Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-10-2020, 02:22   #1
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
[Neuroshima] Biesy z Megiddo

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ChvWV4B2ORw[/MEDIA]

Kolorado od zawsze było stanem kontrastów. Pierwotnie ziemie tego regionu były zamieszkiwane przez Indian, którzy przybyli tu wraz z końcem epoki lodowcowej. Na początku XVIII wieku tereny stanu Kolorado zostały opanowane przez Hiszpanów. W 1803 roku północno-wschodnia część stanu została zakupiona od Francji, jako część francuskiej Luizjany. W 1848 roku południowa i zachodnia część stała się terytorium Stanów Zjednoczonych po wojnie amerykańsko-meksykańskiej. W roku 1858 odkryto złoża złota. W latach 1864–1870 trwały wojny z Indianami… tak przynajmniej dało się wyczytać z tablic informacyjnych, rozsianych tu i ówdzie, w miejscach będących niegdyś mitycznymi “parkami narodowymi”, cokolwiek to znaczyło.
Wojny te musiały być mniej krwawe niż te ufundowane ludzkości przez Stalową Bestię z północy, bo mimo upływu kilkuset lat okolice Gór Skalistych może nie obfitowały w obecność człowieka, ale jego śladu nie dało się tam nie zauważyć. Ludzie ci mieszkali w niewielkich osadach, ukrytych bezpiecznie w dolinach między pasmami górskimi. Z dala od koszmarów Frontu i Molocha, żyli w miarę spokojnie, tak jak ich czerwonoskórzy sąsiedzi, zamieszkujący enklawy w wyższych partiach gór - tam, gdzie spokojna zieleń górskich łąk zmieniała się w ciemny, zimowy szmaragd iglastej, wysokogórskiej tajgi. Roślinność Kolorado również od zawsze była zróżnicowana na zasadzie kontrastu. W górach rosły lasy arktyczne i tundropodobne łąki. Doliny wypełniały niskopienne, często skarłowaciałe krzaki, zaś na wschodzie stanu leżały suche prerie, w większości zastąpione przez pola uprawne i łąki. Gdzieś na południowym zachodzie ponoć występowały nawet pustynie, ale tam nikt z górali okolic dawnego Aspen nie zapuszczał się… przynajmniej nie z własnej woli.
Oni mieli swoje miejsce do którego należeli i które należało do nich. Dom, ten prawdziwy, umiejscowiony w dolinie między Mout Harvard, a pasmem Gór Łosi, w cieniu budzącego respekt i szacunek Capitol Peak - majestatycznego szczytu, wyróżniającego się imponującą pionową płaskorzeźbą, wznoszącą się prawie dziewięć tysięcy stóp ponad całą Roaring Fork Valley.


Miał w sobie pewną magię, ponieważ łączył niemą potęgę z wyjątkowym pięknem. Trudno było się oprzeć jego urokowi, choć mieszkający tam ludzie każdego koloru skóry podkreślali, że nie można nigdy zapominać o tym, że piękne masywy z natury są nieprzewidywalne i niebezpieczne. Lubili też mawiać, że widok ze szczytu Capitol Peak po prostu zapiera dech w piersiach. Uśmiechali się przy tym uśmiechem posiadającym coś nieuchwytnego, nie do końca realnego. Mówili, że stajesz na szczycie, podnosisz głowę i wzdychasz. Zaciągasz rześkim i krystalicznie czystym powietrzem, pochylasz głowę z dumę i siłą, w niepowtarzalnej ciszy, a pod stopami masz widok jedyny w swoim rodzaju: przypominające klejnoty jeziora Pierre w ogromnym cyrku na wschodzie, a na południu Snowmass Mountain, na końcu długiego, strzaskanego grzbietu. Dalej na wschód widzisz szczyty z czerwonymi prążkami, w tym Maroon Bells, Pyramid Peak i Castle Peak, podczas gdy długi grzbiet Continental Divide wisi na wschodnim horyzoncie niczym milczący, skalny wąż.

Potęga gór fascynuje ludzi od wieków, to dla wielu osób niepowtarzalne miejsce, które pozwala w niezwykły sposób się wyciszyć i dotrzeć do głębi własnego wnętrza. W górach człowiek musi wykonać pewien wysiłek bez zapłaty. Jest to mistyka, szukanie czegoś wyjątkowego. Do tego trzeba mieć wyobraźnię i filozofię życiową. Nie każdego na to stać, nie każdemu się chce. Bo w górach nie ma granic, tam się szuka wolności. A samo przebywanie w górach łagodzi, eliminuje agresję. Są elementy rywalizacji, ale rywalizacji z wyznaczonym celem, a nie z przeciwnikiem… jakże przyjemna odskocznia od wiecznej walki na nizinach, gdzie brat staje przeciwko bratu w nieskończonej wojnie o przetrwanie na powojennych Pustkowiach.
Mimo ograniczonej liczby chaosu dochodzącego do Roaring Fork Valley z nizin, okolica borykała się z własnymi kłopotami, spędzającymi dobrym ludziom przysłowiowy sen z powiek. Już sama aura pogodowa nie rozpieszczała - zimy były długie, mroczne i mroźne, lata krótkie i na kontynentalny standard chłodne, bo najstarsi mieszkańcy nie przypominali sobie, by za ich życia w lipcu temperatura podniosła się powyżej 20 stopni Celsjusza. Opadów również było jak na lekarstwo, na szczęście duża ilość polodowcowych jezior i topniejącego śniegu znad granicy wiecznej zmarzliny, pozwalały nie martwić się o wodę.


