Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-07-2022, 23:31   #1
 
Nuada's Avatar
 
Reputacja: 1 Nuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputację
City of Mist - Złoto głupców


0.0

To miasto zapomnienia. Tu się rodzisz i umierasz. Żyjesz i każdego dnia toczysz walkę, by pozostać w pamięci. By nie przepaść w oparach Mgły.



____
0.1

Zimna, czarna gorycz, bez mleka i cukru, to smak moich nocy. Godziny odmierza mi, trzask zamykanych i otwieranych drzwi. Na rozkaz toczę się leniwie wzdłuż żółtych linii nakreślonych przez magistrat. Przemieszczam się z miejsca na miejsce, choć nigdzie nie mi nie spieszno. To oni muszą jechać na randkę do Urbo, odwiedzić chorą matkę w Cloghill, albo odebrać jakiś szuwaks w Verdin. Nie zagaduje, nie pytam o nic, bo i po co. Płacą, a ja jadę, gdzie mi każą. Taka praca.

To był mroźny wieczór. Jeden z pierwszych tego roku. Już od kilku dni pani pogodynka przestrzegała, żeby na spacery z psem zabierać czapkę i ciepłe rękawiczki, a mi oczywiście odmarzają palce. Nawet trzeci papieros z rzędu, nie jest w stanie mi rozgrzać dłoni. Zaraz minie drugi kwadrans od kiedy stoję na tym zapomnianym przez wszystkich parkingu jakiegoś Tesco, czy innego Walmartu. Ktokolwiek prowadził tutaj biznes już dawno splajtował, albo poleciał na egzotyczne wyspy. Znając jednak życie, to pewnie rodzina Bianchi.przyprawiła mu betonowe buty i teraz podgryzają go ryby w rzece. Ot, taka codzienność w San Perdido.

Klient się spóźnia, a licznik bije. Ostatni raz rozglądam się po zaśmieconym parkingu. Blask reflektorów niczym nóż rozcina panujące wokół ciemność. Obcasem gaszę peta, który i tak już ledwo co się tlił. Wsiadam za kółko i uruchamiam silnik i dokładnie w tym momencie słyszę za sobą zachrypnięty głos:
- Rotten Boulevard 23.
Ślina utknęła mi w przełyku, ale nic nie dałem po sobie poznać. Jak jeździsz nocami na taksówce, to musisz mieć jaja ze stali. Taka prawda. Nerwowo wcisnąłem gaz i moja ślicznotka ruszyła z piskiem opon.

- Po drodze zgarniamy jeszcze mojego znajomego.
W odpowiedzi kiwnąłem tylko głową w milczeniu. Kątem oka spojrzałem w lusterko wsteczne, ale jedyne co dostrzegłem, to dwoje błyszczących ślepi.
- Cholera - pomyślałem - wilkołak, czy ki… - nie dokończyłem moich gdybań, gdyż lodowata dłoń wylądowała na moim prawym barku.
- Stań tutaj - rozkazał tajemniczy pasażer, mocno ściskając jednocześnie moje ramię.
Setki myśli i tysiące wizji mojej tragicznej śmierci przeleciało mi przed oczami.

Zgrzyt zardzewiałej furty, wyrwał mnie z moich ponurych urojeń. W bocznym lusterku ujrzałem, jak wysoki chudzielec, ubrany w czarny płaszcz zamyka cmentarną bramę, jakby właśnie wychodził ze swojego ogrodu po pieleniu chwastów.
- To on - oznajmił mój pasażer i zwolnił stalowy uścisk.- Ruszaj - polecił krótko.
Chciałem powiedzieć, że może poczekamy aż kolega wsiądzie, ale zastygłem z otwartymi ustami. W lusterku bowiem migotały już dwie pary wilczych ślepi.
- Mówiłem jedź! Głuchy jesteś, czy co?
Oblał mnie zimny pot, ale jakimś cudem zdołałem zmusić moją stopę do wduszenia pedału gazu.

Gnaliśmy przez opustoszałe miasto, a szum przecinanego powietrza stanowił jedyne tło naszej podróży. Uliczne latarnie migotały to z lewej, to z prawej strony, mamiąc złudną nadzieją, że ten kurs może mieć szczęśliwe zakończenie.
Rotten Boulevard - przeklęta nazwa dudniła mi głuchym echem we wnętrzu czaszki. Sam środek przeklętej Foramini -porzuconej i zapomnianej przez miejskie władze, starej dzielnicy fabrycznej. Idealne miejsce do załatwiania ciemnych interesów, ukrywania kontrabandy. I pozbywania się zbędny świadków. Moja babka zawsze mi powtarzała, że to siedlisko demonów i wszelkiej zgnilizny, która trawi to miasto. Staruszka miała rację, choć ja tam żadnych diabłów, tam nie widziałem… aż do dzisiejszego wieczoru, psiakrew.

Wjechaliśmy w sam środek siedliska mroku. Z miejsca przywitały nas obdrapane kamienice z początku zeszłego wieku i czerwony upiorny blask sączący się z kilku wyszczerbionych okien. Może wyobraźnia w tym momencie płatała mi koszmarnego figla, ale czułem się tak jakby gapił się na minę sam Lucyfer, czy też inny Belzebub.

Zatrzymałem się pod numerem 23. Budynek ku mojemu zaskoczeniu wyglądał całkiem normalnie. Powiedziałbym nawet, że zbyt zwyczajnie. Dwupiętrowa kamienica z czerwonej cegły i kilkoma stalowymi balkonami na których stali roześmiani ludzie, popijając drinki. Bas falował, a gitarowe struny dźwięczały melancholijnie i błogo jednocześnie. Zebrany przed szerokimi drzwiami tłum chichotał i bujał się w tym diabolicznym rytmie.


- Dzięki stary - usłyszałem za swoimi plecami - Masz tu dwie dychy, a jak wrócisz za dwie godziny do dostaniesz drugie dwie.
- Coś ty Steve? Zwariowałeś? Za tyle, to gość powinien czekać na nas całą noc, jak wierny pies. - skomentował propozycję, jego kompan.
- Daj spokój, Mike. Ta noc jest nasza, a tutaj ponoć żaden taryfiarz nie chce przyjechać po zmroku.

Przytuliłem hajs i w te pędy ruszyłem w drogę powrotną do domu. We wstecznym lusterku migotał mi tylko krwawy neon. “Trupiarnia”

 

Ostatnio edytowane przez Nuada : 15-07-2022 o 19:50.
Nuada jest offline  
Stary 15-07-2022, 10:15   #2
 
Pliman's Avatar
 
Reputacja: 1 Pliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputację
Kilka dni przed zaginięciem Molly.

6:00. Przenikliwy dźwięk budzika wyrwał Henrego z objęć Morfeusza. - Cholera, miałem taki ciekawy sen. Jak zwykle nie dowiem się jak się skończył - pomyślał. Margaret coś mruknęła w półśnie i przekręciła się na drugi bok. Miała dzisiaj, w przeciwieństwie do męża, wolne. Znowu poniedziałek. Trzeba się zbierać. Henry powoli wstał, przeciągnął się i poszedł do łazienki. Później śniadanie, kawa i szybki rzut oka na poranną gazetę, którą jak codzień znalazł pod drzwiami – trzeba wiedzieć czy coś się ciekawego przez weekend nie wydarzyło. Około 7.30 wyszedł z domu. Dzieciaki szykowały się właśnie do szkoły.
- Cześć tato – pożegnała ojca Polly. Josh w tym czasie siedział jeszcze na łóżku nie mogąc pogodzić się z myślą, że weekend już się skończył i znów trzeba iść do budy.
Henry mieszkał blisko urzędu dzielnicy, toteż zwykle chodził do pracy piechotą. Dziś jednak od samego rana lało. - Dobrze, że mam parasol – pomyślał, kierując się do pobliskiego przystanku autobusowego. - W sumie to tylko dwa przystanki, ale po co moknąć?

