie zaczął kopać opodal wioski dół. Siostra Lolita uległa panice i wraz z wieśniakami uciekła gdzieś w las, zaś Ermendarda, która w pewnej chwili chciała wyzwać nekromatę na czarodziejski pojedynek, leżała oparta o jedną z chałup, blada, nieprzytomna, lecz żywa.

Bydło uciekło w lasy, robiąc zapewne wilkom ucztę, a część chałup spaliła się. Na szczęście padający prawie cały dzień deszcz zgasił zaprószony podczas panicznej ucieczki ogień, ale kilka chat i tak nie nadawało się do zamieszkania.

Zmęczony elf wszedł do puściutkiej gospody. Pomyślał, że może zabrać z niej swoje rzeczy, które zostawił jeszcze przed odjazdem do Heinzberga. Otworzył w piwnicy skrzynię i obok swoich rzeczy znalazł wypchany mieszek. To były korony, które miło brzęczały złotą piosenkę. Elf wahał się przez chwilę:
- A zostawię. Niech znają mój gest – i ze swoimi szpargałami wrócił na górę. [15]

Tymczasem w jednej z chat templariusze Ulryka zrobili kolację. Była prosta i surowa, jak oni sami, lecz poranieni i potworni zmęczeni podróżnicy nie narzekali. Wreszcie mieli chwilę spokoju. Natomiast do wsi zaczęli powoli wracać chłopi. Zobaczyli obraz nędzy i rozpaczy, trupy i ruiny, pośród których wieczerzali przyjezdni. To oni są wszystkiemu winni! Psia miejska hołota. Wieśniacy zgrzytali zębami. Powiesili by z radością, albo i cepami zatłukli. Za ojców zabitych i dziadów i dzieciska, i te kobiałki, które rzuciły się w skalisty wąwóz. Oby wszystko złe ich spotkało. Wieśniacy świecili ponurymi minami i sarkali ukradkiem. Oczy błyszczały im nienawiścią, kiedy wśród zmarłych odnajdywali swoich bliskich, ale nie ważyli się nic zrobić, znali bowiem reputację zakonników Białego Wilka, nie tylko mężnych, ale i niesłychanie popędliwych. A Ulrykowcy jedli spokojnie zadowoleni z zabicia nekromaty. Znali swą siłę i swą sławę. Przecież gdyby ci wieśniacy byli mężni i zaciekle walczyli o swoje, to nie doszło by do takiej sytuacji. A skoro ktoś musiał im pomóc, to teraz morda na kłódkę. Wieczorem templariusze wystawili straże a Gerhard, Martin i Raendil po opatrzeniu ran legli zmęczeni potwornie obok nich. Rankiem skwapliwie skorzystali z okazji, by Bramę opuścić wraz z templariuszami Ulryka i półprzytomną siostrą Ermengardą, którą postanowili zostawić w niedalekim klasztorze Morra. A potem ... potem do Nuln.