Ludzie tam mieszkający byli jak otaczające je góry: twardzi, surowi i poważni. Spokojni spokojem wypracowanym przez lata zmagań z dziką naturą, a ich gniew przypominał letnią, górską burzę - pojawiał się nagle i wybuchał gwałtowną nawałnicą, rozwiewając równie niespodziewanie, jak się pojawiał. Trzymali się w kupie, pomagali wzajemnie, wiedząc, że tylko w grupie są w stanie przeżyć w tym nie do końca gościnnym terenie. Walczyli nie przeciwko sobie, a przeciwko naturze, wiedząc że ich walka jest z góry niesprawiedliwa i skazana na bycie tą słabszą stroną w odwieczny starciu zwanym życiem.
Klimat również należał do czynników, z jakimi przychodziło żywym mierzyć się na każdym kroku. Przez ponad pół roku okolicę pokrywał biały całun, zaczynający oblepiać dolinę już w pierwszej połowie października i trwał tak, miesiąc za miesiącem, aż słońce wróciło na wyższą pozycję na niebie. Pierwsze tchnienie wiosny dawało się odczuć dopiero w kwietniu, ale nie był to potężny podmuch, o nie. Raczej delikatne, niepewne sapnięcia kogoś nieśmiałego i onieśmielonego wszechobecną bielą. Temperatura powoli, leniwie, podnosiła się powyżej zera stopni za dnia. Śniegi niespiesznie topniały, dni robiły się coraz dłuższe i bardziej słoneczne. Był to też najbardziej zdradliwy okres, bo naruszone wiosenną pogodą śnieżne masy nocami zamarzały ponownie, gdyż razem z pojawieniem się gwiazd, temperatura znów obniżała się do tej, gdy woda i krew ścinają się na wszechobecnym śniegu. Za dnia cykl się powtarzał, lodowe masy traciły stabilność i często wystarczyło przysłowiowe kichnięcie, aby w wyższych partiach gór wywołać lawinę. Te schodziły również samoczynnie, dlatego każdy rozsądny człowiek trzymał się o tej porze z dala od wysokich szlaków, zadowalając duszę spokojną, powolną i bezpieczną egzystencją na dnie doliny, gdzie warunki panowały o wiele łagodniejsze, choć nie łagodne.

Wraz z wiosną przychodził wysyp kwiatów i pierwszych plonów, wygrzebywanych z wciąż na wpół zamarzniętej ziemi. Zwierzęta schodziły z wyższych gór, zwabione świeżymi, soczystymi pędami młodych traw i zanim człowiek się nie obejrzał, wybuchało lato: równie intensywne co krótkie. Zarówno ludzie jak i zwierzęta rozpaczliwie gromadzili przez ten czas wszelkie możliwe zapasy, które pozwolą im przetrwać nadchodzącą zimę. Ludzie na równi ze zwierzyną przeczesywali okolicę, wyszukując zdatne do jedzenia dobra: ścinali jadalne pędy, łowili ryby i szukali wśród leśnych ostępów jagód, porostów albo grzybów. Każda cywilna para rąk zdolna do pracy działała na polach i w sadach, każdy przedstawiciel fauny robił wszystko, by napełnić brzuch na zaś, póki jest czas. Gdyż lato trwało dwa miesiące, po nim nadchodziła błyskawiczna jesień i znowu dolinę wypełniła cisza białego puchu oraz mrozu… aż do następnego sezonu. Potem następnego i znów następnego. Lata mijały, a człowiek nie poddawał się siłom natury, choć wiedział że i bez jego udziału wszystko ułoży się tak, jak ma się ułożyć, i choćby nie wiem jak się starał, prędzej czy później przegra nierówną walkę. Takie było życie w górach.


Tak to już jest w życiu, że kiedy człowiek bardzo czegoś pragnie i długo na to czeka, wyobraża sobie, że jak już osiągnie ten cel - cały świat przewróci się do góry nogami. Kiedy w końcu ten moment przychodzi, okazuje się, że nic się nie zmieniło, wszystko jest po staremu, a radość nie jest tak ogromna. W marzeniach finał jest dużo istotniejszy. Dopiero kiedy go osiągamy, okazuje się, że w gruncie rzeczy ważniejsze jest, aby mieć cel niż żeby go osiągnąć. Wszystkie myślące istoty maja marzenia, te mniejsze i te całkiem ogromne, a kończąca się zima była całkiem dogodnym terminem na ich realizację.
Tej wiosny Woody Creek przypominało wrzący ul, pełen zabieganych, zapracowanych pszczół. Położone na południowo-wschodnim krańcu Roaring Fork Valley, wzdłuż rzeki Roaring Fork - dopływu samej Kolorado - trwało wbrew przeciwnościom losu i natury, wpijając w krajobraz Gór Skalistych jakby było małym, ale niemożliwym do usunięcia czyrakiem. Z trzech stron otoczone przez obszary górskie i dzikie: Red Mountain na północy, Smuggler Mountain na wschodzie i Aspen Mountain na południu; broniło się dzielnie przez nieczęstymi najazdami bandytów albo ludzi łasych na dobry bliźniego i minimalny wysiłek.

Ledwo ostatnie śniegi przestały zdobić pobocza dróg, a już pierwsze wozy wyruszyły wzdłuż doliny, ciągnąc się długim korowodem na południe-t gdzie farmy i pola u podnóża milczących Gór Skalistych. Wyładowane futrami, rudą żelaza i innymi dobrami wozy żłobiły koleiny w jeszcze mokrej po zimie, błotnistej ziemi. Ci zaś, którzy zostali w miasteczku, dwoili się i troili, by przygotować osadę na przybycie pierwszej, wiosennej karawany spoza Kolorado. Jak zawsze, co roku, liczyli na jej pojawienie w trzecim tygodniu kwietnia, a wraz z nią pojawić się miała tak wyczekiwana odmiana, towary nieosiągalne w ich spokojnej dolinie, a także wieści z wielkich Stanów. Może Bóg da i w tym roku usłyszą, że ludzie pokonali wreszcie Bestię Północy, a świat wraca do przedwojennej normy i choć dla ciężko pracujące, odizolowanej społeczności Woody Creek Moloch był bardziej legendą i mitem niż realnym zagrożeniem, ucieszyliby, gdyby spotkała go sprawiedliwa kara za zgotowany ludzkości koszmar. Odetchnęliby z ulgą, mogąc jeden problem odłożyć na półkę spraw załatwionych.


