O zapomnianych arkanach flirtu z Weną
Dziś w jakże sprzyjającej atmosferze muzycznych wibracji Branforda Marsalisa, który będzie studził amplitudę temperatur mojego płynu rdzeniowo-mózgowego, chciałbym targnąć się na świętość. Tak moi drodzy, świętokradcze słowo przyjdzie Wam wymówić, z racji zamykania nim zdania, w terminalnej fazie ekspiracyjnego bezdechu, ale co to szkodzi? Afekt dojrzał, i żąda ode mnie abym znalazł wygodną dla niego formę zastygnięcia, mówiąc innymi słowy, nie daje sie już dłużej karmić drażniącą jego subtelny gardziołek stęchłym upierzeniem leniwego gryzipiórka. Zdaje sie, że muszę, w tym momencie uprzedzić rodzące się w czytelniku podejrzenia, które skądinąd, mógł już w cmentarnych kryptach podświadomości począć wydawać w różnych ilościach na światło dzienne (jak ja tę naturę dobrze poznałem?!). Ale przecież ja też muszę specjalnie korzyć się przed tym, że jestem wystarczająco dumny z tego co jednak wiem, abym przyznał z całą skromnością , iż nie wiem wszystkiego. Nie, nie jest to wykład o tym jak pisać należy, tak samo jak, nacierając na drugi kraniec wszechświata znaczeń przeciwnych, nie jest bynajmniej o tym jak też pisać - nie należy. Ale jest to tekst, choć expertem od spraw dydaktycznych nie jestem i uświadamianie nie jest moim "konikiem", uświadamiający (Oj, szanowny Czytelniku nie muszę Cię widzieć wiercącego się na krześle, abym odgadł, że styl mój nie jest Ci bliski duszy, a słóweczek nanizanych na perlący się nimi złotą nić nie pieścisz z wprawnym okiem zawołanego jubilera). Głos samokrytyczny nigdy nie był moja dobrą stroną, co nie znaczy, że będę znosił kornie posądzenia o chwalipięctwo. Postawiłem przed mymi oczyma niewidzialną klepsydrę, której piasek począł już od dobrych paru zdań smużyć jej gruboszkłe denko, a trąciwszy kurchanik ostanie spadające ziarno zakończy wszystko, dlatego nie trać czasu Francezie, nie traćmy czasu Czytelniku!
Jestem z natury daleki od gminnych porównań, bo z właściwą sobie subtelnością mój duch od dzieciństwa omijał aluzyjnych protoplastów, którzy obdarzają je szarym, funkcjonalnym żywotem w pospolitych umysłach. To też wcale nie znaczy gwoli lepszego spraw naświetlenia, bym nie sięgnął do ich literackich surogatów, wcześniej zresztą przez moich wielkich poprzedników w tyglach lingwistycznych przyrządzonych (a przez to sprytnie sam nie przesiąknąwszy kuchennym odorem - Wam je przekaże). Dlatego pisząc te słowa nie czuje sie ani krztynę pokalany tym co zaraz uczynię. Tak, nie jest to zwykły tekst, gdyż nie doszukasz sie w nim tych metrycznych harmonii na podobieństwo jakich wędliniarski wyrobnik pulchnymi palcami spulchniając mięsisty miąż parówy, będącej w stanie przederekcyjnej gibkości, pieszcząc, się odwołuje. „Paradne” – powiadasz? Odpowiem zatem w ostatecznej instancji grzmienia, że sie mylisz, prostaku! Gdzież bowiem Twoje spinające przetwórczą amputacje wędliniarską „kokardki”, stanowiące o końcu spastycznej wędrówki podrobiu? Ha, nie ma?! Tak też nie będzie i w mojej twórczości zgrabnego epilogu! Jeśliś liczył na co innego, trudno. (o wielki Francezie, czyż oni zrozumieją, że ty wcale z nich nie drwisz? Że będąc Petroniuszem nie
satiryconisz z nich? Doprawdy żywię obawę.)
Francez
(Akolita Logosu)
Naważył bigosu
Smacznego
Koleżanko, kolego