W pracy był 10 minut przed ósmą.
- Hej Henry! - przywitała go Sally Biggs, jego zastępczyni. Zaczynała o 7.00. Miała ustalony indywidualny czas pracy ze względu na małe dziecko. Na szczęście szefostwo nie robiło w takich sprawach problemów.
- Z tego co zdążyłam rano przejrzeć, w piątek po południu przyszły jakieś nowe wytyczne od burmistrza. Znowu chcą coś pozmieniać.
- Serio? Przecież niedawno były spore zmiany… - takie newsy na z poniedziałkowego poranku nie napawały Bozansky’ego optymizmem.
- Zaraz się z tym zapoznam – burknął siadając za biurkiem.
Na stanowisku pracy Henrego panował pedantyczny niemal porządek. Z lewej strony leżały równo poukładane przybory do pisania, zszywacz, dziurkacz, karteczki samoprzylepne i kilka innych podręcznych drobiazgów. W zamkniętej na klucz szufladzie – pieczątka: Henry Bozansky – Kierownik Referatu i jakieś dokumenty.

Od czasu objęcia rządów w mieście przez nowego burmistrza grzebanie w przepisach wewnętrznych stało się niemal normą. Wcześniejsze regulacje obowiązywały latami, teraz ciągle coś zmieniali. Jedyne co mógł zrobić Henry to dostosowywać swoją pracę do zmieniających się norm. Piątkowe wytyczne nie były na szczęście rewolucyjne. Ot, jakieś tam nowe zasady obiegu korespondencji. W sumie i tak wszyscy mniej więcej w ten sposób robili. Czyli nic co wywróciłoby pracę do góry nogami. Bozansky przejrzał resztę poczty i przydzielił ją podległym pracownikom. Jakaś skarga, kilka wniosków o dotacje, zapomogi itp. Ktoś chciał wyciąć stare drzewo i potrzebował pozwolenia. Jakaś firma planowała w okolicy inwestycję. Norma. Dzień w pracy płynął swoim tempem. Henry na co dzień nie miał kontaktu z interesantami, chyba że ktoś niezadowolony z obsługi koniecznie chciał rozmawiać z kierownikiem. Tego typu delikwentów przyjmowali na zmianę z Sally. Dzisiaj było ich aż trzech. Henry szybko uwinął się z dwójką, która przypadła mu w udziale. Sally chyba miała pecha bo jej petent przetrzymał ją na sali obsługi prawie dwie godziny. Gdy wreszcie wróciła do pokoju Henry od razu po minie wywnioskował, że nie warto pytać, czego ten typ chciał. Dla poprawy humoru zamówili chińczyka na wynos. Podziałało…

Kilka minut po 16.00 Bozansky zakończył pracę i ruszył prosto do biblioteki. O 16.30 miał dzisiaj partię szachów. Rozgrywali turniej. Partia co tydzień, w każdy poniedziałek. Dzisiaj runda czwarta. Do tej pory Henremu szło świetnie. 3/3. - Dobrze byłoby podtrzymać zwycięską passę – myślał. Grał czarnymi. 1. d4 – czyli debiut zamknięty. 1. … d5, 2. c4 – gambit hetmański. Za tym Bozansky nie przepadał. Niestety coraz więcej szachistów tak grało. 2. … c6 – obrona słowniańska, ulubiona odpowiedź Henrego….

Partia skończyła się późno, kilka minut przed 21.00. Remis. Chociaż mogło być gorzej. Przeciwnik zagrał bardzo agresywnie i gdyby nie jeden drobny błąd to Henry odnotowałby pierwszą porażkę. Czas na analizę będzie jutro. Trzeba się uczyć na błędach. Dziś jest jednak za późno.

- Henry, nareszcie! Zaczynałam się już powoli martwić – tymi słowami powitała go w drzwiach żona.
- Przecież wiesz, że partie potrafią trwać bardzo długo.
- Wiem, ale… głupie zasady z tym wyłączaniem komórek.
- Nie ma wyjścia, za dużo było nieuczciwych graczy. Z resztą podobno teraz też niektórzy odbierają esemesy z podpowiedziami od kumpli, gdy wychodzą za potrzebą. Dla mnie to żenada – wyjaśnił Henry.

- Cześć dzieciaki – przywitał Josha i Polly.
- Dostałem dzisiaj piątkę! - zawołał zadowolony z siebie Josh, pokazując ojcu dzienniczek. Polly przewróciła oczami.
- Cieszę się synku. Oby tak dalej. Ja dzisiaj na remis. A co u ciebie Polly?
- Zerwałam z Markiem. Ale nie chcę o tym mówić, dobrze?
- Dobrze, chociaż na twoim miejscu zająłbym się nauką. Na chłopaków przyjdzie jeszcze czas.
- Tato proszę…
- Ok, ok. Nic już nie mówię.


Po kolacji Bozansky opowiedział żonie co było w pracy i w skrócie streścił przebieg dzisiejszej partii, mimo że Margaret i tak niewiele z tego rozumiała. Około 23.00 poszli spać.
 
__________________
Cóż może zmienić naturę człowieka?

Ostatnio edytowane przez Pliman : 15-07-2022 o 21:21.
Pliman jest offline  
Stary 15-07-2022, 11:10   #3
Markiz de Szatie
 
Deszatie's Avatar
 
Reputacja: 1 Deszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputację
Miasto Zagubionych Świętych czasem niespodziewanie otwiera przed tobą szansę, lecz jeśli ją przegapisz, nie licz na powtórny uśmiech losu. Daruje nadzieję, aby za moment brutalnie wyrywać ci ją z serca. Doceniaj każdą chwilę, bądź czujny, zbytnio nie ufaj złudzeniom, bo rzeczywistość okaże się mroczniejsza, niż śniony koszmar...


Wiśniowy oldsmobile ospale sunie po ulicach miasta, połykając nierówny asfalt. Styrane resory skutecznie tłumią drgania, lecz i one często dają znać o dziurach wynikających z wieloletnich zaniedbań. Brodaty kierowca bacznie przypatruje się mijanym kamienicom i grupom okupującym odrapane bramy. Dzielnica nie cieszy się dobrą sławą, a on czuje na sobie taksujący wzrok mieszkańców. To nie jest jego terytorium, jest obcym przybyszem. Blachy auta odbijają promienie słońca, karoseria jest zbroją, która chroni właściciela, daje złudne poczucie bezpieczeństwa. Wystarczy bowiem mocniej wcisnąć pedał gazu i zostawić za sobą potencjalne zagrożenie, być żegnanym jedynie przez nienawistne oczy, przekleństwa czy też ciśniętą w gniewie butelkę. On jednak nie zamierza ulec presji wrogiego otoczenia, przyjechał w konkretnym celu i pragnie wyrwać to, na czym mu zależy. Uchyla szybę, dając widomy znak, że czuje się pewnie, chce poczuć zapach siedliska bezprawia, oswoić z nim swoje zmysły. By w razie niebezpieczeństwa ostrzegły go i zdążył właściwie zareagować. Podjeżdża pod umówiony adres, gdzie czeka na niego młody człowiek, również nie pasujący do tego miejsca.