Mieli wszak własne potwory, choć nie obleczone w metalowe powłoki. Ich demony przypominały ich samych-istoty z krwi i kości. Mieszkające niecałe trzy mile na wschód od miasteczka, w osadzie Nowe Jeruzalem. Na co dzień egzystujące w pozornie pokojowych warunkach z miejscowymi, lecz nie było wątpliwości że warunki istnienia tych drugich, dyktowali ci pierwsi...i tak od dobrych dziesięciu lat.
Zaczęło się niewinnie, pewnej burzliwej jesiennej nocy, gdy targane lodowatym wiatrem liście mieszały się w powietrzu z płatkami śniegu. Mówili, że pojawił się od strony Aspen, idąc szlakiem na własnych nogach, samotnie.
Mówili też, że dosiadał czarnego konia o oczach płonących szkarłatem. Czasem mówiono też, że sfrunął na smolistych skrzydłach prosto z Capitol Peak, a jego podniebna sylwetka wskazywała drogę oddziałowi fanatycznych żołnierzy, z pochodniami i stalowymi mieczami w dłoniach.
Mówili wiele bzdur, z czasem proste zdarzenie urosło do rangi mitu, do którego każdy dokładał coś od siebie. Prawda była inna: prosta i wręcz prozaiczna. Ojciec Shaw razem z rodziną dotarli do Woody Creek konwojem samochodów, a widząc w Roaring Fork Valley miejsce obiecane im przez Boga, postanowili się tu osiedlić, by wedle słów Pana przejąć ziemię obiecaną im na nowy dom po apokaliptycznej wojnie.

Nie o tym jednak będzie ta opowieść...






[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=l7Q3MyDYB7w[/MEDIA]




"I ujrzałem niebo nowe i ziemię nową, bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły, i morza już nie ma. I Miasto Święte - Jeruzalem Nowe, ujrzałem zstępujące z nieba od Boga, przystrojone jak oblubienica zdobna w klejnoty dla swego męża.
[...]
I otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już odtąd nie będzie. Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły."
- Apokalipsa św. Jana 21, 1 i 4






21 kwietnia 2051 roku.
Nowe Jerusalem


Świt w górach, szczególnie w tych pierwszych prawdziwie wiosennych dniach roku, kazał na siebie długo czekać. Wpierw niebo z ciemnego, czarnego atramentu nocy przechodziło w głęboki granat. Potem firmament przechodził powoli w krwisty szkarłat, gubiąc po drodze diamentowy pył gwiazd. Chmury przejmowały ich blask, aż roztkliwiły odcieniami różu, pomarańczu i złota, ciężkich do znalezienia na ziemi w dzisiejszych czasach. Dolinę spowijała mgła, wymieszana z długimi cieniami, zalegającymi między strzelistymi sylwetkami wysokich jodeł. Tego dnia jednak słońce obraziło się na Ziemię, chowając naburmuszoną twarz za ciężkimi, stalowo szarymi chmurami i nim nadszedł ten moment, gdy da się poruszać po ulicach bez lamp czy pochodni, z nieba spadły pierwsze krople deszczu, zaś od Capitol Peak dobiegło odległe, basowe echo odległego gromu. Niebo płakało nad losem ludzi, szarówka bardziej odpowiadała melancholijnej jesieni niż dojrzałej wiośnie. Mimo wczesnej pory Nowe Jeruzalem tętniło statecznym, ale jednak życiem, toczącym się w oddali, za kurtyną lodowato zimnych strug lejących się z burego nieba.
Dla niektórych ranek nadszedł zdecydowanie zbyt szybko. Jedną z takich osób była drobna, młoda blondynka, trąca zaspane oczy wpatrujące się z niemym wyrzutem w ścienny zegar, tykający niewzruszenie w głównej izbie domu. Aby go widzieć musiała zostawiać otwarte drzwi od sypialni, dzięki czemu słyszała też jak stary, wiekowy wręcz mechanizm, wybija pięć wysokich tonów - czas wstawać, choć miała wrażenie, że ledwo wczoraj zamknęła oczy, wtulona w ciepło puchowej kołdry i ukołysana miarowymi oddechami śpiącej za cienkimi ścianami rodziny, a już musiała się wrócić do rzeczywistości. Z resztkami snu na powiekach i ciążącą niemiłosiernie głową, leżała bez ruchu, gapiąc tępo w tarczę zegara.
Zaspany mózg wyłapywał najprostsze bodźce: cisza za oknem, mącona werblami uderzających o dach kropli rzęsistego deszczu. Nocna mżawka przerodziła się w ulewę. Strugi lodowatej wody zalewały świat zewnętrzny, tworząc iluzoryczne wrażenie zamknięcia w klatce, odcięcia od problemów, tragedii i obowiązków, zupełnie jakby poza murami domu nie istniało nic prócz nawałnicy.

Z pokoju rodziców doszło jej uszu głośne, mokre kaszlnięcie, po nim nosowe pochrapywanie i jakieś mamrotanie ojca. Dziewczyna westchnęła, nakrywając głowę kołdrą. A gdyby tak zostać tu, nigdzie się nie ruszać? Zignorować natarczywy głos wymagający zebrania się do kupy. Przewrócić na drugi bok, zamknąć oczy i wrócić do krainy Morfeusza.
Obudzić, gdy wreszcie nastanie słoneczne lato... szkoda, że życie nie mogło być tak łatwe.
Pokonując słabość i niechęć, spuściła nogi na podłogę, macając za kapciami. Dziś był ważny dzień, ciężki i smutny, a ona miała przecież tyle do roboty. Rodzice na nią liczyli, a co ważniejsze - Ojciec Shaw dostrzegł jej zapał i gorliwość, wyłowił z tłumu wiernych, chociaż mógł przecież wybrać kogoś innego, ale nie. To właśnie Faith zawierzył i pokładał w niej zaufanie, licząc że sobie poradzi. Dlatego też na palcach przeszła przez pokój, budząc śpiącą pod oknem kuzynkę.


Ktoś musiał zająć się domem, gdyż ona miała swoje zadanie.
Z bólem serca słuchała ponownego kaszlu ojca. Bóg da, Dobry Pasterz spojrzy łaskawym okiem na jej rodzinę, wyciągając miłosierną dłoń z morfiną i antybiotykami, tak potrzebnymi choremu staruszkowi.
- Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą...- modląc się szeptem, dziewczyna ubrała przygotowane zeszłego wieczora ubrania, na plecy zarzuciła pelerynę przeciwdeszczową i zgarnęła za stołu przygotowane pakunki, a potem pospiesznie, na palcach, opuściła dom, wychodząc na mżące, ciemne zimno.