Przypisy
1. Grę rozpoczęli Lord Freejack i Elficki. Ten pierwszy wcielał się w postać Martina, tamplariusza Vereny (katagoria postaci: rycerz zakonny), a Elficki odgrywał, jak sama nazwa wskazuje, elfa o imieniu Raendil – najemnika w służbie bogini sprawiedliwości (kategoria: sierżant najemników). Obydwaj mieli postacie doświadczonych wojowników, do których doszli po roku gry.
2. To była uciecha, kiedy dwóch opancerzonych jak czołgi wojaków obstukiwało przez pół nocy ściany w karczmie. Oczywiście ani na moment nie zdjęli zbroi, bo a nuż coś ich zaatakuje. Martin szybko zorientował się, że najrozsądniej będzie po prostu pójść spać, ale Elficki nalegał, no i stanęło na tym, że zdecydowali się czuwać na zmianę.
3. Elficki przekonany o swojej wielkości (po tym jak rozwalili całkiem niezły zestaw stworów chaosu i innych, których piktogramiczne wizerunki pieczołowicie rysował na brzegach kart postaci (na wzór pilotów myśliwców liczących zestrzały) zaczął podśmiewać się z kapłanki. Obiecałem sobie, że oberwie za to podczas gry. Na szczęście jednak moja interwencja nie była potrzebna, a chełpliwy Raendil niewiele później sam znalazł się w zdrowych opałach.
4. Stwór sprawił się całkiem nieźle. Biedny Elficki zarobił taką armatę w głowę, że gdyby nie późniejsza magia siostrzyczek Morra spotkałby się pewnie z ich bóstwem. Tyle, że później templariusz wyrzucił krytola i zombiasek poszedł papa.
5. Zombie roztaczały paraliżującą aurę strachu. Konieczny był udany rzut na „Opanowanie”. Martinowi udało się za drugim razem, a elfowi ... Miał ponad 60%. Pierwsze trzy rzuty nie wyszły. Wtedy zranił go jeden z umarlaków. Dodałem mu 10% za ból od rany, a tu ... kolejne cztery rzuty zawalone. Jak policzyłem później, szansa na coś takiego wynosi mniej niż 17 stutysięcznych. Freejack i Kraken, który właśnie nadszedł, prawie że płakali ze śmiechu patrząc na arcypechowe rzuty Raendila. Wreszcie, któryś rzucił, że skoro elf dostał takiego paraliżu, to na pewno ze strachu ulżył sobie. I mimo protestów Raendila tak zostało. W końcu wkurzony Elficki wyszedł na balkon zapalić (u mnie w mieszkaniu nie można) i poprosił Martina, żeby rzucił za niego. Udało się za pierwszym razem.
6. Wyobraźmy sobie sytuację: mamy dół grobowy ze dwa metry głębokości. Długi także na dwa, ale dość wąski i gracz (uzbrojony, opancerzony) deklaruje mi, że skacze do środka z kołkiem w ręku celując w pierś wampirzycy. Sorry, ale przypomniało mi to pewną sesję z dawnych lat, gdzie gracz objuczony kilkoma mieczami, toporami, tarczami, zbrojami, mający na plecach parumetrową włócznię stwierdził w wąskim podziemnym chodniku: „wykonuję skok na tygryska”. I co najzabawniejsze, ówczesny GM, który pozwoli mu dźwigać tę kupę żelastwa, uznał również skok. Ja pozwalam graczom na wiele i z zasady nie zabijam, ale taki numer jak skok Raendila nie przeszedł. Oczywiście elf miał szansę, że mu się uda i, rzecz jasna, mu się nie udało. Wylądował na biuście wampirzycy. Kiedy wreszcie pozbierał się, próbował wbić jej kołek w pierś (zwykły rzut na siłę, a miał chyba sześć). Dwa razy mu nie wyszło. Och, jak dobrze być mistrzem widząc zdesperowaną totalnie twarz gracza. Wreszcie za trzecim razem rzut był dobry, choć tylko dlatego, że zwiększyłem mu szansę o 1 za zamach przy uderzeniu. Tymczasem Martin miał sporo kłopotów. Założyłem, że człowieka rani samo dotknięcie wampirzego ciało (chyba, że rzuci się obronę na magię). Pod wpływem bólu templariusz, który kiepsko rzucał, miał kłopoty z odcięciem palca u nogi nieumarłej i kto wie, co by się stało, gdyby nie zakołkowanie. Ale to „blebleble” mógł już sobie później darować.
7. Ot, taki miły przerywnik na zasadzie „może coś z tego wyniknie ciekawego”.