- Josh Haydners... - przedstawia się okularnik. - Chodźmy! - ponagla przybysza, jakby nie chciał tu spędzić ani minuty dłużej.

Aksel posłusznie podąża za nim, przyglądając się zdewastowanej klatce schodowej i zabrudzonym ścianom, gdzie pleśń pozostawiła swój pełzający ornament. W niemal pustym mieszkaniu czeka kilka kartonów. Antykwariusz podchodzi do nich, wnikliwie przypatrując się zakurzonym okładkom i wystającym obwolutom. Chłopak nerwowo pociera dłonie, jak student w czasie egzaminu, czekawszy na słowa profesora, wystawiającego ocenę jego staraniom.

- Dziadek pracował kiedyś jako introligator, był też zbieraczem różnych staroci... - tłumaczy.

Mężczyzna niemo kiwa głową, już zgarbiony nad jednym z pudeł. Młodzieniec dostrzega złowróżbną czaszkę naszytą na plecach skórzanej kurty. Puste oczodoły zdają się przewiercać jego duszę, siejąc ponure proroctwo. W tym czasie Aksel odsłania okładki albumów, ścierając palcami brud i warstwę kurzu, niczym archeolog mający do czynienia z wiekowymi zabytkami. Wszystko wokół przestaje się liczyć, skupiony na tym zadaniu zagłębia się w świat wspomnień, metafor i znaków. Słyszy w uszach znajome melodie, odbywa podróż do Parnasu i łapczywie syci się tymi doznaniami.
Kiedy ponownie odwraca się w stronę chłopaka, nie zdradza nawet najmniejszym gestem swego zadowolenia z faktu, że wybrał się w ten niepewny kurs.

- Dam pięćdziesiąt. - mówi z przekonaniem, aby stłumić ochotę do targów. - Jeśli oddasz do skupu dostaniesz jedną dziesiątą tego, co proponuję. Decyduj...

Kilka minut później siwowłosy brodacz pakuje zawilgłe kartony do obszernego bagażnika, śledzony wzrokiem przez tutejszych tubylców. Nikt nie powinien dziwić się przeprowadzce, zwykle to tutaj powszechny widok. Kilku uliczników wyraźnie zwąchało jednak szansę na łatwy zarobek. Aksel podskórnie wyczuwa kłopoty, zdecydowanie zatrzaskuje kufer ze skarbami.

- Podrzucić cię gdzieś? Jadę w stronę Konvicty - rzuca niedbale do Josha, który strachliwie rozgląda się, przeczuwając, iż nie ma wyboru i jest to gwarancja, że zachowa zarobione przed chwilą pieniądze...

Cloghill nie jest odpowiednią dzielnicą dla naiwniaka.
 

Ostatnio edytowane przez Deszatie : 15-07-2022 o 11:12.
Deszatie jest offline  
Stary 15-07-2022, 11:17   #4
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Dżdżyło. Ulice pociły się i Dave wyczuwał teraz wyraźniej niż zwykle ich wilgotny, gorący smród. Szedł wolno, nie omijając płytkich kałuż, a płaszcz powoli nasiąkał potem Miasta, z każdym kolejnym krokiem robiąc się coraz cięższy. Niewątpliwą zaletą tej pogody było to, że gołębie nie srały na chodnikach, tylko przemoczone siedziały przycupnięte na parapetach. Uśmiechnął się kwaśno. Widok przemokniętych szpuków nie cieszył go tego szarego poranka. Czuł gdzieś pod skórą jakieś dziwne mrowienie, jakby ktoś podpiął go pod generator prądu i powoli zwiększał obroty korbki. Coś się zmieniało. I chociaż Kate jak zazwyczaj zapijała poranek a John wyszedł na warunkowym to chłopak był pewien tej zmiany. Nie rozumiał jej jeszcze, nie potrafił zlokalizować, ale ją wyczuwał.
Miasto powoli budziło się do życia. Malkovich leniwie przechadzał się uliczkami Konvicty, szukając zajęcia, lub sposobności aby go nie znaleźć.

Crage już otworzył swój warsztat. Otwarta na oścież brama i rdzewiejący szyld “Crage. Mechanika samochodowa.” zapraszały do środka ewentualnych klientów. Właściciel dłubał coś usmarowanymi łapami w silniku podstarzałego Forda. Samochód stał na kanale odkąd Dave poznał Crage’a i chłopak zaczął już nabierać pewności, że ten nie zamierza w ogóle go naprawić a jedynie znajduje przyjemność w dłubaniu w jego wnętrznościach.

- Cześć - Malkovich stanął przy metalowym filarze podtrzymującym dach, - co słychać? Masz coś dla mnie?

- Cześć Rączka! - Ford wypluł górną część ciała mechanika. Rudy Irlandczyk, z nieodłącznym niedopałkiem w ustach wychylił się spod maski, wypuszczając kłąb dymu. - Nie dzisiaj. Sam widzisz - wskazał na pusty plac, - jesteśmy tylko ja i fordek - powiedział niemal z czułością. - John wyszedł?

Dave nie odpowiedział i rudemu starczyło to za potwierdzenie.

- Tak właśnie słyszałem - przetarł czoło wierzchem dłoni zostawiając na nim oleistą, ciemną smugę. - Zajdź jutro. Po takiej pogodzie można się spodziewać jakiejś stłuczki. Poza tym…

- Tak?

- W Cloghill znowu była strzelanina. Podrzucą mi dwie bryki. Przestrzelona miska, uszkodzona elektryka, takie tam.

Crage miał znajomości i renomę wśród mechaników z sąsiadującej dzielnicy i ci często korzystali z jego usług jak nie byli w stanie się wyrobić ze zleceniami.

- Jasne! Dzięki! Zajrzę do chińczyka po południu, podrzucić ci coś?

- Byłoby miło Dave, ale tym razem ja stawiam!

- Nie ma problemu - uśmiechnął się odklejając od filara. - Dorzucisz premię do następnej fuchy!

- Się wie!

Malkovich opuścił warsztat i ruszył powoli dalej arterią uliczek Miasta spoglądając w zapłakane okna czynszówek.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 19-07-2022, 17:52   #5
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Budzi ją dźwięk. Natarczywy, jednostajny, irytujący.
Nieprzyjemny.

Powoli otwiera powieki, mruży oczy przed szarym światłem dnia wpadającym przez rozszczelnione zasłony. Tego dnia przebudzenie nie ma w sobie nic z lekkości. Śnienie splata rzęsy, osiada na dnie oczu, kusi by ponownie opleść się kokonem snów. Jawa przygniata, pozbawia lekkości i Ayo ma wrażenie, że tonie.

Zwleka się z łóżka z trudem. Minie dobra chwila, nim jej ruchy nabiorą zwykłej płynności. Teraz jest jeszcze trochę tu, trochę tam. Świat zmienia się z każdym mrugnięciem. Jest w swoim mieszkaniu. Jest w słonecznej wiośnie kiedy Mary buja swoją córeczkę na kolanach. Jest w swoim mieszkaniu. Jest w strachach małej Lily, która zasnęła bojąc się opowieści taty o pająkach, które wchodzą do ust podczas snu. Jest w swoim mieszkaniu. Jest…

Pociera czoło, nasadę nosa. Przeciąga się. Rozsuwa zasłony.
Odbiera terkoczący hałaśliwie telefon.