Chłód zaatakował ją ledwo otworzyła drzwi wyjściowe, skóra na policzkach zapiekła, a oddech zmienił w obłoczki pary. Mimo wczesnej pory osada nie spała - wśród mgły Faith widziała sylwetki strażników z karabinami na plecach. Było też parę innych, z charakterystycznymi mieczami albo noszonymi przy pasie, albo przewieszonymi przez plecy - czarne, humanoidalne plany we mgle i szarówce. Ten widok wpierw zdziwił dziewczynę, bo tak wczesna pora nie sprzyjała możliwości dostrzeżenia Krzyżowców… a potem przypomniała sobie, że przecież dziś jest wyjątkowy dzień, ona zaś była już spóźniona. Biegnąc przez mokre, oślizgłe błoto, mijała kolejne domy i posterunki, przystając tylko wtedy, gdy obok przechodził któryś z wiernych żołnierzy duchowego przewodnika Nowego Jeruzalem, Wtedy przystawała, pochylając głowę i dygając, jak nakazywały obyczaje. Niektórzy odpowiadali jej krótkim kiwnięciem karkiem, inni kompletnie ignorowali, lecz gdyby się zapomniała, szybko poczułaby na własnej skórze konsekwencje braku szacunku. Nie wolno było się zapominać, gapiostwo źle się kończyło. Kobiety miały swoją rolę, miały pilnować domowego ogniska osady, pomagać i wspierać tych, którzy za nie walczyli, zapewniając ochronę. Faith raz się zapomniała, nigdy więcej tego nie zrobiła. Raz jeden wylała wodę z wiadra któremuś z żołnierzy Ojca Shaw na buty, na szczęście była wtedy chora więc dostała tylko dziesięć batów, a po wszystkim pani Lailah opatrzyła jej rany i dała leki przeciwbólowe, a nie musiała, bo przecież nieostrożna dziewczyna w pełni zasłużyła na karę.
Teraz więc łapała szansę z całych sił, bo nikt nie mógł się cofnąć w czasie i napisać nowego początku, ale każdy mógł zacząć od dziś i dopisać nowe zakończenie. Szczęście zwykle miało różne barwy, sztuką było chcieć je dostrzec.


Mijała kolejne zaułki i zakręty, aż wreszcie znalazła się na ostatniej prostej. Cel jej wędrówki wyrósł spomiędzy drzew - cicha, drewniana chata z mrokiem za oknami. Odetchnęła wskakując na ganek i strząsając wodę z kaptura. Podczas krótkiej wędrówki nieźle przemarzły jej ręce, ale jeszcze nie mogła wejść. Odłożyła pakunek na parapet i wróciła w deszcz, szybko drobiąc po mokrej trawie za chatę, gdzie stała niewielka ni to komórka, ni to szopa, z solidnym piecem, zapasem drewna i stalową balią. Blondynka wprawnie rozpaliła ogień, rozdmuchując żar z zeszłego dnia, po czym pieczołowicie, z troską, dokładała drobne patyczki karmiąc płomyk aż mógł się zająć grubymi polanami. Na piecu stał wielki kocioł z wodą, a ona pogratulowała sobie zapobiegliwości, dzięki czemu nie musiała go napełniać teraz, bo zrobiła to zeszłego popołudnia. Teraz tylko dołożyła drwa, ze skrzyni w kącie wyciągnęła świeże ręczniki i mydło, kładąc je przy balii, tak samo jak odświętne, męskie ubranie złożone w idealny kant.

Skończywszy w łaźni wróciła z powrotem na ganek. Trzęsącą się z zimna dłonią chwyciła klamkę i zamarła. Oddech zamarł jej w piersi, w ustach zrobiło się sucho. Szlag, znów prawie zapomniała! Pokonując strach zaczerpnęła płytki oddech, po nim jeszcze jeden, aż mogła zrobić to, co powinna od samego podejścia pod dom. Zaczęła nucić, aby dać znać gospodarzowi, że przyszła ona, nie obcy. Dopiero wtedy nacisnęła klamkę, wchodząc do środka. Wnętrze powitało ją ciemnością resztek nocy, oraz mieszanka zapachu drewna, skóry i smaru broni. W domu panował spokój, więc bez marnowania cennego czasu, zabrała się do roboty, zaczynając swoją powinność. Zaraz w kuchni zapłonął ogień, pojawił się też blask lamp naftowych, a zawiniątko z białej chusty wylądowało na stole.

Czekało ją dużo pracy, należało rozpalić ogień w kuchni, przygotować śniadanie i pomóc domownikowi przygotować się do wyjazdu do Woody Creek. W końcu dziś był dzień pogrzebu brata Teodora, w Woody Creek musieli pojawić się wszyscy najważniejsi ludzie z Bractwa. Tak życzył sobie Ojciec Shaw.
- Panie Logan? - słysząc skrzypienie z sypialni Faith znieruchomiała, oczy uciekły jej do drzwi, ale ciało zostało w miejscu. Odetchnęła i wesołym tonem dokończyła - Dzień dobry, kawa zaraz będzie. Woda już się grzeje i… kawa, tak?
 
__________________
A God Damn Rat Pack
'Cause at 5 o'clock they take me to the Gallows Pole
The sands of time for me are running low...

Ostatnio edytowane przez Driada : 13-10-2020 o 00:34.
Driada jest offline  
Stary 05-11-2020, 21:50   #2
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
„Oto stoję u drzwi i kołaczę; jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy,
wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze mną.”

- Apokalipsa św. Jana 3,20


21 kwietnia 2051 roku.
Nowe Jerusalem
Chatka Logana


- Dzień dobry Faith. - odpowiedział basowy, nieco chropowaty, ale ciepły męski głos zza uchylonych z lekka drzwi do sypialni. - Tak, kawa. Poproszę. - dodał po chwili mężczyzna stając w rozwartych już szeroko drzwiach.

Wysoki, dobrze zbudowany brunet ubrany był w lekko obcisły, oliwkowy T-shirt i bawełniane spodenki tego samego koloru. Po twarzy było widać, że był lekko zaspany, a jego zmierzwione włosy lekko podrygiwały przy każdym poruszeniu. Faith doskonale znała poranną rutynę Krzyżowca. “Saint” najpierw pił czarną, gorzką, średniej mocy kawę, a później zabierał się za poranny trening, który był jedynie rozruszaniem przed tym co miał przynieść kolejny dzień.