8. Postacią krasnoludzkiego ucznia alchemika Gerharda grał, spóźniony na sesję, Kraken. Przyszedł wprawdzie nieco wcześniej (podczas wydarzeń na cmentarzu), ale dopiero teraz mogłem logicznie go wprowadzić.
9. Ech ci gracze, zapominają czasem, gdzie są. Najgenialniejszym pomysłem było zbudowanie fosy dookoła wsi szerokiej i głębokiej na co najmniej dwa metry. I to wszystko przez jedną noc!
10. By przygotować wieśniaków do boju wymagany był rzut na leadership. I elf i krasnolud, mimo dość wysokich statystyk, chybili. Mieli wprawdzie dość dobre przemówienia (za które zwiększyłem im szanse powodzenia), ale cóż, czasem nawet najlepsze słowa nie trafiają do tłumu. Wtedy wystąpił templariusz. Nawet biorąc pod uwagę, że gadał bzdury próbując zburzyć porządek społeczny (mówił coś o tak abstrakcyjnym temacie, jak wolność osobista), to krytyk na kostce sprawił, że było w jego mowie coś, co dotarło do wieśniaków. Czasem się zdarza, że totalne głupoty porywają ludzi. W każdym razie Freejack tak się rozpędził, że nie chciał przerwać oracji nawet w obliczu nieprzyjaciela i dopiero ostre słowa pozostałych graczy przywróciły go do porządku.
11. Autentycznie. W najśmielszych snach nie przewidywałem, że krasnolud i templariusz nie pójdą do walki. Najpierw sądziłem, że to chwilowe zawahanie, ale nie. Gerhard stał jak zaczarowany, a Martin zamiast na wroga pobiegł po konia, który znajdował się w stajni na drugim końcu wsi.
12. Elficki wydał punkt przeznaczenia by powstrzymać ostrze nekromaty, które ewidentnie zdjęłoby go z tego świata. Ponieważ był to jego ostatni punkt stwierdził, że ma wszystko w nosie i ucieka, skoro sam musi walczyć z czarodziejem. Ale ten jego okrzyk: „Walczcie tu, a ja pomogę bratu Martinowi wsiąść na konia” sprawił, że wszyscy prawie popłakali się ze śmiechu. Tak bezsensownego wypowiedzi dawno nikt nie słyszał. I to miał być okrzyk zachęcający chłopów do boju?! Oczywiście cała reszta drużyny rozpoczęła festiwal nabijania się z biednego Raendila (mimo, że sami dalej nic nie robili), aż wreszcie stekiem szyderstw, z których „ty tchórzu” było najłagodniejszym, nakłonili go do powrotu. Ale było już za późno, wieśniacy zaczęli zwiewać. Zresztą trzeba przyznać, że Raendil był w czasie tej bitwy bardzo niezdecydowany i jego udział w walce sprowadzał się przede wszystkim do: po pierwsze - wyznaczenia sobie jakiegoś celu, po drugie - biegnięcia do niego, i po trzecie – na zmianie w ostatniej chwili celu i biegnięcia w nowym kierunku.
13. Wreszcie ruszyła szarża Martina. Niestety, podczas ataku na giganta rzucił fatalnie na jeździectwo (gorzej nie mógł). Cóż spadł z konia i zemdlał, a więc powalczył w tej bitwie jeszcze mnie niż elf.
14. Jakoś trzeba było ratować graczy. Gdyby wszyscy razem uderzyli na początku na czarownika, pokroiliby go na plasterki, a tak ... Stąd to stado i wprowadzenie Ulrykowców.
15. Gerhard stwierdził wtedy „a ja dla siebie biorę trochę grosza za obronę wsi”. Dopiero, kiedy przypomniałem mu, że przecież go tam nie ma, a elf nie miał ochoty wspominać o swoim odkryciu, zrezygnował z obrobienia karczmarzy.
Autor artykułu
Kelly's Avatar
Zarejestrowany: Aug 2007
Posty: 2 794
Reputacja: 1
Kelly ma wyłączoną reputację

Oceny użytkowników
Język
100%100%100%
5
Spójność
100%100%100%
5
Kreatywność
100%100%100%
5
PrzekazBrak Informacji
Wrażenie OgólneBrak Informacji
Głosów: 1, średnia: 100%

Narzędzia artykułu

komentarz



Zasady Pisania Postów
You may Nie post new articles
You may Nie post comments
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:28.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site
artykuły rpg

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172