- Mhmm? - mruczy, przecierając oczy. Jest w swoim mieszkaniu. Za oknem deszcz przeciąga miasto szarą patyną wilgoci. Jest w marzeniu Chipa, który po raz pierwszy śni, że lata i coś w Ayo - to obce coś - otwiera skrzydła i leci z nim. - Co? - pyta zaspanym głosem.

- Wstawaj, mała! - dudniący głos Hernandeza jest jak gong, który wzywa na poranny apel i kobieta prostuje się odruchowo. - Ciężki ranek?

- Miewałam lepsze.

- Życie to nie bajka. Zrzucaj kapcie i do boju. Miałem ci przypomnieć o zakupach dla pani Kim. Otworzę Paradise. Ty nadaj dokumenty. Nie zmarudź za długo. Dzisiaj moja kolej na wolny wieczór.


Ayo krzywi się. Jest w mieszkaniu. Jest w mieszkaniu. Jest w mieszkaniu. Patrzy na ścianę prawie w całości pokrytą zdjęciami polaroid. Na każdym z nich jest miasto. Jej Miasto. Znajome ulice, znajome twarze, znajome budynki. Jest w mieście. Oddycha głębiej.

- Będę. Dzięki, Raul.


***


Nie śpieszy się. Idzie krok za krokiem pozwalając, żeby mżawka osadzała się na jej włosach i płaszczu. Drobne krople wyglądają jak mnóstwo drobnych klejnocików i Ayo nie może się nie uśmiechnąć. Podnosi z chodnika denko pobitej butelki, płucze je w jednej z kałuż, przez chwilę przygląda się miastu przez zieloną soczewkę. Ziewa szeroko, ponownie pociera oczy. Pozwala, żeby nogi prowadziły ją same. Skręca w boczną uliczkę, gdy słyszy coś jak echo dziecięcego śmiechu. Przecina pusty plac zabaw, przysiada na chwilę na mokrej huśtawce, wystawia twarz na deszcz. Chmury kotłują się nad jej głową tak nisko, że wydają się wpadać pomiędzy dachy. Wata cukrowa obsypana popiołem.

Chwilę później robi zakupy w sklepie Czarnego Barneya, obecnie całkowicie srebrnego od siwizny. Zatrzymuje się, żeby porozmawiać chwilę z jego żoną, pozachwycać wnukiem, którego dostali pod opiekę. Gdy wychodzi ze sklepu jest godzina później - Ayo znajduje czas, żeby zamienić kilka słów z każdym kogo zna a zna prawie wszystkich. I gdy na koniec ściska Mike’a czuje się lżejsza, bardziej rozbudzona. Bardziej po stronie jawy.

Jest w swoim mieście, myśli z uśmiechem, machając mu na pożegnanie.
Wszyscy są.
Razem.

Zahacza o panią Kim, w milczeniu wypakowuje zakupy, które dla niej zrobiła i cierpliwie wysłuchuje sarkastycznych narzekań na cały świat. Pani Kim jest lepsza niż jakakolwiek gazeta czy radio. Może bardziej przedstawiać opinie niż fakty, ale robi to z taką dawką suchej złośliwości, że Ayo nie może przestać chichotać nad szklanką cienkiej herbaty. Z czułością całuje starszą panią w wiotki policzek, obiecuje wpaść kolejnego dnia.

Nie śpieszy się. Idzie krok za krokiem pozwalając, żeby nogi same poprowadziły ją w kierunku starego parku. Zieleń jest zblakła deszczem, cienie są wilgotne i o ton ciemniejsze niż były poprzedniego dnia. Ayo marszczy brwi, mruży oczy. Czuje z prawie całkowitą pewnością, że ktoś śnił o tym miejscu. Mocno, intensywnie, wyraziście. Śnił przerażenie, śnił krew i ból. Wieje wiatr i coś przemyka pomiędzy pniami drzew: powolne, rozleniwione i groźne. Echo koszmaru, które dołączyło do kakofonii wszystkich wcześniejszych ech. Ayo wyciąga aparat fotograficzny, robi polaroidem zdjęcie, przygląda się uważnie kwadratowemu obrazkowi. Zwykły park. Zwykłe drzewa. Zwykła ławka.

Czas opływa ją całkowicie pozbawiony znaczenia. Ktoś poszturchuje ją, przechodzi obok w pośpiechu.

- Wariatka.

Słyszy zirytowane burknięcie, ale nie odwraca głowy, żeby sprawdzić kto to powiedział. Patrzy na poruszające się cienie, na miazmę nocnych mar i narkotycznych odlotów. Wsłuchuje się w echa, ale nie próbuje czytać ich dokładniej, nie sięga ku nim. Jeszcze nie. W końcu przechodzi przez nie zdecydowanym krokiem, jakby nie istniały, jakby były tym czym wydawały się - snami, które nie były jej.

Obiecała Raulowi, że będzie.

Do wypożyczalni wpada spóźniona z przeprosinami na ustach i torbą ulubionych ciastek Hernandeza w garści. Czas nie jest jej najmocniejszą stroną, przecieka jej przez palce jak woda. Dopiero teraz przypomina sobie o dokumentach i biegnie w pośpiechu je nadać. Wraca zdyszana, uśmiechnięta, podekscytowana bo kotka Geary’ego ma małe. Macha mu zdjęciami przed nosem. Świat Ayo nieodmiennie pełen jest małych cudów.

Zaraz potem obejmuje go mocno na pożegnanie, wciska ciastka na drogę i wygania z wypożyczalni.

Zapala ulubiony neon, przez chwilę wsłuchuje się w jego ciche bzyczenie. Zanim sięgnie po monetę tkwiącą na jej szyi w oplocie z rzemienia i na grającej maszynie Rączki wybierze jedną z jego ulubionych piosenek. Porządkuje kasety machinalnie, w zamyśleniu, z którego wyrywa ją dopiero trzaśnięcie wejściowych drzwi i podekscytowane głosy dzieciaków Hanka. Odwraca się, uśmiecha szeroko i…

Jest w swoim mieście.
Jest na swoim miejscu.
Jest po właściwej stronie jawy.

Jest w domu.


 

Ostatnio edytowane przez obce : 20-07-2022 o 07:48.
obce jest offline  
Stary 20-07-2022, 20:25   #6
 
Fala's Avatar
 
Reputacja: 1 Fala jest godny podziwuFala jest godny podziwuFala jest godny podziwuFala jest godny podziwuFala jest godny podziwuFala jest godny podziwuFala jest godny podziwuFala jest godny podziwuFala jest godny podziwuFala jest godny podziwuFala jest godny podziwu
Piąta rano zastała Zuri na dachu. Wieczorami był to klub dyskusyjny-imprezownia-miejsce-spotkań-i-kłótni-sąsiadów. O piątej rano był tylko jej i Burgera. Wrodzona przewrotność rodziny Walkerów Samowładców Grilla Z Bożej Łaski Wielkich Mistrzów Patelni Budowniczych Wielkiego Imperium Burgerowego Zrodzonych Pośród Tłuszczu I Kuchennych Oparów kazała im właśnie tym oryginalnym imieniem nazwać ich starego, wiernego psa. Burger właściwie wolałby jeszcze pospać, ale jak typowy pies prowadzony obowiązkiem pilnowania członków stada, zwłaszcza tych bardziej narwanych, podążył za Zuri i teraz leżał rozciągnięty leniwie niedaleko niej i od czasu do czasu machnął ogonem, jakby chciał powiedzieć, że wcale nie śpi i tak, oczywiście, to wszystko jest bardzo ciekawe.