Zwykle po treningu następowały zabiegi higieniczne czyli mycie ciała, zębów, zajęcie się zarostem. W tym czasie Crimson chciał być zupełnie sam. Po ubraniu facet lubił zjeść śniadanie przed którym, już przy stole, się modlił. Kolejna modlitwa następowała już po jedzeniu, a przed opuszczeniem chaty, w zależności co danego dnia robił gospodarz. Faith wiedziała, że modlitwa była dla Logana bardzo ważna i nie podchodził do niej kiedy nie był wyszykowany. Mimo iż traktował ją jak ważne wydarzenie to często do Stwórcy mówił prostymi, zrozumiałymi słowami jakby rozmawiał ze starszym, szanowanym przez wszystkich człowiekiem.

- Pogoda nas dzisiaj nie rozpieszcza. - powiedział wojownik wchodząc do salonu i wyglądając przez wielkie okno.

Uliczka przed domem tonęła w szarym mroku tym ciemniejszym, im głębiej zapuszczał swoje macki pomiędzy pnie drzew i bryły okolicznych zabudowań. Mokra, zimna ciemność, skraplająca się rzęsistymi kroplami deszczu osiadała na szybach, tłukąc w dach i wybijając werble subtelnej melodii na powierzchni kałuż rozsianych na dróżce przed gankiem. Ciepłe, miękkie halo dawane przez naftową lampę pozwalało zerknąć odrobinę poza teren wyznaczony przez ciemne deski schodów, lecz wystarczyły dwa metry, by błoto i trawa mieszały się w jedną, czarną powierzchnię, otuloną delikatnymi niczym babie lato nitkami mgły. W oddali dało się dostrzec czarne plamy żywego cienia, poruszające się między domami. Niektóre posiadały latarnie, inne spacerowały bez żadnego światła, lecz wprawne oko Sainta z łatwością dostrzegało charakterystyczne, podłużne rury karabinowych luf, bądź krzyże rękojeści mieczy, odznaczające się od humanoidalnych kształtów przez co nie dało się pomylić straży i Krzyżowców z nikim innym. Zadziwiająco dużo ludzi krzątało się tego poranka po opłotkach, lecz tego właśnie można się było spodziewać. W dni takie jak ten Nowe Jeruzalem gotowało się w oczekiwaniu, zupełnie jak mieszkający w nim ludzie.

Jeden taki człowieczek grasował mu w domu, przynosząc ze sobą ożywienie oraz zwykłą, ludzką troskę. Może dyktowaną obowiązkiem, a może i szczerą.


- Pan otworzy dla ciebie bogate swoje skarby nieba, dając w swoim czasie deszcz, który spadnie na twoją ziemię, i błogosławiąc każdej pracy twoich rąk… tak, zapowiada się chłodny dzień. Na szczęście w nocy nie było mrozu. Ziemia jest miękka, grabarze nie będą mieli kłopotów przy… no wie pan. Łatwiej machać łopatą, niż wpier rozbijać ziemię oskardem i kilofami. Deszcz też nie powinien zamarzać, z dwojga złego chyba lepiej ubrudzić buty w błocie, niż się ślizgać. Pani Lailah na pewno nie byłaby zadowolona, gdyby ktoś złamał albo skręcił nogę. Przecież i tak ma tak dużo pracy, że prawie nie sypia - łagodny, wciąż trochę dziecięcy głos przerwał ciszę. - Wczoraj gdy wracałam do domu widziałam jak w jej oknie pali się światło, a była prawie północ. Teraz, kiedy do pana szłam, ona już nie spała. Dobry Bóg musi jej błogosławić siłą i hartem ducha.

Bliższą perspektywę mężczyzny wypełnił znajomy, pobudzający zapach kawy, od strony kuchni dochodziły dźwięki kobiecej krzątaniny. Po chwili rozległo się skrzypienie podłogi, gdy Faith podeszła pod to samo okno, dzierżąc w dłoniach metalowy kubek pełen ciemnej, parującej kawy.
- Proszę się nie gniewać - spuściła oczy, dygając wedle protokołu zanim wyciągnęła kubek w stronę Krzyżowca - Pozwoliłam sobie wyciągnąć z pańskiego kufra płaszcz i go wyczyścić. Czeka razem z resztą ubrań w łaźni. Kąpiel będzie na czas, nie się pan nie obawia...i wiem, powinnam spytać najpierw, ale był pan zajęty, a potem - przełknęła nerwowo ślinę, równie nerwowo się uśmiechając gdy strzelała oczami gdzieś na boki - Przepraszam.

Mężczyzna przyjął od Faith kubek przez dłuższą chwilę trzymając jego metalowy bok. Jego gruba, naznaczona miejscami bliznami skóra długo wytrzymywała gorączkę wywaru dopiero po pewnym czasie przypominając Krzyżowcowi aby odstawił naczynie na drewniany parapet. Logan spojrzał na Faith z lekkim uśmiechem.

- Zupełnie nie masz za co przepraszać. - odpowiedział dziewczynie. - Płaszcz był brudny, potrzebował czyszczenia. Dziękuję, że się tym zajęłaś. - Logan chwycił kubek za metalowe ucho upijając niewielki łyk kawy. - Takie dni jak ten, kiedy żegnamy wielkiego człowieka, są bardzo emocjonujące. Lailah zapewne nie mogła spać. Ojciec Teodor był bliski nam wszystkim. Świeć, Panie, nad jego duszą. - kolejny łyk kawy był niemal jak haust przed niechcianym detoksem. Wojownik przy akompaniamencie skrzypiącej podłogi postąpił kilka kroków zatrzymując się na jednej ze skór. - Odejście ojca Teodora to wielka strata nie tylko dla naszej społeczności, ale też całej ludzkości. Zawsze kiedy opuszcza nas ktoś żyjący jeszcze przed wojną zdaje mi się, że tracimy część nieskażonego świata. Wolnego od Blaszanej Bestii, Neodżungli i zwykłego zbłądzenia nie potrafiących się w tym odnaleźć ludzi. - po chwili i kolejnym łyku kawy Saint kontynuował, ale zmienił temat. - Jak zdrowie Pana Brasel? - zapytał Logan jak zawsze z szacunkiem do starszej osoby.

Dziewczyna kiwała głową gdy mówił, a jej oczy wypełnił autentyczny smutek. Milczała nie przerywając póki nie skończył. Wtedy przez delikatną twarz przemknął grymas cierpienia, mięśnie drgnęły i zaraz zakrył go wymuszony uśmiech, niesięgający oczu.