Dla Zuri faktycznie było ciekawe. Mówiło się, że Miasto nigdy nie spało. Mówiło się, że zdarzało mu się, co najwyżej, tracić czasami przytomność. Jednak tutaj nadal jeszcze było spokojniej. Nocna zmiana ciągle miała przed sobą nieco pracy, dzienna pewnie jeszcze spała. Gdzieś ćwierkały wróble. Światło wschodzącego słońca pięknie igrało w oknach mieszkań szarych blokowisk. Odbijało się w chłodnej rosie pokrywającej dachy. Wschody słońca w Mieście musiały konkurować z neonami, które wciąż jeszcze migały wszystkimi kolorami, światłem latarni, które gasły w tak losowy sposób, że można było podejrzewać, że same decydują, kiedy postanawiają się wyłączyć w ramach małego, przemysłowego buntu. Światło rozpraszało się, odbijało od budynków i za każdym razem wyglądało zupełnie inaczej. Zuri nigdy nie widziała dwóch takich samych wschodów słońca. Burger zastrzygł uchem i szczeknął na bezczelnego wróbla, który podszedł za blisko, zaciekawiony dziwnym, nieporuszającym się obiektem na dachu.
- Nie jedz wróbli, nie wiadomo, gdzie się szlajały — mruknęła dziewczyna, doskonale wiedząc, że nawet gdyby Burger bardzo chciał, nie byłby w stanie upolować czegoś, co porusza się tak szybko i jeszcze w dodatku umie latać. Ten wiek miał już dawno za sobą. Teraz też tylko przechylił głowę w odpowiedzi.
- Dobra, dobra, idziemy na spacer — Pies zerwał się na równe łapy w pełni gotowości bojowej. Na pewne rzeczy był już zdecydowanie za stary. Na inne nigdy nie będzie.

Kilka godzin później, gdy Burger już bezpiecznie spał w domu i śnił psie sny o wielkości, Zuri pędziła na rolkach przez zatłoczone ulice Miasta. Podczas spaceru z Burgerem wpadła na pomysł, który natychmiast musiał przejść z etapu luźnej idei do szybkiej realizacji. Dlatego ciągle była jeszcze umazana farbą, co w ogóle jej nie przeszkadzało. Różowe, zielone, niebieskie i czerwone plamy na jej rękach, koszulce i spodniach być może budziłyby czyjś sprzeciw, gdyby tylko miał czas się przyjrzeć tej kolorowej fali energii, która pędziła na rolkach. Dredy majestatycznie powiewały za nią, gdy z radosnym śmiechem złapała się latarni, by wykręcić i wpaść jak burza do Burger Boys, przejeżdżając bezceremonialnie pod na wpół jeszcze zamkniętą kratą
- Yo, Gruby Jose, słuchaj, mam taką myśl, że może… - zaczęła od progu, nawijając głośno i gestykulując energicznie — Jakby ludzie zaczęli przychodzić z własnymi kubkami to byśmy im dawali dziesięć procent zniżki na kawę. Zaoszczędzimy na jednorazówkach i będziemy eko. Poza tym będziemy mogli zrobić galerię śmiesznych kubków, z którymi przychodzą klienci. Spójrz, zrobiłam już plakaty — na blacie wylądował krzykliwy, wymalowany sprayem plakat ogłaszający wielką promocję dla dobra ludzkości i przyszłego Imperium Burgerowego „Nasza Kawa+Twój Kubek=10% mniej. Z nami poczujesz się jak w domu”.
- Myślisz, że będą przynosić? - wujek Malik, tu i teraz, w sytuacji zawodowo-burgerowej zwany po prostu Grubym Jose, wychylił się zza okienka kuchennego — A, co tam — machnął łapą wielką jak bochen chleba — Rozwieś plaka… - urwał i spojrzał na nią badawczo — Już rozwiesiłaś, prawda?
Zuri uśmiechnęła się szeroko — No raczej! Wiedziałam, że się zgodzisz -
Podjechała do okienka i cmoknęła go w policzek — To, co będę, dwa razy latać, nie? Otwieramy? - spojrzała na kratę.
- Buty załóż — Gruby Jose spojrzał krytycznie na neonowo pomarańczowe rolki — Masz buty, prawda?
- No więc nie, zapomniałam z domu. Ale ludzie lubią jak serwuję im na rolkach!
- Ludzie lubią jak dostają jedzenie na stół, a nie na własne kolana!

- Raz mi się zdarzyło, nie bądź taki drobiazgowy! Poza tym, gdyby zrobić ankietę, czy przychodzą tu dla twoich burgerów czy mojej wyśmienitej obsługi to nie postawiłabym na twoje burgery — ze śmiechem uchyliła się przed szmatą, którą zamachnął się wujek i podjechała na rolkach, by otworzyć kratę. Zaczynał się kolejny dzień w Zalążku Burgerowego Imperium.
 
Fala jest offline  
Stary 20-07-2022, 22:17   #7
 
Nuada's Avatar
 
Reputacja: 1 Nuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputację

-1.0
Słońce leniwie przedzierało się przez gęste, szare chmury. Przez moment zdawało się nawet, że to może być piękny, pogodny dzień. Jednak nie. Złudne nadzieje i strzaskane marzenia, to specjalność San Perdido. Nim się człowiek obejrzał, po ciepłych, świetlistych snopach nie pozostało nawet wspomnienie. W zamian drobny kapuśniak sączący się wolno, pogrążył całe Miasto i wszystkich jego mieszkańców w melancholii i totalnym marazmie. Klasyka. Wszystko po to, żeby nikt nie miał złudzeń, jaka dzisiaj zakróluje aura.

Jedynie dzieciarni w niczym, to nie przeszkadzało. Jakby ich radosne, niewinne oczy, nie były zdolne dostrzec wypełniającej każdy zaułek i każdy fragment chodnika gorzkiej i obezwładniającej ociężałości bytu i chwytającej za gardło bezsilnej frustracji.
Jakby na przekór osiedlowa dzieciarnia z niezachwianym optymizmem i werwą, od samego rana harcowała w zamkniętej dla ruchu uliczce. Każdy z nas w młodości bawił się tam godzinami. Ty na pewno też. W tym wąskim zaułku w pobliżu Shatter Street zawsze było coś niezwykłego, coś niemal magicznego, bo choć stoją tam stalowe kontenery na śmieci, a piwniczne okienka zioną stęchlizną i zmurszałą cegłą, to w powietrze wypełnia elektryzująca wibracja, która pozwala wierzyć, że tutaj spełni się każde twoje marzenie.

Jak się nad tym wszystkim zastanowić, to w sumie jakiś złośliwy kaprys losu, że Molly Petit zaginęła właśnie w tym miejscu. Słodki, blond aniołek o różowiutkiej buzi i wielkich niebieskich oczach. Do tego grzeczna i miła, nie jak reszta tej osiedlowej hałastry. Wszyscy wiedzieli, że mała marzy, by zostać baletnicą i że uwielbia wróżki. Ściany jej pokoju były niemal wytapetowane plakatami ze skrzydlatymi czarodziejkami, a na półkach i pod sufitem roiło się od przedstawiających je figurek.Starsi chłopcy szydzili z pasji Molly, ale nie ma się czemu dziwić. Ich głowy wypełniały zupełnie inne marzenia. Gdy ganiali się z koślawymi kijami, to pewnie wydawało im się, że są rycerzami króla Artura, albo magami polującymi na straszliwego smoka.

Może gdyby nie byli tak zajęci tropieniem wyimaginowanych potworów, dostrzegliby tego realnego, który zaczaił się na biedną Molly. Nie ma ich jednak co winić, w końcu nawet nikt z nas dorosłych nie zwrócił uwagi na tego beżowego Cadillaca, który kręcił się po osiedlu od kilku dni. Wszystkim wydawał się jednak taki nijaki, pospolity i niegroźny. Tylko stara Betty mówiła, że wiało od niego dziwnym chłodem, a ten typ co siedział za kierownicą nikomu nie patrzył w oczy. Tylko zerkał spod czarnego kapelusza i cały czas obserwował dzieciaki. Po fakcie, to łatwo takie rzeczy mówić, nie?
Zaginięcie Molly, to by coś okropnego… coś co poruszyło całą naszą społecznością. Zazwyczaj obcy i obojętni sobie nawzajem ludzie zaczęli się jednoczyć. Każdy próbował jakoś pomóc. Gdy na latarniach pojawił się odręcznie zrobiony plakat informujący o zebraniu, wszyscy co znali Molly choćby tylko z widzenia, stawili się tłumnie w wyznaczonym miejscu.

____
-2.0
Wypożyczalnia, dosłownie pękała w szwach. Takich tłumów nie było tutaj nawet, gdy Ayo zorganizowała darmowy pokaz najnowszego “Terminatora” Odzew mieszkańców na apel w sprawie Molly Petit, zaskoczył wszystkich i stanowił jasny znak, że nikt z tutejszych nie chce pozostać bierny wobec tego co się stało.

Nadzieja i wiara konały wolno przez te kilka dni, jakie minęły od zniknięcia małej. Nikt nie miał złudzeń, że to nie zaginięcie tylko porwanie. Wciąż powtarzano plotkę o domniemanym ojcu, który przypomniał sobie o swej córce, ale coraz głośniej wybrzmiewały domysły, że ulicami Konvicty swobodnie przechadzał się jakiś podły zboczeniec.

Pomiędzy regałami zebrało się całe spektrum mieszkańców dzielnicy. Niedomagająca pani Kim stała tuż obok dwóch wyrośniętych nastolatków, którzy jeszcze rok temu sami bawili się w feralnym zaułku. Ich dorosłość definiowały tylko groźne miny i bandany ich gangu przewiązane na skroniach. Za nimi grupa matek zaniepokojonych bardziej o los swoich pociech niż tym, co stało się z Molly. Pod ścianą pan Moris, znany wszystkim listonosz oraz jego kumple od brydża. Nie zabrakło też Stipe i kilku chłopaków z jego gymu. Sądząc po ich minach, to każdy z nich już w tej chwili był gotowy do linczu potencjalnego podejrzanego.

W szmerze rozmów dominowały dwa główne wątki. Narzekania na obojętność i bezczynność policji oraz lamenty i utyskiwania, że nikt nie zwrócił uwagi na tego cholernego Cadillaca.
- Mówiłam.. Mówiłam wam, ale kto bym tam słuchał starej baby - skrzekliwy głos Betty wybijał się ponad ogólny gwar.

Dzwonek zawieszony nad drzwiami “Full color Paradise” zaczął odzywał się coraz rzadziej. Jasny znak, że nadszedł właściwy czas, aby rozpocząć zebranie. Stojący w kącie Aksel Bragi wiedział, że w tym momencie powinien wejść na scenę i przemówić do zebranych. To w końcu w jego sercu zrodził się pomysł, aby zebrać tu tych wszystkich ludzi. Dopiero jednak teraz zdał sobie sprawę, że tak naprawdę to na tym jego plan się kończył. Działając za głosem serce, nie opracował ani schematu dalszych kroków, ani nawet nie przygotował choćby jednego zdania przemowy. Z kłopotu wybawił go na szczęście, niezawodny Raul Hernandez. Były luchador, występujący pod pseudonimem “Santo Huracan” przyniósł z zaplecza dużą, białą tablicę na trójnogu.

U góry na środku napisał niebieskim flamastrem “Molly Petit” Pod spodem z pomocą magnesu przyczepił zdjęcie dziewczynki. Teraz wszyscy mieli przed oczami uśmiechniętego, blond aniołka, który patrzył na nich z niegasnącą nadzieją i wiara, że dzięki nim uda jej się wrócić do domu.

Tymczasem senior Hernandez nadal coś kreślił na tablicy. Po kilku chwilach stanął obok niej i grzmiącym, basowym głosem oświadczył:
- Tyle wiemy w tym momencie. Gdyby ktoś chciał coś dodać, to śmiało…



Tablica Raula Hernandeza

Molly Petit


- Widziana ostatnio we wtorek ok. Godz. 17
- Ostatni widział ja Derek Coleman, l. 14.
- Molly skakała wtedy na skakance przy jednym z kontenerów.
- Beżowy Cadilac - podejrzany??? Brak numerów
- Dziwny typ w czarnym kapeluszu ???
- Policja przeszukała park, pobliskie piwnice i klatki schodowe - bez rezultatu
- Molly nie ma w żadnym szpitalu, ani kostnicy;




Aksel
Antykwariusz stał na uboczu. Nieprzypadkowo wybrał to miejsce. Zacieniony kąt, nie tylko pozwalał nie rzucać się w oczy, ale też swobodnie obserwować całe pomieszczenie. Szybko okazało się, że dokonał dobrego wyboru. Kątem oka dostrzegł wysokiego mężczyznę w prochowcu. Gość dość nerwowo bawił się kapeluszem i podobnie, jak Aksel czujnie wodził wzrokiem po zebranych. Na dodatek biła od niego, jakaś dziwna aura. Coś czego nie dało się zamknąć, ani ubrać w żadne słowa. To coś było zwiewne, nieokreślone i eteryczne, niczym mgła.

We wszystkich kryminałach mówią, że przestępca wraca na miejsce zbrodni.

Ayo
Sny rzadko się spełniają. Szczególnie trudno jest z tymi, które leżakują tuż obok naszych marzeń. Patrząc na tłum mieszkańców Konvicty stłoczonych ciasno w jej wypożyczalni, serce Ayo szalało z radości.

Oto spełnia się jej sen. Tylko ten gorzki niczym jodyna posmak, który psuł wrażenie niczym niewielka rysa na nowiutkim lakierze.

Molly - dziecino. Biedactwo, ty moje - nie patrz tak na mnie.

Błękitne oczy dziewczynki, jednak uparcie wpatrywały się w siedzącą za kontuarem właścicielkę “Full color Paradise”

Henry
Stanął tuż przy drzwiach. Nie dlatego, że tak chciał, czy też zaplanował. Po prostu przyszedł niemal, jako ostatni i tak jakoś wyszło, że przypadło mu to miejsce. Wiedziony instynktem i rodzicielską troską, zjawił się na tym, jak się zdawało spontanicznym zebraniu.