- Bóg w swoim miłosierdziu wystawia nas na próby. Musimy być jak Hiob, pełni ufności i wiary, bo każda próba jest nauką i Pan doświadcza nas, abyśmy oczyścili duszę, jednocząc się w Nim i dla chwały Jego imienia. - przeżegnała się odruchowo, wracając pod kuchnię. Ujęła pogrzebacz i moment pomajstrowała w palenisku, a w powietrzu zatańczyło kilka jasnopomarańczowych świetlików.

- Chciałabym iść na pogrzeb - powiedziała nagle, patrząc na ogień nieobecnym wzrokiem - Ale ojciec Shaw… na mnie liczy. Na pana również. Prosił abym panu przypomniała, że przed ósmą będzie czekał przy głównej bramie, razem z panią Lailah i panem Danielem… i po drugiej stronie Capitol Peak szaleje burza, ale może nie przejdzie przez górę i zostanie po tamtej stronie. Słyszałam ją, gdy tu szłam. Każdy z nas ma swoje zadanie, pójdę na cmentarz już po wszystkim. - wzdrygnęła się, zamykając czarne od sadzy drzwiczki. Przebywając z dziewczyną dłużej nie szło nie zauważyć, że boi się gromów i błyskawic. Chciała powiedzieć coś jeszcze, otworzyła nawet usta, jednak przerwały jej odgłosy ciężkich kroków i skrzypienie podłogi na ganku. Zaraz do kompletu rozległ się stukot pięści o drzwi, a blondynka popatrzyła na gospodarza pytająco, zamierając z rondelkiem przyciśniętym do piersi.

Mężczyzna szybko i bez zbędnego ociągania się podszedł ukradkiem pod okno po drodze zostawiając na stoliku kubek z kawą. Miał zamiar przez nie wyjrzeć ukazując się w jak najmniejszym stopniu. Jego ruchy były sprężyste i sprawne jakby z ociężałości zaspanego człowieka nie zostało już zupełnie nic. Okno znajdowało się bardzo blisko drzwi zatem można było całkiem niepostrzeżenie zerknąć na ganek. Pierwszy z ukrytych w pomieszczeniu noży był przyczepiony pod jesionowym parapetem okiennym. Jego drewniana rękojeść idealnie komponowała się z wszędobylskim brązem drewnianej konstrukcji. Słychać było, że mimo sporej postury mężczyzna musiał mieć pewne doświadczenie w cichym poruszaniu się. Logan znał też dokładnie swoją chatkę nadkładając dwóch kroków aby tylko nie stanąć w miejscach, w których podłoga przeciągle skrzypiała. Saint wyjrzał przez okno nie chcąc aby jego gość czekał zbyt długo.

Mglista ciemność za oknem zazdrośnie strzegła swoich tajemnic, powoli zmieniająca się w chacie temperatura zostawiała drobne kropelki rosy na szybach, współgrające z drobinkami zacinającego mimo dachu deszczu. Ciepły blask lamp kładł długie cienie na wszystkim wewnątrz chaty, podbijając kontrast pomiędzy jasnością i mrokiem - ten drugi przyjął mężczyznę łaskawie w swoje objęcia, pozwalając stać się jeszcze jedną plamą czerni pośrodku skaczących kształtów na ścianach i szkle. Intruz nie zorientował się, że jest obserwowany, to dało się dostrzec gołym okiem. Dla niego zapewne główna izba chaty pozostawała pusta i martwa, bo za plecami Sainta Faith również zamarła, kuląc się przy piecu tak, aby zasłaniał jej sylwetkę. W razie potrzeby zawsze szło wyjaśnić podobne zachowanie dokładaniem do pieca, lub sięganiem po pogrzebacz, lecz nie drobna gosposia zajmowała myśli gospodarza, a niespodziewany gość.

Za zamgloną szybą, gdy wytężył wzrok, ujrzał zwalisty cień prawie dotykający głową niskich belek daszku. Odziany w czarny płaszcz z kapturem głęboko nasuniętym na twarz, miał w sobie coś niepokojącego, lecz pozostawał człowiekiem - z otchłani kaptura wylatywały jasne smużki pary, współgrające z poruszaną oddechem, szeroką piersią. W pewnej chwili podniósł dłonie do ust i w nie chuchnął, owiewając mlecznym oparem zapewne skostniałe palce jak i skórzane, nabijane ćwiekami rękawice bez palców. Mężczyzna, bo był to bez wątpienia mężczyzna, przypominał kolejną z majestatycznych gór otaczających Roaring Fork Valley z tym, że wzniesieniem był jak najbardziej żywym i z niecierpliwością przypisaną żywym raz jeszcze załomotał pięścią w drewnianą zaporę. Uchylona poła płaszcza ukazała charakterystyczny przód kamizelki kuloodpornej wyprodukowanej na długo przed ostatnią wojną. W dzisiejszych czasach kamizelka tej klasy ochronności stanowiła prawdziwy skarb. Chroniła choćby przed wystrzałami automatu AKM kalibru 7.62 z hartowanymi pociskami. Niestraszny był jej też AK-74 kalibru 5.45, bądź karabin SWD kalibru 7.62 z pociskiem pełnopłaszczowym… ani nawet postrzał z karabinu SWD Dragunov. Mimo wieku gambel posiadał pełen komplet płyt, zaś jedyną modyfikacją na jaką właściciel sobie pozwolił, było przemalowanie go na czarno i umieszczenie srebrnego krzyża na samym środku piersi.

Saint poznał Daniela jako perfekcyjny przykład opanowania. Ponad dwumetrowy olbrzym, cięższy od Logana o dobre 30 kilo ułożeniem mógłby zawstydzić niejednego przedwojennego sędziego. Jego przywiązanie do podstawowych wartości było godne podziwu. Crimson nie chciał aby jego gość musiał dłużej czekać dlatego spokojnie, powoli - tak aby nie było widać wcześniejszej obserwacji mężczyzny - podszedł pod drzwi i błyskawicznie je otworzył. Piwne oczy ochroniarza musiały zostać wycelowane nieco wyżej, a sama twarz gospodarza uformowała się w spokojny wyraz, z którego ciężko było cokolwiek wyczytać.

- Dzień dobry Danielu. - powiedział Logan otwierając szeroko drzwi. - Proszę. Wejdź do środka. - dodał wojownik stając tak aby przepuścić Krzyżowca. - Wybacz, ale nie przypominam sobie abyśmy byli umówieni aż tak wcześnie. - na twarzy Świętego malowało się lekkie zakłopotanie.