Niby też należał do tej wspólnoty, ale z racji piastowanego stanowiska, zawsze trzymał bezpieczny dystans. Teraz też, choć wcale nie zrobił tego specjalnie. Jednak i tak przykuł uwagę, jakiegoś gościa czającego się w kącie, niczym jakiś sprytny drapieżnik.

Ich spojrzenia się skrzyżowały. W tym jednym momencie, Bozansky zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy. Primo, ten gość widzi w nim opisanego przez Betty, kierowcę Cadillaca. Secundo, to on stoi za zorganizowaniem tego spotkania i tylko z sobie znanych powodów postanowił na razie się nie wychylać.
Fakt, spryciula. W głowie Henry’ego zatańczyły szachowe figury. Czuł po kościach, że właśnie rozpoczęła się batalia o bardzo wysoką stawkę. Lubił takie gry.

Zuri
- Jakim trzeba być bydlakiem, żeby chcieć skrzywdzić takiego aniołka - starsza pani siedząca tuż obok niej, skomentowała zdjęcie przyczepione do tablicy. Zuri w milczeniu przytaknęła głową. Fakt - zniknięcie Molly skruszyło najbardziej zatwardziałe serca. Widać to zresztą było po zebranych. Byli tu wszyscy. Szerokie karki z gymu Stipe, zatroskane matki, drobne cwaniaczki z osiedla, a nawet sam pan kierownik miejskiego urzędu.
- Padalec - syknęła staruszka, łapiąc Zuri za dłonie - Udusiłabym go gołymi rękami.
Kobieta zacisnęła mocno chude, niczym patyki palce, jakby faktycznie oplotły się one wokół szyi porywacza.
W tym momencie dziewczyna zdała sobie sprawę, że wie kto jeździ beżowym Cadillakiem. Przecież Tony Farina, dobry kumpel Grubego Jose, jeździ takim samochodem.

Dave
- Co ja tu robię? - zastanawiał się Dave wodząc wzrokiem po ludziach zebranych w ciasnej wypożyczalni kaset. Wiadomka, sprawa słuszna, ale to przecież ten zaginiony dzieciak, to nie był jego problem.

- Rączka, chodź z nami - nalegał Stipe.

Gdyby chodziło jeszcze o jakiś oklep, to mógłby zrozumieć, ale zebranie osiedlowej starszyzny to nie jego klimaty. Mimo to stał tu z nimi wszystkimi i patrzył, jak spasiony zapaśnik mazal coś na tablicy.
- Pete, słyszałeś o tym typie co oskubał papę Sabiniego?
- Taaa… - żachnął się Pete - Ponoć dziabnął go na dwadzieścia tysi.
- Debil, nie? Użreć rękę, która cię karmi.
- Ponoć za jego głowę wyznaczyli nagrodę.
- Taa…. Sęk w tym, że typ się zapadł pod ziemię.

W niepozornej rozmowie osiedlowych dilerów było coś co zaniepokoiło Malkovicha. W dziwny sposób los zaginionej dziewczynki i złodziejskiej łajzy, w jego głowie sumował się jak dwa plus dwa to cztery.



 
Nuada jest offline  
Stary 21-07-2022, 08:28   #8
Markiz de Szatie
 
Deszatie's Avatar
 
Reputacja: 1 Deszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputację
Sweet child in time
You'll see the line


Pierwsze wersy w oprawie dojmujących dźwięków zawsze napełniały go nostalgią. Utwór, mimo upływu lat, wzbudzał ogromny ładunek emocji. Za każdym razem odsłuch wiązał się z żywymi wspomnieniami. Teraz, kiedy igła gramofonu tchnęła słowa Gillana przez przeponę głośników, na powrót jakaś metafizyczna projekcja ogarnęła brodatego mężczyznę. Zupełnie jak wtedy, kiedy przypatrywał się kilku osobom spośród zgromadzonych w „Full colour paradise”…

The line that's drawn between
Good and bad


Granica została brutalnie przekroczona w sercu ich dzielnicy. Powszechna obecność ludzi zdawała się to potwierdzać. Odzew zaskoczył Aksela, w pierwszej chwili zareagował wycofaniem i obserwacją, czyli tym, co dobrze znał i potrafił najlepiej. Potrzebował bowiem spokoju, aby przeanalizować sytuację. Niecierpliwość była złym doradcą, niektórzy rwali się już do akcji, gotowi do surowego linczu na napastniku. Szukali zbyt łatwo nasuwającego się motywu, lekarstwa na bolączkę zaniedbania i poczucie współwiny. Chociaż podobny impuls kazał mu rozwiesić plakaty czuł, że ta droga nie jest odpowiednia.

See the blind man
Shooting at the world


Przypomniał sobie, że jednak przemówił wtedy do mieszkańców, uznając iż powinien. Jak przystało na erudytę zacytował łacińską sentencję, niosącą tak potrzebną otuchę: „Wbrew obawom, mam nadzieję”. Podziękował wszystkim za starania, apelował o czujność i przezorność, doceniał empatię oraz zaangażowanie. Wewnętrznie zdawał sobie sprawę, że mimo jak najlepszych intencji, większość i tak powróci do swoich rutynowych zajęć. Czekał cierpliwie, aż tłumek zrzednie i pozostaną ci, którzy rozwikłanie sprawy porwania dziewczynki uznają za kluczową.

Bullets flying
Oh, taking toll


Stało się tak, jak przewidywał. Tłum roztopił się jak zbiegowisko po ulicznym wypadku. Częściowo omawiając wydarzenie, wymieniając plotki i dając na głos wyraz swoim przemyśleniom. Stopniowo sala pustoszała, lecz dziwnym trafem, bezbłędnie wytypował tych, co pozostaną na miejscach. Można było to tłumaczyć zmysłem antykwariackim, znał się na ludziach, zazwyczaj wiedział, co im w duszy gra. Tutaj było podobnie, choć niektórzy sprawiali wrażenie, że się znali. W sumie sam też kojarzył twarze, zdawały mu się być znajome. Wtopieni w realia codzienności Konvicty, ich ścieżki wzajemnie przecinały się w drobnym geście, chwili, oddechu, przedmiocie. Jedynie mężczyzna w płaszczu niepokojąco wpływał na samopoczucie Bragiego. Czy tajemniczy facet mógł odegrać znaczącą rolę w tym domorosłym śledztwie? Bogowie raczyli to wiedzieć…

You'd better close your eyes
Bow your head


Pamiętne spotkanie, bo pomimo początkowych oporów, coś niewysłowionego kazało mu spoglądać na współtowarzyszy z zaufaniem. Rezerwę okazywał jedynie wobec jak się później okazało urzędnika, wpływ na to miał chyba pierwszy kontakt wzrokowy. Zderzenie osobowości, w krótkim nierozstrzygniętym starciu…

Pozostali tworzyli barwną mieszankę, lecz nie zauważył u nich tego zimnego powiewu. Zuri była ujmująca swą niespożytą energią, Ayo oniryczna, jakby zawsze uwrażliwiona na rzeczywistość wokół. Dave trochę buntownik i bystrzak zrazem.

Wait for the ricochet...

Któż by pomyślał, że tamten wieczór przyniesie pierwszy wysyp tropów, mających niebagatelne znaczenie dla wyjaśnienia sprawy…
 

Ostatnio edytowane przez Deszatie : 21-07-2022 o 08:56.
Deszatie jest offline  
Stary 22-07-2022, 08:24   #9
 
Pliman's Avatar
 
Reputacja: 1 Pliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputację
Henry odrobinę się spóźnił. Na sam koniec dnia trafiła mu się upierdliwa petentka. Nie dość, że uparła się na rozmowę konkretnie z nim, a nie z jakimś podwładnym – jak określiła Sally, to w dodatku jej żądania były absurdalne. Boznasky próbował na różne sposoby wytłumaczyć tej kobiecie, że zasiłek dla samotnej matki przysługuje tylko ludziom, a nie psom, kotom czy też innym stworzeniom. Sprawa niby oczywista, a jednak przepisy nigdzie tego nie precyzowały. Przecież suczka to też matka, no i ojca brak… Henry był już naprawdę bliski wybuchu złości. Zamilkł i pomyślał: - kobieto, przecież wiesz, że bredzisz, daj już spokój. Ku jego zdziwieniu zwariowana interesantka nagle zmieniła śpiewkę:
- Ma Pan rację i tak nic nie uzyskam, nie wiem skąd wzięłam taki głupi pomysł.
O dziwo w tonie jej głosu nie było śladu focha. Wyglądało na to, że coś wreszcie do niej dotarło. - Dziwne, skąd na nagła zmiana? - pomyślał Henry. Z drugiej strony, czy to ważne? Poszła sobie. Nareszcie! Szedł szybkim krokiem. Mżyło. Norma. Ktoś wracał z torbą zakupów, jakiś dzieciak puszczał w kałuży papierowe łódki. Miejscowy pijak siedział na ławce pod okapem i zaczepiał ludzi o jakiś grosz. Henry nadrobił dodatkowy kawałek obchodząc drugą stroną ulicy miejsce, gdzie czmychnął czarny kot, uciekający przed deszczem do piwnicznego okna. Niby nie był przesądny, ale czarne koty jakoś tak na niego działały. Po co kusić los. To tylko dodatkowa minuta...

Do wypożyczalni wszedł jako jeden z ostatnich. Stanął w kącie przy drzwiach. Po chwili poczuł na sobie czyjś wzrok. Jakiś brodaty facet z drugiego końca sali wpatrywał się w niego. Kto to jest? Zaraz, zaraz… Czy to nie gość z antykwariatu? Henry był tam raz czy dwa. Szukał starszych książek szachowych. Arcymistrzowie sprzed lat najbardziej do niego przemawiali. Obecne szachy nie miały już tej świeżości, tej nieprzewidywalności, tej nutki szaleństwa. Już tak nie zaskakiwały. Schemat, chłodna kalkulacja, mozolne realizowanie niewielkiej przewagi. Nie ważne… Pytanie czemu ten koleś tak się gapi? I pytanie skąd ta dziwna aura wokół niego? Od czasu do czasu Henry widywał takie osoby. Na pozór niczym się nie wyróżniały. Ot, zwykli ludzie. Jednak gdy przyglądał się im dłużej zauważał, że otacza ich taka jakby delikatna poświata? Trudno to wyjaśnić. Kiedyś nawet pytał żonę czy też to widzi. Nie widziała. Dziwne.

Na sali zgromadziło się na prawdę dużo osób. Część z nich Bozansky znał z widzenia, część była mu zupełnie obca. Potwierdzało to tylko, jak bardzo mała Molly była tutaj lubiana. Henry starał się odganiać tą myśl, jednak jego logiczny umysł podpowiadał najbardziej prawdopodobne rozwiązanie – pedofil. Bał się czy dziewczynka jeszcze żyje. Takie sytuacje rzadko, naprawdę bardzo rzadko kończą się happy endem. Z drugiej strony pozostawała nadzieja, że to jednak jej ojciec przypomniał sobie po latach, że ma córkę... Zebrali się tutaj żeby sprawę omówić, może ktoś coś widział? Może ktoś coś wie? Zebranie różnych poszlak do kupy może dać jakiś obraz sytuacji.

Sympatyczny grubas, który zwykle siedział za kontuarem wypożyczalni wypisał na tablicy dotychczasowe ustalenia. Henry czytał i analizował. Próbował wyciągnąć z tego jakieś wnioski. Może coś dodać. Jednak chwilowo nic sensowego nie przychodziło mu do głowy. W milczeniu czekał na dalszy rozwój sytuacji...
 
__________________
Cóż może zmienić naturę człowieka?

Ostatnio edytowane przez Pliman : 22-07-2022 o 15:42.
Pliman jest offline  
Stary 22-07-2022, 09:57   #10
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Tego dnia.
“A gdybyś to ty był na miejscu Molly, Rączka, to chciałbyś żeby ktoś się tym zainteresował?” - upomniał sam siebie. - “Chciałbyś! Więc weź się ogarnij i nie wracajmy do tematu!”

Po takim postawieniu sprawy Dave już się nie zastanawiał po co tutaj przyszedł. Z resztą to był teren Ayo, więc skoro ona uważała tą sprawę za słuszną, to wystarczyło. Od razu wyłowił ją w tłumie i nawiązali ze sobą kontakt wzrokowy. Puścił jej oczko. Dave wyczuwał obecność właścicielki wypożyczalni kaset VHS na milę. Nie był tego w stanie wyjaśnić w żaden logiczny sposób. Po prostu gdy była w pobliżu czuł jak włoski na skórze stają na baczność, jakby ktoś przesuwał nad nim wielką ebonitową laską. Do tej pory myślał, że to przez wydarzenia, które ich połączyły, ale tego dnia…

Tego dnia, w salce nabitej ludźmi Dave Malkovitch zauważył coś jeszcze. Jego oko wyłuskało z tłumu jeszcze kilka postaci. Dwóch mężczyzn, jednego stojącego w cieniu, drugiego przy drzwiach, miętolącego w dłoniach kapelusz. Obaj bacznie obserwowali otoczenie. Trochę później zauważył jeszcze dziewczynę siedzącą przy starszej kobiecie. Wyczuwał ich w ten sam sposób jak Ayo. Może nie tak intensywnie, ale właśnie tego dnia zrozumiał, że Ayo nie była jedyna.

- Nie słyszałem o sprawie - wtrącił się do rozmowy dilerów przesuwając językiem wykałaczkę w drugi kąt ust. - Który był na tyle głupi? Pewnie już wyjechał z Miasta…

Koleś, który wpadł na to, żeby oskubać papę Sabiniego musiał mieć nierówno pod sufitem albo… Albo chodziło o coś zupełnie innego. Tak czy inaczej sprawa na tyle zaintrygowała Rączkę, że postanowił się jej przyjrzeć bliżej. A jeśli przy okazji uda mu się zgarnąć nagrodę… No cóż, to byłby świetny bonus.

Warto też było popytać o Beżowe Cadillaki. W końcu ile takich mogło jeździć po dzielni? Crage powinien mieć doskonałe rozeznanie w temacie. Nie zaszkodzi też zajrzeć na Shatter Street. Rączka miał jak najgorsze zdanie o psach i ich robocie. Pewnie coś przeoczyli, partacze.

Stał jeszcze i słuchał. Patrzył jak sala powoli się opróżnia.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)

Ostatnio edytowane przez GreK : 22-07-2022 o 10:00. Powód: Didaskalia
GreK jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:44.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172