Blask lamp wydobył z mroku kaptura zarys dolnej części twarzy pokrytej jednodniowym zarostem, co było dość niespotykane. Saint miał swoje poranne rytuały, wykonywane dzień w dzień jako celebracja rodzącego się poranka oraz przygotowanie do niego w pełni. Najstarszego syna Ojca Shaw znał na tyle dobrze, by wiedzieć o jego perfekcjonizmie zwykle nie pozwalającym pokazać się w stanie niegodnym… chyba, że sytuacja wymagała pełnej mobilizacji. Bądź Dobry Pasterz tak postanowił.

- Witaj Logan. Dobrze widzieć cię gotowym do służby Panu - basowy głos olbrzyma wypłynął spod kaptura, wibrując w chłodnym powietrzu podobnie do pomruku gromu. Wyciągnął dłoń na powitanie, ściskając przedramię gospodarza mocnym, oszczędnym ruchem. Kiwnął też krótko głową, a parę kropli deszczu oderwało się od kaptura, lądując już za progiem. Nie poleżały długo, gdyż ciężki but gościa rozgniótł je podeszwą, zaś podłoga chaty zaskrzypiała pod jego ciężarem. Ściągnął też kaptur, ukazując poważną twarz przeciętą linią wciąż jeszcze płytkich zmarszczek.


Przetarł ręką krótko przycięte, szpakowate włosy i popatrzył na Logana z tym swoim niezmąconym spokojem. Dowódca Krzyżowców nigdy się nie denerwował, ani nie okazywał wzburzenia. Wymagały tego jego obowiązki oraz pozycja pierworodnego i prawej ręki ich duchowego przywódcy, którego osobistym ochroniarzem od długiego czasu był właśnie Saint. Dzięki temu często współpracowali dla dobra ogółu ich rodziny.

- Wiem przyjacielu. Grzechem jest nachodzić dobrych ludzi przed poranną modlitwą, niestety czasem musimy być grzeszni dla dobra tych, których dano nam pod opiekę - dodał ponurym tonem, na oko Sainta bardziej ponurym niż zazwyczaj.

- Rozumiem, że sprawa jest pilna dlatego od razu przejdę do przygotowań ograniczając je do minimum. - powiedział Święty wskazując na jedno z krzeseł. - Proszę, usiądź. Chciałbyś się czegoś napić? - zapytał gospodarz układając w głowie plan działania. Logan wiedział, że “minimum” w jego przypadku było ubranie się w kompozycji pośredniej między świętem, a oporządzeniem taktycznym.

W przeciwieństwie do zewnętrznej aury, wnętrze chaty koiło suchym ciepłem, tak różnym od lodowatej pluchy panującej pomiędzy pniami okolicznych drzew. Dodatkowo teren należał do bezpiecznych, gdzie człowiek nie musi zachowywać ciągłej czujności, więc bez zbędnej zwłoki olbrzym skinął głową na zgodę, przymykając przy tym lekko oczy.

- Nie odmówię prawdziwej kawy, jeśli masz - basowy pomruk miał wyraźnie pogodne zabarwienie, choć na jego dnie pobrzmiewały nuty skrywanej tęsknoty. Podłoga zatrzeszczała raz jeszcze, zaś Saint poczuł na ramieniu ciężkie klepnięcie, gdy gość przeszedł obok niego, kierując się do stołu. Zatrzymał się jednak nagle, obracając twarz w stronę pieca.

- Wstań - powiedział spokojnie, a z plamy cienia za kaflowym piecem wyłoniła się drobna, dziewczęca sylwetka: blada, z rozszerzonymi lękiem oczyma i zaciśniętymi w wąską kreskę ustami, przyciskająca do piersi cynowy czajniczek, jakby mógł ją ochronić przed nagłą uwagą otoczenia.

Niestety tarcza była to mizerna, gdyż wzrok wielkoluda sięgał poza niego przewiercając blondynkę i przygniatając do ziemi. Próbowała coś powiedzieć, otworzyła nawet usta lecz miast słów wyleciał z nich krótki, zduszony pisk. Wyglądała niczym kupka nieszczęścia, nie wiedzącego gdzie uciec oczami, które najchętniej zapadłoby się pod ziemię, znikając gościowi z radaru. Zdenerwowana ani nie ukłoniła się jak nakazywały obyczaje, ani nie powiedziała słowa na usprawiedliwienie.

- Młoda Brasel - napiętą ciszę przeciął głos Daniela, wbijającego dziewczynę wzrokiem w podłogę. Odwrócił się do niej frontem, a ona jeszcze mocniej skuliła się w sobie. Zachowała jednak na tyle opanowania, aby energicznie pokiwać głową. Pękło ono sekundę później.
- Jest brakiem wychowania podsłuchiwać pod drzwiami, człowieka rozumnego zaś okrywałoby to hańbą - gość dokończył. Saint widział jak z jej twarzy odchodzi cała krew, zaś oczy wypełnia przerażenie.

- Wybacz jej Danielu albowiem posłuchała jedynie mojego polecenia wcześniej dokładając do pieca. - powiedział po krótkim westchnieniu zakłopotany Saint. - Nie spodziewaliśmy się gości, tym bardziej w postaci samego dowódcy Krzyżowców. Wiem, że niegodnym jest ukrywać się, ale czasem bierze nade mną górę zawodowa podejrzliwość.

Widać było, że Crimson chciał dla dziewczyny jak najlepiej. Pokazywał ją jako bezbronną istotę, która w tamtym momencie zbłądziła ślepo zawierzając mu i przyjmując podobną reakcję do niego. Dla ochroniarza dostosowanie się do sytuacji było normalne niczym oddychanie jednak drobna kobieta widząc opancerzonego, uzbrojonego olbrzyma zareagowała nijak bardziej okazując bierność aniżeli umyślne znieważenie. Saint poniekąd rozumiał dlaczego Faith nie zachowała się odpowiednio jednak nie mógł jej bronić do końca. Logan - przy wszystkich zaletach Daniela - wiedział, że jego dowódca był dość rygorystyczny i nie zapominał nawet drobnych przewin.

Oczywistym było, że wspomnianą kawę dla gościa powinna zrobić gospodyni jednak Krzyżowiec zamiast błyskawicznie zabrać się za szykowanie zdecydował się poświęcić chwilę aby zobaczyć jak rozwinie się sytuacja. Spokojnie szukał wzrokiem elementów odzienia i broni, które powinien zabrać. Kamizelka, wyjściowy płaszcz, bluza, czarne trekkingi i rękawice znajdowały się w łaźni natomiast broń - w postaci noża bojowego, miecza, karabinu i klamki - czekała w składziku. Jak zawsze wyczyszczona i gotowa chociaż Święty nie znał się na rusznikarstwie. Mimo panującego napięcia Crimson zachował spokój i czekał na decyzję prawej ręki ojca Shaw.

Żywa góra słuchała jego słów, przyjmując je ze spokojem równym tym okazywanym przez Capitol Peak. Cisza wierciła w uszach, rwana jedynie szeptem płonącego w piecu drewna i coraz bardziej spazmatycznym oddechem, wydobywającym się z piersi bladej niczym sama śmierć dziewczyny. Skakała oczami od Sainta do Daniela, a gdy ten drugi ruszył w jej kierunku wydała z siebie zduszony pisk, choć zachowała na tyle zimnej krwi, aby pozostać w miejscu.

- P… pro-proszę… - wyskomlała, składając ręce na piersi i splatając je błagalnie. Wielkie oczy patrzyły na zbliżającego się kata. Chciała chyba powiedzieć coś jeszcze, ale mężczyzna uniósł dłoń, więc zacisnęła wargi, trzęsąc się jakby wyrzucono ją nagą na lodowate piekło grudniowej śnieżnej zamieci.

- Nasz litościwy Bóg jest dobry. Nie zmienia tej prawdy fakt, że czasem także i karze. - basowe dudnienie rozeszło się po chacie, wibrując gdzieś pod skórą słuchaczy. Głos był spokojny, cichy… miał jednak w sobie coś, co jeżyło włosy na karku. Logan dostrzegł jak olbrzym napiął mięśnie ramienia i sekundę później wyprowadził cios. Podniesiona dłoń błyskawicznie skierowała się ku dołowi i opadłaby pewnie do pasa z mieczem, gdyby po drodze nie napotkała dziewczęcego policzka. Do śpiewu ognia dołączył pojedynczy, suchy trzask. Ruch nadgarstka wydawał się drobny, uczyniony od niechcenia. Wystarczył jednak, aby niewielką kobietą szarpnęło. Głowa odskoczyła jej w bok i do tyłu, za nią zaś poleciała reszta sylwetki. Niesiona siłą uderzenia wpadła na ścianę, po drodze strącając z kuchni pusty garnek. Oboje upadli na podłogę i oboje przez długą chwilę okazywali podobny poziom ożywienia, nim przez ludzkie ciało nie przeszedł pierwszy spazm duszonego szlochu, pokonując zamroczenie od upadku i uderzenia.

Daniel Shaw w tym czasie wrócił do stołu i jak gdyby nigdy nic usiadł na krześle pod oknem, by móc obserwować pomieszczenie.

- Zrób nam kawy - nakazał, a widząc jak leżąca sylwetka potakuje głową, ścierając niemrawo krew z rozbitej wargi i próbuje się podnieść, przeniósł uwagę na gospodarza. Przez ułamek sekundy Logan ujrzał w jego oczach ogień przywodzący na myśl szalejącą pożogę. Szybko jednak zgasł, schowany głęboko za maską stoicyzmu. W dłoni Krzyżowca pojawił się różaniec, sękate paluchy płynnie przeniosły się na pierwszy od krucyfiksu koralik - Dokończ przygotowania, przyjacielu. Zdążymy jeszcze pokrzepić się przed służbą. Obawiam się, że nim nadejdzie pora odpoczynku nie zyskamy drugiej takiej okazji.

Crimson ze spokojem skinął głową. Wojownik nie pokazywał po sobie zadowolenia, ale był niezwykle rad ze stosunkowo niewielkiej kary jaka za tak poważne przewinienie spotkała jego gosposię. Logan udał się do łaźni, w której pospiesznie się wykąpał i umył zęby. Ciepła woda przyjemnie grzała smaganą porannym chłodem skórę. Zarost mężczyzny był ledwie jednodniowym mchem, który ten zdecydował się zostawić. Skoro Shaw przybył do niego tak wcześnie nie było czasu do stracenia. Saint nie chciał nadwyrężać cierpliwości gościa dlatego po ograniczonej higienie zabrał się za ubieranie.

Nogi okryte zostały czarnymi bojówkami, a tors mężczyzny przykryła bluza, na którą nałożona została kevlarowa kamizelka kuloodporna chroniąca przed większością kalibrów pistoletowych. W części centralnej pancerza wyszyty był wielki, srebrny krzyż. Stopy z zewnątrz chroniły wysokie buty trekkingowe. Święty nie zapomniał zabrać skórzanych rękawic bez palców i długiego, czarnego płaszcza z kolejnym krzyżem wyszytym z boku, na pole.

Szef ochrony ojca Shaw udał się do składziku, w którym czekał jego wychuchany arsenał. Na skórzanym pasie zamocowana została polimerowa kabura, w której spoczywał chromowany pistolet Browning. Po przeciwnej stronie, przyczepiona została parciana pochewka z nożem bojowym. Wojownik nie mógł zapomnieć o półtoraku i karabinie, który na czas uroczystości będzie zmuszony zostawić w aucie.


Gotowy do akcji Logan wrócił do swojego gościa. Poza Danielem czekała na niego gorąca kawa, którą całkiem sprawnie wypił kilkoma solidnymi łykami. Crimson pozwolił sobie na krótką modlitwę po czym wraz z olbrzymem przystąpili do ostatecznych przygotowań. Obszerny płaszcz bez problemu zakrył przymocowane do pasa ostrze i kaburę z pistoletem. Dłonie skryły się w rękawiczkach, które bardziej chroniły prze otarciami aniżeli nachalnym chłodem. Przekraczając próg ochroniarz zwiększył czujność. Nabyte latami doświadczeń nawyki dały o sobie znać. Wojownik nie mógł pozwolić aby cokolwiek zakłóciło skrupulatnie zaplanowany przez ojca Shaw pogrzeb jego przyjaciela...
 
Lechu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:04.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172